- W empik go
Charitas - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Charitas - ebook
"Charitas" to trzecia część trylogii Stefana Żeromskiego "Walka z Szatanem".
Trylogia ta składa się z następujących utworów "Nawracanie Judasza", "Zamieć" oraz "Charitas". Obejmuje ona panoramę życia Polaków w okresie przedwojennym i w latach I wojny światowej.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65810-63-2 |
Rozmiar pliku: | 362 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZĘŚĆ PIERWSZA.
Ulica, wzdłuż której kolejka elektryczna dąży z Florencji ku Fiesole, przy stacji San Gervasio rozwidla się we dwa szlaki. Pierwszy z nich pnie się pod górę aż do jej szczytu — drugi biegnie u samego podnóża garbów podpierających łańcuch przełęczy Subapeninu, zmierzając w kierunku starych will Montalto i Salviatino. Aleja dębów i platanów osłania tę szeroką, obmurowaną, podmiejską drogę. Tu i ówdzie odcina się od białości jej wyschniętego pyłu nowe villino połyskując stopniami i prostokątem odrzwi z marmuru, nie zmalowaną jeszcze politurą bramy i jaskrawą zielonością zewnętrznych okiennic, zamkniętych stale dla obrony przed upałem. Dalej od viale, właśnie na garbach podgórza wznoszących się ku Fiesole, kłębią się obfite kępy i zwoje rozrosłych drzew wewnątrz murów ogrodowych, którymi z dawna otoczyły się stare pałace. Pomiędzy owymi wysokimi ogrodzeniami przeciskają się tam i sam ustronne drogi, prowadzące do bramy osłoniętej girlandami róż, glicynii i kwitnącego przypołudnika.
Obok jednej z takich bram, której ozdobne, w żelazie kute kraty odległe przypominały czasy, przybito w ostatnich latach (poprzedzających wybuch wielkiej wojny) nową, skromną, lecz wytworną w swej skromności tabliczkę z marmuru o wyzłoconym napisie: "Villa De Granno". Willa, o której mowa, inne przedtem nosiła nazwisko. Przezwał ją po swojemu nowonabywca, pan Witold de Granno Granowski.
Ryszard Nienaski, zamordowany przez spiskowców "Mścicieli", i żona jego Xenia, z domu Granowska, zmarła na tyfus wkrótce po śmierci męża, nie pozostawili potomstwa. Ani jedno, ani drugie z tego stadła nie posiadało bliższej rodziny. Ryszard Nienaski był jedynakiem, a Xenia, jego żona, jedynaczką. Wielomilionowy majątek, który wskutek zapisu przemysłowca Ogrodyńca przypadł był Ryszardowi Nienaskiemu — stał się dziedzictwem jego wdowy. Gdy ta zmarła — przeszedł na wyłączną własność jedynego jej krewnego, ojca, Witolda de Granno Granowskiego. Dziedziczenie to prawnie zatwierdzone zostało przez ustawodawstwo austriackie.
Pan Granowski otrzymawszy tak wielki spadek pospieszył się ze zgrupowaniem go w kapitały łatwo rozporządzalne. W tym celu sprzedał niezwłocznie tereny węglowe między Krakowem i Oświęcimiem oraz wszystkie nowo otwarte i w ruch puszczone kopalnie, z wyjątkiem jednej, największej, noszącej nazwę "Xenia". Tę w ręku swych zatrzymał przez pietyzm dla pamięci córki. Ponieważ niepodobna było wówczas żadną miarą oddać tych przedsiębiorstw nabywcom Polakom, gdyż ani jedna para rąk polskich po nie się nie wyciągała, pan Granowski odstąpił na świetnych warunkach owe skarby przyrodzone tym, którzy je nabyć gorąco pragnęli, to znaczy centrali kapitalistów z Berlina. Już po tak krótkim posiadaniu bogactw węglowych podkrakowskich udało się osiągnąć zysk ogromny w stosunku do kapitałów wyłożonych przez Ryszarda Nienaskiego na kupno ziemi i eksploatację jej wnętrza. Pan Granowski miał w ręku około ośmiu milionów. Nie znajdując dla tych sum odpowiedniej w kraju lokaty — przynaglony przez pewne względy, a nie chcąc wracać do Francji dla innych znowu powodów — spadkobierca przesunął stopniowo i częściami niemal cały kapitał do banków włoskich i odkładając zyskowne zużytkowanie go do stosowniejszej chwili, tam wszystek na razie, bez względu na nicość stopy procentowej, w kilku najsolidniejszych instytucjach umieścił. Wkrótce też sam opuścił kraj i zamieszkał we Florencji.
Początkowo koczował w wielkich hotelach na Lungarno. Żył w osamotnieniu pośród zmieniającej się, wielojęzycznej rzeszy bogaczów. Lecz przy wspólnym stole trudno było nie zawiązać znajomości, choćby przygodnych, Jedną z pierwszych tego rodzaju był stosunek z rodziną Oscalai. Signor Fulco Oscalai był zastępcą dyrektora, a w istocie rzeczy pierwszym kierownikiem florenckiego oddziału jednego z najgłówniejszych banków włoskich. Ożeniony z Angielką, córką bankiera Horacego Crumba, miał z nią czworo dzieci: — dwunastoletnią córkę Celide, dziesięcioletnią — Beatrice, ośmioletniego syna imieniem Aubrey i czteroletnią — Marię. Rodzina ta zasiadała do stołu w Grand Hotelu, ilekroć zjawiał się we Florencji patriarcha rodu, ów bankier Horacy Crumb, rezydujący przeważnie w Mediolanie, lecz zajęty interesami w najrozmaitszych miastach Anglii, Włoch i Francji. Ponieważ pan Granowski część swych pieniędzy miał na składzie również w owym banku włoskim, którego kierownikiem był Oscalai, więc o znajomość z jego rodziną nie było trudno.
Dzieci państwa Oscalai — był to istny bukiet kwiatów. Połączenie krwi włoskiej z angielską wydało szczególne typy fizyczne i nadzwyczaj interesujące charaktery. Pan Granowski z żywym zaciekawieniem obserwował we dwu starszych jasnowłosych panienkach jak gdyby walkę rasy anglosaskiej o przewagę nad ognistością południa. W chłopcu, mimo jego angielskiego imienia, pod ciemną skórą palił się temperament Włocha. Najmłodsza — Maria — była najczystszym okazem angielskiego baby. Rodzina ta mieszkała nieco za miastem, pod Fiesole, właśnie w willi należącej do Horacego Crumba, teścia Fulcona Oscalai.
Pan Granowski, zaproszony pewnego dnia przez dzieci, odwiedził nowo poznaną rodzinę w owym zamiejskim zaciszu. Miejsce to bardzo mu do smaku przypadło. A że stary bankier kupił był ową willę tylko z musu od jednego z niewypłacalnych klientów i miał ją na dogodnych warunkach do sprzedania, więc pan Granowski skwapliwie nabył dom z ogrodem. Ponieważ willa była dwupiętrowa i dość obszerna, zgodził się na to, iż rodzina Oscalai pozostała nadal na parterze, gdzie się mieściła poprzednio, sam zaś zajął pierwsze piętro, pozostawiając sobie drugie, mansardowe, pustkami stojące, do dyspozycji.
Był to dom stary, ani zbyt wspaniały, ani pospolity, lecz dostatnio niegdyś wyposażony, choć nie zawierał nic szczególnie godnego uwagi. — Wysokie mury ze wszech stron otaczały piękny ogród. Mały strumyczek, zdążający spod szczytu górskiego łańcucha ku Mugione, przemykał się popod murem i wybiegał zeń w drugim końcu w parów, który się tuż za ogrodzeniem otwierał. Ujęto ów potoczek w basen wyciosany z marmuru, który czas poszczerbił i ponadgryzał. Dookoła zbiornika wody rozrosła się najstarsza i najbujniejsza roślinność. Wznosiły się tam, tworząc zwartą kępę, ogromne igławy zwane araukariami. Ich poziome, ociężałe gałęzie zwisały ku ziemi, a szczytowe zdawały się omdlewać i upadać ze znużenia, tworząc rozwidlone czuby, pełne szczególnej piękności. W jednym kącie ogrodu, od strony parowu, stały szeregiem latyńskie aesculusy, dęby wiecznie zielone. Długa ulica, starannie wygrodzona bukszpanem, prowadziła ku górze do trzech cyprysów wielkiej grubości, które chwiały się wyniośle w wiecznym prawdziwie odosobnieniu na pustej łączce ogrodu. Bliżej domu stały gaje kamelii białych i czerwonych — gąszcze różane — i ciemniki osłonięte zwojami glicynii. Na przypiaskowym wzgórku przyciągała do siebie każde spojrzenie rozrośnięta kępa czarnych bambusów. Ich nagie, dęte, lśniące źdźbła hebanowe, poprzedzielane w kolanach przegrodami, odbijając dziwacznie od zwisłych, jasnozielonych liści, budziły myśl o niewiadomych lądach za oceanami, o ludach nieznanych i mowach niepojętych. Ruch ich kępiastych łodyg, suchy szelest kresowanych, ostrokończystych liści w zaświaty wyobraźnię pociągał.
Wnętrze willi uderzało przepychem tych tylko szczegółów urządzenia, które nie mogły być poruszone z miejsca i usunięte na zewnątrz. Były tam więc piękne, szerokie, marmurowe schody, pełne wdzięku kominki z zielonego, florenckiego — odrzwia w jednych pokojach z ciemnego, w innych z sieneńskiego marmuru — belkowania artystycznie kolorowane — we dwu salonach dawne jedwabne obicia na ramach. Meble i przedmioty zbytkowniejsze zostały przetrzebione w czasie zmian właścicieli domu. Znać było, że tę siedzibę przetrząsały od góry do dołu ręce dorobkiewiczowskie, a handlarskie zdarły ze ścian, gzemsów, a nawet podłóg, co się tylko dało na targu spieniężyć.
Z okien pierwszego piętra roztaczał się czarujący widok na miasto leżące w dole. Widać je było całe jak na dłoni — od kościoła San Gervasio, niemal już wiejskiego, który wobec tylu murowanych przepychów w prostocie swej dochodził do prostactwa — od wielkiego pola ćwiczeń wojskowych aż do pozamiejskich i zarzecznyeh wzgórz z mgłami drzew, osłaniających Monte Olivetto, Viale dei Colli, San Miniato i Torre del Gallo. Tonęło w istnym koszu ogrodów, od szpalerów w Cascine aż do gajów oliwnych i kasztanowych na drodze do Settignano. Poza miastem, na złotym tle zachodniego nieba rysowały się wiecznie błękitne garby i łańcuchy gór lukkańskich, po których niby szeregi czarnych mnichów zdają się wędrować procesje cyprysów.
Pan Granowski lubił zasiadłszy przy otwartym oknie swego gabinetu wpatrywać się w miasto jak w rozłożoną księgę — w tę ściśniętą na małej przestrzeni siedzibę człowieczą, która była w przeszłości zwierciadłem niemal wszystkiego, co życie zbiorowe wydać może. Przepadał był za Florencją, zawsze i najchętniej wyrywał się do niej z wirów i przewrotów swego życia, żeby odpoczywać choć przez dni parę niby na łożu kwiatowym. Teraz, gdy wiry życia, jak bestia pokonana i wierna z musu, ułożyły się u jego stóp, nasycał się ulubionym miastem do woli. Oczy jego z przyjemnością i niemal z patriotycznym uwielbieniem spoczywały na rozmaitości zewnętrznej formy budynków, tworzących całość tyle harmonijną. Błądziły po masach marmuru Duomo, po kopułach Bruneleschiego, wieżach Giotta i Arnolfa di Cambio, po szlaku złotego Arno i miękkich szlakach ogrodów Boboli. Z odległości dochodził do jego uszu tłumiony a ciągły szum, melodia gwałtu życia, którego zawsze tak namiętnie pożądał. Suchy, różowawy pył zdawał się przesycać błękitne powietrze nad kopułami i powietrznymi wieżami.
W ciągu dni wolnych od upału pan Granowski puszczał się na odległe, samotne przechadzki w górę, powyżej od swej posiadłości, drogami zrazu obmurowanymi jak forteczne bastiony, powstałymi prawdopodobnie wówczas jeszcze, kiedy to miasto było siedliskiem bankierów, optymatów i arystokracji, wytwarzającej przemysły sławne na świat cały — kiedy niezmierne dochody czerpało z produkcji lamy złotej i srebrnej, adamaszku, rzeźb z drzewa i intarsyj, arabesek w marmurze lub piaskowcu, figur portretowych z wosku — kiedy prym trzymało w złotnictwie i jubilerstwie — a wszystkie zyski wkładało w nieskończone zdobienie Firenze la Bella. Docierał do cyklopicznych podmurowań fiesolańskich i przypatrywał się tym zabytkom pracy Etrusków z odrobiną ciekawości. Dumał od niechcenia o tym, co wyczytał o swej okolicy, iż wałęsa się oto po miejscach, które były warownym obozowiskiem zbuntowanego Katyliny. Myślał przelotnie o owym herszcie wszelakich Zborowskich świata, Sergiuszu Katylinie. Kiedy indziej usiłował wytropić pole bitwy zwycięskiej Stylichona z Galami, jakiegoś Stylichona z jakimiś Galami... Przypatrywał się z ciekawością nowszym murom na Fiesole, ostatniemu siedlisku Cadolingów hrabiów Settimo. Uprzytomniał sobie ów ród rycerzy, którzy rozbijali na wielkiej drodze lukkańskiej, wypadając ze swego zamczyska na szczycie gór, z Monte Orlandi, a gdy go stamtąd w całym zespole wytępiła florencka i pizańska demokracja, w Fiesole szukał schronienia i miejsca rycerskiego po łup wypadu. Ze współczuciem myślał o tym, jak, wzięci głodem, musieli ci niełacni panowie zstępować na dół florencką drogą z powrozami na szyjach, między zgrają łyków tryumfujących i upojonych rozkoszą. Znał przecie to wszystko. Wszystkie te dzieje miał w sobie, w innej, oczywista, przeżyte formie, istniejące w myśli i wspomnieniu, a przecie już tak doskonale zapomniane jak tamte bajdy o przeszłości. Śniło mu się, że na miejscu, które przemierza krokiem zleniwiałym, stał może namiot Henryka IV, gdy oblegał papieską Florencję, albo namiot Castruccia Castracani... Nasuwały się przed oczy figury Medyceuszów, którzy zza lady bankierskiej wysforowali się misternymi ścieżkami przebiegłości na tron Toskanii. Rozkoszną wzgardę, najmilszą z form ironii, budziło w nim wspomnienie fresku Benozza Gozzoliego na ścianie kaplicy Akademii "della Crusca", gdzie w długim korowodzie ukazywali się ciż łyczkowie florenccy ukoronowani, z wyanielonymi obliczami przez rękę ucznia Fra Angelica z Fiesole.
Pan Granowski widział swe życie, swe dawne czyny i obecne postanowienia dziwnie splątane z Florencją i jej przeszłością. Katylina, hrabiowie Settimo; Medyceusze... Znajdował potwierdzenie siebie w zbiorowym życiu Florencji, uplastycznionym przez sztukę nieśmiertelną, w życiu tej szlachty ludzkości, która z piekieł istnienia wyrywała purpurę i gronostaje przepychu swego dostojeństwa.
Sąsiadowanie z rodziną Oscalai nie nastręczało przykrości, a zaopatrzyło dom i ogród w odgłosy życia. Zabawy, śpiewy i wesoły gwar dzieci — ich sprzeczki, uniesienia i wszelkie sprawy były dla pana Granowskiego przyjemną rozrywką. Lubił w majowy zmrok, po dniu upalnym, zanim nieznośne zanzary swój cichy brzęk wydawać poczęły, zasiąść w głębi pokoju, opodal od okna, wpatrywać się w melodyjne krążenie lucciolów i słuchać, jak między starymi drzewami rozlega się nieprzerwany gwar, coś jakby gędziolenie synogarlic i krzykliwy gwar papug. Usta dziewczynek domowych i ich koleżanek powtarzały wciąż imię głównego sprawcy wszelakich figlów, imię "Aubrey", modelowane na tony najrozmaitsze. Słychać było na przemiany język angielski i włoski, najczęściej zaś mieszaninę wyrazów obudwu. Słuchacz wchłaniał w siebie te dźwięki jak gdyby rozgwar ptaków w lesie dziewiczym, w kraju dalekim, w ziemi niewiadomej.
Starsze dzieci państwa Oscalai chodziły do szkół. Najmłodsza Maria zostawała pod opieką bony. Nigdy tedy za. dnia nie było nadmiaru objawów młodocianego zgiełku. Państwo Oscalai prowadzili życie skromne i ciche. Bardzo rzadko przyjmowali gości, a pobyt ich w tym domu był jakby niepostrzeżony. Czasami pan Granowski pukał do drzwi gabinetu pana Oscalai ażeby wspólnie wypalić poobiednie cygaro — albo zapraszał do siebie sąsiada z dołu na filiżankę czarnej kawy.
W czasie jednej z takich wizyt rozmowa zeszła na temat operacji pieniężnych. Od niechcenia pan Granowski zapytał, czy też nie nastręcza się jakaś godna lokata pieniędzy. Oscalai wymienił kilka perspektyw — jak budowa domów robotniczych w Mediolanie — burzenie całych dzielnic w Genui a wskrzeszanie na ich miejscu nowych ulic i ogromnych gmachów — udział w fabrykach amunicji — wreszcie napomknął o pewnym przedsięwzięciu dobroczynnym i narysował szkicowy plan nadzwyczajnego interesu. Pan Granowski słuchał z żywym zaciekawieniem.
Instytucja była stowarzyszeniem prywatnym, zorganizowanym w celu niesienia pomocy i ulgi cierpiącej ludzkości w czasie pokoju, a nade wszystko czasu wojny. Dla uzyskania niezbędnych funduszów towarzystwo inicjatorów zwróciło się do wielkich banków — i około dziesięciu firm najsolidniejszych przystało na udzielenie owemu towarzystwu pożyczki w sumie jakichś dwudziestu milionów lirów. Dla pokrycia tego długu zespół bankierów otrzymał prawo (wyjednane przez towarzystwo dobroczyńców) wypuszczenia na świat dwu milionów biletów loteryjnych, w cenie trzydziestu lirów za los, wygrywających w głównej wygranej pięćkroć sto tysięcy — a w drugorzędnych — pięćdziesiąt, dwadzieścia pięć — wreszcie po dziesięć tysięcy lirów. W razie sprzedaży dwu milionów losów bankierzy osiągali sześćdziesiąt milionów lirów, czysty zaś zysk, po odtrąceniu wszystkich wydatków, jakie miała pochłonąć loteria, powinien był dać co najmniej dwadzieścia milionów, czyli sto procent. Ten interes dobroczynny, przedsięwzięty w celu niesienia pomocy i ulgi cierpiącej ludzkości, był jasny jak słońce. Teść pana Oscalai, bankier Horacy Crumb, był jednym z najsolidniejszych promotorów przedsięwzięcia i włożył w tę sprawę niemal cały swój majątek, co jego zięć udowodnił panu Granowskiemu oczywistymi dokumentami.
Kapitalista polski wziął pod rozwagę tę aferę i coraz częściej toczył o niej rozmowy z kierownikiem banku. Niepostrzeżenie ulegać począł radom i wskazówkom doświadczonego finansisty. Oscalai był ociężały w ruchach, spokojny i chłodny. Jego grzeczność i subtelna wytworność była jak gdyby przymusem leniwca, któremu z konieczności ulegał. Nie narzucał się magnatowi z północy ani go do udziału w przedsięwzięciach zachęcał. Z odcieniem raczej niechęci i znużenia, niż jakiegokolwiek innego afektu, wdawał się w dyskusje o zyskownych lokatach pieniędzy. Stało się jednak, że pan Granowski tak postępował w tych sprawach, jak Oscalai zalecił. Po pewnym czasie grube sumy ze spadku po Ryszardzie Nienaskim umieszczone zostały w szeregu pozycji instytutu dobroczynnego.
Po objęciu w posiadanie willi De Granno właściciel jej poprzestawał na usłudze jednego lokaja. Był to człowiek starszy, rutynowany w swym zawodzie, wytrawny i spokojny, imieniem Catone. Imię tak szczodrze osnute wierszami Marcjalisa, Maniliusza, Owidiusza, Lukana i Wergilego było cokolwiek za obszerne dla zasobu cnót, które się ujawniły w uczynkach głównej podpory willi De Granno podczas paru miesięcy współżycia zimowego z jej posiadaczem. Catone był służącym rozważnym i oszczędzającym swe siły. Obowiązki zawodu wykonywał z niezachwianą powagą i niewzruszonym majestatem. Nic go nie mogło odwieść od wykonywania funkcji tak, jak to stało zapisane w jakowymś kanonie, którego nawet pan Granowski nie znał w zupełności. Nieporuszony jak posąg Catone stał przy drzwiach w czasie śniadania pana, z olimpijską obserwując powagą, jak ten popija kawę, chrupie bułki i zajada smaczny florencki panc bianco. Włoskie, mądre, głębokie oczy lokaja nie odbiegały ani na sekundę od oblicza i osoby pana w czasie obiadu spożywanego w klubie lub w gabinecie restauracji, a uśmiech posłuszeństwa i łaskawości był echem każdego ruchu i gestu padrona.
Surowa powaga, wyraz skupienia i pojmowania głębokości dostojeństwa dokonywujących się wydarzeń malowały się na twarzy Catona w czasie rannego wdziewania ubrań i wieczornego ich zdejmowania. Z nadejściem wiosny Catone miał zająć się również nadzorowaniem ogrodniczka, do którego obowiązków należało utrzymanie ogrodu w czystości i porządku.
Stołowanie się na mieście, to tu, to owdzie, w klubie arystokratycznym lub najdroższych restauracjach hotelowych, nie było dogodne. Catone czynił miny i usiłował wywrzeć wrażenie, iż nie może podołać ogromowi pracy przy sprzątaniu całego piętra oraz przy zastawie śniadania, które przyrządzała żona szofera. Skoro nadeszła konieczność zajęcia się ogrodem, zwrócił swemu panu uwagę, czyby nie należało przyjąć pokojowej, zwłaszcza wobec faktu, że na drugim piętrze stało pustką ze siedem pokojów, były nieczynne dwie kuchnie pełne naczynia, spiżarnie, składy i wiele innych "ubikacji". Pan Granowski niechętnie myślał o powiększeniu sztabu służby i o wydatkach, które to za sobą pociągnie. Obawiał się hałasu na górze, nadmiaru ludzi w domu, nieuniknionego podkradania rzeczy tudzież pieniędzy — wiedział jednak, że Catone tego wymaga, a Catone ze swymi wielkoświatowymi manierami i zasobem wiadomości po trosze rządził już poglądami pana Granowskiego. W sprawie urządzenia stopy życia na wzór wielkoświatowy, we florenckim znaczeniu tej wielkoświatowości, patron musiał wbrew woli polegać na opiniach służącego.
Nie chcąc jednak zdać się w kwestii wyboru pokojowej bezwzględnie na łaskę Catona, z obawy, iż ten wprowadzi do domu swą kochankę lub wspólniczkę w jakim zamachu, pan Granowski zwrócił się z prośbą o radę i wskazówkę do pani Oscalai. Praktyczna Angielka znała życie włoskie lepiej może niż rodowita florentynka. Z jej to porady i rekomendacji stawiła się przed obliczem pana Granowskiego młoda dziewczyna, nazwiskiem Isolina Donati, jako aspirantka do objęcia posady cameriery w willi De Granno. Pani Oscalai poznała ową Isolinę jako niańkę w jednym z domów angielskich, gdzie oddawano tej małej pochwały za pracowitość i pieczołowitość względem dziecka. Później pani Oscalai poznała całą rodzinę Donati i przychodziła jej poniekąd z pomocą, rekomendując Isolinę jako camerierę— do znajomych domów angielskich, czasowo goszczących we Florencji, a dla brata jej wynajdując posady. Rodzina Isoliny składała się z ojca Umberto, roznosiciela gazet — matki sprzedającej czasopisma i wydawnictwa zeszytowe w maleńkim sklepiku na jednej z najruchliwszych uliczek starej Florencji — z wyrostka imieniem Cesare, urwisa spod ciemnej gwiazdy — i dwu niedorosłych dziewczyn — Inez i Yole.
Isolina była właściwie główną podporą tej rodziny, aczkolwiek powinien był spełniać tę rolę nicpoń Cesare, starszy od niej o lat kilka. Isolina miała najwyżej lat szesnaście i mogła służyć za typ czy wzór pięknej włoskiej dziewczyny z ludu. Włosy jej były krucze, wpadające w odcień niebieski, i wiły się w puklach i skrętach jak u Mulatki czy Arabki. Czarne oczy, osłonione długimi rzęsami, wielkie, zmysłowe, marzące od dzieciństwa, miały połysk jak gdyby żywego srebra, przelewający się w ich głębokiej, iście nocnej ciemności. Zarys nosa jak gdyby rzeźbionego w niezniszczalnym onyksie, zakrój karminowych ust, ucho i szyja, kształt drobnej postaci i powabne ruchy — wszystko było w niej niby wykwitem przedwiecznej, etruskiej czy rzymskiej rasy plemienia. Szczególnie uderzający był jej uśmiech dziecięcy i radosny, a zarazem po ludowemu wzgardliwy i niedowierzający, obecny w twarzy nawet wówczas, gdy wielkie oczy patrzyły z trwogą w oblicze pana de Granno — czy ją też aby przyjmie do służby.
Pana Granowskiego niepokoiła piękność tego dziecka. Przewidywał tajemne skradanie się w ogrodzie i po schodach jakichś amantów. Nadto czuł i w sobie samym pewne jak gdyby upokorzenie czy poniżenie, bezsilny niesmak i utajony, zamaskowany żal na widok oczu jak nocne gwiazdy i ust jak rozkwitające róże. Wolałby był służącą o bardziej pospolitej powierzchowności. Nie wypadało przecież sprzeciwiać się wyborowi pani Oscalai i lekceważyć jej polecenia. Isolina przyjęta została do służby i zamieszkała na górze gmachu, w jednym z pokojów, który sobie wybrała. Wytrawny, podstarzały wyga Catone, ojciec kilku synów dorastających, dawał jej zbawienne i nieomylne wskazówki, zmierzające stale w tym kierunku, ażeby jeśli nie całą, to przynajmniej trzy czwarte roboty zwalić na piękne ramiona młodej diablicy.
Pan Granowski postanowił dokładnie zlustrować rodzinkę pięknej Isoliny. Wybrał się więc na zwiady, żeby przede wszystkim zobaczyć główne źródło zarobkowe rodu: sklep z gazetami. Z tamtej strony rzeki, za Ponte Vecchio, w jednym z najruchliwszych zaułków trafił, według wskazówek pani Oscalai, na zakręt uliczny. gdzie wirował wiekuisty ruch ubogich i pracujących ludzi. W głębokiej wnęce starego narożnego gmachu, w ciasnej framudze, która niegdyś służyć musiała za ostoję jakiegoś posągu czy może figury Świętego, patrona dzielnicy, zobaczył ów sklepik z czasopismami, czyli rodzinne Donatich il banco.
Cała framuga była szczelnie wytapetowana w głębi i na zewnątrz gazetami codziennymi i tygodnikami. Na maleńkiej ladzie sklepiku, urządzonej z paczki po mydle czy szuwaksie, a obracającej się na blaszanych zawiaskach przyczepionych do muru, rozłożone były dla zachęty przechodniów wydawnictwa najpoczytniejsze w tej okolicy, a więc: — Żywot świętego Franciszka z Asyżu — Żywot świętego Miniasa, umęczonego w trzecim wieku na górze San Miniato — Quo vadis w zeszytach — sennik nieomylny, Il sonnio — oraz, rozchwytywane przez służące i wyrobnice, wysoce nieprzystojne czasopisma: Amore Illustrato, Il Tempietto di Venere, z pornograficznymi anegdotami o zakonnikach i zakonnicach, Piccolo Soldato — zeszytami podawane pamiętniki wisusa Casanowy — i tym podobne. Te drukowane smakołyki sprzedawała matka Isoliny, wieśniaczka z gór w Apeninach, nieumiejąca ani czytać, ani pisać.
Przywędrowawszy niegdyś z rodzinnej wioski na zarobek do magazynu futer, wyszła wnet za mąż za swego Berto, roznosiciela gazet, i nigdy już nie miała zobaczyć miejsc rodzinnych, wepchnięta i ustawiona raz na zawsze — jak dawniej kamienny posąg — we wnęce banco. Nic nie rozumiejąc patrzyła na drukowane tytuły Fieramosca, Il Mattino, Corriere, a umiała je odróżniać po szczególnych oznakach, które jej uczone dzieci zdołały wbić w głowę. Ani jeden z klientów żądnych czytania nie domyślał się, że oto kompletna analfabetka administruje tą obfitością druku i trafnie każdemu wydziela pisma żądane. Czasem zastępowała matkę siedmioletnia Inez. Żołnierze, nabywający Piccolo Soldato i zanoszący się śmiechem, który przypominał końskie rżenie i świńskie kwiki, z konceptów na głos wyczytywanych, byli pierwszymi nauczycielami życia małej Inezy.
Najciekawszymi osobnikami w tym rodzie był ojciec Berto i syn — Cesare. Z życiorysami obudwu zaznajomiła pana Granowskiego signora Oscalai tak szczegółowo i wszechstronnie, iż obadwaj byli dlań w zupełności wiadomi, zanim ich zobaczył. Sama pani Oscalai zbadała to życie w długich z Isoliną rozmowach, w plotkarsko—uczuciowych wynurzeniach, jakie jedynie kobieta kobiecie powierzyć zdoła.
Ojciec Berto strawił życie we Florencji na roznoszeniu gazet. Jego to właśnie chrapliwy, jakby naszczekujący głos pan Granowski słyszał był od dawna, rozlegający się zawsze w ulicach — wrzask nieznośny, jednotonny, złożony z początkowych sylab tytułów gazet najbardziej poczytnych — Corriere della Sera, Giornale d' Italia, Fieramosca, Il Mattino, Tribuna, Avanti — które utworzyły zlepek: Co—gio—fie—ma—tri—vanti... Długą pracą, ciężkimi oszczędnościami, pożyczkami Berto zdobył po wielu latach rower i na nim, po otrzymaniu z agencji dzienników, obiegał przedmieścia wydając przed bramami will i na odległych drogach swój okrzyk przeraźliwy, ochrypły i żałosny. Był to symboliczny wyraz, zwiastujący o bieżących dziejach rodu ludzkiego, bezmyślny i niemal obłąkany, skłócony w sobie, a zrośnięty w jedno ze sprzecznych pierwiastków — jak te dzieje.
Berto codziennie wstawał przed świtem, ażeby w lecie prażyć groch, a zimą kasztany na ruszcie — rozdzielać porcje w papierowe torebki sklejone przez Yolę i Inez z pism wybrakowanych — czekać przy czołowej skarpie mostu Ponte alle Grazie na wyrobników spieszących do pracy i wtykać każdemu torebkę za solda. Przy naftowym kaganku w dżdżyste ranki styczniowe stał zawsze w tym samym miejscu skulony Berto mrucząc jak gdyby pacierz poranny swego życia, nim zaczął codzienną pieśń w ulicach:
— Torebka za solda! Torebka za solda, towarzysze!
Między tą poranną czynnością a chwilą rozdawania gazet miał pustą przestrzeń czasu, trwającą jakieś dwie godziny. Ażeby się nie spóźnić do głównej agencji, nie wracał już do domu, lecz te bezczynne dwie godziny przesypiał na kamiennej ławie Logii dei Lanzi, jeżeli była pogoda, lub w wielkiej sieni Palazzo Vecchio w czasie deszczu i wiatru. Drzemka na kamiennych ławach tych właśnie miejsc miała na widoku cel podwójny: pilnowania terminu dystrybucji dzienników i dozoru nad synem Cesare.
Ten to Cesare, jedyny i pierworodny, był zakałą i klęską rodziny. Wychowany na chodnikach i obok ścieków Florencji, w jej najbiedniejszych zaułkach, gdzie się gniazdo rodzinne tuliło, znający od dzieciństwa wszelkie jej sekrety — jako wyrostek stał się urwisem i nicponiem najzawołańszym w tym mieście. Oddawany do najrozmaitszych terminów, każdy z nich kończył skandalem, bójką z pryncypałem lub czeladnikami, wracał w domowe pielesze pożgany nożem, z rozkwaszonym nosem, a w najlepszym razie z podbitymi oczami. Jako chłopiec sklepowy obszedł przeróżne magazyny, zakłady i bottegi — zewsząd sromotnie wyrzucany.
Dobre posady — jak w ogromnym magazynie powszechnym, od ceny każdego przedmiotu wynoszącej czterdzieści osiem centesimów zwanym "Quaran'otto" — niweczył sobie najfatalniej wskutek malwersacyj i przywłaszczeń kwot małych a dla niego niezbędnych na sobotnią hulatykę z puttanami—. W innym znowu narzuconym sobie zawodzie coś zwędził, fatalnie coś zepsuł, nawszczynał intryg, a wreszcie zasadniczo i konsekwentnie nie chciał nic robić. Niektóre z "posad" Cesarego kończyły się przesłuchiwaniem przez komisarza śledczego, pociągały za sobą wypłaty odszkodowań, a jedna znalazła nawet swój epilog w sądzie i kilkomiesięcznej kozie. Cała rodzina drżała wobec postępków tego spadkobiercy nazwiska. Raz w raz padała straszna wieść, że w dniu, gdy powinien był siedzieć za jakąś ladą, pilnie biegać w jakimś interesie, widziano go przejeżdżającego się parokonnym fiakrem w towarzystwie wyfiokowanej przyjaciółki po Viale dei Colli albo w Cascine. Wówczas Berto, wytrwały w swej surowej cnocie i nieubłagany na punkcie czystości obyczajów, uzbrajał się w grubą trzcinę o ciężkiej gałce i zaczynał szukać syna. Znajdował go zazwyczaj pijaniuteńkiego w jakimś barłogu równych mu frantów albo wyciągał za bujną czuprynę z łóżka przygodnej uwodzicielki.
Stary Berto zachodził w głowę, jaki to mistrz zepsucia wyuczył jego jedynaka fenomenalnych wybryków rozpusty, niewiarogodnych łajdactw i bestialskich wymysłów używania, na których widok jego prostactwo, pełne cichej, wewnętrznej pobożności, stawało oniemiałe i osłupiałe. Miłość dla urwisa nie chciała poddać się oczywistości prawdy, iż Cesare był najzupełniejszym w zakresie sztuki miłosnej samoukiem, wynalazcą i odkrywcą przysmaków nikomu nie znanych. Toteż wywiązywały się między ojcem i synalem zawzięte walki. Nieraz ciężka gała trzciny odbiła łobuzerskie mięso od gnatów, nie szczędząc całości goleni i czaszki, nie żałując pięknych, umiłowanych oczu i zgrabnego nosa. Straszne cierpienia ojcowskie, ślepe podniety, niestrzymane wybuchy gniewu i niespodziewane wypady bezbrzeżnej litości, głucha nienawiść, przerośnięta szaloną miłością, pasje, trwogi, marzenia, dziwaczne zabobony — jak harpie wirowały wciąż między jedną z takich egzekucji, a drugą w duszy starego roznosiciela gazet.
RESZTA DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.
Ulica, wzdłuż której kolejka elektryczna dąży z Florencji ku Fiesole, przy stacji San Gervasio rozwidla się we dwa szlaki. Pierwszy z nich pnie się pod górę aż do jej szczytu — drugi biegnie u samego podnóża garbów podpierających łańcuch przełęczy Subapeninu, zmierzając w kierunku starych will Montalto i Salviatino. Aleja dębów i platanów osłania tę szeroką, obmurowaną, podmiejską drogę. Tu i ówdzie odcina się od białości jej wyschniętego pyłu nowe villino połyskując stopniami i prostokątem odrzwi z marmuru, nie zmalowaną jeszcze politurą bramy i jaskrawą zielonością zewnętrznych okiennic, zamkniętych stale dla obrony przed upałem. Dalej od viale, właśnie na garbach podgórza wznoszących się ku Fiesole, kłębią się obfite kępy i zwoje rozrosłych drzew wewnątrz murów ogrodowych, którymi z dawna otoczyły się stare pałace. Pomiędzy owymi wysokimi ogrodzeniami przeciskają się tam i sam ustronne drogi, prowadzące do bramy osłoniętej girlandami róż, glicynii i kwitnącego przypołudnika.
Obok jednej z takich bram, której ozdobne, w żelazie kute kraty odległe przypominały czasy, przybito w ostatnich latach (poprzedzających wybuch wielkiej wojny) nową, skromną, lecz wytworną w swej skromności tabliczkę z marmuru o wyzłoconym napisie: "Villa De Granno". Willa, o której mowa, inne przedtem nosiła nazwisko. Przezwał ją po swojemu nowonabywca, pan Witold de Granno Granowski.
Ryszard Nienaski, zamordowany przez spiskowców "Mścicieli", i żona jego Xenia, z domu Granowska, zmarła na tyfus wkrótce po śmierci męża, nie pozostawili potomstwa. Ani jedno, ani drugie z tego stadła nie posiadało bliższej rodziny. Ryszard Nienaski był jedynakiem, a Xenia, jego żona, jedynaczką. Wielomilionowy majątek, który wskutek zapisu przemysłowca Ogrodyńca przypadł był Ryszardowi Nienaskiemu — stał się dziedzictwem jego wdowy. Gdy ta zmarła — przeszedł na wyłączną własność jedynego jej krewnego, ojca, Witolda de Granno Granowskiego. Dziedziczenie to prawnie zatwierdzone zostało przez ustawodawstwo austriackie.
Pan Granowski otrzymawszy tak wielki spadek pospieszył się ze zgrupowaniem go w kapitały łatwo rozporządzalne. W tym celu sprzedał niezwłocznie tereny węglowe między Krakowem i Oświęcimiem oraz wszystkie nowo otwarte i w ruch puszczone kopalnie, z wyjątkiem jednej, największej, noszącej nazwę "Xenia". Tę w ręku swych zatrzymał przez pietyzm dla pamięci córki. Ponieważ niepodobna było wówczas żadną miarą oddać tych przedsiębiorstw nabywcom Polakom, gdyż ani jedna para rąk polskich po nie się nie wyciągała, pan Granowski odstąpił na świetnych warunkach owe skarby przyrodzone tym, którzy je nabyć gorąco pragnęli, to znaczy centrali kapitalistów z Berlina. Już po tak krótkim posiadaniu bogactw węglowych podkrakowskich udało się osiągnąć zysk ogromny w stosunku do kapitałów wyłożonych przez Ryszarda Nienaskiego na kupno ziemi i eksploatację jej wnętrza. Pan Granowski miał w ręku około ośmiu milionów. Nie znajdując dla tych sum odpowiedniej w kraju lokaty — przynaglony przez pewne względy, a nie chcąc wracać do Francji dla innych znowu powodów — spadkobierca przesunął stopniowo i częściami niemal cały kapitał do banków włoskich i odkładając zyskowne zużytkowanie go do stosowniejszej chwili, tam wszystek na razie, bez względu na nicość stopy procentowej, w kilku najsolidniejszych instytucjach umieścił. Wkrótce też sam opuścił kraj i zamieszkał we Florencji.
Początkowo koczował w wielkich hotelach na Lungarno. Żył w osamotnieniu pośród zmieniającej się, wielojęzycznej rzeszy bogaczów. Lecz przy wspólnym stole trudno było nie zawiązać znajomości, choćby przygodnych, Jedną z pierwszych tego rodzaju był stosunek z rodziną Oscalai. Signor Fulco Oscalai był zastępcą dyrektora, a w istocie rzeczy pierwszym kierownikiem florenckiego oddziału jednego z najgłówniejszych banków włoskich. Ożeniony z Angielką, córką bankiera Horacego Crumba, miał z nią czworo dzieci: — dwunastoletnią córkę Celide, dziesięcioletnią — Beatrice, ośmioletniego syna imieniem Aubrey i czteroletnią — Marię. Rodzina ta zasiadała do stołu w Grand Hotelu, ilekroć zjawiał się we Florencji patriarcha rodu, ów bankier Horacy Crumb, rezydujący przeważnie w Mediolanie, lecz zajęty interesami w najrozmaitszych miastach Anglii, Włoch i Francji. Ponieważ pan Granowski część swych pieniędzy miał na składzie również w owym banku włoskim, którego kierownikiem był Oscalai, więc o znajomość z jego rodziną nie było trudno.
Dzieci państwa Oscalai — był to istny bukiet kwiatów. Połączenie krwi włoskiej z angielską wydało szczególne typy fizyczne i nadzwyczaj interesujące charaktery. Pan Granowski z żywym zaciekawieniem obserwował we dwu starszych jasnowłosych panienkach jak gdyby walkę rasy anglosaskiej o przewagę nad ognistością południa. W chłopcu, mimo jego angielskiego imienia, pod ciemną skórą palił się temperament Włocha. Najmłodsza — Maria — była najczystszym okazem angielskiego baby. Rodzina ta mieszkała nieco za miastem, pod Fiesole, właśnie w willi należącej do Horacego Crumba, teścia Fulcona Oscalai.
Pan Granowski, zaproszony pewnego dnia przez dzieci, odwiedził nowo poznaną rodzinę w owym zamiejskim zaciszu. Miejsce to bardzo mu do smaku przypadło. A że stary bankier kupił był ową willę tylko z musu od jednego z niewypłacalnych klientów i miał ją na dogodnych warunkach do sprzedania, więc pan Granowski skwapliwie nabył dom z ogrodem. Ponieważ willa była dwupiętrowa i dość obszerna, zgodził się na to, iż rodzina Oscalai pozostała nadal na parterze, gdzie się mieściła poprzednio, sam zaś zajął pierwsze piętro, pozostawiając sobie drugie, mansardowe, pustkami stojące, do dyspozycji.
Był to dom stary, ani zbyt wspaniały, ani pospolity, lecz dostatnio niegdyś wyposażony, choć nie zawierał nic szczególnie godnego uwagi. — Wysokie mury ze wszech stron otaczały piękny ogród. Mały strumyczek, zdążający spod szczytu górskiego łańcucha ku Mugione, przemykał się popod murem i wybiegał zeń w drugim końcu w parów, który się tuż za ogrodzeniem otwierał. Ujęto ów potoczek w basen wyciosany z marmuru, który czas poszczerbił i ponadgryzał. Dookoła zbiornika wody rozrosła się najstarsza i najbujniejsza roślinność. Wznosiły się tam, tworząc zwartą kępę, ogromne igławy zwane araukariami. Ich poziome, ociężałe gałęzie zwisały ku ziemi, a szczytowe zdawały się omdlewać i upadać ze znużenia, tworząc rozwidlone czuby, pełne szczególnej piękności. W jednym kącie ogrodu, od strony parowu, stały szeregiem latyńskie aesculusy, dęby wiecznie zielone. Długa ulica, starannie wygrodzona bukszpanem, prowadziła ku górze do trzech cyprysów wielkiej grubości, które chwiały się wyniośle w wiecznym prawdziwie odosobnieniu na pustej łączce ogrodu. Bliżej domu stały gaje kamelii białych i czerwonych — gąszcze różane — i ciemniki osłonięte zwojami glicynii. Na przypiaskowym wzgórku przyciągała do siebie każde spojrzenie rozrośnięta kępa czarnych bambusów. Ich nagie, dęte, lśniące źdźbła hebanowe, poprzedzielane w kolanach przegrodami, odbijając dziwacznie od zwisłych, jasnozielonych liści, budziły myśl o niewiadomych lądach za oceanami, o ludach nieznanych i mowach niepojętych. Ruch ich kępiastych łodyg, suchy szelest kresowanych, ostrokończystych liści w zaświaty wyobraźnię pociągał.
Wnętrze willi uderzało przepychem tych tylko szczegółów urządzenia, które nie mogły być poruszone z miejsca i usunięte na zewnątrz. Były tam więc piękne, szerokie, marmurowe schody, pełne wdzięku kominki z zielonego, florenckiego — odrzwia w jednych pokojach z ciemnego, w innych z sieneńskiego marmuru — belkowania artystycznie kolorowane — we dwu salonach dawne jedwabne obicia na ramach. Meble i przedmioty zbytkowniejsze zostały przetrzebione w czasie zmian właścicieli domu. Znać było, że tę siedzibę przetrząsały od góry do dołu ręce dorobkiewiczowskie, a handlarskie zdarły ze ścian, gzemsów, a nawet podłóg, co się tylko dało na targu spieniężyć.
Z okien pierwszego piętra roztaczał się czarujący widok na miasto leżące w dole. Widać je było całe jak na dłoni — od kościoła San Gervasio, niemal już wiejskiego, który wobec tylu murowanych przepychów w prostocie swej dochodził do prostactwa — od wielkiego pola ćwiczeń wojskowych aż do pozamiejskich i zarzecznyeh wzgórz z mgłami drzew, osłaniających Monte Olivetto, Viale dei Colli, San Miniato i Torre del Gallo. Tonęło w istnym koszu ogrodów, od szpalerów w Cascine aż do gajów oliwnych i kasztanowych na drodze do Settignano. Poza miastem, na złotym tle zachodniego nieba rysowały się wiecznie błękitne garby i łańcuchy gór lukkańskich, po których niby szeregi czarnych mnichów zdają się wędrować procesje cyprysów.
Pan Granowski lubił zasiadłszy przy otwartym oknie swego gabinetu wpatrywać się w miasto jak w rozłożoną księgę — w tę ściśniętą na małej przestrzeni siedzibę człowieczą, która była w przeszłości zwierciadłem niemal wszystkiego, co życie zbiorowe wydać może. Przepadał był za Florencją, zawsze i najchętniej wyrywał się do niej z wirów i przewrotów swego życia, żeby odpoczywać choć przez dni parę niby na łożu kwiatowym. Teraz, gdy wiry życia, jak bestia pokonana i wierna z musu, ułożyły się u jego stóp, nasycał się ulubionym miastem do woli. Oczy jego z przyjemnością i niemal z patriotycznym uwielbieniem spoczywały na rozmaitości zewnętrznej formy budynków, tworzących całość tyle harmonijną. Błądziły po masach marmuru Duomo, po kopułach Bruneleschiego, wieżach Giotta i Arnolfa di Cambio, po szlaku złotego Arno i miękkich szlakach ogrodów Boboli. Z odległości dochodził do jego uszu tłumiony a ciągły szum, melodia gwałtu życia, którego zawsze tak namiętnie pożądał. Suchy, różowawy pył zdawał się przesycać błękitne powietrze nad kopułami i powietrznymi wieżami.
W ciągu dni wolnych od upału pan Granowski puszczał się na odległe, samotne przechadzki w górę, powyżej od swej posiadłości, drogami zrazu obmurowanymi jak forteczne bastiony, powstałymi prawdopodobnie wówczas jeszcze, kiedy to miasto było siedliskiem bankierów, optymatów i arystokracji, wytwarzającej przemysły sławne na świat cały — kiedy niezmierne dochody czerpało z produkcji lamy złotej i srebrnej, adamaszku, rzeźb z drzewa i intarsyj, arabesek w marmurze lub piaskowcu, figur portretowych z wosku — kiedy prym trzymało w złotnictwie i jubilerstwie — a wszystkie zyski wkładało w nieskończone zdobienie Firenze la Bella. Docierał do cyklopicznych podmurowań fiesolańskich i przypatrywał się tym zabytkom pracy Etrusków z odrobiną ciekawości. Dumał od niechcenia o tym, co wyczytał o swej okolicy, iż wałęsa się oto po miejscach, które były warownym obozowiskiem zbuntowanego Katyliny. Myślał przelotnie o owym herszcie wszelakich Zborowskich świata, Sergiuszu Katylinie. Kiedy indziej usiłował wytropić pole bitwy zwycięskiej Stylichona z Galami, jakiegoś Stylichona z jakimiś Galami... Przypatrywał się z ciekawością nowszym murom na Fiesole, ostatniemu siedlisku Cadolingów hrabiów Settimo. Uprzytomniał sobie ów ród rycerzy, którzy rozbijali na wielkiej drodze lukkańskiej, wypadając ze swego zamczyska na szczycie gór, z Monte Orlandi, a gdy go stamtąd w całym zespole wytępiła florencka i pizańska demokracja, w Fiesole szukał schronienia i miejsca rycerskiego po łup wypadu. Ze współczuciem myślał o tym, jak, wzięci głodem, musieli ci niełacni panowie zstępować na dół florencką drogą z powrozami na szyjach, między zgrają łyków tryumfujących i upojonych rozkoszą. Znał przecie to wszystko. Wszystkie te dzieje miał w sobie, w innej, oczywista, przeżyte formie, istniejące w myśli i wspomnieniu, a przecie już tak doskonale zapomniane jak tamte bajdy o przeszłości. Śniło mu się, że na miejscu, które przemierza krokiem zleniwiałym, stał może namiot Henryka IV, gdy oblegał papieską Florencję, albo namiot Castruccia Castracani... Nasuwały się przed oczy figury Medyceuszów, którzy zza lady bankierskiej wysforowali się misternymi ścieżkami przebiegłości na tron Toskanii. Rozkoszną wzgardę, najmilszą z form ironii, budziło w nim wspomnienie fresku Benozza Gozzoliego na ścianie kaplicy Akademii "della Crusca", gdzie w długim korowodzie ukazywali się ciż łyczkowie florenccy ukoronowani, z wyanielonymi obliczami przez rękę ucznia Fra Angelica z Fiesole.
Pan Granowski widział swe życie, swe dawne czyny i obecne postanowienia dziwnie splątane z Florencją i jej przeszłością. Katylina, hrabiowie Settimo; Medyceusze... Znajdował potwierdzenie siebie w zbiorowym życiu Florencji, uplastycznionym przez sztukę nieśmiertelną, w życiu tej szlachty ludzkości, która z piekieł istnienia wyrywała purpurę i gronostaje przepychu swego dostojeństwa.
Sąsiadowanie z rodziną Oscalai nie nastręczało przykrości, a zaopatrzyło dom i ogród w odgłosy życia. Zabawy, śpiewy i wesoły gwar dzieci — ich sprzeczki, uniesienia i wszelkie sprawy były dla pana Granowskiego przyjemną rozrywką. Lubił w majowy zmrok, po dniu upalnym, zanim nieznośne zanzary swój cichy brzęk wydawać poczęły, zasiąść w głębi pokoju, opodal od okna, wpatrywać się w melodyjne krążenie lucciolów i słuchać, jak między starymi drzewami rozlega się nieprzerwany gwar, coś jakby gędziolenie synogarlic i krzykliwy gwar papug. Usta dziewczynek domowych i ich koleżanek powtarzały wciąż imię głównego sprawcy wszelakich figlów, imię "Aubrey", modelowane na tony najrozmaitsze. Słychać było na przemiany język angielski i włoski, najczęściej zaś mieszaninę wyrazów obudwu. Słuchacz wchłaniał w siebie te dźwięki jak gdyby rozgwar ptaków w lesie dziewiczym, w kraju dalekim, w ziemi niewiadomej.
Starsze dzieci państwa Oscalai chodziły do szkół. Najmłodsza Maria zostawała pod opieką bony. Nigdy tedy za. dnia nie było nadmiaru objawów młodocianego zgiełku. Państwo Oscalai prowadzili życie skromne i ciche. Bardzo rzadko przyjmowali gości, a pobyt ich w tym domu był jakby niepostrzeżony. Czasami pan Granowski pukał do drzwi gabinetu pana Oscalai ażeby wspólnie wypalić poobiednie cygaro — albo zapraszał do siebie sąsiada z dołu na filiżankę czarnej kawy.
W czasie jednej z takich wizyt rozmowa zeszła na temat operacji pieniężnych. Od niechcenia pan Granowski zapytał, czy też nie nastręcza się jakaś godna lokata pieniędzy. Oscalai wymienił kilka perspektyw — jak budowa domów robotniczych w Mediolanie — burzenie całych dzielnic w Genui a wskrzeszanie na ich miejscu nowych ulic i ogromnych gmachów — udział w fabrykach amunicji — wreszcie napomknął o pewnym przedsięwzięciu dobroczynnym i narysował szkicowy plan nadzwyczajnego interesu. Pan Granowski słuchał z żywym zaciekawieniem.
Instytucja była stowarzyszeniem prywatnym, zorganizowanym w celu niesienia pomocy i ulgi cierpiącej ludzkości w czasie pokoju, a nade wszystko czasu wojny. Dla uzyskania niezbędnych funduszów towarzystwo inicjatorów zwróciło się do wielkich banków — i około dziesięciu firm najsolidniejszych przystało na udzielenie owemu towarzystwu pożyczki w sumie jakichś dwudziestu milionów lirów. Dla pokrycia tego długu zespół bankierów otrzymał prawo (wyjednane przez towarzystwo dobroczyńców) wypuszczenia na świat dwu milionów biletów loteryjnych, w cenie trzydziestu lirów za los, wygrywających w głównej wygranej pięćkroć sto tysięcy — a w drugorzędnych — pięćdziesiąt, dwadzieścia pięć — wreszcie po dziesięć tysięcy lirów. W razie sprzedaży dwu milionów losów bankierzy osiągali sześćdziesiąt milionów lirów, czysty zaś zysk, po odtrąceniu wszystkich wydatków, jakie miała pochłonąć loteria, powinien był dać co najmniej dwadzieścia milionów, czyli sto procent. Ten interes dobroczynny, przedsięwzięty w celu niesienia pomocy i ulgi cierpiącej ludzkości, był jasny jak słońce. Teść pana Oscalai, bankier Horacy Crumb, był jednym z najsolidniejszych promotorów przedsięwzięcia i włożył w tę sprawę niemal cały swój majątek, co jego zięć udowodnił panu Granowskiemu oczywistymi dokumentami.
Kapitalista polski wziął pod rozwagę tę aferę i coraz częściej toczył o niej rozmowy z kierownikiem banku. Niepostrzeżenie ulegać począł radom i wskazówkom doświadczonego finansisty. Oscalai był ociężały w ruchach, spokojny i chłodny. Jego grzeczność i subtelna wytworność była jak gdyby przymusem leniwca, któremu z konieczności ulegał. Nie narzucał się magnatowi z północy ani go do udziału w przedsięwzięciach zachęcał. Z odcieniem raczej niechęci i znużenia, niż jakiegokolwiek innego afektu, wdawał się w dyskusje o zyskownych lokatach pieniędzy. Stało się jednak, że pan Granowski tak postępował w tych sprawach, jak Oscalai zalecił. Po pewnym czasie grube sumy ze spadku po Ryszardzie Nienaskim umieszczone zostały w szeregu pozycji instytutu dobroczynnego.
Po objęciu w posiadanie willi De Granno właściciel jej poprzestawał na usłudze jednego lokaja. Był to człowiek starszy, rutynowany w swym zawodzie, wytrawny i spokojny, imieniem Catone. Imię tak szczodrze osnute wierszami Marcjalisa, Maniliusza, Owidiusza, Lukana i Wergilego było cokolwiek za obszerne dla zasobu cnót, które się ujawniły w uczynkach głównej podpory willi De Granno podczas paru miesięcy współżycia zimowego z jej posiadaczem. Catone był służącym rozważnym i oszczędzającym swe siły. Obowiązki zawodu wykonywał z niezachwianą powagą i niewzruszonym majestatem. Nic go nie mogło odwieść od wykonywania funkcji tak, jak to stało zapisane w jakowymś kanonie, którego nawet pan Granowski nie znał w zupełności. Nieporuszony jak posąg Catone stał przy drzwiach w czasie śniadania pana, z olimpijską obserwując powagą, jak ten popija kawę, chrupie bułki i zajada smaczny florencki panc bianco. Włoskie, mądre, głębokie oczy lokaja nie odbiegały ani na sekundę od oblicza i osoby pana w czasie obiadu spożywanego w klubie lub w gabinecie restauracji, a uśmiech posłuszeństwa i łaskawości był echem każdego ruchu i gestu padrona.
Surowa powaga, wyraz skupienia i pojmowania głębokości dostojeństwa dokonywujących się wydarzeń malowały się na twarzy Catona w czasie rannego wdziewania ubrań i wieczornego ich zdejmowania. Z nadejściem wiosny Catone miał zająć się również nadzorowaniem ogrodniczka, do którego obowiązków należało utrzymanie ogrodu w czystości i porządku.
Stołowanie się na mieście, to tu, to owdzie, w klubie arystokratycznym lub najdroższych restauracjach hotelowych, nie było dogodne. Catone czynił miny i usiłował wywrzeć wrażenie, iż nie może podołać ogromowi pracy przy sprzątaniu całego piętra oraz przy zastawie śniadania, które przyrządzała żona szofera. Skoro nadeszła konieczność zajęcia się ogrodem, zwrócił swemu panu uwagę, czyby nie należało przyjąć pokojowej, zwłaszcza wobec faktu, że na drugim piętrze stało pustką ze siedem pokojów, były nieczynne dwie kuchnie pełne naczynia, spiżarnie, składy i wiele innych "ubikacji". Pan Granowski niechętnie myślał o powiększeniu sztabu służby i o wydatkach, które to za sobą pociągnie. Obawiał się hałasu na górze, nadmiaru ludzi w domu, nieuniknionego podkradania rzeczy tudzież pieniędzy — wiedział jednak, że Catone tego wymaga, a Catone ze swymi wielkoświatowymi manierami i zasobem wiadomości po trosze rządził już poglądami pana Granowskiego. W sprawie urządzenia stopy życia na wzór wielkoświatowy, we florenckim znaczeniu tej wielkoświatowości, patron musiał wbrew woli polegać na opiniach służącego.
Nie chcąc jednak zdać się w kwestii wyboru pokojowej bezwzględnie na łaskę Catona, z obawy, iż ten wprowadzi do domu swą kochankę lub wspólniczkę w jakim zamachu, pan Granowski zwrócił się z prośbą o radę i wskazówkę do pani Oscalai. Praktyczna Angielka znała życie włoskie lepiej może niż rodowita florentynka. Z jej to porady i rekomendacji stawiła się przed obliczem pana Granowskiego młoda dziewczyna, nazwiskiem Isolina Donati, jako aspirantka do objęcia posady cameriery w willi De Granno. Pani Oscalai poznała ową Isolinę jako niańkę w jednym z domów angielskich, gdzie oddawano tej małej pochwały za pracowitość i pieczołowitość względem dziecka. Później pani Oscalai poznała całą rodzinę Donati i przychodziła jej poniekąd z pomocą, rekomendując Isolinę jako camerierę— do znajomych domów angielskich, czasowo goszczących we Florencji, a dla brata jej wynajdując posady. Rodzina Isoliny składała się z ojca Umberto, roznosiciela gazet — matki sprzedającej czasopisma i wydawnictwa zeszytowe w maleńkim sklepiku na jednej z najruchliwszych uliczek starej Florencji — z wyrostka imieniem Cesare, urwisa spod ciemnej gwiazdy — i dwu niedorosłych dziewczyn — Inez i Yole.
Isolina była właściwie główną podporą tej rodziny, aczkolwiek powinien był spełniać tę rolę nicpoń Cesare, starszy od niej o lat kilka. Isolina miała najwyżej lat szesnaście i mogła służyć za typ czy wzór pięknej włoskiej dziewczyny z ludu. Włosy jej były krucze, wpadające w odcień niebieski, i wiły się w puklach i skrętach jak u Mulatki czy Arabki. Czarne oczy, osłonione długimi rzęsami, wielkie, zmysłowe, marzące od dzieciństwa, miały połysk jak gdyby żywego srebra, przelewający się w ich głębokiej, iście nocnej ciemności. Zarys nosa jak gdyby rzeźbionego w niezniszczalnym onyksie, zakrój karminowych ust, ucho i szyja, kształt drobnej postaci i powabne ruchy — wszystko było w niej niby wykwitem przedwiecznej, etruskiej czy rzymskiej rasy plemienia. Szczególnie uderzający był jej uśmiech dziecięcy i radosny, a zarazem po ludowemu wzgardliwy i niedowierzający, obecny w twarzy nawet wówczas, gdy wielkie oczy patrzyły z trwogą w oblicze pana de Granno — czy ją też aby przyjmie do służby.
Pana Granowskiego niepokoiła piękność tego dziecka. Przewidywał tajemne skradanie się w ogrodzie i po schodach jakichś amantów. Nadto czuł i w sobie samym pewne jak gdyby upokorzenie czy poniżenie, bezsilny niesmak i utajony, zamaskowany żal na widok oczu jak nocne gwiazdy i ust jak rozkwitające róże. Wolałby był służącą o bardziej pospolitej powierzchowności. Nie wypadało przecież sprzeciwiać się wyborowi pani Oscalai i lekceważyć jej polecenia. Isolina przyjęta została do służby i zamieszkała na górze gmachu, w jednym z pokojów, który sobie wybrała. Wytrawny, podstarzały wyga Catone, ojciec kilku synów dorastających, dawał jej zbawienne i nieomylne wskazówki, zmierzające stale w tym kierunku, ażeby jeśli nie całą, to przynajmniej trzy czwarte roboty zwalić na piękne ramiona młodej diablicy.
Pan Granowski postanowił dokładnie zlustrować rodzinkę pięknej Isoliny. Wybrał się więc na zwiady, żeby przede wszystkim zobaczyć główne źródło zarobkowe rodu: sklep z gazetami. Z tamtej strony rzeki, za Ponte Vecchio, w jednym z najruchliwszych zaułków trafił, według wskazówek pani Oscalai, na zakręt uliczny. gdzie wirował wiekuisty ruch ubogich i pracujących ludzi. W głębokiej wnęce starego narożnego gmachu, w ciasnej framudze, która niegdyś służyć musiała za ostoję jakiegoś posągu czy może figury Świętego, patrona dzielnicy, zobaczył ów sklepik z czasopismami, czyli rodzinne Donatich il banco.
Cała framuga była szczelnie wytapetowana w głębi i na zewnątrz gazetami codziennymi i tygodnikami. Na maleńkiej ladzie sklepiku, urządzonej z paczki po mydle czy szuwaksie, a obracającej się na blaszanych zawiaskach przyczepionych do muru, rozłożone były dla zachęty przechodniów wydawnictwa najpoczytniejsze w tej okolicy, a więc: — Żywot świętego Franciszka z Asyżu — Żywot świętego Miniasa, umęczonego w trzecim wieku na górze San Miniato — Quo vadis w zeszytach — sennik nieomylny, Il sonnio — oraz, rozchwytywane przez służące i wyrobnice, wysoce nieprzystojne czasopisma: Amore Illustrato, Il Tempietto di Venere, z pornograficznymi anegdotami o zakonnikach i zakonnicach, Piccolo Soldato — zeszytami podawane pamiętniki wisusa Casanowy — i tym podobne. Te drukowane smakołyki sprzedawała matka Isoliny, wieśniaczka z gór w Apeninach, nieumiejąca ani czytać, ani pisać.
Przywędrowawszy niegdyś z rodzinnej wioski na zarobek do magazynu futer, wyszła wnet za mąż za swego Berto, roznosiciela gazet, i nigdy już nie miała zobaczyć miejsc rodzinnych, wepchnięta i ustawiona raz na zawsze — jak dawniej kamienny posąg — we wnęce banco. Nic nie rozumiejąc patrzyła na drukowane tytuły Fieramosca, Il Mattino, Corriere, a umiała je odróżniać po szczególnych oznakach, które jej uczone dzieci zdołały wbić w głowę. Ani jeden z klientów żądnych czytania nie domyślał się, że oto kompletna analfabetka administruje tą obfitością druku i trafnie każdemu wydziela pisma żądane. Czasem zastępowała matkę siedmioletnia Inez. Żołnierze, nabywający Piccolo Soldato i zanoszący się śmiechem, który przypominał końskie rżenie i świńskie kwiki, z konceptów na głos wyczytywanych, byli pierwszymi nauczycielami życia małej Inezy.
Najciekawszymi osobnikami w tym rodzie był ojciec Berto i syn — Cesare. Z życiorysami obudwu zaznajomiła pana Granowskiego signora Oscalai tak szczegółowo i wszechstronnie, iż obadwaj byli dlań w zupełności wiadomi, zanim ich zobaczył. Sama pani Oscalai zbadała to życie w długich z Isoliną rozmowach, w plotkarsko—uczuciowych wynurzeniach, jakie jedynie kobieta kobiecie powierzyć zdoła.
Ojciec Berto strawił życie we Florencji na roznoszeniu gazet. Jego to właśnie chrapliwy, jakby naszczekujący głos pan Granowski słyszał był od dawna, rozlegający się zawsze w ulicach — wrzask nieznośny, jednotonny, złożony z początkowych sylab tytułów gazet najbardziej poczytnych — Corriere della Sera, Giornale d' Italia, Fieramosca, Il Mattino, Tribuna, Avanti — które utworzyły zlepek: Co—gio—fie—ma—tri—vanti... Długą pracą, ciężkimi oszczędnościami, pożyczkami Berto zdobył po wielu latach rower i na nim, po otrzymaniu z agencji dzienników, obiegał przedmieścia wydając przed bramami will i na odległych drogach swój okrzyk przeraźliwy, ochrypły i żałosny. Był to symboliczny wyraz, zwiastujący o bieżących dziejach rodu ludzkiego, bezmyślny i niemal obłąkany, skłócony w sobie, a zrośnięty w jedno ze sprzecznych pierwiastków — jak te dzieje.
Berto codziennie wstawał przed świtem, ażeby w lecie prażyć groch, a zimą kasztany na ruszcie — rozdzielać porcje w papierowe torebki sklejone przez Yolę i Inez z pism wybrakowanych — czekać przy czołowej skarpie mostu Ponte alle Grazie na wyrobników spieszących do pracy i wtykać każdemu torebkę za solda. Przy naftowym kaganku w dżdżyste ranki styczniowe stał zawsze w tym samym miejscu skulony Berto mrucząc jak gdyby pacierz poranny swego życia, nim zaczął codzienną pieśń w ulicach:
— Torebka za solda! Torebka za solda, towarzysze!
Między tą poranną czynnością a chwilą rozdawania gazet miał pustą przestrzeń czasu, trwającą jakieś dwie godziny. Ażeby się nie spóźnić do głównej agencji, nie wracał już do domu, lecz te bezczynne dwie godziny przesypiał na kamiennej ławie Logii dei Lanzi, jeżeli była pogoda, lub w wielkiej sieni Palazzo Vecchio w czasie deszczu i wiatru. Drzemka na kamiennych ławach tych właśnie miejsc miała na widoku cel podwójny: pilnowania terminu dystrybucji dzienników i dozoru nad synem Cesare.
Ten to Cesare, jedyny i pierworodny, był zakałą i klęską rodziny. Wychowany na chodnikach i obok ścieków Florencji, w jej najbiedniejszych zaułkach, gdzie się gniazdo rodzinne tuliło, znający od dzieciństwa wszelkie jej sekrety — jako wyrostek stał się urwisem i nicponiem najzawołańszym w tym mieście. Oddawany do najrozmaitszych terminów, każdy z nich kończył skandalem, bójką z pryncypałem lub czeladnikami, wracał w domowe pielesze pożgany nożem, z rozkwaszonym nosem, a w najlepszym razie z podbitymi oczami. Jako chłopiec sklepowy obszedł przeróżne magazyny, zakłady i bottegi — zewsząd sromotnie wyrzucany.
Dobre posady — jak w ogromnym magazynie powszechnym, od ceny każdego przedmiotu wynoszącej czterdzieści osiem centesimów zwanym "Quaran'otto" — niweczył sobie najfatalniej wskutek malwersacyj i przywłaszczeń kwot małych a dla niego niezbędnych na sobotnią hulatykę z puttanami—. W innym znowu narzuconym sobie zawodzie coś zwędził, fatalnie coś zepsuł, nawszczynał intryg, a wreszcie zasadniczo i konsekwentnie nie chciał nic robić. Niektóre z "posad" Cesarego kończyły się przesłuchiwaniem przez komisarza śledczego, pociągały za sobą wypłaty odszkodowań, a jedna znalazła nawet swój epilog w sądzie i kilkomiesięcznej kozie. Cała rodzina drżała wobec postępków tego spadkobiercy nazwiska. Raz w raz padała straszna wieść, że w dniu, gdy powinien był siedzieć za jakąś ladą, pilnie biegać w jakimś interesie, widziano go przejeżdżającego się parokonnym fiakrem w towarzystwie wyfiokowanej przyjaciółki po Viale dei Colli albo w Cascine. Wówczas Berto, wytrwały w swej surowej cnocie i nieubłagany na punkcie czystości obyczajów, uzbrajał się w grubą trzcinę o ciężkiej gałce i zaczynał szukać syna. Znajdował go zazwyczaj pijaniuteńkiego w jakimś barłogu równych mu frantów albo wyciągał za bujną czuprynę z łóżka przygodnej uwodzicielki.
Stary Berto zachodził w głowę, jaki to mistrz zepsucia wyuczył jego jedynaka fenomenalnych wybryków rozpusty, niewiarogodnych łajdactw i bestialskich wymysłów używania, na których widok jego prostactwo, pełne cichej, wewnętrznej pobożności, stawało oniemiałe i osłupiałe. Miłość dla urwisa nie chciała poddać się oczywistości prawdy, iż Cesare był najzupełniejszym w zakresie sztuki miłosnej samoukiem, wynalazcą i odkrywcą przysmaków nikomu nie znanych. Toteż wywiązywały się między ojcem i synalem zawzięte walki. Nieraz ciężka gała trzciny odbiła łobuzerskie mięso od gnatów, nie szczędząc całości goleni i czaszki, nie żałując pięknych, umiłowanych oczu i zgrabnego nosa. Straszne cierpienia ojcowskie, ślepe podniety, niestrzymane wybuchy gniewu i niespodziewane wypady bezbrzeżnej litości, głucha nienawiść, przerośnięta szaloną miłością, pasje, trwogi, marzenia, dziwaczne zabobony — jak harpie wirowały wciąż między jedną z takich egzekucji, a drugą w duszy starego roznosiciela gazet.
RESZTA DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.
więcej..