Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cham z kulą w głowie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 kwietnia 2020
Ebook
37,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,99

Cham z kulą w głowie - ebook

Posłuchaj, drugiej wojny światowej nie było.

Warszawa nigdy nie została zniszczona, dzisiaj pod łukami triumfalnymi spacerują Polacy, Żydzi i Ukraińcy. Warszawa – Buenos Aires Słowiańszczyzny – swego tanga nikomu nie szczędzi.

Ale teraz, teraz to miasto, które nie przegrało, spływa krwią. Ulica szepcze o Kubie Hieroglifie i spisku tajnych stowarzyszeń. Kolejne trupy bez głów walają się po ulicach, a świat pogrąża się w chaosie.

Kary, słuchaj, to sprawa dla ciebie. Ten ktoś zabija równie dobrze jak ty. I chce z tobą wyrównać rachunki. Kary, ty jesteś bękart, zdrajca i dezerter. Ale jesteś też detektyw, więc rusz tyłek i zajmij się tym. Przestań chlać i wstawaj. Trupy nie będą czekać.

Zbrodnia, namiętność i wojna na wszystkich szczeblach. Kryminał i epicka powieść w jednym. A w tle ulubiony temat pisarza – wielka historia.

Ziemowit Szczerek – pisarz, dziennikarz, autor wielu nagradzanych powieści i reportaży. Laureat Paszportu „Polityki”, nominowany do Nagrody MediaTory i Nagrody im. Beaty Pawlak oraz dwukrotnie do Nagrody Literackiej Nike i Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”.

FRAGMENT:

„Po Warszawie grasuje Kuba Hieroglif.

Nikt nie mówi o niczym innym, tylko o Kubie Hieroglifie. Że strach po nocach wychodzić z domu, że nie wiadomo, kogo następnego zabije, że diabeł wcielony. Że nawet ludzie na najwyższych szczytach władzy nie mają przed nim ucieczki. Że nawet policyjni spirytyści i jasnowidze, pozostałości, ślepe kiszki, po dawnych, złych epokach (choć obecna jakoś nie lepsza), pojęcia nie mają nawet najbledszego, cóż to się dziać może. Ale kiedyż oni mają jakieś większe pojęcie o czymkolwiek.

To akurat prawda. Ciebie też ten Hieroglif wkręcił, Kary. Jakim cudem jemu – albo im – to wszystko się udaje?

Dla władzy zresztą, myślałeś, taki Kuba Hieroglif jest idealnym wyjściem.

Przecież po tych jego morderstwach mało kto się już przejmuje czymś tak nieokreślonym i niewiarygodnym w zasadzie jak ultimatum dane Polsce przez jej własnych najbliższych sojuszników: Anglię i Francję. Owszem, Anglia i Francja nie żartowały. Dlaczego miałyby żartować. Ale z najeżonej zermackimi piramidami Dzielnicy Marszałka Piłsudskiego szedł jeden, nieustający przekaz: eee, dajcie spokój, naprawdę wierzycie, że nasza wielka siostrzyca Francja nas zbombarduje? Eee, że dumny Albion, w imię którego krew na Bałkanach przelewaliśmy? Niemcy – to tak, na szczęście na kawałki są rozbite. Jeszcze. Ale oni? Eee. I to za co, za Ukraińców? Za Szoszonów? Dajcie spokój, bądźmy poważni, wódz-marszałek Snardz i jego wierny adiutant Michał książę, kurwa, Bycza Głowa-Dowkont całą sprawę w mig załatwią. A wy, obywatele, jak się nie macie czym martwić, to się martwcie Kubą Hieroglifem. Jest czym!

Patrzysz na mobil, przypominający elektryczną maszynkę do golenia obciążnik do kieszeni, miga czerwoną diodą, któż to tak cię kocha, że wali od rana połączeniami, które są, niebożęta, skazane o tej porze na nieodebranie?

Złota. A to nie. A to ona akurat cię nie kocha. I to jest akurat problem.

Oczywiście nie oddzwaniasz. Może nawet, ha, ha, będzie się o ciebie martwiła.

A ty masz kaca. Ot, zwykły, lekki kacyk. Od przepalenia i od przepicia, którego, z powodu braku innego pomysłu na spędzenie wieczoru, dokonałeś w barze Syrena kilkaset metrów od domu, na Chłodnej 66, na tyłach Dworca Głównego.”

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7253-8
Rozmiar pliku: 975 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Kary

Detektyw Franciszek Kary, tak, detektyw o krótkim i mocnym nazwisku, bardzo odpowiednim do powieści noir, wstaje nie tak znów rano, bo wie, że nie ma się po co spieszyć. Jest jedenasta, a Karego męczy lekki kac. Na szczęście nie jakiś tam wielki kac, nie kac imperator, nie car-kac. Kac, Kary, też jest elementem estetyki powieści noir, więc spokojnie. Alkoholizm, kac, wszystko mniej więcej w porządku. Nie ma się co martwić. Weź wzmacnianą tabletkę z kogutkiem, jak zawsze. Superkogutka. I jakoś to będzie. Jak zawsze.

Wstawaj, Kary.

Trupy nie będą na ciebie czekać.

Warszawskie trupy, idziemy w bój – chodzi ci po głowie nie wiadomo czemu, jak przebitka z ciemnej strony mózgu.

Po Warszawie grasuje Kuba Hieroglif.

Nikt nie mówi o niczym innym, tylko o Kubie Hieroglifie. Że strach po nocach wychodzić z domu, że nie wiadomo, kogo następnego zabije, że diabeł wcielony. Że nawet ludzie na najwyższych szczytach władzy nie mają przed nim ucieczki. Że nawet policyjni spirytyści i jasnowidze, pozostałości, ślepe kiszki, po dawnych, złych epokach (choć obecna jakoś nie lepsza), pojęcia nie mają nawet najbledszego, cóż to się dziać może. Ale kiedyż oni mają jakieś większe pojęcie o czymkolwiek.

To akurat prawda. Ciebie też ten Hieroglif wkręcił, Kary. Jakim cudem jemu – albo im – to wszystko się udaje?

Dla władzy zresztą, myślałeś, taki Kuba Hieroglif jest idealnym wyjściem.

Przecież po tych jego morderstwach mało kto się już przejmuje czymś tak nieokreślonym i niewiarygodnym w zasadzie jak ultimatum dane Polsce przez jej własnych najbliższych sojuszników: Anglię i Francję. Owszem, Anglia i Francja nie żartowały. Dlaczego miałyby żartować. Ale z najeżonej zermackimi piramidami Dzielnicy Marszałka Piłsudskiego szedł jeden, nieustający przekaz: eee, dajcie spokój, naprawdę wierzycie, że nasza wielka siostrzyca Francja nas zbombarduje? Eee, że dumny Albion, w imię którego krew na Bałkanach przelewaliśmy? Niemcy – to tak, na szczęście na kawałki są rozbite. Jeszcze. Ale oni? Eee. I to za co, za Ukraińców? Za Szoszonów? Dajcie spokój, bądźmy poważni, wódz-marszałek Snardz i jego wierny adiutant Michał książę, kurwa, Bycza Głowa-Dowkont całą sprawę w mig załatwią. A wy, obywatele, jak się nie macie czym martwić, to się martwcie Kubą Hieroglifem. Jest czym!

Patrzysz na mobil, przypominający elektryczną maszynkę do golenia obciążnik do kieszeni, miga czerwoną diodą, któż to tak cię kocha, że wali od rana połączeniami, które są, niebożęta, skazane o tej porze na nieodebranie?

Złota. A to nie. A to ona akurat cię nie kocha. I to jest akurat problem.

Oczywiście nie oddzwaniasz. Może nawet, ha, ha, będzie się o ciebie martwiła.

A ty masz kaca. Ot, zwykły, lekki kacyk. Od przepalenia i od przepicia, którego, z powodu braku innego pomysłu na spędzenie wieczoru, dokonałeś w barze Syrena kilkaset metrów od domu, na Chłodnej 66, na tyłach Dworca Głównego.

Powoli otwierasz oczy, poduszka w czerwonawej, miękkiej powłoczce przysłania ci swoją czerwienią całe pole widzenia, więc zamykasz oczy znowu. Do głowy przychodzą ci fragmenty wczorajszego wieczoru, jak okruchy potłuczonego kolorowego szkła: jeden bar, drugi bar, trzeci bar, sala z tyłu tego ostatniego baru, ze ścianami pomalowanymi na burdelowy, ciemnoczerwony kolor. Koka, papieros, wóda, piwo. I abarot, Warszawa umie się bawić, Warszawa – Rio Północy, Berlin, Paryż i Londyn Wschodu, Nowy Jork pogranicza z czarną Sowiecją za plecami, miasto, które nigdy nie śpi!

I miałeś szczęście, że nie obudziłeś się w areszcie, bo ledwo uciekłeś przed stójkowymi burymi, którzy cię wyświstali na tych swoich gwizdkach, jak się odlewałeś na placu przed Dworcem Głównym, pod Kolumną Zwycięstwa z obsraną przez gołębie Nike na szczycie, odlaną – jak mówi tradycja miejska i jak głoszą przewodnicy miejscy wycieczkom z prowincji – z dział zdobytych na pokonanych w 1939 roku Niemcach. Co zresztą jest nieprawdą, ale jakie to ma znaczenie. Ledwo uciekłeś, całe szczęście, miałeś wrażenie, że stójkowi też byli w tę noc pijani, zupełnie jak ty. Warszawa – Buenos Aires Słowiańszczyzny – swego tanga nikomu nie szczędzi. Na szczęście uciekłeś im. Skakałeś od chodnika do chodnika jak Człowiek Pająk z komiksów, wbiegłeś w ciemną i śliską Śliską, i tyle cię widzieli. Tylko poblask od wieżowców przy Jerozolimskich został na mokrym bruku starej ulicy. Zresztą słyszałeś, jak co najmniej jeden z nich się na tym śliskim bruku Śliskiej wypieprza z rozkosznym łoskotem i kurwą waszą, kurwą naszą, kurwą macią wszystkich Polaków na ustach. Kurwą macią, królową Polski.

Ech, Kary, baranie.

Wstawaj, twoje trupy czekają.

Wstajesz i podchodzisz do okna. Otwierasz je i ciągnie sierpniowym upałem, który zatyka ci oddech, patrzysz na ulicę i słyszysz, jak ktoś śpiewa pijackim głosem:

„Nie damy Śląska ani Pomorza, gdy nam je wola wróciła Boża”.

No tak, wczoraj było Święto Wojska Polskiego.

„Nie damy Wilna, nie damy Lwowa, bo to też nasza scheda ojcowa”.

Zamykasz okno.

No ale tymczasem, kochany, kaca masz. Kaca.

Opowiem ci wszystko, co wczoraj wyrabiałeś. Z mojego poduszczenia czy nie, bo przecież mój głos to nie jest jedyny głos, jaki słyszysz, nie, Kary?

Więc co robiłeś wczoraj, Franciszku Kary?

Pierwszy z trzech barów zeszłego wieczoru – Pod Blachą na bliskiej Woli.

To, można powiedzieć, twój bar, to bar, w którym, można powiedzieć, jesteś bywalcem. Tam zacząłeś. Tam zaczynasz i tam też kończysz, zaczynasz, wyłazisz, kręcisz się po śródmiejskich wyszynkach jak ta czarna bila po warszawskim bilardowym stole, by w końcu wrócić Pod Blachę jak ten syn marnotrawny, by wbić się do macierzystej łuzy. Bo Pod Blachą to jest świetny bar na zakończenie, bo długo jest otwarty, bo do rana właściwie, bo wódkę leją szczodrze i barmaństwo oraz kelnerostwo zaprzyjaźnione, swoje, przyjemne, i towarzystwo, kapitał przybarowy, też własny, więc jest gdzie się dosiąść, jest czego posłuchać, jest o czym pogadać. Stary klimat, jeszcze z lat sześćdziesiątych chyba wystrój, te ściany w brązowych boazeriach, te stoliki, również brązowe, z zaokrąglonymi rogami, te dziodki z nosami głęboko w gazetach w dzień i ryczące wódczane warszawskie klasyki o apaszach, Frankach, Staszkach i Hankach w nocy.

I tam więc zaczynałeś, siedząc z grandą starych lokalnych bywalców, pocąc się w tym cholernym upale, bo choć Pod Blachą szerokoskrzydłe wentylatory mieliły gęsty papierosowy dym i żółte, jak się wydawało, upalne powietrze, robiły to z taką warszawkowatą nonszalancją, że wydawało się, że ruszają się tylko na odpieprz.

No więc siedziałeś w białym biciarskim podkoszulku z podwiniętymi dodatkowo krótkimi rękawami, siedziałeś, bracie, pośród przykurzonych dawnych aspirujących artystów i artystek, którzy niczego specjalnego się nie doaspirowali, i ciem oraz trutni barowych, również uroczo przykurzonych. Niektóre z tych artystek czy barowych ciem patrzą na ciebie, Kary, okiem łapczywym, bo chłop z ciebie niczego, niby czterdziestka na karku, ale pod twoim przegrywaczowskim, biciarskim onturażem czuć dawnego żołnierza, żołnierza Rzeczpospolitej, jak z okładki tejże gazety właśnie: „Żołnierz Rzeczpospolitej”, co to kioski i trafiki mają od państwa przykazane, żeby je wystawiać na stojaki.

Jest to tak zwany interwencjonizm państwowy w pożal się Boże wersji „późny Snardz”, bowiem „Żołnierz” musi być wystawiany na najlepszych miejscach, przy innych gazetach za grubą kasę wykładanych, czerwonakach najczęściej, ryczących wielkim zdjęciem i tytułem WCIĄGNĄŁ W KRZAKI I BIŁ, BIŁ, BIŁ, AŻ ZABIŁ albo CZY OWIANE TRUJĄCYM OPAREM TAJEMNICY SOWIETY SZYKUJĄ ARMIĘ ZMUTOWANYCH BOLSZEWIKO-GORYLI, BY ZEMŚCIĆ SIĘ ZA ROK 1920-TY?, ewentualnie RITA SZPILKA POKAZAŁA WALORY. A obok tego dumnie się pręży z okładki „Żołnierza Rzeczpospolitej” rzeczony żołnierz, a to na Nowej Polsce, między palmami, a to upierdolony czarnoziemem niby nieboskie stworzenie gdzieś w okopie na Ukrainie, a to w pyle i brudzie, wynoszący zakrwawione członki współobywateli gdzieś z gruzów po zamachu zorganizowanym przez UPA w samym środku Polski. Zawsze się zastanawiałeś, Kary, jak to jest: wynosi taki żołnierz za urwane ręce chłopa z zawalonego budynku, a tu podchodzi fotoreporter „Żołnierza” i mówi: „Uśmich! Ja jestem fotoreporter «Żołnierza Rzeplitej», masz pan sierżant szansę na okładkę”, i wtedy pan sierżant błysk białym zębem, prezentuj trup! I cyk!

Do ciebie jakoś nigdy fotoreporter „Żołnierza Rzeczpospolitej” nie podszedł, no, dopiero później, już na sali sądowej albo jak cię ewakuowali z Nowej Polski w kajdankach, no tak. Ale ty na okładkę nigdy nie trafiłeś, bo raczej nie tyle na bohatera polskiej armii wyszedłeś, ile na antybohatera, na zdrajcę, a wiadomo, co się w Polsce robi ze zdrajcami. I miałeś szczęście, że inne tak zwane zasługi ci trochę wyprostowały ścieżki, bobyś na dupie na Pawiaku, nie Pod Blachą siedział.

A tu, Pod Blachą, gdy już wysłuchałeś wszystkich nowin na temat Kuby Hieroglifa i narzekań na policję, że nic nie robi, żeby go złapać, słuchałeś historii, o której ostatnio zaczyna szemrać cała Polska (i która, myślałeś, Kary, ma potencjał przebić nawet bezkonkurencyjną sprawę Hieroglifa, nie wspominając o groźbach Aliantów wobec Polski): buntu psów przeciw panom. Polskich psów, oczywiście, przeciw polskim panom. Bo oto w niektórych okolicach, cóż poradzić, psy masowo zaczęły uciekać właścicielom. Tworzyć bandy, psią partyzantkę, i ludzi gryźć i szarpać. Naukowcy, psi socjolodzy, czy jak tam się nazywają naukowcy w tymże temacie wyspecjalizowani, nie mają pojęcia, co się dzieje. Władze zakazują o tym pisać, żeby paniki nie szerzyć, ale już kilka trupów co najmniej z tego wszystkiego się zrobiło.

I tam właśnie, pod tą Blachą, niedoaspirowana artystka rzeźbiarka Mona wam o tym opowiadała.

– Powariowały te kundle od tego upału – mówiła. – U nas w kamienicy jest jeden pan Stanisław, co jeździ do Kobyłki, do brata. Więc, rozumiecie, leci pan Stanisław na podmiejski na Wileński, siada, jedzie, a widzi, że wszyscy pasażerowie, mówi, kije mają ze sobą, niektórzy ciupagi, co sobie pokupowali na wywczasie w Zakopanem, ale takie naostrzone fest, a on jedyny – nic. Pyta ludzi, na co im to wszystko, a oni: „To coś pan, nie wiesz? To coś pan, głupi? Psy!”.

I faktycznie: na dworcu podmiejskim ludzie wyszli, szybko powsiadali w samochody, kto tam na nich czekał i podjechał, po kogo nikt nie podjechał – to w autobusy, ale Stanisław na piechotę, bo niedaleko ma do brata, co się będę, mówi, wygłupiał, idzie dalej, w stronę kościoła, a tu – mówi – jak nie wyskoczy stado i z ujadaniem na niego! Psia partyzantka, kurwa ich mać! I do pana Stanisława! Nogawki szarpać, a potem to już i żywe mięso! Padł pan Stanisław na ziemię, na szczęście jeden chłop jakiś, mówi, przybiegł z szablą, kurwa, oficerską, po cywilu był, ale w rogatywce, i krzyczy: ja żołnierz, krzyczy, co prawda rezerwy! Osłaniaj się pan! I ten Stanisław, przerażony, głowę pod ręce, psy mu palce szarpią! A ten żołnierz ciach! Kundelka jednego, drugiego szablą przez kark, tylko jucha poszła! Piszczą kundle i do swoich! A tam zza rogu wybiega tak jeszcze ze dwunastu chłopa, ten z kijem, ten z ciupagą, inny z maczetą fernandyńską, i na te psy! A psy na nich! Rozgorzał bój na ulicach Kobyłki, aż w końcu, pogryzieni, psy odparli i ten w rogatywce mówi: „Panie, teraz po prowincji bez broni to ani rusz! My tu mamy obywatelskie ruszenie obronne! Bunt psów, to pan nie wiesz?”.

– Coś słyszałem – mówi pogryziony pan Stanisław, wstając i się otrzepując z ziemi – ale nie wiedziałem, że aż takie psiejuchy zawzięte jak nasz papież na lewaka…

– To, panie, rewolucja, właśnie, jak bolszewicy, jak bunt Szeli – mówi ten w rogatywce, oficer rezerwy – jak dopadną człowieka, to zagryzą, rozszarpią, a jak jeszcze który dawnego pana pozna, co to był zły dla niego, wiadomo, jak to na wsi, to bez litości. Te psy to nawet dzieci porywają, niektóre zagryzają, a inne dzieci to i do tych psów przystają podobno, i razem z psami latają i gryzą…

– Eee, teraz to już, Mona, koloryzujesz… – przerwał jej facet, na którego mówiliście Honoris Klaus, wykładowca macimowy, dawniej zatwardziały nacjonalista i antysemita, który przeorientował się na komunizm, co mu bokiem wyszło, bo został za to komunizowanie wyrzucony z Uniwersytetu Warszawskiego z asystentury. – Dzieci w stadach, _Księga dżungli_, kurwa…

– Chyba _Księga lasów iglastych_ – ktoś dopowiedział. – _Puszczy Kampinoskiej_.

– Tak mówił pan Stanisław, jak coś, to do niego z pretensjami – obraziła się Mona, rzeźbiarka. – Zresztą – dodała – Klaus, tobie, jako komuniście, to się akurat powinno podobać, że się do rewolucji nowy narybek przyłącza. Takie nagłówki na przykład sobie wyobraź: „Polskie dzieci wolą gryźć klasy posiadające niż batoniki Kasztanka”. Zdrowie psiej rewolucji! – Wzniosła szklankę z wódką z tonikiem o kuszącej zimnem nazwie Styczniowy.

– A ty nie jesteś komunistka? – spytał Honoris Klaus, zły trochę. – Ostatnio śpiewałaś po pijanemu, że „słuchaj, Jezu, jak cię błaga lud, ty w Warszawie rewolucję zrób”.

– Ja jestem wiosną socjalistka, latem anarchistka, jesienią faszystka, a zimą katoliczka, bo się o wiosnę modlę, a tej mi ani Lenin, ani Bakunin, ani dziodek Mussolini nie przyniosą – odpowiedziała Mona, lecz mało kto słuchał, bo już wszyscy, łącznie z tobą, szklanki do góry wznosili i krzyczeli: „Zdrowie psiej rewolucji! Niech żyje psia rewolucja!”.

Aż barman Czesław, który też był komunista, przyleciał z serwetą na ramieniu zdrowie wznosić, bo jak mówił, miał już nadzieję, że się w końcu co zaczyna.

A potem, gdy już towarzystwo za bardzo bełkotało, a ty nie, albowiem po kryjomu dofinansowywałeś sobie w toalecie szczodrze nos amfetaminą, poszedłeś w obchód.

Poszedłeś do Syreny przy Dworcu Głównym, przed którą to Syreną stał jakiś młodzik z tabliczką z napisem KONIEC JEST BLISKO i deklamował z pamięci Apokalipsę Świętego Jana, co ci w pewien jednak sposób zaimponowało, a w tej Syrenie, pamiętasz, rozmawiałeś z nowym barmanem. O zamachach, o Zamachu oczywiście też, wielką literą, TYM Zamachu, o Rzezi, a gdy Kary słyszy o Zamachu, to nie jest w stanie nie myśleć o mnie ani o kuli tkwiącej w jego głowie, co w sumie zrozumiałe. I o metalowej płytce, która znajduje się, wmontowana w czaszkę, pomiędzy tą kulą a światem zewnętrznym, cóż poradzić.

Rozmawialiście o wojnie z Ukraińcami w Małopolsce Wschodniej, wiadomo. O tej wojnie to wszyscy mówią, wisi ta wojna nad Polską, nad Warszawą, nad wszystkimi miastami jak upiór. Barman sam był Ukraińcem, choć już od pokoleń warszawskim, więc mówił trochę półgębkiem, trochę racji przyznając tym, a trochę tamtym. Ty też, Kary, wiedziony wrodzoną chłopską sprawiedliwością, również przyznawałeś zawsze trochę racji jednym, a trochę drugim, i się okazało, że się robi całkiem nudno, bo się rozumiecie i zgadzacie, więc zmieniliście temat na ciekawszy. Na Kubę Hieroglifa, oczywiście.

I zaczęliście się przerzucać nowinkami. Że tutaj przeciek taki, tam śmaki. Że podobno to, co ten Kuba wyprawia, to zwykły człowiek nie da rady zrobić. Że dlaczego niby, Franek, pytał cię barman, władza ukrywa to, co ten Kuba Hieroglif zrobił z tymi ofiarami, które udało mu się zdjąć z wysokiej państwowej półki?

– Tajemnicza sprawa, tajemnicza sprawa, Franek, ja ci mówię, jak cię lubię – mówił barman.

W sumie dobrze, myślałeś, że się ten Kuba Hieroglif pojawił. Przynajmniej było o czym gadać po knajpach. W ten upał. Żeby cały czas o upale nie gadać.

Albo o polityce.

Bo jaka w Polsce polityka, to każdy wie: marszałek (tfu, jebać jego mamę) Snardz na czele, Bycza Głowa u boku i na księdza Skorupkę do przodu, pod krzyżem, przed siebie, przez łąki, przez pola, przez kapustę, przez buraki, na czołgach: na ciężkich toporłach, na ludolach lżej opancerzonych, przez żyto, w szkodę czy nie w szkodę, byle gnać!

Tak to jest, jak się coś idiocie powiedzie. „Są narody, które nie przechodzą dziejowej weryfikacji” – mówił ten kretyn Snardz w ostatnią rocznicę wzięcia Berlina. „My zdaliśmy nasze dziejowe egzaminy z wyróżnieniem!”.

No więc chce ci się rzygać.

Nie tylko tobie, Franc, ale chyba wszystkim już Polakom, i tym z prawa, i tym z lewa, i tym normalnym, z ulicy, też chce się od tej gadaniny rzygać, bo tak się akurat składa, że wielka siostrzyca Francja i wielki Brat Albion otwartym tekstem mówią, że jak nie przestaniemy awantażyć się na Ukrainie, to nam banie spuszczą na głowy – i tak się skończy wielka przyjaźń.

Nie dość, że się żar z nieba leje, to jeszcze, kurwa, bomby. No żeż ciężka cholera.

Więc poszedłeś, Kary, do Syreny. I piłeś, Kary, w tej Syrenie kolejne wódki, i pocierałeś szeroką bliznę z boku głowy, na skroni, pod którą znajduje się żelazna płytka zainstalowana ci rok temu w szpitalu Męczeństwa Polskiego.

– Cześć, Kary. – Poklepał cię nagle po plecach ktoś o głosie niskim, pięknym, niby aktor z teatru, a aktorzy z teatru mają to do siebie, że mają bardzo piękne głosy i pierdolą tymi pięknymi głosami straszne głupoty. – Cześć, Kary, kogo ja widzę, proszę bardzo, sam zdrajca narodu! Chodź, pozdradzamy razem!

Nie byłeś, Kary, w najlepszym sosie i ogólnie rzecz biorąc, najchętniej byś się odwrócił i bez patrzenia walił w mordę, po pierwsze, za to klepanie, bo co to, kurwa, za klepanie, po drugie, za to bezceremonialne gadanie o zdradzie, ale ten głos, niski, piękny, jednak cię przed tym powstrzymał. Zaciekawił.

Jeśli to jakiś aktor faszysta – błysnęło ci w głowie – to zawsze zdążę po pysku dać. Odwróciłeś się razem ze szklanką trzymaną w dłoni, zastanawiając się tylko, czy walić szkłem po ryju (co będzie się wiązało z koniecznością opuszczenia miejsca zdarzenia i – ogólnie – spaleniem lokalu), czy tylko chlusnąć wódką w twarz i ewentualnie poprawić płaskim.

No proszę.

Twój daleki rasowy znajomy, jeden z tych młodych szlagonków, Gucio, przypominałeś sobie, czy tam Bodzio. Arystokratów, którzy poprzenosili się do Warszawy z upadających wiejskich majątków. W których pośród rdzewiejących dziadowych szabelek i rozpadających się obór, zagród, stajni, stróżowek, kredensów zajmowali się polowaniem po okolicznych lasach, coraz częściej noszącym cechy kłusownictwa, bo młodym już nie zawsze się chciało przestrzegać form i formuł i coraz częściej wybierali się nagazowani jak małpy z flintą do lasu i walili, do czego (a czasem kogo) popadło. Albo molestowaniem służby obojga płci, piciem z lokalnym księdzem, nauczycielem, aptekarzem, lekarzem, biznesmenem, bogatszym postchłopstwem i kim tam jeszcze. Więc nic dziwnego, że z tych dworków, w których dostawali ciężkiej kurwicy, przenosili się coraz bardziej masowo do miast. Nie że wszyscy są jeszcze w Polszcze naszej rasowi ziemianie, że za skarby świata dziedziny swej pradziadowej nie opuszczą i nie porzucą cmentarzy, na których w eksponowanych miejscach leżą i odpadają od własnych kości ich praszczurowie. Wcale nie tak równi z plebsem po śmierci, klasistowcy i w grobie, chujże im na herby rodowe i pierścienie.

No ale wielu nie ma ochoty wieść życia zanikających narządów typu kość ogonowa czy ślepa kiszka – i wyjeżdżają do miast. I wśród tych ziemian są właśnie tacy jak Gucio czy Bodzio, szlagonki udające och, tak bardzo demokratycznie zintegrowanych z plebsem takim jak ty. Szczególnie w tak zwanych modnych miejscach, w których toczy się nocne życie miasta stołecznego.

Ach, ci szlagoni. Niezależnie od stopnia integracji i, o mój rozmarynie, deklarowanej demokratyzacji nigdy, ani na sekundę, nie zdejmują rodowych sygnetów z palców. Wszak Adam Asnyk powiedział: „Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy, choć macie sami doskonalsze wznieść”. Zresztą poza wyjątkami, takimi jak nasz Gucio (czy Bodzio), są często – mimo wszystkiego, co zostało powiedziane – prawicowymi, nacjonalistycznymi szowinistami.

Właściwie to lubiłeś szlagonka Gucia (chyba bardziej jednak Bodzio niż Gucio, pomyślałeś), choć zastanawiałeś się, czy faktycznie go ot tak, po prostu, po ludzku lubisz, czy trochę jakoś, kurwa, podziwiasz ze swojej chłopskiej, chamskiej perspektywy jego rasowość. Jego szlagoński, arystokratyczny styl. Bo, kurwa, styl to oni mieli. Musiałeś to przyznać. Kurwa mać, ten Bodzio, myślałeś, to się nawet pocił z klasą. Nic nie mogłeś poradzić na to, że przy tych pierdolonych szlagonach to mogłeś jedynie w poczuciu własnej, chłopskiej beznadziei zakładać te swoje battledressy, nosić te skórzane kurtki, podwijać rękawy podkoszulków, układać włosy na biciarza i grać wielkiego cynicznego dekadenta. Bo co ci pozostało. Ani stylem, ani klasą nigdy się do nich, Kary, chamie, chłopie ze wsi, nie zbliżysz. Być może powinieneś być na siebie zły za tę swoją psychologiczną poddańczość, ale miałeś to gdzieś. W końcu, kolego, nauczyłeś się już dawno obserwować samego siebie z dystansu, patrzeć na swoje emocje jak na obiektywnie dziejące się fenomeny naturalne, najczęściej jednak, przyznaj, naturalne klęski: powodzie, trzęsienia ziemi, takie tam. Cóż ty, biedny Kary, mogłeś poradzić na to, że takim cię stworzyła natura i nieistniejący Bóg. Czy tam wiril. Czy bogowie. Zależy kto w co. I szczerze mówiąc, gdyby nie to, twoja psychika już dawno by siadła. Padła. Rozwaliła się na kawałki jak dziecinny robocik spadający ze stołu. W końcu jeśli się człowiek czegoś uczy o sobie, spędzając czas w błotnistych dziurach pod tropikalnym deszczem czy zasmrodzonych celach Rzeczpospolitej, to tego, że najbezpieczniej obserwować samego siebie niby mysz w klatce.

– Siadaj, Bodziu – zaryzykowałeś więc, pokazując wolny stołek barowy obok ciebie i obserwując siebie niby tę mysz.

– Guciu – poprawił zdziwiony nieco Bodzio.

– Guciu – poprawiłeś się.

Gucio usadowił się przy barze i zamówił czystą na lodzie. Patrzyłeś na niego ukradkiem, z boku. Na jego pysk gładko golony, podobny trochę, jak tak się zastanowić, do maski mercedesa zet. Na jego wystudiowaną, ale wyglądającą na nonszalancką fryzurkę, na te włoski opadające na czoło.

Hrabia Gucio rozglądał się po barze.

– No – powiedział, tocząc okiem po stolikach – przegląd mord i typów to my tu dzisiaj mamy jak u grubego Joska przy ulicy Gnojnej.

– No tak. – Pokiwałeś, Kary, głową. – Jak się myśli, że się przychodzi do zoo, to się widzi małpy, a nie ferajny kwiat.

Gucio albo cię nie usłyszał, albo usłyszał, ale nie przydał temu znaczenia, i twoje chłopskie, chamskie słowa przeleciały przez niego jak kula przez prezydenta Wieniawę. Możesz wyciągnąć panka z folwarku, ale nie wyciągniesz folwarku z panka, Kary.

– Patrz na tamtych fetów. – Gucio pokazał ci jakichś siedzących w kącie typów o twarzach jasełkowych łotrów, którzy za parawanem kufli piw i kieliszków wódki chylili ku sobie głowy i naradzali się szeptem. – Jak to mówią sowieciarze, _ljeto, wsje pry kastietach_. Patrz, jacy zakonspirowani. Pewnie mają tę, no, dintojrę. – Słowo „dintojra” wypowiedział z zabawnym naciskiem i namaszczeniem.

Roześmiałeś się.

– No. Wendettę – odpowiedziałeś, zaznaczając to podwójne „t”.

– „Krwawą rozprawę”, jakby to napisał „Kurier”.

– Albo „apaszowską rozprawę nożową”, jakby powiedzieli varsavianiści.

Gucio też zachichotał.

– Wy, szlagonki, byście mieli „sprawę honorową” – dorzuciłeś, a Gucio znów się uśmiechnął.

– Honorowo-gardłową. A wy, chłopi, cepową.

– My byśmy mieli mordobicie.

– Które prasa opisałaby jako rękoczyny, a wy byście się śmiali, bo tu takie uczone słowa, a wy po prostu przecież daliście sobie po ryjach.

I tak sobie gadaliście. Lubiłeś szlagona Bodzia, mimo wszystko, Kary. Znaczy Gucia. I miałeś nawet do siebie o to niejakie pretensje. Niewielkie, ale zawsze.

Po drugiej wódce zaczął ci Gucio opowiadać o Farudze. O jego dziwnej okultystycznej sekcie, o której w Warszawie było głośno, bo ten Faruga wziął się nie wiadomo skąd, niektórzy mówili nawet, że nie jest człowiekiem. Że z kosmosu. Ale najczęściej mówiło się, że po prostu z Sowiecji, jako jeden z tych dziwnych humanoidów, które gdzieś tam pod tym sinym niebem, zmieszanym z dymami i smogiem wiecznej i diabelskiej industrializacji, powstają. Synów mistycznego komunizmu, z matki Rosji i z ojca Związku Radzieckiego, gdzie nauka poszła w parę z okultyzmem, czarną magią i słowiańską mistyką, i teraz już sam czort nie ma zielonego pojęcia, co tam się może wyprawiać, bo kraj zamknięty od dekad na trzy spusty.

Faruga. Mówiło się, że wskrzesza martwych, że daje oświecenie i nowe życie. Gucio był ewidentnie Farugą zafascynowany. Szukał dojść. Mówił, że to coś nowego, że już jest zmęczony jednostajną atmosferą w Polsce, męczącą, tym pierdoleniem o sile, chwale, piędzi i rubieży prawie od wieku, o mocarstwowości, mówił, rzygał już tym. Bóg, tradycja, wiril formodawca, tu faszyści, tam krwioziemcy w maskach Mickiewicza, poganie, komuniści, tu demokraci, tam sraci, tu katolicyzm, tam ateizm. A ten Faruga, mówił, nawet jeśli to wszystko to jeden odpust, to przynajmniej coś nowego. Kiwałeś głową, słuchając Gucia.

– Robiłem Farugę – rzuciłeś w końcu, ot tak od niechcenia, miało być nonszalancko i rasowo, ale to zdziwiony Gucio na ciebie bardziej rasowo i nonszalancko spojrzał. Jebany.

– Co? Jak to? Ruchałeś go? – Zaśmiał się. – Jebałeś Farugę?

– Rozpracowywałem – odpowiedziałeś. – Wiesz – postawiłeś kołnierz skórzanej kurtki – jestem detektywem. Z powieści noir.

– Aaa! – Pokiwał głową. – I co? To znaczy, że masz kontakt? Namiar?

– Jakiś mam – odpowiedziałeś.

– Widziałeś go? – podniecał się Gucio, aż w swoim głupkowatym zachłyśnięciu stracił trochę swojej rasowości, ku twojej uldze. – Człowiek to jest?

Trochę wręcz, pomyślałeś, chłopsko zabrzmiał. Jak taki chłop stereotypowy, z palcem zaślinionym w gębie. Poprawiło ci to humor.

– Nie, nie człowiek. – Roześmiałeś się. – Wielki Przedwieczny, kurwa, sprzed eonów. Cthulhu dobrodziej we własnej osobie.

– Kto? – Bodzio, to znaczy Gucio, zamrugał.

– Miałem zlecenie – zignorowałeś to jego mruganie – żeby znaleźć jedną dziewczynę, z przemysłowskiego domu, którą tam wwiedli. Zlecenie. Wiesz, historia jak z kryminałów: dziewczyna spotyka przystojnego faceta, dżentelmen, jakby prosto z katalogu wysyłkowego dla ziemiaństwa, inteligentny, rasowy – powiedziałeś to słowo, jakby je podkreślając, zupełnie nieświadomie, co ci trochę, hm, ten dopiero co poprawiony nastrój znów zepsuło. – No i stopniowo, krok po kroku, nasz tajemniczy nieznajomy ładuje ją w sektę. Dziewczyna zaczyna się dziwnie zachowywać, przyjaciele się martwią, rodzina się martwi, ojciec dzwoni do nas, do firmy, no więc ja wchodzę i działam.

– No i? – Gucio miał oczy jak koła młyńskie. – Ten dżentelmen to był właśnie Faruga?

– Nie, jakiś jego podchujnik. Faruga jest na ołtarzach, on się do takich rzeczy nie zniża.

– I co się okazało?

– Nic. Udało mi się wyśledzić miejsce, w którym się spotykali i urządzali te swoje seanse, z ożywianiem trupów, oświecaniem, kontaktami z duchami przodków i tak dalej, ale nakryli mnie jacyś cerberowie, a oni, powiem ci. – Roześmiałeś się. – Faktycznie nie wyglądali na ludzi, tylko na jakieś cybergoryle spod czerwonego Uralu. Czy skąd tam. Udało mi się im wyrwać, z ledwością, a wiesz, mnie – co by nie mówić – niezbyt łatwo położyć…

Szlagonek Gucio z szacunkiem kiwnął głową. Widział cię kiedyś, Kary, w akcji, jak kładłeś, pijany, kilku fetów naraz. Szkoła spadochroniarska, Kary, mistrzostwo w PSWB korona. Przy czym to, co widział Gucio i co zrobiło na nim tak wielkie wrażenie, dla ciebie, Kary, zdrajcy, bo zdrajcy, ale jednak komandosie Rzeczpospolitej, wyszkolonym w pieswybie, było rzeczą, którą mógłbyś zrobić jedną ręką i przez sen.

– I co dalej? – pytał szlagonek Gucio.

– Nic. Nie udało im się mnie rozwalić, uciekłem im, to się gdzieś przenieśli, bo się pewnie bali, że polecę na policję i im wjedziemy na kwadrat z adamami burymi. Naraziłem ich na koszty, więc mnie pewnie nie lubią. – Roześmiałeś się.

– A potem już ich nie szukałeś?

– Nie – odpowiedziałeś. – Sprawa rozwiązała się sama. Dziewczyna, którą omotali, zupełnie niezależnie od toku głównej akcji spadła ze schodów i się zabiła. Jak rzekomo Hitler w trzydziestym dziewiątym. Przypadki chodzą po ludziach.

– A ty sam… nie byłeś ciekawy? – zapytał Gucio.

Wzruszyłeś ramionami. Nonszalancko, oczywiście. Byłeś, jasne, ale cóż – robota się skończyła, a ty jakoś nie miałeś ochoty ani energii ciągnąć jej na własną rękę. To był twój problem, Kary, generalnie, przyznaj. Miałeś psychiczną siłę robić głównie rzeczy, które robić musiałeś. Na pozostałe zwyczajnie ci jej brakowało. Nazywa się to depresja, jasne, i nawet bierzesz na to lekarstwa, które wyłudziłeś od znajomego psychiatry. Zresztą ten psychiatra również je brał, i również, na twój obraz i podobieństwo, zalewał je wódką w Pod Blachą, choć tobie stanowczo to odradzał. Ale żarłeś równolegle takie ilości kokainy, amfetaminy i alkoholu, że działanie tych antydepresantów bywało dla samego ciebie zaskoczeniem. Psychiatra nazywał się Aaron Majewski i – jak twierdził – jego „melancholia” była spowodowana przez jego „kulturowe wykorzenienie”, bo o ile pradziadkowie Majewskiego wychrzcili się, a dziadkowie i rodzice przeżyli całe długie życie warszawskich mieszczan jako Polacy, o tyle on odrzucił gojowskie imię Tadeusz, nazwał się Aaronem i powrócił do żydostwa. W którym już go jednak od dwóch pokoleń nie było i w którym nie miał zielonego pojęcia, jak się poruszać.

– Nawet żydłaczyć, kurwa, nie umiem – ponuro narzekał psychiatra przy stoliku, a wielkie i basiste było z niego chłopisko. – Żydowskiego się nauczyłem, nawet, kurwa, hebrajskiego, a po polsku nie umiem gadać jak normalny Żyd. Chyba, kurwa, do Erec Israel wyjadę, bić się z Arabami i co jakiś czas z Anglikami. Tylko że tam gorąco, a jak ja mam być, kurwa, melancholikiem w upałach? Smutek tropików mam uprawiać?

Kiwałeś, Kary, głową, podsuwając mu do podpisania receptę na dobrostanol.

– A dasz mi jakiś kontakt? – zapytał Gucio. – Na tego Farugę? Bo ja też bym chciał, wiesz…

– Ależ wy jesteście głupi – westchnąłeś. – Warszawka modna, mond, kurwa. No ale co? Nie masz kolegów szlagonków? Wszyscy z tak zwanych elit się tam garną, nikt ci nie może powiedzieć?

– Przecież wiesz, że to sam Faruga wybiera uczniów – powiedział ze smutkiem Gucio. – A tych, których wybierze, dotyczy przysięga taje…

– Gutek! – krzyknął ktoś ode drzwi. Odwróciliście się w tej samej chwili. – O, i ty, Kary! Cześć!

– …mnicy – dokończył cicho Gucio, cokolwiek przygaszony.

Westchnąłeś.

Gucio, jak wielu szlagonków, w dodatku ze środowisk, które bardzo lubią określać się jako „kreatywne” (bo szlagon Gucio był dziennikarzem kulturalnym „Gońca Warszawskiego”), miał swojego przydupasa, Sancho Pansę, który włóczył się za nim jak wierny giermek za swoim panem. Oni – to znaczy zarówno szlagonkowie, jak i przedstawiciele „środowisk kreatywnych” – zawsze dobierają sobie przydupasów tak, żeby wyglądać przy nich godniej.

W tym konkretnym przypadku przydupasem był Maciej, o nazwisku, którego nie byłeś sobie w stanie przypomnieć, w każdym razie szeroko zwany z jakiegoś powodu Tolem. Tolo był, jak na Sancho Pansę przystało, niski i perkaty. Również uważał się za arystokratę, czego miał dowodzić noszony na palcu serdecznym sygnet z herbem Radwan (który zresztą w ogóle do Tola nie pasował, bo sam Tolo był jak z mąki zrobiony, mączny był, bułeczny, a sygnet – stary, zaśniedziały, nawet jakby cięty czymś przez herb), tylko nie bardzo umiał podjąć decyzję, na kogo chce pozować. Na arystokratę, artystę czy fetniaka. Na szyi więc Tolo herbu Radwan nosił jakieś kolorowe chusteczki mające go, jak rozumiał Kary, upodobnić do człowieka bohemy. A jako że nic w nim w ogóle do niczego nie pasowało, to i te kolorowe chusteczki nie do końca pasowały do niebieskiego światła kiblowej jarzeniówki, bo od razu jak tylko Tolo przyszedł, to się pochwalił, że ma amfetaminę, i poszliście wciągać amfetaminę do kibla, i na tych chusteczkach się Kary koncentrował, a nie na tym, o czym opowiadał Tolo, krusząc grudy sygnetem – że podobno policjanci mają już tych, którzy pozabijali nacjonalistów pod Radomiem, w tym księdza Krenca, bo, Kary, dobrze wiedziałeś, że nie mają.

Ale jako że ksiądz Krenc, faszystowska, antysemicka pokraka, był też przy okazji podporą i ostoją ziemiaństwa na Radomszczyźnie, to Kary się nie dziwił, że Tolowi temat był mocno bliski. Ziemianie miewali dziwne skłonności do takich paskudnych postaci. Panek zawsze pozostanie pankiem – myślałeś, Kary, jadowicie – choćby se obwiązał szyję pindziesięcioma chusteckami.

Szlachcic Tolo, w każdym razie, po tym jak skończył gadać o księdzu Krencu, przeszedł na terkotanie o jakichś idiotycznych plotkach z wielkiego świata, nadużywając przy tym nazwisk ludzi, których niby Tolo znał, a Kary ani nie znał, ani znać nie zamierzał. Przy czym starał się Tolo posługiwać czymś, co uważał za „warszawską mowę”, a co brzmiało jak karykaturalna esencja wyciągnięta z Wiecha i jego epigonów. Mówił więc „znakiem tego”, szeleścił jak idiota, w zbitkach takich jak „proszę ciebie” z „sz” i „ci” robiąc jakieś mlaszcząco-syczące ćmoki. Mówił „jechałem Poniatoszczakiem”, „szedłem na Piłsudszczak” i Kary się cieszył, że na amfetaminę, którą wciągają, nie mówi, na przykład, „amfoszczak”, mlaszcząc, świszcząc i dodając „znakiem tego”. Plac Wilsona, gdzie miał „panienkie”, oczywiście wymawiał przez „w”, jak, kurwa, prawdziwy warszawiak, tak jakby od kilkudziesięciu lat ludzie się nie nauczyli, jak się wymawia angielskie nazwiska.

Guciowi ewidentnie było trochę wstyd, i za gadaninę Tola, i za jego ogólną prezencję, i za zachowanie, próbował więc to wszystko zatuszować. Zgasił Tola paroma cierpkimi uwagami, sam się wziął za dzielenie kresek w kiblu, odsuwając Tola biodrem (rasowym – pomyślał Kary), i zaczął opowiadać o amerykańskim, hipsiarskim rytemblusie, że uwielbia jego murzyńską uczuciowość i „swego rodzaju antyintelektualizm”, bo, według niego, „niszczącym ją wszechintelektualizmem przesiąknięta jest Europa od dawna i bardzo od niego potrzebuje oddechu”, „takiego wiesz, Kary, bez myślenia, żeby, kurwa mać, odpocząć, żeby dać mózgowi odetchnąć”. Mówił, że widzi tutaj, „między tymi uduchowionymi murzynami i hipsami”, paralele z polskim chłopstwem, które też, wywodził, czapkę na ziem ciśnie, krzyknie „ech!” i rzuci się tańcować albo się bić. I, mówił, może dlatego, wywodził, na wsi polskiej tak dobrze się przyjęły rytemblus, kantry i tak dalej.

A Tolo, ewidentnie po to, żeby zrobić mu przyjemność, zaczął śpiewać: „Łoj dana, łoj dana, Jezus cierpiał łod rana, łoooj, taki smutny dżajw”, ludowego blusmena Józa Zarychty. Miałeś ochotę kazać mu się zamknąć. No ale amfetamina była jego, cóż poradzić.

No a jak już pokruszyliście grudy amfetaminy sygnetem z tym herbem Radwan (zapamiętałeś, Kary, był to bowiem taki sam herb, jaki miała rodzina Lasotów, której przodkom twoi z kolei przodkowie musieli służyć jako chłopi pańszczyźniani we wsi o dziwnie klasycznej nazwie Kalwaria. I który to herb wisiał nad wejściem do kalwaryjskiego kościoła), gdy Tolo zlizał z sygnetu obrzydliwym, tłustym jęzorem to, co się do niego przykleiło, wróciliście pić kontuszówkę, a potem przypomniał sobie Gucio, że ma przecież jeszcze kokainę. Walić kokę po amfie i wódce nie miało już sensu prawie wcale, ale jak tak się zastanowić, to generalnie wszystko w życiu jest bez sensu, więc co tam.

Kokaina gryzła w nos, sprawiała, że drętwiały ci, Kary, wargi, pachniała swojsko chrzanem, ale głównie rozdrażniała. I chyba właśnie to cię uratowało przed jeszcze większym kacem, bo wyszedłeś, Kary, w końcu z knajpy, znudzony tym własnym rozdrażnieniem, gadaniną Gucia (czy Bodzia) i bezsensownym waleniem kolejnych kontuszówek.

I wtedy zapanował kolor ciemnogranatowy, zimny, chłodny kolor warszawskiej letniej nocy, rozświetlanej trochę nad Dworcem Głównym jaskrawymi neonami, w tym biało-czerwonym. Neon ten od czasów, jak to się pisze, „restytucji władzy Narodu” wysławia rządzący Obóz Narodowy i jego przywódcę, prezydenta marszałka Jeremiego Snardza, i głosi nie do rymu, za to tradycyjnie: „NIKT NAM NIE ZROBI NIC, BO Z NAMI OBÓZ NARODOWY I MARSZAŁEK SNARDZ”.

Warszawskie trupy, nuciłeś, Franc, idziemy w bój, bo nie wiadomo, skąd ta melodyjka wymyślona płytki ci się w mózgu czepiła, idziemy w bój.

Nad Warszawą walczyły ze sobą dwie zorze, dwie miejskie, ryjące czarne niebo, dzielnice wieżowców i drapaczy: jedna, jak się mówiło: „żydowska”, i druga – „polska”, „szukalska”, rażąca światłem bijącym od wieżowców o przedziwnej architekturze budowanych wzdłuż torowiska w stronę Nowej Ochoty i Czystego. Ta „polska” wyglądała niesamowicie i właściwie to ją bardzo lubiłeś.

Piramidy, to egipskawe, to azteckawe, to znów pełne jakichś innych egzotycznych odniesień. Gigantyczne obeliski wyryte piktogramami w stylu późnej szukalszczyzny – bo cała ta Nowa Warszawa, jak ją nazywano, uzyskała taki kształt, jaki uzyskała, właśnie dzięki przyjęciu zermatyzmu jako państwowo uświęconej ideologii. W czasach, gdy Stanisław Szukalski był nadministrem kultury i polskim mężem opatrznościowym. Pamiętasz jeszcze, Kary, z dzieciństwa jego natchnione przemowy z czasów, gdy Polska otworzyła się na zasady amerykańskiej liberalnej gospodarki i gdy do Polski zaczął napływać kapitał, ale wykwitom tego kapitału należało, jak wymagał tego nadminister Szukalski, „nadawać polską formę”. Każdy, kto inwestował, musiał budować tak, jak chciał Szukalski. Czyli w gruncie rzeczy tak, jak Szukalski zaprojektował, bo człowiek ten swojej obsesji nie odstępował na krok, a wpływ na wszystko musiał mieć ostateczny. A polska forma, zgodnie z jego naukami, była formą światową. Bo przecież my wszyscy z Zermatt, a wcześniej – z Pacyfiku i Atlantyku, z Ameryk i Syberii, z Azji i Afryki. Nasi przodkowie zaludniali ziemię, macimowa prapolska rozbrzmiewała jako język całej ludzkości – więc i do dziedzictwa całej ludzkości może teraz jej kultura nawiązywać.

– Przechowaliśmy język najbliższy macimowie ze względu na naszą kulturową izolację – mówił Szukalski. – Ale dość już tej izolacji! Wchłonęliśmy dość, teraz pora wydychać! Wydychać i tchnąć tym duchem w świat!

Tak więc, owszem, musisz przyznać, że lubisz chodzić po tej całej Nowej Warszawie, wysokiej jak wszystkie czorty, wyższej niż cokolwiek na świecie, i oglądać tę megalityczną architekturę rodem z filmowych wyobrażeń starożytnego Babilonu, Egiptu czy Mezoameryki. Orły połączone z pierzastymi smokami sterczące na czubkach mrokodrapów, wielkie płaskorzeźby górali wyglądających jak cyborgi w inkaskich zbrojach i przy ciupagach, statuy wielkich polskich mężów siedzących na smokach, lwach i żubrach, jak na przykład Piłsudski, nagi, muskularny, w niedźwiedziej skórze i z maczugą, jak Litwin z _Bitwy pod Grunwaldem_.

Ale teraz, choć całe to rozświetlone cudo nawisało nad Dworcem Głównym i biło ci po oczach, byłeś w trochę mniej efektownej okolicy.

Ulice, długi ciąg kamienic z jednej i torowisko z drugiej strony, wypełniał, jak trąbili partrioci, idąc za krwioziemczą teorią, która wyjątkowo się w Polsce przyjęła, polski wiril. Wypełniał po brzegi, po samo niebo, a może i wyżej, po sam kosmos, wciskał się między budynki i w bruk, nadając Warszawie – polskiej stolicy – polskość. Był tu, jak się mówi, od zawsze, nie wypchnął go stąd wiril rosyjski, niemiecki, ba, nawet żydowski, choć niektórzy odmawiali Żydom posiadania wirilu. „Nie mylcie babilonu i burdelu z wirilem” – mówili niektórzy obozowcy, krwioziemcy, falangiści i inni.

Ale cóż, myślałeś, przynajmniej w centrum ciemno nie jest, rozświetla Warszawa ciemne Mazowsze, ten koniec świata już na samym początku Polski, bo ileż stąd jest do pomorskiej, niemieckiej granicy: niedaleko.

A i tu, na tym polskim pograniczu z tak zwaną Europą – ciche wioski, biało malowane, drewniano-murowane, śpią przy kruszącym się już asfalcie położonym dawno temu za alianckie, przy szutrowych dróżkach, między rudymi pniami sosen, na żółtych latem, a jesienią rozbłoconych piaskach pokrytych opadłym igliwiem. A za Mazowszem już tylko Polesie, jeszcze większy koniec świata, gdzie hipsi jeżdżą żyć zgodnie z naturą i zapuszczać kołtuny, jak Aborygeni, jak Poleszucy. A szczególnie po tym, jak odkryli, że takie same mają rastamani z Jamajki grający rege.

No i oczywiście wyjeżdżają tam jeszcze szlagoni typu Gucia czy Tola herbu Radwan polować albo stawiać sobie romantyczne kresowe stanice na tych końcach świata, jeśli który ma jeszcze wystarczająco pieniędzy, bo te środowiska o wiele zręczniej umieją wydawać niż zarabiać. Ale niektórzy stawiają, szczególnie na starość. Ciągną umierać tam, gdzie jeszcze jest dziko, gdzie nie dotarła „ta cała demokracja”, choć do Polski to ona ogólnie jakoś od stu prawie lat z przerwami dotrzeć nie może. Dokąd nie dotarł „ten cały postęp”. I żyją wśród chłopów rodem z czasów feudalnych, wśród lasów, zwierząt, komarów, wśród błota po pas, odcięci od świata – czyli dokładnie tak, jak się żyło w I Rzeczpospolitej. I tylko czasem hipsy blokują im polowania albo włamują im się do dworków, a jakże, drewnianych acz podmurowanych, żeby zdobyć pieniądze na mak i konopie. Albo i napisać gównem na ścianie ŚWINIE albo ZDYCHAJCIE, albo, co wychodzi na pewną konsekwencję, ZDYCHAJCIE, ŚWINIE.

A dalej już jest tylko słynna Linia Rydza, czyli zarośnięte ciągi bunkrów, okopów, umocnień, wałów wysokich na kilka metrów, gdzie wśród poustawianych wzdłuż muru megalitycznych, wyszukalszczonych rzeźb obrońców naszych polskich granic i kresowych stanic, wyglądających jak słowiańscy woje połączeni za sprawą jakiejś magicznej siły z egipskimi zwierzętogłowymi bogami, zdychają z nudów i degenerują się kolejne pokolenia KOP-owców. A jeszcze dalej – kraj dziwny, coraz bardziej dziwny, odizolowany od świata, niekończący się, wlekący aż po Pacyfik i Ocean Lodowaty, czyli, właściwie, w nieskończoność. Kraj Sowietów, największa czarna dziura na mapie świata, kraina, o której nikt nic nie wie. I tylko KOP-owcy czasem, gdy coś wypatrzą przez lornetki na tych nieskończonych stepach, błotach i płaskociach, donoszą w sensacyjnym tonie czerwonej prasie – że a to widzieli konwój nieziemskich stworzeń, hybryd jakichś z piekła rodem, a to hordy uzbrojonych małp w bolszewickich spiczastych czapkach, bo jak legenda niesie, Sowieciarze hodują gdzieś głęboko na Uralu, Kaukazie czy Kubaniu małpoludy, których zamierzają użyć jako nowego typu żołnierza przeciwko Europie i cywilizacji. Albo jakieś rozbłyski tajemnicze, różnokolorowe, zwiastujące testy jakiejś nowej, sowieciarskiej, piekielnej broni – promieni X, Y, Z, Ż, Ź czy jakiekolwiek tam promienie, według sensacyjnych doniesień, Sowieciarze produkują.

W każdym razie jasno jest nad wieżowcami, bije łuna nad Śródmieściem, ale łuna ta nie oświetla ulic, w które wchodzi Kary i które prowadzą go do wynajmowanego mieszkania na Śliskiej. W tym miejscu i o tej porze nawet Chmielna czy Sosnowa wydają się ciemne, zaniedbane i brudne. W zaułku przy Sosnowej widać sterczące na kartonie buty bezdomnego. Woli, widać, tutaj niż w przytułku. Nie dziwisz mu się, Kary: w przytułku, prowadzonym przez zakonnice, pić nie wolno, a co to za życie, gdy się napić nie można. Szczególnie gdy nie ma się niczego innego za bardzo do roboty poza przeżyciem.

Szedłeś tymi ulicami i rozmawiałeś ze mną, Franek, nie pamiętasz? Pamiętasz, pamiętasz, tylko rozmawiałeś cicho i bałeś się, i słusznie, że nieliczni przechodnie wezmą cię za wariata. Więc szedłeś, pijany, rozstrzelany baniami kontuszówki, z bolącą, pulsującą od ostrego bólu skronią, i podnosiłeś do ust papierosa, aż zauważyłeś nagle, że knykcie masz do krwi pozdzierane, że na knykciach masz krwawe rany.

Skąd, kurwa mać?

Ach, jak boli mózg pod metalową płytką w czaszce, pod grubą blizną na skroni, ach.

Kogutka. Gdzie są kogutki? Superkogutka.

Ale nie przejmuj się, Kary: problemy psychiczne są tak samo nieodłączną częścią estetyki detektywa w powieści noir jak alkoholizm i krótkie nazwisko. I ciesz się, że nie musisz nosić prochowca i fedory, tylko możesz się ubierać, jak lubisz: w motocyklowe kurtki i buty, w spodnie typu battledress i luźne koszule, czyli tak, jak ubierają się już tylko ostatni, niewymarli biciarze i wieśniacy z prowincji.

To zresztą bywa odbierane w Warszawie jako zbrodnia. Głównie przez miejscowych dandoli, siedzących w dandysowskich knajpach w Śródmieściu, w modnej części Woli i na Pradze.

Tak, a jakże, wieśniactwo też może być zbrodnią. Dla znacznej części mieszkańców Warszawy jest. A także skrupulatnie ukrywaną – choć nieukrywalną przecież – tajemnicą. Bo o ile do Warszawy zawsze napływało, napływa i napływać będzie mnóstwo wieśniaków z prowincji, o tyle pierwsze, co ci wieśniacy będą robić, to ukrywać swoje chamskie, wieśniackie pochodzenie. Takich ukrywających się, maskujących ekswieśniaków poznać można głównie po tym, że to właśnie oni obstalują u krawców rękodzielne garnitury, koszule, nadwykrojone, nadzaprojektowane, nadbogate. I że starają się, jak mogą, zasilić gromady przesiadujące w rzeczonych dandysowskich modnych knajpach.

Poza Karym. Kary jest chamem, wieśniakiem z prowincji i jak wieśniak z prowincji się ubiera. I plac Wilsona wymawia przez „ł”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: