- W empik go
Chąśba - ebook
Chąśba - ebook
Co mają wspólnego zrzędliwy starzec z drewnianą nogą (który jest tylko zwykłym katem), niezbyt potężnej budowy chłopak (który do wszelkich przygód ma dość ambiwalentny stosunek) oraz pewna pyskata dziewczyna (która posiada, co prawda, znamię w kształcie śnieżynki, ale absolutnie nie jest ściganą przez wszystkich, żeby ją spalić na stosie i utopić, boginką zimy Marzanną)? Otóż ta trójka nie ma ze sobą absolutnie nic wspólnego. Kto jednak słyszał o tym, by Rodzanice tak przędły nić życia, aby komukolwiek cokolwiek ułatwić? Zamir, Strzebor i Mora muszą zjednoczyć siły we wspólnej sprawie, choć tak naprawdę nie znają nawet celu swojej wędrówki, a za wskazówkę mają jedynie niezbyt zrozumiałą przepowiednię wołchwa.
Ze świątyni w grodzisku wykradziona zostaje tarcza powierzona mieszkańcom przez Jarowita, znanego ze sporego (i dość krwawego) temperamentu boga wojny i wiosny. A zbliża się wiosenna równonoc, zostało więc dosłownie kilka dni na odzyskanie zguby i zażegnanie niebezpieczeństwa. Jakby tego było mało, odnalezione zostaje ciało kobiety. Najwyraźniej została zamordowana. Rozpoczyna się poszukiwanie związku jej śmierci z nagłym wyjazdem i dziwną obietnicą, której złożenie wymogła na mężu. W lesie znajduje się odmieniec - chromy chłopiec. Czy to on zmieni losy grodziska? A może nawet całego Królestwa? Jeszcze tego nie wiesz, ale to ty zdecydujesz, oczywiście na tyle, na ile bohaterowie ci pozwolą! Tylko uważaj, bo w bezkresnym lesie czai się Leszy. No i jeszcze banda stolemów, ale kto by się przejmował olbrzymami cztery razy większymi od człowieka. Tak czy inaczej, wiadomo jedno - topór wszystko zakończy.
Znakomita autorka kryminałów tym razem prezentuje nam fantasy - i to w stylu starosłowiańskim. Jednak nawet w takiej scenerii mamy klasyczne kryminalne zagadki: znalezione w dziwnym miejscu zwłoki, kradzież cennego artefaktu, licznych podejrzanych i nieoczekiwane rozwiązanie. Do tego polityczne intrygi, interwencje istot magicznych różnych klas i różnej mocy (niekoniecznie skuteczne), walki, miłość... I nie każdy jest tym, kim się wydaje.
Do tego potoczysty, wciągający język i konstrukcja będąca gawędziarską formą hipertekstu. Polecam.
Piotr W. Cholewa
Katarzyna Puzyńska (ur. 1985) - z wykształcenia psycholog. Przez kilka lat pracowała jako nauczyciel akademicki na wydziale psychologii. Teraz całkowicie skupiła się na swojej największej pasji, czyli pisaniu. W wolnych chwilach biega i zajmuje się swoim czworonożnym stadem - psami i końmi. Uwielbia Skandynawię i Hiszpanię. Kocha muzykę rockową, zwłaszcza punk i metal. Mówi się, że jest najbardziej wytatuowaną polską pisarką. Od lat jest weganką.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-894-1 |
Rozmiar pliku: | 698 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka ta jest podziękowaniem (a może nawet hołdem, choć brzmi to tak górnolotnie) dla moich ulubionych twórców szeroko pojętej fantastyki – zarówno pisarzy, jak i filmowców. Właśnie na tym gatunku się wychowałam i to od niego zaczęła się moja miłość do czytania. W tekście poukrywałam drobne nawiązania do dzieł innych autorów. Mam nadzieję, że ich wyszukiwanie będzie dla Was, drodzy Czytelnicy, dobrą zabawą.
Od dzieciństwa marzyłam, żeby wybrać się w świat fantastyki we własnej książce. I oto jest. Dziękuję serdecznie moim bliskim oraz ekipie wydawnictwa Prószyński Media, że wsparli mnie w dążeniu do realizacji tego celu.
Wam, drodzy Czytelnicy, dziękuję, że towarzyszycie mi kolejny raz. A może to nasza pierwsza wspólna przygoda?
Tak czy inaczej, zapraszam Was do Królestwa…
Katarzyna PuzyńskaWSTĘP
Królestwo.
Gdzieś w innym czasie i miejscu.
Działo się to dawno, dawno temu w odległym, targanym sporami Królestwie. Tak się złożyło, że nigdy nie udało się osiągnąć zgody, jaką nazwę powinno nosić. Już samo to mogło sprawić, że skazane było na wszelkie przeciwności. Nie od dziś przecież wiadomo, że miano, jakie się nosi, wpływa na losy nie tylko człowieka, ale i całych społeczności.
Część książąt opowiadała się za całkowitą eliminacją Czarodziejskiego Ludu w granicach Królestwa. Tak podobno uczyniono w bardziej cywilizowanych krainach na południu. Tam żyli już tylko ludzie. Dla południc, mamun, płanetników i innych demonów nie było wśród nich miejsca. Nadchodzące zmiany nie wszystkim się podobały. Choć, prawdę powiedziawszy, nie wszyscy zdawali sobie sprawę z toczących się w dalekiej stolicy kłótni.
Na wąskim cyplu wcinającym się w wody jeziora Straszyn przycupnęło grodzisko. Równie bezimienne co całe Królestwo. Wieść niosła, że ten kawałek ziemi usypały kiedyś stolemy. Olbrzymie trolle odeszły, a ludzie zajęli teren jako swój z uwagi na jego doskonałe warunki strategiczne.
Do czasu.
W tamtym roku zima była wyjątkowo długa i mroźna. Dawała się we znaki nawet tym, którzy zazwyczaj lubili wylegiwać się przy palenisku i patrzeć w płomienie bez potrzeby udawania, że są zajęci czymś wyjątkowo ważnym. Ludziom w grodzisku powoli kończyły się zapasy, a pola za lasami wcale nie chciały budzić się do życia. Widmo głodu sprawiało, że nawet najbardziej leniwi rwali się już do radła. Nie było jednak czego orać. Ziemia nadal trwała zamarznięta w zimowym śnie, mimo że zostało raptem kilka dni do Jarego Święta, przez niektórych zwanego też Jarymi Godami.
Wielu upatrywało ratunku w wiosennej równonocy. Byle doczekać pierwszego pioruna, powtarzali mieszkańcy grodziska. Perun obwieszczał w ten sposób nadejście nowej pory roku. A deszcz, który zsyłał razem z burzą, zapładniał ziemię i pozwalał mieć nadzieję na obfite plony. Cóż jednak z nadziei i oczekiwania, skoro wokół nadal piętrzyły się zaspy, a tafla jeziora Straszyn była ciągle zamarznięta.
Nie przeszkadzało to utopcom coraz częściej atakować nieostrożnych. Wodne demony przełamywały lód od dołu i wciągały w ciemną toń każdego śmiałka, który za bardzo się zbliżył. Roztaczały przy tym intensywny odór wilgoci i zgnilizny. Mamrotały swoje pieśni o utraconych duszach, a ich oślizgłe ciała przerażały nawet tych, którzy widzieli w życiu całkiem sporo. Niejedna matka opłakiwała męża lub syna, który wybrał się na połów, żeby zapewnić w tych trudnych czasach choć jaki taki byt swojej rodzinie.
Co gorsza, w okolicach grodziska znów pojawiły się stolemy. Zwiadowcy donosili, że olbrzymy rozbiły obóz nad pobliskim jeziorem Bachotek. Można było się spodziewać, że lada moment podejdą bliżej.
Nie dawała też o sobie zapomnieć rusałka – piękna, choć szczególnie niebezpieczna demonica, która zagnieździła się pod mostem nad rzeką Skarlanką. Uniemożliwiała korzystanie z szybszej trasy prowadzącej do szlaku handlowego i kamiennego grodu zamieszkanego przez jednego z książąt.
Wilkołaki, strzygi czy biesy można było spotkać niemal wszędzie. Do tego mieszkańcy grodziska byli przyzwyczajeni. Czarodziejski Lud zamieszkiwał bowiem te strony od dawien dawna i jak mógł utrudniał ludziom opanowanie lasów i kniei. Nawet najstarsi nie pamiętali jednak takiej aktywności wszelakich demonów jak podczas tej długiej zimy. W grodzisku ustawiono więc dzwon, by zwoływał mieszkańców w razie niebezpieczeństwa. Jego donośny głos niósł się daleko przez lasy, żeby wszyscy mogli odpowiedzieć na wezwanie.
Był jednak w tym wszystkim promyk nadziei. Wieść niosła, że wiele problemów pozwoli rozwiązać pojmanie wiecznie umykającej Marzanny. Boginkę zimy należało spalić na stosie, a potem jeszcze utopić, żeby zyskać pewność, że zima wreszcie się skończy.
Bo koniec zimy, jak powszechnie wiadomo, przynosił rozwiązanie wielu problemów.
DROGOWSKAZ: Na razie dzwon alarmowy w grodzisku milczy. Korzystając z ciszy, przeczytaj, co wydarzyło się wczoraj w gospodzie nieopodal. Przejdź na następną stronę.GAWĘDA 1
W gospodzie Bolemiry.
Brzezień1, dzień osiemnasty.
Wieczorem.
Strzebor
Mężu mój!
Gruba Bolemira zawsze tak go przyzywała. Mąż. Strzebor lubił to słowo. Miał wrażenie, że dodawało mu powagi. Jakby nie był niezbyt imponującej budowy młodzikiem, ale prawdziwym mężczyzną.
W grodzisku mało kto traktował go poważnie. Jego tyczkowata figura i nieco zbyt duża głowa bywały powodem żartów. Nie pasował do swoich rówieśników, którzy biegali z mieczami i toporami albo uprawiali rolę ciężkimi narzędziami. On się do takich rzeczy nie nadawał. I, prawdę powiedziawszy, starał się trzymać od tego wszystkiego z daleka.
Lubił za to słuchać opowieści. Żona nauczyła go nawet czytać i pisać, mógł więc zaglądać do zapisków, które czasem robiła. Nie była to zbyt pasjonująca lektura. Zwykle dotyczyła zakupów towarów do gospody. Ale kiedy nie było czasu na inne historie, zadowalał się i tym. Do prawdziwych przygód stosunek miał ambiwalentny. A właściwie od nich też starał się trzymać z daleka.
– Ruszam do kamiennego dworu nad Drwęcą – powiedziała Bolemira.
Faktycznie ubrana była jak do drogi. To samo w sobie nie byłoby szczególnie dziwne, żona bowiem dość często wybierała się nad Drwęcę. Najczęściej po rozmaite specjały do potraw, które serwowała w gospodzie. Miała w mieście jakiegoś znajomego, który sprowadzał przyprawy z dalekich krain. Kamienny gród stał przecież na szlaku handlowym.
Nawet to, że szykowała się do drogi o tak późnej porze, nie było szczególnie dziwne. Gruba Bolemira zawsze chadzała swoimi ścieżkami i trudno było za nią nadążyć. Kiedy inni spali, ona wędrowała. Strzebor nawet nie próbował robić tego wszystkiego co ona, choć był od niej wiele wiosen młodszy. Bardzo wiele.
DROGOWSKAZ: Jeśli chcesz się dowiedzieć, jak to się stało, że Strzebor został mężem Grubej Bolemiry, zajrzyj do Anegdoty numer 1. Jeśli uważasz, że to nieistotne, czytaj dalej.
Tak więc po żonie mógł spodziewać się wszystkiego. Rzadko jednak zdarzało się, żeby wyjeżdżała, kiedy w gospodzie byli goście. Powierzała wprawdzie coraz więcej obowiązków Strzeborowi, ale przygotowywaniem posiłków zawsze zajmowała się ona. Dobrze wiedziała, że zrobi to lepiej niż młody mąż.
– Widziałem właśnie, że zaprzęgłaś Kłosa – powiedział Strzebor. – Zdziwiłem się.
Mieli starego wyliniałego konia. Wydawał się równie wiekowy jak sama Bolemira. Na pewno zaś był równie uparty. Strzebor poznał to na własnej skórze, kiedy próbował się z nim dogadać. Żona uśmiechała się wtedy i powtarzała, że Kłos potrzebuje silnej ręki, bo zawsze ma swoje zdanie. Swoje zdanie to mało powiedziane. Strzebor mieszkał w gospodzie od jesieni. Przez ten czas nie było miesiąca, żeby złośliwy ogier nie wymierzył mu kopniaka. Strzebor podejrzewał, że Kłos jest po prostu zazdrosny o względy swojej pani. To przypuszczenie oczywiście było niedorzeczne, bo chodziło przecież o konia, prawda?
– Tak. Jestem gotowa do drogi. Przyszłam się pożegnać. Odprowadź mnie.
Strzebor wziął pochodnię. Na dworze było zupełnie ciemno, bo księżyc skrył się za chmurami. Ich oddechy zmieniały się w obłoczki pary. Szła wiosna, ale nadal nie widać było jej śladów. Wszędzie leżały wielkie zwały śniegu.
Kłos zarżał na ich widok. Nie wiadomo, czy dawał znak gotowości do drogi, czy może ogłaszał niezadowolenie, że przerwano mu wieczorny spoczynek.
– Ale przecież mamy gości. Wyruszasz teraz? I to po nocy?
W gospodzie spali Pomir, wędrowny bajarz, i Rosława, siostra poprzedniego męża Grubej Bolemiry. Niby tylko dwójka gości i oboje dobrze znani, ale mimo wszystko trzeba było się nimi zająć. Nie, to naprawdę było dziwne, że Bolemira akurat teraz wybierała się do kamiennego grodu.
– Poradzisz sobie, mężu. Tu masz klucze.
Odwiązała pęk kluczy od rzemienia przy pasie. To już nawet bardzo dziwne, przebiegło Strzeborowi przez myśl. Bolemira nigdy, ale to nigdy nie dawała mu kluczy od gospody. Nie był pewny, czy dlatego, że jeszcze nie zaufała mu na dobre, czy nie oddawała ich po prostu nikomu. Nawet kiedy wyjeżdżała, zostawiała drzwi i schowki otwarte. Przynajmniej te, do których Strzebor musiał mieć dostęp, żeby gospoda funkcjonowała jak zwykle. Reszta pomieszczeń pozostawała zamknięta. On dostał tylko klucz od głównych drzwi. Drugi taki sam schowany był w skrytce w głazie nieopodal gospody. Na wypadek gdyby Strzebor zagubił swój.
– Weźmiesz je czy nie? – zaśmiała się Bolemira.
Strzebor odebrał od niej pęk starych kluczy. Z namaszczeniem. Poczuł narastającą dumę, jakby naprawdę stał się w końcu kimś więcej niż tylko młodym mężem. Jakby wreszcie był pełnoprawnym gospodarzem. Karczmarzem.
Początkowo martwił się, czy sobie tu poradzi, a jednak tak dobrze odnalazł się w nowym miejscu. Opiekowanie się przyjezdnymi sprawiało mu wiele radości, szczególnie że mieli do opowiedzenia niesamowite historie. Dotyczyły one rzeczy, których Strzebor nigdy na własne oczy nie zobaczy. I całe szczęście, bo do dalekich podróży go nie ciągnęło. Jednak słuchanie opowieści to była inna sprawa. Tak mógł spędzać całe godziny, zwłaszcza słuchając opowiadań Pomira. Wędrowny bajarz miał dar snucia historii. Były tak porywające, że człowiek miał wrażenie, jakby sam brał w nich udział.
– Ale posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie – powiedziała Bolemira, wyrywając Strzebora z zamyślenia. – Tu są wszystkie klucze. Korzystaj z nich mądrze…
– Oczywiście – zapewnił żonę natychmiast.
Pęk kluczy ciążył przyjemnie w ręce. Strzebor nie mógł się doczekać, kiedy powiesi je sobie przy pasie na rzemieniu. Będą brzęczeć przy każdym ruchu, jak to się działo, kiedy Bolemira chodziła z miejsca na miejsce.
Żona uśmiechnęła się dobrotliwie.
– Ale jedno musisz mi obiecać, mężu.
– Co?
Strzebor mógłby obiecać w tej chwili wszystko. Chciał już powiesić klucze u pasa i przejść się z dumą po gospodzie. Szkoda, że Pomir i Rosława już spali. Na pewno zrobiłby kilka rundek po izbie, żeby zobaczyli i usłyszeli.
– Obiecujesz?
Gruba Bolemira zdecydowanie zachowywała się tej nocy dziwnie. Kto prosi o złożenie obietnicy, kiedy nie wyjaśnił jeszcze, czego ona dotyczy?
– Tak – zapewnił mimo to Strzebor. Ona może mu nie we wszystkim ufała, ale on nauczył się ufać jej.
Żona uśmiechnęła się nieznacznie.
– Doskonale.
– Mogę już…?
Strzebor uniósł pęk kluczy. Zabrzęczały.
– Poczekaj. Obejrzyj je dokładnie.
Młody mężczyzna spojrzał posłusznie. Większość kluczy była stara i nieco pordzewiała. Tylko jeden zdawał się zupełnie inny. Był mniejszy niż pozostałe, do tego najwyraźniej nowy i aż niepokojąco lśniący. Nie wyglądał na robotę kowala z grodziska. Musiał go wykonać biegły w swym kunszcie mistrz cechowy. Bo kto inny?
– Jest zrobiony ze srebra? – zapytał chłopak z niedowierzaniem.
– Właśnie tego klucza nie wolno ci użyć – oznajmiła Bolemira zamiast odpowiedzi. – Ani nawet szukać zamka, do którego pasuje.
Dziwny kluczyk wydawał się podrygiwać delikatnie. Strzebor nie mógł oderwać od niego oczu.
– Ale…
– Pamiętaj, co mi obiecałeś – przerwała mu Bolemira.
Młody mężczyzna westchnął. Starał się być dobrym człowiekiem i dotrzymywać obietnic. Tak wychowała go matka. Gdyby wiedział, czego będzie dotyczyła obietnica, chybaby jej nie złożył. A już na pewno nie po tym, jak zobaczył kluczyk. Ciekawość dosłownie go paliła.
No bo jak? To było trochę jak niedokończona opowieść porzucona gdzieś w połowie. Strzebor chciał wiedzieć, które drzwi otwiera ten dziwny klucz. Myśl, że być może się tego nie dowie, wydawała się nie do zniesienia. Mógł się bowiem spodziewać, że jak Bolemira wróci z kamiennego grodu nad Drwęcą, to ona będzie z powrotem nosiła pęk kluczy u pasa. Wszystko wróci do normy.
– Pamiętaj, co obiecałeś – dodała żona, jakby wiedziała, o czym właśnie pomyślał. – I jeszcze jedno, zanim wyruszę.
Bolemira pochyliła się do jego ucha. Przez chwilę myślał, że złoży na jego twarzy pocałunek. Dotychczas zrobiła to tylko raz. Ich alkowa była pusta i cicha. Może żona była już za stara na takie rzeczy. Strzebor modlił się do Jarowita, żeby mimo wszystko Bolemira pozwoliła mu się kiedyś do siebie zbliżyć. Bóg wiosny i wojny odpowiadał też przecież za sprawy sercowe. Przynajmniej niektórzy tak powiadali.
Strzebor nigdy jeszcze nie był z kobietą. Chciał się chociaż dowiedzieć, jak to jest. Zanim pochowa żonę. Gruba Bolemira była wiele wiosen starsza od niego. A żadna inna zapewne go nie zechce. Chudzielec ze zbyt dużą głową nie stanowił dobrej partii w leśnych ostępach, gdzie o przetrwaniu decydowała siła.
Niestety. Żadnego pocałunku się nie doczekał. Bolemira najpierw zaczęła szeptać, potem jakby uznała, że konspiracja nie jest potrzebna, bo i tak nikogo tu nie ma, i pełnym głosem powiedziała mu zagadkę. A potem odpowiedź na nią. Zagadka z odpowiedzią? Po co? Zagadki są przecież po to, żeby szukać rozwiązania. Samemu. Na co komu zagadka, jeśli znało się jej rozwiązanie?
– Zapamiętaj – zakończyła żona. – Mam przeczucie, że może ci się przydać, zanim to wszystko się skończy.
Strzebor zadrżał, bo coś jakby poruszyło się w ciemności. W ich lasach czaiło się mnóstwo mniej i bardziej groźnych stworzeń. Czarodziejski Lud zamieszkiwał te strony od zawsze. Lepiej było nie wychodzić z domostw po zmroku.
– Co się skończy? – zapytał.
Bolemira uśmiechnęła się nieznacznie. Potem wskoczyła na wóz. Jak zawsze z zaskakującą, jak na jej wiek i tuszę, łatwością. Pognała Kłosa. Ich sylwetki połknęła ciemność. Strzebor pobiegł z powrotem do gospody. Klucze pobrzękiwały u jego pasa.
------------------------------------------------------------------------
1 Brzezień – dawna nazwa marca.ANEGDOTA 1
Strzebor i Gruba Bolemira
Jesienią
Pewnego jesiennego dnia Gruba Bolemira zjawiła się w grodzisku. Przeszła Dużą Bramą majestatycznie niczym sam kasztelan. Przypominała go zresztą z tuszy i słusznego wzrostu. Stanęła pośrodku majdanu i zakasała długą czarną spódnicę tak, że Strzebor widział jej kostki. Były pokaźne, jak cała ona. Zdecydowanie grubsze niż jego własne niezbyt potężnej budowy ręce.
Matka pocieszała go zawsze, że jest jeszcze młody i ma czas zmężnieć. Strzebor wiedział jednak, że Dobrowoja tylko chce go uspokoić. Nie był dobrym materiałem na wojaka. Jego ramiona i nogi zawsze będą wątłe.
Miejscowy wołchw, Lubgost, powiedział kiedyś Strzeborowi, że każdy ma jakąś rolę do odegrania. Chłopak słuchał, jak szaman przekonywał, że nie trzeba na siłę próbować stać się kimś innym. Twoja własna rola jest zbyt ważna, żeby pchać się w cudze buty. Dlatego Strzebor nigdy nie patrzył z zazdrością na obwieszonych bronią Wartowników, którzy pilnowali ich grodziska.
– Szukam męża – oznajmiła Gruba Bolemira głośno i wyraźnie.
Jej słowa wywołały gromki śmiech. Na majdanie zebrało się akurat sporo mieszkańców, bo trwały przygotowania do zimy. Kto wie, może karczmarka właśnie czekała na moment, kiedy wszyscy tu się zjawią. Wyglądało bowiem na to, że jest zadowolona z zainteresowania, jakie wywołała. Nawet jeśli przy okazji stała się obiektem kpin.
– Dopiero coś jednego pochowała – krzyknął ktoś.
To była prawda. Karczmarka pochowała już kilku mężów. Ostatnio Radosza, brata kasztelana. Niektórzy złośliwcy nazywali ją więc po cichu żmijową wdową, bo jakby wysyłała swoich oblubieńców prosto do bram zaświatów do ich strażnika, żmija. Oczywiście nikt nigdy tak o niej nie powiedział głośno. Ludzie za bardzo się bali. Bolemira może i była staruszką, ale z gatunku niebezpiecznych.
– Szukam męża – powtórzyła karczmarka zupełnie niezrażona.
Rozglądała się wokoło. Ciężki pęk kluczy od gospody pobrzękiwał przy jej pasie, kiedy ruszyła między tłum. Strzebor nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Bolemira szuka kogoś konkretnego. Kobiety śmiały się coraz głośniej, mężczyźni odwracali wzrok, jakby bali się napotkać spojrzenie Bolemiry. Tymczasem ludzi zbierało się coraz więcej. Wylegali z chat zachęceni chichotami i krzykami. Spodziewali się jakiegoś widowiska.
– Dlaczego nie poprosisz swata? – zawołał ktoś złośliwie. – Może tak będzie łatwiej. Zwłaszcza w twoim wieku.
Majdan wypełnił się chichotami. Faktycznie Bolemira miała już swoje lata. Strzebor nie był pewien ile, ale jej włosy zrobiły się siwe, a pucułowatą twarz poorała sieć zmarszczek. Oczy za to miała młode i bystre.
Spojrzała prosto na niego.
– Swata to sobie w rzyć wsadźcie – rzuciła i ruszyła w jego stronę.
Strzebor przestał heblować kłodę.
– Tyś jest Strzebor? Syn Dobrowoi i Unirada?
Chłopak dobrą chwilę stał bez ruchu, zanim zorientował się, że przestał oddychać.
– Jam to – wydusił. – Ale…
– Dobrze, że cię znalazłam tak szybko. Wolę nie opuszczać gospody, jeśli nie muszę. Zaślubiny odbędą się za dwa dni.
Na majdanie znów rozległy się rechoty. Szczególnie głośno śmiali się młodzi mężczyźni. Odetchnęli chyba z ulgą, że ich już to nie dotyczy.
– Wara od mojego syna, żmijowa wdowo – syknęła Dobrowoja, wychodząc na środek majdanu. – Gdzie indziej szukaj ożenku.
Oparła się o dzwon alarmowy, jakby spiż miał dodać jej siły. Nie to, żeby jako matka potrzebowała jej więcej. Zawsze była mocarna. Nie chodziło o tężyznę fizyczną, choć nawet i w tym górowała nad Strzeborem. Najbardziej liczyła się jednak jej psychika. Jeżeli w coś wierzyła, nigdy nie odpuszczała ani się nie naginała do ogółu. Miała swoje zasady i nie bała się przeciwstawić.
Tak było, kiedy znalazła w lesie porzuconego chłopca i przygarnęła jako swojego syna. Strzebor uznał Niemoja za brata, ale reszta grodziska nazywała chłopca odmieńcem. Tylko dlatego, że jego pochodzenie nie było znane, a on sam był chromy. Niemoj nie odstępował nowej matki na krok. Nawet teraz trzymał się jej sukienki.
– Cóż – odparła Bolemira. – Z tym się kłócić nie będę. Strzebor jest twoim synem i rozumiem, że nie chcesz go oddać. Ale wkrótce będzie moim mężem.
Mężczyźni wokoło gruchnęli śmiechem. Atmosfera najwyraźniej się rozluźniła. Może mieli nadzieję, że dwie kobiety skoczą sobie do oczu. A może bawiło ich, że kłóciły się akurat o cherlawego młodzieńca, z którym nikt nie wiązał większych nadziei; zwłaszcza po tym, jak jego ojciec utopił się podczas połowów. Unirad prawdopodobnie był teraz jednym z utopców, które ustawicznie nękały ich grodzisko. Strzebor zaś stracił męski wzór, choć trudno byłoby stwierdzić, że ojciec kiedykolwiek był wzorem. Dobrowoja mogła go więcej nauczyć męskich obowiązków niż Unirad. On najczęściej skupiał się na opróżnianiu kufla z piwem lub miodem. Do tego nie trzeba było zbyt wielkiej praktyki ani umiejętności.
– Chyba śnisz! – zawołała Dobrowoja. – Nie pozwolę, żebyś zabiła też mojego syna.
– Strzeborze, nasze zaślubiny będą za dwa dni – oznajmiła Gruba Bolemira, nie wdając się w dyskusję z jego matką. – Przyjdź pod chatę wołchwa. Tam się odbędą. Bofałowi nie ufam.
Strzebor rozejrzał się trwożnie, ale żercy akurat nie było na majdanie. Choć przecież ktoś mógł kapłanowi donieść, co tu powiedziano.
– Ale… – wyjąkał chłopak.
Karczmarka nie zareagowała. Odwróciła się na pięcie i bez słowa ruszyła do Dużej Bramy. Opuściła grodzisko równie dumna, jak do niego wchodziła. Śmiechy zdawały się spływać po niej jak woda po kaczce. Strzebor obserwował, jak wskakuje na wóz i kieruje się w stronę gospody przy akompaniamencie rżenia jej upartego konia.
– Natychmiast chodź ze mną – zarządziła Dobrowoja, ciągnąc Strzebora do chaty.
Jej słowa wywołały jeszcze więcej śmiechów. Bądź co bądź był przecież dorosłym mężczyzną, i to jedynym w rodzinie. Nie godziło się, żeby Dobrowoja tak go traktowała. Nawet jeśli była jego matką. Strzebor nie chciał jednak robić jej przykrości przy ludziach. Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy, i tak by nie umiał.
– Mamo, no coś ty? – powiedział tylko, kiedy już znaleźli się w chacie.
– Trzymaj się z dala od Grubej Bolemiry. Z nią jest coś nie tak. Żadna kobieta nie chowa tylu mężów. A jeżeli chowa, to znaczy, że ich zabiła.
– Mamo, przesadzasz. Sama pochowałaś tatę.
To nie była prawda. Ciała Unirada nie udało się odzyskać, więc nie można było go pochować ani odprawić pożegnania. A to oznaczało jedno: jego dusza nie zazna spokoju. Było więcej niż pewne, że dołączył do pozostałych demonów w Straszynie.
Można było z tego powodu lamentować, ale co by to zmieniło? Strzebor codziennie składał dary Perunowi i Welesowi, żeby uwolnili duszę jego ojca. Lubgost kiedyś go na tym przyłapał i ofuknął, że nie oni się tym zajmują. Nie chciał jednak rzec nic więcej. W głosie wołchwa było jednak tyle pewności, że Strzebor przestał prosić dwóch głównych bogów o pomoc. Niezbyt wiedział, do których się zwrócić, zaprzestał więc starań. Musiał zaakceptować fakt, że ma ojca demona. Za życia Unirad nie był lepszy, więc niewiele to w gruncie rzeczy zmieniało.
– Nie widzisz, że Bolemira jest niebezpieczna? Jak wiesz, bywa tak, że wdowa ponownie kogoś poślubia. Może nawet zdarzyć się, że pochowa następnego męża. Na przykład jeśli ten jest wojownikiem i zginie w boju. A tu? Wszyscy zmarli w gospodzie. Wszyscy otruci potrawką z grzybów. I to potrawką, którą ona tak często przygotowuje. Uważasz, że to przypadek?
Strzebor nie odpowiedział. Musiał przyznać, że to niepokojący zbieg okoliczności. Jeśli zamieszka w gospodzie, na pewno nie tknie żadnych grzybów, przebiegło mu przez myśl. Zaraz zganił się jednak, że w ogóle to rozważa. Bolemira mogła być matką jego matki. Powinien szukać dziewczyny w swoim wieku, żeby stworzyć rodzinę. Ale która zechciałaby takiego męża jak on? Westchnął.
– Ona ich otruła – ciągnęła zdenerwowana Dobrowoja. – A teraz zjawiła się tu i szukała ciebie. Dlaczego właśnie ciebie?
Na to Strzebor nie umiał odpowiedzieć. To też było dziwne, musiał przyznać. Przecież on i Gruba Bolemira znali się tylko z widzenia, jak wszyscy w grodzisku i okolicach. Strzebor chadzał czasem do gospody, kiedy zjawiał się tam Pomir. Uwielbiał słuchać opowieści wędrownego bajarza. Z samą Bolemirą nie miał absolutnie nic wspólnego. Dlaczego przyszła właśnie po niego?
– Trzymaj się od niej z daleka – rozkazała raz jeszcze Dobrowoja. – Nie pójdziesz na żadne zaślubiny. Niech ona o tym nawet nie śni.
– A może to nie jest zły pomysł? – rzucił Strzebor ostrożnie. – Nie mam zbyt wielkiej szansy na ożenek. Nie nadaję się do wojaczki ani do pracy w polu.
– O czym ty mówisz, synku? Rozmawiałam już ze swatem. On upatrzył dziewczynę dla ciebie. Będziesz miał żonę. A teraz wracaj do roboty.
Strzebor przez resztę dnia przygotowywał kłody na rozbudowę ich chaty. To była wyjątkowo męcząca praca. Ręce drżały mu z wysiłku. Pracując, nie mógł przestać myśleć o tym, co zdarzyło się wcześniej na majdanie. I o pewnym siebie spojrzeniu Grubej Bolemiry. Karczmarka była przekonana, że zostaną małżeństwem.
Strzebor czuł, że ta jej pewność siebie go przyciąga. Wspomniała, że to Lubgost, a nie Bofał dokona zaślubin. Może powinien choć porozmawiać z wołchwem i zapytać go o zdanie. Lubgost widział przecież i przeszłość, i przyszłość. Może będzie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi.
Strzebor wyszedł Małą Bramą, mimo że z reguły jej unikał. Prowadziła na przystań nad jeziorem Straszyn, a to nie było bezpieczne miejsce. Utopce czatowały nawet na płyciźnie. Strzebor na wszelki wypadek nie chadzał więc nad jezioro. Nie miał zaufania do ojca. Czy to jako człowiek, czy demon, Unirad był draniem, który równie dobrze mógł zapolować na własnego syna. Tym razem Strzebor nie chciał jednak wychodzić Dużą Bramą, jak zazwyczaj. Matka szyła razem z innymi kobietami obok. Mogłaby go zobaczyć. Musiał więc zaryzykować i wyjść od strony jeziora.
Chata Lubgosta znajdowała się za ostrokołem otaczającym grodzisko. Domostwo wołchwa było niewielkie. Z daleka sprawiało wrażenie opuszczonego. Dach zdawał się zapadać, a ściany chylić ku sobie. Całość pokryta była mchem, jakby w ten sposób stapiało się z okolicznym lasem i szuwarami. Strzebor wiedział jednak, że to wszystko pozory. W środku dom był przestronny. Niechybnie dzięki magii.
Strzebor zastukał do drzwi. Nie było odpowiedzi. To go wcale nie zdziwiło, bo wołchw często wędrował po okolicy i tak naprawdę trzeba było mieć szczęście, żeby na niego trafić w chacie. Już łatwiej było pójść do lasu i poszukać go pomiędzy drzewami. Najlepiej było iść za wyciem wilków. Starzec z reguły był nimi otoczony, choć innych ludzi unikały. Nosił na głowie czapę z wilczej głowy, a na plecach pelerynę z wilczej skóry. Często przykucał przy ziemi. Przypominał wtedy jednego z członków watahy. Może dlatego go akceptowały.
– Wiedziałam, że tu dziś przyjdziesz.
Strzebor odwrócił się. To powiedziała Gruba Bolemira. Co ona tu robiła? Pewien był, że wróciła do gospody. Poza tym powiedziała, że zaślubiny odbędą się za dwa dni.
– Ciekawski jesteś, chłopcze, prawda?
– Ja… – zaczął.
Zaraz jednak zamilkł i tylko kiwnął głową. Dobrowoja niemal codziennie ganiła go za to, że ciekawość często każe mu robić rzeczy, na które lepiej było nie tracić czasu. W sirzpieniu5 na przykład siedział pod jabłonią i rozmyślał o spadaniu owoców na ziemię. Dlaczego tak się działo? Eksperymentował potem trochę z innymi przedmiotami. Dobrowoja kręciła tylko głową i pędziła go do pracy.
– Zrobimy to dziś – zarządziła karczmarka. – Teraz.
– Ale… – szepnął Strzebor.
Już wyobrażał sobie, co powie na to matka. Dobrowoja była typem wojowniczki. Jej gniew mógł być straszny.
– Nie chcesz? – zapytała Bolemira.
Teraz mówiła delikatnym tonem. Niemal czułym. Strzebor czuł, że powinien wziąć ją za żonę. Nie rozumiał dlaczego, ale to wydawało się naturalną koleją rzeczy.
– To jak?
Chłopak rozejrzał się wokoło, jakby las mógł potwierdzić, że robi dobrze. Wiatr nie wiał. Rzeka nie pluskała. Świat ucichł i chyba czekał na jego odpowiedź.
– Dobrze – szepnął w końcu. – Zróbmy tak.
Wtedy świat ruszył. Strzebor miał poczucie, że z westchnieniem ulgi. Wiedział już, że robi dobrze. Z jakiegoś powodu tak właśnie miało być. Kto tam wie, co Rod i rodzanice dla niego szykowali. Niechaj będą zaślubiny.
DROGOWSKAZ: Wiesz już, jak Strzebor został mężem Grubej Bolemiry. Wróć do Gawędy 1 i czytaj dalej.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
------------------------------------------------------------------------
5 Sirzpień – dawna nazwa sierpnia.