Charlie. Autysta wspaniały - ebook
Charlie. Autysta wspaniały - ebook
Charlie jest dorastającym chłopcem z autyzmem oraz niepełnosprawnością intelektualną. Książka Romany Vrede to szczere wyznanie matki, obawiającej się o przyszłość syna. Pełna miłości, lęku opowieść o zwykłym, niezwykłym codziennym życiu.
„«Mój syn jest przede wszystkim sobą», zdaje się mówić matka Charliego. By możliwie najlepiej przygotować swoje dziecko do życia, trzeba zobaczyć w nim konkretnego człowieka. Nie jego autyzm. Nie jakąkolwiek niepełnosprawność. Idąc od ponad 20 lat podobną ścieżką, co Romana Vrede, polecam tę książkę każdemu, kto jest gotów odrzucić schematy, obudzić w sobie ciekawość. Polecam każdemu!” – Dorota Próchniewicz, matka Piotra z autyzmem, dziennikarka, autorka bloga dorotaaprochniewicz.blogspot.com
„Charlie jest zawsze tu i teraz. Nie umie mówić, ale potrafi się porozumiewać za pomocą serca i duszy. Charlie ma autyzm i niepełnosprawność intelektualną. Ta książka to pełne czułości i bezwarunkowej miłości wyznanie jego matki. Mądra i prawdziwa opowieść o smakowaniu życia, cierpliwości, dawaniu, cierpieniu i akceptacji. O próbie zrozumienia i spojrzenia na świat innymi oczami. Jeśli po nią sięgniesz, na długo pozostanie w Twojej pamięci” – Jacek Hołub, autor książki „Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera”
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-666-6708-2 |
Rozmiar pliku: | 865 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogi Charlie,
poproszono mnie, żebym napisała książkę. O tobie. O twoim życiu, o tym, jak je widzę, i jak według mnie się ono potoczy. Zacznę od twojej śmierci, bo myślę, że mnie już wtedy nie będzie, co zresztą łamie mi serce. Nawet jak będziesz już umierał, chciałabym przy tym być i cię wspierać. Dziecko potrzebuje matki we wszystkich ważnych chwilach. Śmierć jest właśnie taką chwilą, a ty nigdy nie przestaniesz być moim dzieckiem. O narodzinach napisano dużo i pięknie – że nagle jesteś z rodzicami, a przynajmniej z matką – ale śmierć to coś, co przeżywamy w samotności. Nie jestem w stanie opowiedzieć ci o śmierci ani o innych ważnych sprawach. Po części dlatego, że trudno ci się skoncentrować, ale przede wszystkim dlatego, że nigdy nie zadajesz pytań. Stąd ta książka. Żebyś mógł ją „przeczytać” albo żeby ktoś tobie mógł ją przeczytać, kiedy w dalekiej przyszłości wybije twoja godzina. Zatem teraz daję ci moją obecność w drukowanych słowach.
Zanim umrę, muszę koniecznie poprosić Joëla, żeby był przy tobie w chwili twojej śmierci. Jemu i lekarzom możesz zaufać. Możesz się wyluzować, poprosić o środki uspokajające, jeśli będziesz chciał, albo po prostu leżeć tam i patrzeć w okno. Gdybyś był wtedy sam w domu, to mam nadzieję, że po prostu zaśniesz. Co stanie się po śmierci, to chyba wiesz lepiej niż ja, bo często wiesz lepiej. Dla mnie śmierć jest czymś, na temat czego mogę jedynie zgadywać. Moja matka mówiła, że po śmierci siedzimy u stóp Boga przez całą wieczność. Nawet gdy byłam dzieckiem, ta perspektywa kojarzyła mi się raczej z zimnym piekłem.
Osobiście uważam, że będzie dobrze, że dostaniesz tam dokładnie to, czego ci potrzeba. I że będzie rozmaicie. Czasami święto, czasami odpoczynek. Czasami przyroda, jaką znamy tu na ziemi, czasami pokazy fajerwerków jak w sylwestra na Łabędziu, moście Erazma w Rotterdamie. Trochę tak jak w twoim życiu tutaj, tylko bez żadnych niedogodności. Na przykład nie będzie tam poobdzieranych skórek przy paznokciach, które mógłbyś zerwać. Dzisiaj – kiedy piszę te słowa – tak długo skubałeś, aż zerwałeś sobie całkiem paznokieć z małego palca. Widziałam żywe ciało pod spodem. Kochany chłopcze, pomyślałam, to musi cię strasznie boleć. Tego typu rzeczy sprawiają, że robi mi się słabo, ale nie potrafię cię powstrzymać. Nawet nie chcesz, żebym na to patrzyła, nie mówiąc już o dotykaniu.
Pierwszy raz, kiedy poczułem, że jestem silniejszy niż ból. Na ścieżce leży żwir. Biegnę naprzód, poślizgnąłem się. Mam na sobie krótkie spodenki. Mam trzy lata i nagle rozwalam kolano. Nie jest dobrze, bo jest rozcięte i czerwone, a nasz dom z wodą, żeby je przemyć, i z plastrami jest daleko. W moim kolanie siedzą maleńkie kamyczki. Ty, Matko, głośno krzyczysz, jesteś przerażona. Twoja twarz tuż przy moim spuchniętym, czerwonym kolanie jest wykrzywiona. Przełykasz ślinę. Wciągasz ją między zębami do gardła, jakbyś smakowała moją ranę. Jak wąż, który syczy do środka. Trzymasz mnie mocno za ramiona. Twoje oczy, ściskające mnie dłonie, kolano – wpadam w panikę. Za dużo tego jest. Chcę, żeby już się skończyło. Przestań na mnie patrzeć i puść mnie. Uderzam się mocno w kolano. Trę mocno ranę, jakby można ją było zetrzeć niczym kredę. To nie jest moja rana. Warczę na ciebie, rozmazując krew i wcierając do środka kamyki. Rana powiększa się i coraz bardziej boli, ale moja wola jest jeszcze silniejsza niż ból. Zwyciężę. Wciąż mocno trę. Jesteś teraz bardziej przestraszona. Nie poznajesz mnie. „Co ty robisz?” – pytasz, krzyczysz piskliwym głosem. „Przestań, Charlie!” Jakby to była moja wina. Dość. Przestań się gapić. Twoje rozwarte usta, rozwarta rana, twoje przerażone oczy. Przestań już. Biję cię. Wszystko ma się skończyć. Teraz!
W niebie z pewnością nie ma bólu. Nie będzie cię bolał brzuch jak wtedy, gdy zjadłeś cały słoiczek witamin, bo smakowały jak cukierki. Włosy nie będą wrastać w skórę po wewnętrznej stronie ud, a ja nie będę musiała ich wyciskać, mimo że tego nie lubisz. Na podeszwach stóp nie wyrastają kurzajki, którymi lekarze już dawno przestali się przejmować.
– Tak, to kurzajka, proszę pani. Nie możemy nic zrobić. Podejrzewamy, że nie boli. Gdyby bolało, to by nam powiedział.
– Raczej nie... Raczej by nie powiedział, pani doktor.
Żadnych krzyków, żadnych bąbli, kiedy trzeba rozchodzić nowe buty ortopedyczne. Zawsze dzielnie maszerowałeś, nie skarżąc się, i dopiero w domu odkrywałam wielkie bąble na twoich piętach. Jesteś prawdziwym żołnierzem. Żadnych wyprutych nici, żadnych nici z szalika czy kurtki, które mógłbyś zjeść, jak w tej scenie ze spaghetti w Zakochanym kundlu, gdzie jest tylko jedna para sztućców. W twoich kupach znalazłam tyle włóczki i nici, jakbyś był wielorybem z brzuchem pełnym plastyku.
W każdym razie chciałabym jakoś zapobiec twojej panice, kiedy nadejdzie czas i będziesz umierał. Chciałabym wtedy być przy tobie, żeby cię pocieszać, trzymać mocno za rękę, całować. Najbardziej przeraża mnie wizja, że umierasz w samotności jak kotka Sabiny, która najprawdopodobniej zdechła, utknąwszy w uchylnym oknie sąsiedniego domu. Powoli i cierpiąc. Jej cztery łapy nie mogły chwycić żadnej powierzchni i wisiała miedzy ościeżnicą a uchylonym oknem. Właściciele domu byli na wakacjach. Była głodna, spragniona i nie mogła się uwolnić. Jej łapy nie mogły niczego dosięgnąć, wiosłowały w pustce i nikt nie słyszał jej miauczenia. Pewnie w końcu usnęła i wtedy to się stało.
Kiedy będą ci to czytać, chciałabym, żebyś leżał gdzieś spokojnie. Najlepiej byłoby, żebym była wtedy przy tobie, a jeśli mnie już nie będzie, żeby to był Joël i inni przyjaciele.
Ta kotka, podobnie jak ty, nie wiedziała, czym jest śmierć, ale ty nie jesteś kotem, jesteś człowiekiem, a człowiek zasługuje na to, żeby coś takiego wiedzieć. Człowiek wie, że umrze. A zatem, kochany Charlie, słuchaj uważnie: umrzesz kiedyś. Tak jak ta kotka, jak każdy i jak wszystko. Umieramy. Dasz radę. Po prostu trzeba to kiedyś zrobić.
Ale żeby opisać twoją śmierć, muszę opowiedzieć o twoim życiu, Charlie. Bez życia nie ma śmierci. A zatem opowiem ci, jak twoje życie wyglądało do tej pory i jak najprawdopodobniej będzie toczyło się dalej.
Oczywiście ja jeszcze nie umarłam. Jeszcze przez to nie przeszłam, ale wydaje mi się, że potrafię ci to wytłumaczyć. Jestem twoją matką, a matka może wszystko. Jestem przy tobie teraz, kiedy jesteś zdrów jak ryba i masz szesnaście lat, a za sprawą tej książki będę także przy tobie, kiedy będziesz już stary i będziesz umierał.
Pamiętaj: trzymam cię za rękę i przeczesuję palcami twoje włosy.To nastąpi, to musi się stać, Charlie. Ty umrzesz.
* * *
Powiedzmy, że na zewnątrz jest jasno. Wiosna. Słoneczny dzień, sobotni poranek, powiedzmy, że dopiero po siódmej. Ty, kochanie, leżysz w łóżku. Jesteś już starym człowiekiem. Szpitalny pokój wypełnia cały kadr. Wokół ciebie krząta się trzech pielęgniarzy. Dwóch dużych mężczyzn stoi po tej stronie sali. Widać tylko ich plecy, które poruszają się płynnie niczym fale. Trzeci stoi przy oknie. Pochylił się nad tobą i majstruje coś przy twojej twarzy, więc z tej strony widać go tylko z boku. Być może głaszcze cię po policzku. To miłe. Pielęgniarze nie mają twarzy, są bladozieloną masą.
Joël stoi spokojnie przy drzwiach. Tak myślę. Nie widzisz go, stoi poza zasięgiem twojego wzroku, ale czujesz jego zapach. Pachnie Omo. Wszystkie ubrania, jakie kiedyś dostałeś od niego, te, z których już wyrósł, pachniały proszkiem Omo.
Jesteś sam na sali. Załóżmy, że to ten sam szpital, w którym przyszedłeś na świat. Okno wychodzi na parking. Jest zatłoczony. Samochody z ludźmi, którzy właśnie zachorowali lub wyzdrowieli, podjeżdżają i odjeżdżają. Cała sala pomalowana jest na biało, z wyjątkiem podłogi, która jest różowa. Oczywiście linoleum. Joël podwyższył łóżko na wypadek, gdybyś, obudziwszy się, chciał wyglądać przez okno. Teraz bierze krzesło i siada przy drzwiach, wciąż w kurtce. Jest zmęczony, bo nie chce się rozpłakać. Powstrzymywanie łez jest męczące. Nigdy nie płaczemy, gdy to ma znaczenie, gdy powinniśmy, gdy sytuacja tego wymaga. Płaczemy później, kiedy cały ból i nadzieja już ustąpiły. Wszystko krzyczy, ale ten krzyk zostaje wchłonięty przez nasze panowanie nad sobą. Bladozielone plamy już kończą się krzątać wokół ciebie. Pielęgniarz przy oknie ma na sobie żółte skarpety, które wyglądają tu trochę nie na miejscu.
Nie patrzysz na nich, ponieważ twoja rodzina nie jest zbyt dobra w nawiązywaniu kontaktu wzrokowego. Jedną z pierwszych rzeczy, których musiałeś się nauczyć, było: „Charlie nawiązuje kontakt wzrokowy na minimum trzy sekundy”. Nagle w pomieszczeniu robi się cicho jak makiem zasiał. Dopiero wtedy, gdy ludzie, którzy nie są częścią naszego życia, wychodzą, zdajemy sobie sprawę, jacy jesteśmy cisi.
A zatem nie słyszy pan? Nie słyszy pan tego przerażającego głosu, który krzyczy aż po horyzont, a który ludzie zwykle nazywają ciszą?
– Lenz w Lenzu Georga Büchnera
Jesteś taki piękny. Zawsze kiedy śpisz, jesteś piękny. Twoje usta mają kształt serca. Kiedy patrzę z góry na twoje czoło, nos i usta, każda część twojej twarzy przypomina mi małe serduszkowate jabłuszko. Nos, policzki, usta, podbródek. Czysta doskonałość.
Oddychasz spokojnie. Joël przyniósł czekoladki. Zanim ta bladozielona grupa weszła do środka, trzymał cię czule za rękę i gładził tę grubą poduszeczkę na końcu twojego kciuka. Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby to robił, nawet wtedy, gdy pewnego razu w święta powiedziałam:
– Jo, kup mi kiełki fasolowe do zupy arachidowej, okej? I weź Charliego, to się trochę przewietrzycie. Ale pamiętaj, Jo, jesteś najstarszy ze wszystkich kuzynów, więc jesteś odpowiedzialny za Charliego. Uważaj na niego.
Poszliście wszyscy: Joël, Noah, Sion i Charlie. Z balkonu widziałam, że Joël trzyma cię za rękę, nie z miłości, ale dlatego, że takie otrzymał zadanie. Już wtedy wiedziałam, że nigdy cię nie puści. Byłeś zachwycony, aż popiskiwałeś. Podskakiwałeś, skakałeś i szedłeś przodem i tyłem, patrząc na chmury, co utrudniało mu trzymanie cię za rękę. Ale on cię nie puścił. Jo nie puszcza. Dopiero kiedy wróciliście do domu, oddał ci twoją rękę. Było ci przykro, bo ta zabawa, która dla niego wcale nie była zabawą, właśnie się skończyła. Jeszcze przed chwilą trzymał delikatnie twoją dłoń w swojej, jego dłoń była miseczką, w której leżała twoja dłoń. Kciukiem gładził wnętrze twojej dłoni, linię miłości i linię życia, które razem tworzyły literę M, a potem cię zostawił.
Uśmiecham się, patrząc na nogi twojego łóżka, metalowe nogi, i zastanawiam się, ilu ludzi zmarło na tych nogach, a ilu w tym łóżku przyszło na świat. A może w szpitalach mają oddzielne łóżka do umierania i do rodzenia się? Może są pościele, których używa się tylko wtedy, gdy ktoś umiera, i takie, których używa się, gdy ktoś się rodzi?
– Jak się obudzisz, dostaniesz coś do jedzenia i picia – mówi Joël i wypełnia twoją szpitalną kartę obiadową.
Powiedzmy, że w szpitalu leżysz już od kilku dni. Być może trafiłeś tu nagle, być może nie. Być może przywieźli cię pielęgniarze z ThuisBest i zadzwonili po Joëla. Zjawił się po kilku godzinach, a zanim wszedł do pokoju, rozmawiał jeszcze o tobie w korytarzu z pielęgniarzami i lekarzami. Być może byłeś wtedy przytomny i leżałeś sam, nucąc jakąś monotonną pieśń. Najprawdopodobniej miałeś smutek w oczach, unosiłeś szyję i wysuwałeś dolną szczękę do przodu, żeby lepiej wydobyć dźwięk z brzucha. To była niespokojna pieśń, żałobna.
Tak mówię dzisiaj do przyszłego ciebie:
– Posłuchaj, Charlie. Nie bój się. Wszystko będzie dobrze.
Jeżeli to cię nie uspakaja i nie odprężyłeś się w wystarczającym stopniu, mówię jeszcze:
– Coś w tobie musi teraz mnie słuchać.
Tak mówię zawsze wtedy, gdy obawiam się, że moje słowa do ciebie nie docierają. Tak mówię do aniołów stróżów, którzy nad tobą czuwają. W mojej wyobraźni są to cztery niebinarne istoty emanujące światłem, jak w ostatniej scenie Sztucznej inteligencji. Te anioły, podobnie jak ty, nie posługują się mową, ale niczym delfiny komunikują się za pomocą fal dźwiękowych. Są wysokie i szczupłe. „Posłuchajcie mnie. Powiedzcie mojemu synowi, że musi się zatrzymać na czerwonym świetle. Porozmawiajcie z nim. Powiedzcie, że nie może bić ludzi. Czuwajcie nad nim. Powiedzcie, że musi żuć, aby się nie udławił. Wspierajcie go”.
Czasami mam koszmary, które się dobrze kończą, bo twoje anioły są przy tobie i cię chronią. Stoisz nad urwiskiem, a za plecami masz wielki las. Jest nie do przejścia. Ziemia zasłana jest uschniętymi gałęziami, które mogą cię pokaleczyć. Zginąłbyś, próbując tamtędy przejść, a roztrzaskałbyś się, gdybyś spróbował zejść z urwiska. Ja stoję po drugiej stronie doliny i krzyczę:
– Zostań! Idę do ciebie.
Słyszysz mnie, ale nie rozumiesz, robisz krok w kierunku urwiska. Boisz się, bo nie jesteś głupi. Kiwasz na mnie, żebym przyszła. Chodź, chodź. Chcesz, żebym nad tą doliną do ciebie przefrunęła niczym Kikker w Kikker en zijn vriendjes, który „wykonywał tak dalekie skoki, że wydawało się, iż może latać”. Ale ja nie jestem żabą, jestem matką, a więc muszę całą drogę przejść na piechotę. Ponownie daję ci znak, żebyś zaczekał. Posłuchajcie mnie, myślę. Wy, którzy nad nim czuwacie, dopilnujcie, żeby mój syn pozostał tam, gdzie jest.
– Charlie, zostań! Nie ruszaj się!
Wiatr porywa mój głos i rozprasza go w powietrzu. Nie jestem na ciebie zła, mówię tylko, co masz robić. Lamentujesz, a echo powtarza twój głos, wreszcie siadasz na pupie. Muszę zejść w dolinę, a po twojej stronie ponownie się wspinać. Na nogach mam japonki, więc się ślizgam, kaleczę stopy, wykręcam kostki. Japonki przecierają się na ostrych kamieniach i rozpadają. Część palcowa całkiem odpada. Według mnie w tym koszmarze mam na sobie cienką sukienkę, która czepia się wszystkiego i sprawia, że jestem jeszcze bardziej bezbronna. To wspaniała scena filmowa.
Rozglądając się podczas schodzenia, zanim jeszcze zniknę w ciemnych zaroślach, widzę, jak wstajesz, żeby wyjść mi naprzeciw.
– Nie – mówię cichutko. Mam cię zignorować, żebyś za chwilę usiadł z powrotem na tyłku, czy jeszcze raz krzyknąć? – Zostań, Charlie! – krzyczę, ale niezbyt głośno, a do aniołów szepczę: – Niech on tam zostanie.
Za sprawą zarośli tracę cię z oczu. To porządny las. Moja wędrówka będzie trwała trzy godziny i na trzy godziny stracę cię oczu. Powinnam ci zaufać, zaufać im, że zostaniesz tam, gdzie jesteś.
Mój koszmar kończy się tak, że pojawiam się za tobą, po twojej stronie urwiska. Umęczona, ale zadowolona. Ty na szczęście znów usiadłeś. Patrzę na twoje plecy, bawisz się źdźbłem trawy, które rośnie tuż obok. Wciąż wyśpiewujesz swoje skargi. Słońce schodzi niżej i staje się czerwone. Drżę i zapominam, że powinnam do ciebie podjeść. Zapominam cię objąć i przytulić. A może nie zapominam, ale wiem, że to by ci się nie spodobało.
– Chodź już – mówię.
Wstajesz i idziemy z powrotem tam, gdzie jest bezpiecznie. Milczymy. Ty, ponieważ nie potrafisz mówić, ja, ponieważ nie wiem, co powiedzieć.
Kiedy tamtego wieczoru kładę cię do łóżka, zastanawiam się, co ty właściwie robiłeś tam przez te trzy godziny. Wiedziałeś, że przyjdę? Czułeś się opuszczony? Widziałeś jakieś zwierzę? Jelenia albo jeża? A może widziałeś owada. Wlazł na ciebie? Nie miałeś nic przeciwko temu? A może miałeś, ale i tak pozwoliłeś mu po sobie łazić? Może wciąż siedzi w nogawce spodni? Czujesz, że tam jest? Wymyślałeś sobie jakieś historie, czy po prostu siedziałeś i oddychałeś? Bo życie jest niczym więcej jak tym właśnie: byciem gdzieś i oddychaniem. Być może wiedziałeś, że wszystko się dobrze skończy.
Wy, którzy czuwacie nad Charliem, posłuchajcie mnie. Kiedy mój syn będzie umierał, powiedzcie mu, że musi być ufny. Powiedzcie mu, że nie jest sam. Powiedzcie tak: „Być może lekarz poprawi twój stan zdrowia lekami”. Być może nawet będą cię operować, ale to znasz, te operacje. Pamiętasz, że musisz dostać narkozę, jak wtedy, kiedy plombowali ci zęby. Założyli ci maseczkę, a znieczulenie śmierdziało, ale tę maseczkę musiałeś mieć, ponieważ to dzięki niej zasnąłeś. Wszystko będzie dobrze. Wszystko jest w porządku.
Nie czekałeś długo na Jo, ale jeszcze zanim się pojawił, rozluźniłeś się i zdrzemnąłeś. Rozmawiając w korytarzu z lekarzami i pielęgniarzami, zauważył, że zasnąłeś. Buzia ci się zamknęła, dolna szczęka się rozluźniła i cofnęła do tyłu. Leżałeś spokojnie i czekałeś. Tak jak w moim koszmarze czekałeś po swojej stronie doliny.
Zielona masa medyków odpłynęła z korytarza i przyniesiono kartę dań. Joël przygląda się swoim dłoniom. Skóra jest wyschnięta, a on nie ma przy sobie kremu Nivea ani wazeliny. W twojej kosmetyczce szuka czegoś do posmarowania rąk. Ty masz oczy otwarte i patrzysz obok niego przez okno. Najprawdopodobniej widzisz tylko chmury. Twoje łóżko jest zbyt wysoko, żebyś mógł widzieć parking.
– Hej – mówi Joël, który zauważył, że otworzyłeś oczy.
Tak naprawdę jeszcze się nie obudziłeś, więc on dalej szpera w twojej kosmetyczce.
Ja w tym momencie zapytałabym, jak się czujesz, ale Jo tego nie robi. Obaj milczycie. Jego milczenie jest złotem, twoje jest naturalne. Kiedy jesteście razem, trudno zauważyć, że nie możesz mówić, ponieważ Jo najchętniej milczy. Teraz znajduje mały słoiczek wazeliny i wraca na swoje krzesło przy drzwiach, żeby delikatnie wsmarować ją w dłonie.
I tak płynie czas. Teraz, kiedy i tak musicie czekać na śmierć – bo takie jest życie, trochę zabawy i oczekiwanie na śmierć – zadam może kilka pytań, żebyście się nie zanudzili.
Na początek: jakie było nasze życie, zanim się pojawiłeś?
W ziemi początków żyli nienarodzeni wraz z duchami.
Mogliśmy przybierać rozmaite kształty i świętowaliśmy.
Bawiliśmy się nad złotą rzeką. Byliśmy wolni.
Nikt z nas nie chciał się urodzić.
Nie podobało się nam istnienie.
Obawialiśmy się ludzkiej bezduszności.
Wszyscy od urodzenia niewidomi, tylko nieliczni nauczyli się widzieć.
Im bliżej narodzin, tym byliśmy szczęśliwsi.
Przysięgaliśmy, że wrócimy do świata duchów jak najszybciej.
Nazywali nas Abiku.
– Ben Okri, Droga bez dna
Twój ojciec i ja siedzimy w kuchni. Nasza kuchnia jest przytulna. Wykonane domowym sposobem zasłony z materiału w biało-czerwoną kratę, który kupiliśmy na targu. Żółta ściana pomalowana przeze mnie aż do samej listwy przypodłogowej. Stary stół ciotki twojego ojca. Czarno-biała wykładzina podłogowa, którą sam położył.
Jest wiosna. Odkąd poznaliśmy się z twoim ojcem, zawsze jest wiosna, najwyżej czasami zdarza się zimny wiosenny dzień. Wtedy zakładam zimową kurtkę na letnią sukienkę. Od czasu do czasu urywamy się – André z pracy, ja ze swojej szkoły. W takie dni chodzimy do parku z termosem czarnej kawy. Na mleko nie mamy pieniędzy, często jesteśmy całkowicie spłukani. Ja studiuję, a on pracuje w sklepie. Pewnego razu znajdujemy na ulicy sto guldenów i idziemy do knajpki coś zjeść – saté z frytkami na wielkim talerzu.
– Na co masz ochotę? – pytam go.
– Na coś, czego jest dużo.
Innym razem byliśmy tak biedni, że twój ojciec o pieniądze prosił wszechświat, albo Boga, jeżeli wolisz, po czym znalazł dziesiątkę w wewnętrznej kieszeni. Twój ojciec jest takim właśnie farciarzem. A ja jestem taką szczęściarą. Słuchamy jego ulubionej muzyki: Captain Beefheart, Dr. John, The Staple Singers. If you’ll be my Dixie chicken, I’ll be your Tennessee lamb, z gramofonu śpiewa Lowell George. Twój ojciec gra na gitarze i zapomina o mojej obecności, tak pochłania go jego muzyka. Kiedy się kochamy, jest czasem tak dobrze, że myślę sobie, iż jemu w tej sytuacji też mogłoby być cudownie, zapominając, że on przecież bierze w tym udział. Nie ma żadnej różnicy między jego a moim ciałem. Kiedy jesteśmy razem, zdaję się jedna i kompletna. Twój ojciec jest pełen muzyki, pełen przyjaciół, pełen miłości. Jest nieskończenie cierpliwy. I jest jak pitbull, nigdy nie puszcza. Wbrew wszelkiemu rozsądkowi. Jest mi dobrze i śmieję z jego niemądrych żartów.