Charlotte i bolesne sekrety - ebook
Charlotte i bolesne sekrety - ebook
Drugi tom serii o Charlotcie – młodej wielbicielce koni, autorstwa znanej pisarki kryminałów, Nele Neuhaus. Po powrocie z wakacji Charlotte nareszcie ma mieć własnego wierzchowca. Jednak kiedy zamierza przystąpić do egzaminu na odznakę jeździecką, ktoś niszczy nowe siodło dziewczynki i wysyła anonim do zarządcy stadniny. Dla Charlotte sprawa jest jasna – ktoś chce jej zaszkodzić. Dziewczynka wraz z przyjaciółką podejmują się odnalezienia sprawcy.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8008-136-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Charlotte! Jak miło cię widzieć! – Pani Friese, matka mojej najlepszej przyjaciółki Dorothee, uśmiechnęła się na mój widok. – Kiedy wróciliście?
– Dzień dobry pani. – Podekscytowana przestępowałam z nogi na nogę. Najchętniej przecisnęłabym się obok niej i popędziła do pokoju Dorothee, by podzielić się z nią sensacyjną wiadomością. – Piętnaście minut temu. Zastałam Doro?
W czasie długiej drogi z Noirmoutier do Bad Soden walczyłam z pokusą, żeby pożyczyć telefon od taty, zadzwonić do Doro i opowiedzieć jej o Won Da Piem. Trzymałam się jednak dzielnie – ale głównie dlatego, że nie chciałam, by starszy brat się ze mnie nabijał.
– Nie, nie ma jej – odpowiedziała mama Doro. – Zgadnij, dokąd poszła. Masz trzy próby.
– Do stadniny?
– A gdzieżby indziej! Oczywiście, że do stadniny! – Pani Friese skrzywiła się, udając rozpacz. – Od sześciu tygodni nigdzie indziej nie bywa.
Doskonale ją rozumiałam. Ja mieszkałam przecież niecałe sto pięćdziesiąt metrów od stadniny, a Doro, córka naszych sąsiadów, jeszcze bliżej. Przed czterema tygodniami błagałam rodziców, żeby pozwolili mi zostać na wakacje z rodziną Friese. Chciałam codziennie bywać w stadninie i na dodatek wziąć udział w kursie na odznakę jeździecką, lecz okazało się, że mój wakacyjny wyjazd nie podlega dyskusji. Na szczęście, myślałam teraz, bo w przeciwnym razie ominęłyby mnie wakacje życia.
– Super! – powiedziałam. – Dziękuję!
Zamierzałam się odwrócić i pobiec do stadniny, ale pani Friese mnie zatrzymała.
– Charlotte, zaczekaj chwilę. Muszę ci coś powiedzieć – zawahała się. – Bo… otóż niedawno… stało się coś niespodziewanego.
”Nie tylko u nich” – pomyślałam i czekałam na nowinę.
– Doro się boi, że będziesz się na nią gniewać – ciągnęła nasza sąsiadka. – Ale nie było innego wyjścia i trzeba było szybko podjąć decyzję.
Mówiła tak tajemniczo, że naprawdę wzbudziła moje zainteresowanie. Dlaczego miałabym być zła na najlepszą przyjaciółkę?
– Co takiego się stało?
Mama Doro szukała właściwych słów, a kiedy je wypowiedziała, doznałam prawdziwego szoku.
– No cóż, hm, chodzi o to, że trzy tygodnie temu z rodzicami Ingi kupiliśmy na spółkę konia.
Wpatrywałam się w nią, jakby właśnie kopnęła mnie w piszczel. Przez chwilę nie potrafiłam wykrztusić ani słowa.
– To… świetnie… – wyjąkałam z trudem.
Od zawsze snułyśmy z Doro plany, żeby kupić na spółkę konia, i oszczędzałyśmy każdy cent, żeby spełnić to marzenie. A teraz moja przyjaciółka kupuje konia razem z Ingą tylko dlatego, że ja wyjeżdżam na cztery tygodnie. Gdyby nie to, że przez czysty przypadek moi rodzice kilka dni temu również kupili mi wierzchowca, zalałabym się łzami rozczarowania. Nagle wyrosła mi w gardle klucha, a w sercu poczułam ukłucie złości. Nie chodziło o to, że najlepsza przyjaciółka ma swojego konia, bo to mnie akurat cieszyło. Ale o to, że nie wspomniała o nim w liście, który w zeszłym tygodniu wysłała do Francji. Słowem się o nim nie zająknęła! Dlaczego?!
– Proszę, Lotte, naprawdę nie bądź na nią zła – powiedziała pani Friese. – To wyglądało tak, że Inga i Doro przez przypadek znalazły w Internecie ogłoszenie o sprzedaży konia, którego Inga znała ze stadniny Vogelsberg, bo była tam kilka razy na półkoloniach w siodle.
– Nie jestem zła – odparłam. – Tylko… rozczarowana.
Mama Doro wyraźnie nie czuła się dobrze z tym, że jej córka i Inga zrobiły to wszystko za moimi plecami. Koniec końców, to ja byłam najlepszą przyjaciółką Doro, a nie Inga. Pani Friese była bardzo zmartwiona.
– Jestem pewna, że pozwolą ci pojeździć na Corsariu – próbowała mnie pocieszyć.
Nagle przestało mi się spieszyć do stadniny. Przez ostatnie cztery tygodnie zdążyłam zapomnieć, jak tam jest naprawdę. Moi rodzice uważali, że wszyscy jeźdźcy są najlepszymi przyjaciółmi, lecz ja już dawno pozbyłam się złudzeń. Rzeczywistość wyglądała całkiem inaczej. Wszyscy zachowywali się miło i przyjaźnie w stosunku do innych, jednak tak naprawdę każdemu zależało tylko na sobie, a konkurencja była szczególnie zacięta wśród tych, którzy nie posiadali własnych koni i korzystali ze zwierząt należących do szkółki jeździeckiej.
Powoli więc szłam w kierunku stadniny. Jeśli dobrze się zastanowić, Doro i Inga zrobiły niezłe świństwo, kupując na spółkę konia za moimi plecami. Inga od zawsze była trochę zazdrosna o moją przyjaźń z Doro. My mieszkałyśmy po sąsiedzku, tymczasem Inga kilka kilometrów dalej, w innej miejscowości. To dlatego my często mogłyśmy zostać dłużej w stajni, podczas gdy ona musiała wracać z matką do domu. Już kilka razy dochodziło do kłótni, bo Inga usiłowała nas rozdzielić i każdej opowiadała jakieś kłamstwa o tej drugiej. Dlatego wspólne kupno konia, jakkolwiek by na to patrzeć, było jej sukcesem – w końcu udało jej się wbić klin między Doro a mnie.
Jeśli nasz trener pan Kessler dotrzymał słowa – w co nie wątpiłam – to w stadninie nikt jeszcze nie wiedział o moim Wondym. Postanowiłam, że na razie zachowam tę wiadomość tylko dla siebie i pozwolę moim serdecznym przyjaciółkom pomęczyć się z wyrzutami sumienia. Tak naprawdę to sama jeszcze nie do końca uświadamiałam sobie, że oto spełnił się mój wielki sen o posiadaniu konia. Przecież minęły dopiero trzy dni od przygody mojego życia, kiedy to niespodziewanie stałam się właścicielką wierzchowca.
Tak się złożyło, że akurat na samym początku wakacji Gento, mój ukochany koń ze stadniny, został sprzedany, a wiadomość o tym spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Tamto wydarzenie tak bardzo mną wstrząsnęło, że postanowiłam już nigdy nie przywiązywać się do konia. Jednak los chciał inaczej. Zdeterminowana, by nigdy już nie znaleźć się w siodle, wyjechałam z rodziną na francuską wyspę Noirmoutier. Tam pewnego wieczoru zobaczyłam grupę jeźdźców zjeżdżających z wydm i pędzących dalej plażą. Widok wody pryskającej spod kopyt i fal rozbijanych pęcinami w świetle zachodzącego słońca wzbudził we mnie ogromną tęsknotę. Natychmiast pożałowałam decyzji, by zostawić strój do jazdy konnej w domu. Jednak mama w tajemnicy spakowała go i zabrała do samochodu. Już następnego dnia tata zawiózł mnie do stadniny na wyspie. Tam poznałam trenera Nicolasa, jego żonę Véronique, bratanka Thierry’ego i jego siostrę Sophie. Niemal każdy dzień spędzałam w stajni: szczotkowałam konie, czyściłam siodła, sprzątałam boksy i robiłam wszystko, co akurat było potrzebne. W zamian za moją pracę Nicolas udzielał mi lekcji jazdy. Był bardzo wymagającym, ale przede wszystkim mądrym trenerem, więc pod jego okiem dosiadałam najróżniejszych wierzchowców i jeździłam na lonży na oklep, żeby wyćwiczyć właściwy dosiad i balans ciałem. Tak, już choćby dzięki temu były to najlepsze wakacje w życiu!
Nigdy nie zapomnę pierwszego galopu plażą na Brunette, dawnej klaczy wyścigowej. Albo dnia, gdy na Le Zazie pokonałam Thierry’ego! Na początku miałam duże problemy z utrzymaniem się w siodle, bo ani nie byłam dobrą amazonką, ani nie miałam odwagi do jazdy, jednak z każdym dniem moje umiejętności rosły. Przez te cztery tygodnie jeździłam niemal codziennie i aż nie do wiary ile się nauczyłam. Pod koniec miałam wrażenie, że minęło pół roku od chwili, kiedy zrezygnowana i smutna wyjeżdżałam do Francji. Jeden z koni Nicolasa, sześcioletni gniady wałach, na pierwszy rzut oka skojarzył mi się z Gento, lecz tylko wizualnie, bo w prowadzeniu nie był ani tak wrażliwy, ani tak świetnie ułożony. Nicolas odkupił go niedawno od poprzedniego właściciela, który źle go traktował. Zwierzę przez wiele dni nie pozwalało się nikomu dotknąć. Kosztowało mnie to wiele wysiłku i cierpliwości, ale w końcu zdobyłam jego zaufanie i ku zaskoczeniu wszystkich stałam się jedyną osobą, której pozwalał się dosiadać. W tajemnicy nadałam mu imię Won Da Pie, codziennie się nim zajmowałam i czule nazywałam Wondym.
W czasie ostatniej przejażdżki na plażę i przez słone bagna miałam jechać właśnie na nim. W drodze powrotnej zaskoczyła nas straszna burza. Véronique, nasza trenerka, miała wypadek i razem z koniem wpadła do bagna. Przy akompaniamencie grzmotów i błysków popędziłam na Won Da Piem, żeby sprowadzić pomoc. Wieczorem w naszym domku letniskowym zjawili się Nicolas i Véronique, która na szczęście nic poważnego sobie nie zrobiła. Przyjechali, żeby mi podziękować, i przy okazji zaproponowali rodzicom kupno Won Da Piego. Mało nie padłam z wrażenia, bo okazało się, że rodzice się zgodzili! I w taki oto sposób stałam się właścicielką tego cudownego konia. W najbliższy poniedziałek Wondy miał zostać załadowany do przyczepy firmy zajmującej się przewozem koni i dostarczony do Niemiec! Nicolas wyliczył, że podróż będzie trwała około trzydziestu godzin, więc najpóźniej we wtorek koń będzie u mnie! W ten sposób moje życie całkowicie się zmieni! Codziennie będę mogła jeździć i nie będę już skazana na godzinę zajęć tygodniowo na szkolnych chabetach!
W czasie długiej drogi z Noirmoutier wyobrażałam sobie miny wszystkich w stadninie! Simon, Dani, Annika i Susanne, którzy należeli do najstarszych jeźdźców w grupie, i nas, młodszych, od zawsze traktowali albo jak powietrze, albo jak niewolników, teraz pewnie pękną z zazdrości! Do tej pory nie miałam tak naprawdę świadomości, co oznacza posiadanie własnego konia, lecz na myśl o przywilejach z tym związanych buzia sama mi się śmiała. Na przykład będę mogła jeździć w poniedziałki, które są dniem wypoczynku dla koni ze szkółki jeździeckiej. Nie będę musiała zabierać do domu skrzynki z przyborami do czyszczenia, bo wraz z boksem do każdego konia przynależała szafka w pomieszczeniu za szatniami. W zależności od tego, na co będę miała ochotę, będę mogła zostać na maneżu, pojechać w teren albo przyłączyć się do zajęć. Czego tylko dusza zapragnie! W końcu radość na myśl o tych wspaniałościach przeważyła nad rozczarowaniem.
Fałszywa przyjaciółka
Na maneżu sporo się działo. Pan Kessler dawał lekcje, a na drugiej połowie placu ćwiczyli pani Schlichte i Ralf. Na stanowisku do lonżowania Merle zajmowała się swoim podopiecznym Obermaatem. I choć widok był mi tak dobrze znany, to czułam się tu obco. Ostatnie tygodnie spędziłam w zupełnie innym świecie i nagle mocno zatęskniłam za Nicolasem i Véronique, Rémym, Sophie i… Thierrym. Nie mogłam przestać myśleć o nim, o jego niebieskich oczach i o jego uśmiechu, który ostatecznie okazał się nie tyle kpiący, ile bardzo miły. Przez cztery tygodnie doprowadzał mnie do szewskiej pasji i naśmiewał się ze mnie, ale nie dałam mu się zastraszyć. A przedwczoraj, kiedy przyjechałam pożegnać się ze stadniną, podbiegł do samochodu i zupełnie niespodziewanie przytulił mnie i podał wizytówkę z numerem telefonu i adresem mejlowym. Na samą myśl o tym poczułam motylki w brzuchu. Jaka szkoda, że nie mógł tu być! Czy mówił poważnie, kiedy mnie zapraszał do Paryża?
W końcu dotarłam do końca drogi wjazdowej i wciągnęłam głęboko powietrze. Co będzie, jeśli się okaże, że nie jesteśmy już z Doro najlepszymi przyjaciółkami? Komu wtedy opowiem o przygodach na francuskiej wyspie? O przejażdżkach po plaży, o burzy z piorunami i … Thierrym?
Przed stajnią stało kilka koni. Większość natychmiast rozpoznałam – Vicky, Quick i Barbados. Jednak jednego nigdy wcześniej nie widziałam. Zatem to musiał być Corsario. I rzeczywiście: siwka szczotkowały Doro i Inga.
– Lotte!
Na mój widok Doro upuściła szczotkę oraz zgrzebło i rzuciła się w moją stronę, rozkładając ramiona. Ciemne loki zsunęły się jej na twarz, kiedy ściskała mnie radośnie. Mimo że przed chwilą byłam na nią zła, szczerze się ucieszyłam ze spotkania. Przez ostatnie cztery tygodnie spędzone na Noirmoutier często za nią tęskniłam. Razem z nią na pewno bawiłabym się jeszcze lepiej.
– Cześć, Inga! – zawołałam z udawaną sympatią, zwracając się do dziewczynki, którą dotychczas uważałam za dobrą koleżankę.
Ruszyła w moją stronę z wahaniem, ale też z tryumfalnym błyskiem w oczach. Lewe ramię wciąż miała w gipsie. Na pierwszych zajęciach kursu na odznakę jeździecką spadła z konia i złamała rękę – Doro opisała mi wszystko w liście.
– Jak było we Francji? – zapytała przyjaciółka. – Dlaczego się nie odzywałaś? Przecież obiecałaś!
Niech to diabli. W ten sposób role się odwróciły, bo rzeczywiście o tym zapomniałam. Nie, wcale nie zapomniałam. Tak naprawdę nie pisałam do niej dlatego, że byłam urażona i zazdrosna, że w wakacje ona, Inga i reszta wezmą udział w kursie na odznakę jeździecką. Beze mnie.
– Nie miałam nic ciekawego do pisania – odpowiedziałam, wzruszając ramionami. – Zresztą niewiele się działo, a miejscowych z Francji i tak nie znasz. A tutaj? Jakieś nowości?
Doro i Inga wymieniły szybkie spojrzenia.
– O, co takiego? – dopytywałam się. – No mówcie!
Celowo udawałam, że nic nie wiem, choć przecież nie mogłam nie zauważyć nowego konia, nawet gdyby pani Friese mnie nie uprzedziła.
– No bo… to tak… my… – zaczęła Doro i się zacięła. – Chciałam ci powiedzieć… ale… nie miałam numeru do twojego taty… inaczej byśmy… – urwała.
– Powiedzieć? O czym? – Co za żałosna wymówka! Aż się gotowałam ze złości, ale na szczęście udało mi się zachować pozory nieszkodliwego zainteresowania, kiedy spoglądałam to na Ingę, to na Doro.
Moja przyjaciółka wyraźnie miała trudności, by przyznać się, że zawiodła moje zaufanie. Doskonale wiedziała, jak bardzo dotknęła mnie strata Gento, a teraz stała przede mną i wiła się z zakłopotania. Ona – zwykle tak pewna siebie i beztroska. W liście ani słowem nie wspomniała o kupnie konia, lecz przynajmniej – w przeciwieństwie do Ingi – miała dość przyzwoitości, żeby odczuwać wyrzuty sumienia. Natomiast Inga nie potrafiła ukryć uśmiechu pełnego złośliwej satysfakcji. Została w końcu posiadaczką konia i to do spółki z Doro, której przyjaźni od zawsze pragnęła znacznie bardziej niż mojej. Mnie postrzegała jako uciążliwą konkurentkę, która na dodatek lepiej jeździ konno. Teraz jednak była pewna, że wszystko ulegnie zmianie. Musiałam głęboko nabrać powietrza, bo nie spodziewałam się aż takiej podłości z jej strony. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak bym się czuła, gdybym nie miała Won Da Piego! Stadnina, która dotychczas była dla mnie niczym drugi dom, nagle wydała się całkowicie obcym i nieprzyjaznym miejscem.
– Kupiłyśmy z Doro konia! – Inga nie owijała w bawełnę. Jej uśmiechu nie dało się określić inaczej jak szyderczy.
– Co?! Co takiego? – Udawałam, że jestem całkowicie zaskoczona, natomiast szoku udawać nie musiałam, bo naprawdę byłam zszokowana.
– Trzy tygodnie temu – dodała Inga, potwierdzając w ten sposób, że Doro przemilczała tę wiadomość w liście do mnie. – Ten siwek tam to nasz Corsario.
– Lotte, ja… ja… eee… to znaczy… naprawdę chciałam ci powiedzieć, żebyś nie była zaskoczona… – wyjąkała Doro i zaczerwieniła się po same uszy.
Podeszłam do ich siwka i obejrzałam go. Nie byłam wielką specjalistką od koni, ale bez zazdrości musiałam przyznać, że Corsario naprawdę robił świetne wrażenie – był kilkanaście centymetrów wyższy od Won Da Piego i miał śnieżnobiałą sierść. Kiedy tak patrzył na mnie ciemnymi, przyjaznymi oczami, robił bardzo dobrotliwe wrażenie.
– Serio? To jest wasz koń?! – zapytałam z niedowierzaniem.
Obie dziewczyny skinęły głowami – Inga z dumą, a Doro z zakłopotaniem.
– Jak się nazywa i ile ma lat?
– Piętnaście. A na imię ma Corsario – odparła Inga. – To rasa holsztyńska. Wygrał w ponad dwudziestu zawodach w skokach w klasie C.
– Nieźle. Która z was dosiada go do skoków? Na kursie na odznakę jeździecką pewnie świetnie się tego nauczyłyście?
Nie mogłam sobie darować tej złośliwości, choć wiedziałam, że przynajmniej Inga niczego się nie nauczyła, bo już na samym początku kursu złamała rękę.
– Dzielimy się nim i jeździmy na zmianę – odpowiedziała szybko Inga. – Doro bierze go na następną lekcję skoków, a ja jak tylko zdejmą mi gips.
– No właśnie, co się stało? – zapytałam, choć oczywiście wiedziałam, dlaczego go nosi.
– Spadłam w czasie treningu na parkurze. – Inga machnęła dłonią, jakby nie chodziło o nic poważnego, a potem pogłaskała Corsaria po szyi. – Totalny słodziak, mówię ci. Nigdy nie wyłamuje ani nie odmawia skoku.
Spojrzałam na Dorothee, ale ona stała ze spuszczoną głową.
– Witaj, Charlotte! – zawołał pan Kessler w tej samej chwili. Trener jazdy konnej zakończył właśnie wieczorne zajęcia i przechodząc pod ogrodzeniem, ruszył w naszą stronę.
– No jak, z powrotem w kraju? Udane wakacje? – zapytał.
– Było super! – zapewniłam go, uśmiechając się szeroko.
Odpowiedział mi tym samym i dał znak, żebym przeszła się z nim kawałek.
– To kiedy przyjedzie twój koń? – zapytał po chwili.
Byliśmy już poza zasięgiem słuchu moich koleżanek.
– We wtorek po południu – odparłam. – Załadunek jest w poniedziałek z samego rana w Nantes, a przejazd trwa około trzydziestu godzin.
– Aha. Wiedziałaś może, że twoje koleżanki również kupiły sobie konia? Powiem szczerze, że bardzo mnie zaskoczyły. – Odwrócił się i spojrzał w stronę Doro i Ingi, które ciekawsko nadstawiały uszu. Na szczęście nic nie mogły usłyszeć.
– Inga właśnie się pochwaliła. – Wzruszyłam ramionami. – Wygląda na świetne zwierzę. Ale Won Da Pie… on jest zupełnie inny.
– Jak to: inny? Co masz na myśli? – dopytywał się pan Kessler.
Czy naprawdę go to zainteresowało?
– No cóż – zawahałam się. We Francji jakoś nie rzuciło mi się to w oczy, ale Won Da Pie nie był aż taki elegancki i zadbany jak ten siwek. – Ma dopiero sześć lat i spory temperament. Kilka razy zrzucił mnie na ziemię, i to tak porządnie. Poza tym ma bardzo dobre pochodzenie, a człowiek, od którego go kupiłam, twierdzi, że ma też zadatki na świetnego skoczka.
– Jeśli ma sześć lat, to rzeczywiście jest jeszcze bardzo młody. Znasz jego pochodzenie?
W głosie pana Kesslera słychać było prawdziwe zainteresowanie. Przypomniałam sobie, że w młodości sam odnosił ogromne sukcesy w skokach przez przeszkody.
– Jego ojciec to Quidam de Revel, a matka pochodzi od Le Tôt de Semilly i Startera. – Po czterech tygodniach we Francji nie miałam problemu z wymawianiem trudnych imion. – To dość dobre francuskie konie do skoków.
Pan Kessler wybałuszył oczy.
– Dość dobre? – Trener był pod wielkim wrażeniem. – Chyba żartujesz, dziewczyno! To niesamowite! W jaki sposób stałaś się właścicielką takiego konia?!
– Ja… to znaczy… trochę przez przypadek – wyjąkałam zbita z tropu.
– Mój Boże! – Pan Kessler uśmiechnął się szeroko. – Już nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę! Przy takim pochodzeniu musisz czymś przycisnąć jego paszport, żeby ci nie zeskoczył ze stołu!
Zaśmiał się ze swojego dowcipu, choć ja go nie zrozumiałam.
– Jak to? Coś jest z nim nie tak? – zapytałam zmieszana.
– Mam na myśli – trener na powrót spoważniał, ale wciąż był wyraźnie zaskoczony – że te ogiery, które przed chwilą wymieniłaś, należą do międzynarodowej czołówki koni sportowych! Ojcem Quidama de Revela jest Jalisco B, który z kolei pochodzi od Almé Z! Tak samo jak słynny Galoubet, ojciec byłego czempiona skoków Baloubeta du Rouet, którego właścicielem był Rodrigo Pessoa. W tej linii znajdziesz bez liku mistrzów świata i mistrzów olimpijskich!
Nie rozumiałam, o czym trener mówi. Stałam zagubiona i patrzyłam, jak podekscytowany wymienia kolejne imiona. Nigdy jeszcze nie widziałam go w takiej euforii! Pan Kessler z natury był raczej flegmatyczny i zwykle nie tryskał entuzjazmem. Czyżby tak bardzo zmieniał się jego stosunek do ludzi, którzy przestawali być tylko uczniami i stawali się właścicielami koni? Nasze dotychczasowe rozmowy ograniczały się w zasadzie do komend, które wydawał w czasie zajęć, powitań i pożegnań.
Nieco zaskoczona patrzyłam za nim, jak odchodzi w stronę stajni i znika w jej wnętrzu.
– Co się stało, że pan Kessler tak cię zagadał? – Doro stanęła tuż za mną.
Podskoczyłam przestraszona, bo nie zauważyłam, jak się zbliża.
– Aaa… chodziło o Francję – wykręciłam się. Choć w zasadzie nie skłamałam.
– Lotte… – odezwała się Doro po chwili milczenia. – Wiem, że jesteś na mnie zła. I dobrze cię rozumiem.
Myślami byłam zupełnie gdzie indziej, więc w pierwszej chwili nie skojarzyłam, co chce mi powiedzieć.
– Dlaczego miałabym być na ciebie zła? – spytałam zaskoczona.
– No wiesz, przez Corsaria.
– A tak. Twoja mama mnie ostrzegła – przyznałam się. – Nie jestem zła. Może trochę rozczarowana.
– Lotte, musisz mi uwierzyć, ale ja nie chciałam go kupować. Tylko Inga bez przerwy truła mi głowę. Wiesz przecież, jaka ona jest, kiedy się uprze.
Doro wzruszyła ramionami i zrobiła tak nieszczęśliwą minę, że nie miałam serca udawać, że wciąż jestem na nią zła. A przede wszystkim nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu opowiem jej wszystko o Noirmoutier.
– Corsario należał do kogoś ze stadniny, w której Inga dwa razy była na półkoloniach w siodle. Chcieli za niego osiem tysięcy euro. Rodzice Ingi stwierdzili, że to za dużo – tłumaczyła Doro. – Wtedy zaczęła mnie męczyć, aż w końcu poprosiłam rodziców. Dużo bardziej wolałabym mieć konia na spółkę z tobą. Słowo.
Wierzyłam jej.
– Wcześniej tego nie dostrzegałam, ale Inga od początku była o nas zazdrosna. – Dorothee nie przerywała. Wyraźnie jej ulżyło, że w końcu może się wygadać. – Bo wiesz, mogła przecież poprosić choćby Beate albo kogoś innego, prawda?
– Dlaczego mi o tym nie napisałaś? – Nie chciałam, żeby za łatwo jej poszło.
Doro spuściła głowę.
– Nie potrafiłam – przyznała w końcu. – To było ohydne z mojej strony, sama nie wiem, jak to się stało. Musisz mi uwierzyć, Lotte! Cały czas myślałam, że będę zachwycona, że w końcu mam własnego konia, i że będę się cieszyć… ale nic z tego. Nie czuję radości. Bo… bo my… przecież my dwie od zawsze chciałyśmy mieć wspólnego konia. Tymczasem ostatecznie to rodzice Ingi namówili moich rodziców.
Jak ja zachowałabym się na jej miejscu? Czy potrafiłabym odmówić i oprzeć się pokusie posiadania własnego konia, by nie sprawić przykrości najlepszej przyjaciółce? Spojrzałam na nią i się zamyśliłam. Tak, potrafiłabym. Z pewnością nie byłam aniołem, ale byłam bardzo lojalna, czasem nieco zbyt łatwowierna, a przede wszystkim nie robiłam niczego z wyrachowania. Kupno Corsaria mogło stać się końcem naszej przyjaźni, bo ja nigdy bym już nie przekroczyła progu stadniny, gdyby nie Won Da Pie, który tysiąc pięćset kilometrów dalej czekał na załadunek i transport do Niemiec.
– Zresztą, co tam. Nie przejmuj się. – Wzruszyłam ramionami. Moje rozczarowanie całkowicie się ulotniło. – Świetnie, że masz własnego konia. Naprawdę. Tym bardziej że już niedługo będziemy mogły razem jeździć. I to nawet w teren czy na zawody!
– Jak to? – Doro nie rozumiała, o czym mówię.
– Ja też ci o czymś nie powiedziałam! – przyznałam się, ściszając głos, choć najchętniej wykrzyczałabym to ile sił w płucach. – Trzy dni temu, przez czysty przypadek, moi rodzice kupili mi konia. To sześcioletni wałach i ma na imię Won Da Pie. We wtorek przywiozą go do stadniny. Pan Kessler już wie o wszystkim.
Dorothee wpatrywała się we mnie oniemiała z zaskoczenia. Po kilku sekundach na jej twarzy wykwitł szeroki uśmiech – znów miałam przed sobą moją dawną przyjaciółkę!
– O kurczę, Lotte, to megasupergenialnie!!!
– Żebyś wiedziała! – Uśmiechnęłam się. – Teraz obie mamy po własnym koniu!
– O, ja nie mogę! – Doro cieszyła się jak dzika. – Pomyśl, nie jesteśmy skazane na szkolne chabety!
– I możemy sobie razem jeździć, kiedy tylko będziemy chciały! – dodałam.
– A w przerwie jesiennej będziesz mogła zrobić odznakę jeździecką. – Doro układała plany na przyszłość. – Będziemy razem uczyć się skakać przez przeszkody! Ale super! A pozostali będą nam tylko zazdrościć!
– Możesz być tego pewna!
Uśmiechałyśmy się do siebie. Nawet jeśli Inga miała takie plany, to nie udało jej się zniszczyć naszej przyjaźni.
– Wiesz, naprawdę miałam straszne wyrzuty sumienia – przyznała Doro, kiedy nieco się uspokoiłyśmy. – Ale Inga tak naciskała! Jak powiedziałam, że nie chcę, to zaczęła ryczeć i chyba ze sto razy do mnie dzwoniła. Dopiero teraz widzę, jakie to było podłe z jej strony.
– Chciała mi dogryźć i tyle – wyjaśniłam rzeczowo.
Spojrzałam na zegarek – dochodziło wpół do ósmej.
– Muszę lecieć do domu – powiedziałam. – Nie chcę pierwszego dnia po powrocie narazić się rodzicom.
– W takim razie widzimy się jutro rano – odpowiedziała Doro. – O dziewiątej Inga bierze Corsaria na zajęcia, mimo że ma rękę w gipsie.
Nagle coś mi przyszło do głowy. W domu miałam jeszcze ostatni karnet na dziesięć lekcji. Nie będę go już potrzebowała, a zostały mi jeszcze dwie jazdy.
– Wiesz co – odezwałam się – ja też przyjdę pojeździć. Po raz ostatni na koniu ze szkółki.
Pobiegłyśmy do siodlarni, która pełniła funkcję biura. Na biurku leżał duży terminarz, do którego zapisywałyśmy się na zajęcia. Na dziewiątą zgłosiły się dopiero trzy osoby. Dopisałam siebie. Przekonamy się, czego naprawdę nauczyłam się przez cztery tygodnie u Nicolasa!