Chata - ebook
Chata - ebook
Najmłodsza córka Mackenziego Allena Phillipsa Missy została porwana podczas rodzinnych wakacji. W opuszczonej chacie, ukrytej na pustkowiach Oregonu, znaleziono ślady wskazujące na to, że została brutalnie zamordowana. Cztery lata później pogrążony w Wielkim Smutku Mack dostaje tajemniczy list, najwyraźniej od Boga, a w nim zaproszenie do tej właśnie chaty na weekend. Wbrew rozsądkowi Mack przybywa do chaty w zimowe popołudnie i wkracza do swojego najmroczniejszego koszmaru. Jednakże to, co tam znajduje, na zawsze odmienia jego życie. Mack spędza w chacie weekend, uczestnicząc w czymś w rodzaju sesji terapeutycznej z Bogiem, nazywającym siebie Tatuśkiem, Jezusem, który pokazuje się pod postacią żydowskiego robotnika, i Sarayu, Azjatką uosabiającą Ducha Świętego.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7534-063-1 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyjątkowe dzieło, które prowadzi prosto do serca i natury Boga pośród rozdzierającego ludzkiego cierpienia. Ta zdumiewająca historia skłania do zastanowienia nad osobą i planem Boga w kategoriach szerszych, niż kiedykolwiek wam się śniło.
– David Gregory, autor Dinner with a Perfect Stranger
Chata na zawsze zmieni wasz sposób myślenia o Bogu.
– Kathie Lee Gifford,
współgospodyni programu NBC „Today Show”
Naprawdę myślałem, że to po prostu kolejna książka. Wierzcie mi, ludzie, że tak nie jest! Kiedy pojawiają się jakieś modne nowości, zwykle pozwalam im przeminąć. Jeśli chodzi o Chatę, nie tylko jej uległem, ale pociągnąłem za sobą wszystkich moich przyjaciół. Nie pamiętam, kiedy jakaś książka, zwłaszcza utwór literacki, miała taki uzdrawiający wpływ na moje życie.
– Drew Marshall,
gospodarz audycji radiowej „The Drew Marshall Show”
„Jeśli Bóg jest taki wszechmocny i pełen miłości, dlaczego nie zrobi czegoś z cierpieniem i złem na świecie?”. Książka odpowiada na to odwieczne pytanie z zadziwiającą inwencją i oszałamiającą klarownością. Zdecydowanie jedna z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek czytałem.
– James Ryle, autor Hippo in the Garden
Przykuwa uwagę nieoczekiwanymi zwrotami akcji, a jednocześnie daje ważne teologiczne lekcje, unikając protekcjonalności. Płakałem od setnej strony. Tej książki nie da się czytać bez emocji.
– Gayle E. Erwin, autor The Jesus Style
Ta książka jest czymś więcej niż dobrze napisanym, trzymającym w napięciu czytadłem. Po śmierci naszego syna Jasona Pan wskazał nam drogę do kilku zmieniających życie książek, a ta znajduje się na czele listy.
– Dale Lang (rockanada.org),
ojciec ucznia zabitego w strzelaninie
będącej naśladownictwem masakry w Columbine
Chata to piękna historia o tym, jak Bóg przychodzi do nas, kiedy tkwimy w smutku, stajemy się więźniami własnych oczekiwań, czujemy się zdradzeni. On nigdy nie zostawi nas tam, gdzie zabrnęliśmy, o ile się przy tym nie uprzemy.
– Wes Yoder, Ambassador Speakers Bureau
Zachwyci was inwencja i wyobraźnia Chaty i zanim się spostrzeżecie, doświadczycie Boga jak nigdy wcześniej. Przenikliwość Williama Younga nie tylko jest zniewalająca, ale wierna Biblii i prawdziwa. Nie przegapcie tej uszlachetniającej historii o łasce.
– Greg Albrecht, wydawca „Plain Truth Magazine”
Twoja książka to arcydzieło! Mam łzy w oczach i czuję ściskanie w gardle. Mogę myśleć tylko o tych, którzy muszą przeczytać twoje słowa. Jestem przekonana, że każdy, kto je czyta, również zna ludzi, którzy potrzebują twoich słów.
– Chyril Walker, doktor nauk humanistycznych
Chata jest najbardziej pasjonującym utworem literackim, jaki czytałem w ostatnich latach. Podczas lektury moja żona i ja śmialiśmy się, płakaliśmy i żałowaliśmy naszego braku wiary. Chata sprawi, że zatęsknicie za obecnością Boga.
– Michael W. Smith, artysta
Nie przegapcie jej! Jeśli istnieje lepsza książka pokazująca naturę Boga i Jego zdolność do wkraczania w nasze najmroczniejsze koszmary z miłością, światłem i uzdrawiającą mocą, to ja jej nie czytałem. Chatę powinien przeczytać zarówno człowiek głęboko wierzący, jak i poszukujący.
– Wayne Jacobsen,
autor So You Dont’t Want to go to Church Anymore
Moim największym rozczarowaniem, jeśli chodzi o chrześcijańskie książki, jest to, że poruszają te same kwestie w taki sam sposób. Z Chatą tak nie jest! Czyta się ją jak żadną inną książkę, bo ona opowiada historię, której, gwarantuję, nigdy wcześniej nie słyszeliście. Cieszcie się przygodą!.
– Bart Campolo, założyciel Mission Year
Nieczęsto ma się okazję czytać równie urzekające dzieło współczesnego autora, które pokazuje prawdziwy sens wybaczenia i odkupienia.
– wielebny Ron Hooker,
emerytowany pastor Grace United Church,
Columbus, Ohio
Znakomite! Jedna z najbardziej umacniających wiarę książek, jakie w życiu czytałem.
– Bear Gryllis,
najmłodszy Brytyjczyk, który wszedł na Everest,
gwiazda Szkoły Przetrwania
Kiedy wyobraźnia pisarza i pasja teologa krzyżują się ze sobą, rezultatem jest powieść taka jak Chata. Ta książka ma potencjał, żeby uczynić dla naszego pokolenia to, co dla pokolenia Johna Bunyana uczyniła jego Wędrówka pielgrzyma. Jest aż tak dobra!
– Eugene Peterson,
emerytowany profesor teologii
w Regent College, Vancouver
Czytając Chatę, uświadomiłem sobie, że pytania stawiane w tej porywającej książce są pytaniami, które nosiłem głęboko w sobie. Piękno tej książki nie polega na udzielaniu łatwych odpowiedzi na trudne pytania, ale na tym, że zaprasza ona do zbliżenia się do Boga miłosierdzia i miłości, w którym znajdujemy nadzieję i uzdrowienie.
– Jim Palmer, autor Divine Nobodies
Chata to rodzaj zaproszenia do podróży do samego serca Boga. Wśród łez i radości zostałem rzeczywiście odmieniony przez czułe miłosierdzie, z jakim William Paul Young rozsunął zasłonę zbyt często oddzielającą mnie od Boga i od siebie samego. Wraz z każdą stroną znikały skomplikowane nakazy i zakazy, które przekształcają osobistą relację w religię, a ja zaczynałem rozumieć Ojca, Syna i Ducha po raz pierwszy w życiu.
– Patrick M. Roddy,
producent ABC News,
zdobywca nagrody Emmy
Napisana z twórczą błyskotliwością Chata jest duchowo głęboka, teologicznie pouczająca i przełomowa. Daję jej swoją najwyższą rekomendację. Z radością rozdajemy egzemplarze całymi skrzyniami.
– Steve Berger,
pastor Grace Chapel,
Leipers Fork, Tennessee
Nareszcie! Opowieść o relacjach człowieka z Bogiem charakteryzująca się literacką uczciwością i duchową odwagą. Chata odcina się zarówno od komunałów religijnych, jak i tanich chwytów złego pisarstwa, i ujawnia coś ważnego i pięknego na temat tańca życia z boskością. Tę historię czyta się jak modlitwę, jak najlepszy rodzaj modlitwy, której towarzyszą łzy, ból, pokora i zaskoczenie. Jeśli zamierzacie przeczytać jedną powieść w tym roku, niech to będzie właśnie ta.
– Mike Morrell, zoecarnate.comPrzedmowa
Kto nie byłby sceptyczny, gdyby jakiś człowiek twierdził, że spędził cały weekend z Bogiem, w dodatku w leśnej chacie? I to była właśnie ta chata.
Znam Macka od ponad dwudziestu lat, od dnia, kiedy obaj zjawiliśmy się w domu sąsiada, żeby pomóc mu zebrać z pola siano dla jego paru krów. Od tamtej pory spędzaliśmy ze sobą czas, piliśmy kawę, a jeśli chodzi o mnie, raczej bardzo gorącą korzenną herbatę z mlekiem sojowym. Rozmowy, zawsze doprawione mnóstwem śmiechu i od czasu do czasu paroma łzami, sprawiały nam ogromną przyjemność. Szczerze mówiąc, im stawaliśmy się starsi, tym częściej gdzieś wychodziliśmy, jeśli wiecie, co mam na myśli.
Jego pełne nazwisko brzmi Mackenzie Allen Phillips, ale większość ludzi mówi na niego Allen. To rodzinna tradycja, że mężczyźni noszą takie samo pierwsze imię, ale są powszechnie znani pod drugim, przypuszczalnie dla uniknięcia ostentacji numerowania I, II, III albo dodawania przydomków Młodszy czy Starszy. Ten zwyczaj sprawdza się również w kontaktach z telemarketerami, zwłaszcza tymi, którzy dzwonią, jakby byli waszymi najlepszymi przyjaciółmi. Zatem on, jego dziadek, ojciec, a teraz najstarszy syn mają na imię Mackenzie, ale wszyscy używają swych drugich imion. Tylko jego żona Nan i bliscy przyjaciele zwracają się do niego Mack (choć słyszałem, jak zupełnie obcy ludzie wołają: „Hej, Mack, gdzie uczyłeś się jeździć?”).
Mack urodził się na Środkowym Zachodzie jako chłopiec z farmy, w irlandzko-amerykańskiej rodzinie o stwardniałych dłoniach i rygorystycznych zasadach. Jego ojciec, zbyt surowy starszy kościoła, choć na zewnątrz religijny, był ukrytym pijakiem, zwłaszcza kiedy nie nadchodziły deszcze albo kiedy pojawiały się za wcześnie, a najczęściej w obu sytuacjach. Mack nigdy o nim dużo nie mówi, ale kiedy to robi, jego twarz traci wyraz, jakby zmyła go fala przypływu, zostawiając posępne, martwe oczy. Z kilku historii, które mi opowiedział, wiem, że jego tatuś nie należał do tych alkoholików, którzy szybko zapadają w pijacki sen, tylko gwałtownym, podłym, bijącym żonę, a potem proszącym Boga o wybaczenie.
Przełom nastąpił, kiedy na spotkaniu młodych chrześcijan trzynastoletni Mackenzie niechętnie obnażył duszę przed pastorem. Przekonany o własnej winie wyznał ze łzami, że nie robił nic, by pomóc swojej mamie, kiedy wiele razy był świadkiem, jak pijany mąż bije ją do nieprzytomności. Mack nie wziął pod uwagę, że jego powiernik pracuje i działa w kościele razem z panem Phillipsem, tak że kiedy dotarł do domu, tatuś czekał na niego na ganku, a w oczy rzucała się nieobecność matki i sióstr. Później dowiedział się, że zostały wysłane do ciotki May, żeby ojciec mógł swobodnie udzielić zbuntowanemu synowi lekcji szacunku. Przez prawie dwa dni, przywiązany do dużego dębu na tyłach domu, Mack był bity pasem i wersetami z Biblii za każdym razem, kiedy tatuś budził się z zamroczenia i odstawiał butelkę.
Dwa tygodnie później, gdy Mack w końcu był w stanie chodzić, po prostu wstał i wyszedł z domu. Jednak przed odejściem wsypał trutkę na szczury do wszystkich butelek alkoholu, jakie znalazł na farmie. Następnie wykopał z ziemi przy wychodku małe blaszane pudełko ze swoimi ziemskimi skarbami: zdjęciem rodziny, na którym wszyscy mrużą oczy, jakby patrzyli w słońce (tatuś stoi na nim z boku), kartę z baseballistą Lukiem Easterem z 1950 roku, małą buteleczkę zawierającą uncję Ma Griffe (jedynych perfum, których używała jego mama), szpulkę nici i kilka igieł, mały odlewany model amerykańskiego odrzutowca F-86 i oszczędności całego życia – piętnaście dolarów i trzynaście centów. Zakradł się z powrotem do domu i wsunął liścik pod poduszkę mamy, podczas gdy ojciec chrapał po kolejnym pijaństwie. Na karteczce było napisane: „Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz”. Mack przysiągł sobie, że nie obejrzy się za siebie, i dotrzymał słowa... przez długi czas.
Trzynaście lat to za mało, żeby stać się dorosłym, ale Mack nie miał dużego wyboru, więc szybko się przystosował. Niewiele opowiadał o następnych latach. Większość z nich spędził za granicą. Pracował w różnych miejscach na całym świecie i wysyłał pieniądze dziadkom, a oni przekazywali je jego mamie. Myślę, że w którymś z tych dalekich krajów w czasie jednego ze strasznych konfliktów nosił broń, bo odkąd go znam, nienawidzi wojny z całą mroczną zawziętością. Cokolwiek wydarzyło się w czasie, gdy miał dwadzieścia parę lat, trafił w końcu do seminarium w Australii. Kiedy przyswoił swoją porcję teologii i filozofii, wrócił do Stanów, zawarł pokój z matką i siostrami i przeniósł się do Oregonu. Tam poznał Nannette A. Samuelson i się z nią ożenił.
W świecie gawędziarzy Mack jest myślicielem i działaczem. Nie odzywa się za wiele, jeśli nie spyta się go wprost, a większość ludzi szybko się uczy, żeby tego nie robić. Kiedy Mack zaczyna mówić, człowiek się zastanawia, czy nie ma do czynienia z obcym, który postrzega krajobraz ludzkich idei i doświadczeń całkiem odmiennie niż inni.
Rzecz w tym, że Mack zwykle mówi niewygodne rzeczy w świecie, gdzie większość ludzi woli raczej słyszeć to, co chce. Ci, którzy go znają, na ogół go lubią, pod warunkiem, że zachowuje swoje myśli dla siebie. A kiedy zabiera głos, nie jest tak, że przestają go lubić. Wtedy po prostu nie są z siebie zbyt zadowoleni.
Mack powiedział mi kiedyś, że w młodszych latach bez ogródek wyrażał swoje myśli, ale sam przyznał, że był to mechanizm przetrwania i sposób na ukrycie cierpienia. Często kończyło się tak, że wylewał swoje żale przed wszystkimi. Miał zwyczaj wytykania ludziom wad i upokarzania ich, podczas gdy sam zachowywał poczucie fałszywej mocy i kontroli. Niezbyt ujmujące.
Kiedy kreślę te słowa, myślę o Macku, którego zawsze znałem: całkiem zwyczajnym, z pewnością nikim wyjątkowym, chyba że dla tych, którzy są z nim naprawdę blisko. Wkrótce skończy pięćdziesiąt sześć lat i jest dość niepozornym, niskim, łysiejącym białym gościem z lekką nadwagą, takim jak wielu mężczyzn w tych stronach. Pewnie nie zwrócilibyście na niego uwagi w tłumie ani nie poczuli się nieswojo, siedząc obok niego, kiedy drzemie w metrze w czasie cotygodniowej podróży do miasta na zebranie w dziale sprzedaży. Większość pracy wykonuje w swoim małym biurze w domu przy Wildcat Road. Handluje jakimiś wyrafinowanymi produktami high-tech, których nawet nie próbuję zrozumieć, gadżetami, dzięki którym wszystko działa szybciej, jakby życie już nie biegło dostatecznie szybko.
Nie macie pojęcia, jaki bystry jest Mack, jeśli przypadkiem nie podsłuchacie jego rozmowy z ekspertem. Byłem przy tym, jak nagle język, którym mówili, przestał przypominać angielski, a ja z trudem starałem się wychwycić pojęcia pędzące jak wartka rzeka. Mack potrafi mówić inteligentnie na prawie każdy temat i choć można wyczuć, że ma silne przekonania, jest na tyle delikatny, żeby pozwalać wam zachować wasze.
Jego ulubione tematy to Bóg, stworzenie i dlaczego ludzie wierzą w to, w co wierzą. Jego oczy się rozjarzają, uśmiech unosi kąciki jego ust i nagle, jak u małego dziecka, zmęczenie znika, a on staje się człowiekiem bez wieku i ledwo jest w stanie nad sobą panować. Ale jednocześnie nie jest zbyt religijny. Wydaje się, że łączy go z religią stosunek miłości i nienawiści, a może nawet z Bogiem, który jak podejrzewa, jest posępny, daleki i wyniosły. Przez szczeliny jego rezerwy czasami wysuwają się kolce sarkazmu niczym strzałki zanurzone w truciźnie wypełniającej głęboką studnię. Choć czasami obaj pojawiamy się w niedziele w tym samym kościele (nazywamy go Pięćdziesiątym Piątym Niezależnym Zgromadzeniem Świętego Jana Chrzciciela), można zauważyć, że Mack nie czuje się tam dobrze.
Mack od trzydziestu trzech lat, przeważnie szczęśliwych, jest żonaty z Nan. Twierdzi, że ona uratowała mu życie i zapłaciła za to wysoką cenę. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu żona kocha go teraz bardziej niż kiedykolwiek. Choć mam wrażenie, że we wczesnych latach małżeństwa on bardzo ją czymś zranił. Przypuszczam, że podobnie jak większość naszych cierpień wynika z wzajemnych relacji, tak samo jest ze zdrowieniem, i wiem, że łaska rzadko ma sens dla tych, którzy patrzą z zewnątrz.
W każdym razie Mack się ożenił. Nan jest zaprawą, która spaja ich rodzinę. Podczas gdy on walczył w świecie o wielu odcieniach szarości, jej świat składa się z bieli i czerni. Zdrowy rozsądek przychodzi Nan tak łatwo, że ona nawet nie dostrzega w nim daru. Założenie rodziny nie pozwoliło jej spełnić marzeń o zostaniu lekarzem, ale jest świetną pielęgniarką i zyskała spore uznanie za pracę z pacjentami onkologicznymi w ostatnim stadium choroby. Podczas gdy relacja Macka z Bogiem jest rozległa, relację Nan cechuje głębia.
Ta dziwnie dobrana para została rodzicami pięciorga niezwykle pięknych dzieci. Mack lubi mówić, że wszystkie odziedziczyły po nim dobry wygląd, bo „Nan zachowała swój”. Dwóch z trzech chłopców już wyprowadziło się z domu. Jon, niedawno ożeniony, pracuje w dziale sprzedaży miejscowej firmy, Tyler skończył college i teraz studiuje. Josh i jedna z dwóch dziewcząt Katherine (Kate) nadal mieszkają w domu i chodzą do miejscowego dwuletniego college’u. I jest jeszcze najmłodsza Melissa albo Missy, jak lubimy ją nazywać. Ona... Cóż, na tych stronach niektórych z nich poznacie lepiej.
Ostatnie lata były, że się tak wyrażę, dość osobliwe. Mack się zmienił. Teraz jest jeszcze bardziej szczególny i wyjątkowy niż kiedyś. Przez cały czas był dość łagodną i dobrą duszą, ale od swojego pobytu w szpitalu przed trzema laty stał się... jeszcze milszy. Teraz jest jednym z tych nielicznych ludzi, którzy czują się dobrze we własnej skórze. A ja czuję się przy nim swobodnie jak przy nikim innym. Kiedy gdzieś razem wychodzimy, mam potem wrażenie, że właśnie odbyłem najlepszą rozmowę w swoim życiu, choć to ja głównie mówiłem. I z całym szacunkiem dla Boga, relacja Macka z Nim jest już nie tylko szeroka, ale również głęboka. Jednakże ta przemiana dużo go kosztowała.
Obecne dni bardzo się różnią od tamtych sprzed siedmiu lat, kiedy do jego życia wkroczył Wielki Smutek, a on ogóle przestał się odzywać. Mniej więcej w tamtym czasie nasze wspólne wyjścia urwały się na prawie dwa lata, jakby za obopólną milczącą zgodą. Widywałem Macka tylko czasami w miejscowym sklepie spożywczym albo jeszcze rzadziej w kościele i choć wymienialiśmy zwykle uprzejmy uścisk, nie rozmawialiśmy na istotne tematy. Jeszcze trudniej było mu patrzeć mi w oczy. Może nie chciał zaczynać rozmowy, która mogłaby wyrwać kolejny kawałek jego zranionego serca.
Wszystko się zmieniło po paskudnym wypadku z... Znowu zaczynam wybiegać naprzód. Dojdziemy do tego we właściwym czasie. Powiem tylko, że te kilka ostatnich lat sprawiło, że Mack odzyskał swoje życie i dźwignął brzemię Wielkiego Smutku. To, co się wydarzyło przed trzema laty, całkowicie zmieniło melodię jego życia, a ja już nie mogę się doczekać, żeby zagrać wam tę pieśń.
Choć Mack całkiem dobrze komunikuje się werbalnie, nie czuje się pewnie, jeśli chodzi o umiejętności pisarskie... a wie, że jest to moja pasja. Tak więc zapytał mnie, czy nie spisałbym tej historii... jego historii „dla dzieci i dla Nan”. Chciał, żeby opowieść pomogła mu wyrazić nie tylko głębię jego miłości do nich, ale również pomogła im zrozumieć, co się dzieje w jego wewnętrznym świecie. Znacie to miejsce: to, w którym jesteście sami... i może jeszcze Bóg, jeśli w Niego wierzycie. Oczywiście Bóg może tam być, nawet jeśli w Niego nie wierzycie. To byłoby do Niego podobne.
Za chwilę przeczytacie coś, co Mack i ja przez wiele miesięcy staraliśmy się wyrazić słowami. Całość jest trochę... cóż, nie trochę, ale bardzo fantastyczna. Nie będę przesądzał, czy niektóre fragmenty są prawdą, czy nie. Wystarczy stwierdzić, że choć niektórych rzeczy nie da się naukowo udowodnić, mimo wszystko mogą być prawdziwe. Powiem wam szczerze, że ta historia mocno na mnie wpłynęła, zaprowadziła w miejsca, w których nigdy wcześniej nie byłem i nawet nie wiedziałem o ich istnieniu. Wyznam wam, że rozpaczliwie pragnę, żeby wszystko, co opowiedział mi Mack, było prawdą. Przez większość dni jestem z nim, ale w inne – kiedy widzialny świat betonu i komputerów wydaje się jedynym realnym – tracę kontakt i mam wątpliwości.
I jeszcze kilka ostatnich uwag. Jeśli traficie na tę historię i ona się wam nie spodoba, Mack chciałby wam wtedy powiedzieć: „Przykro mi, ale ona nie została napisana dla was”. Z drugiej strony może jednak tak. To, co przeczytacie, jest wersją tamtych wydarzeń, tak jak Mack je zapamiętał. To jego opowieść, nie moja, więc w tych kilku wypadkach, kiedy się pojawiam, mówię o sobie w trzeciej osobie, z punktu widzenia Macka.
Pamięć bywa zawodna, zwłaszcza ta dotycząca wypadku, więc nie byłbym zaskoczony, gdyby wbrew naszemu wspólnemu wysiłkowi pojawiły się na tych stronach pewne błędy faktograficzne i fałszywe wspomnienia. Nie są one zamierzone. Mogę was zapewnić, że rozmowy i wydarzenia przedstawione są tak wiernie, jak zapamiętał je Mack, proszę więc, postarajcie się dać mu trochę luzu. Jak zobaczycie, nie są to sprawy, o których łatwo jest mówić.
Willie1 Skrzyżowanie ścieżek
„Dwie drogi zbiegły się w połowie mego życia,
Rzekł pewien mądry człowiek.
Wybrałem drogę mniej uczęszczaną
I widzę różnicę co noc i co dzień”.
Larry Norman (przepraszając Roberta Frosta)
Marzec rozpoczął się ulewnymi deszczami po wyjątkowo suchej zimie. Potem zimny front z Kanady zderzył się z porywistym wiatrem, który z wyciem nadleciał wzdłuż kanionu ze wschodniego Oregonu. Choć wiosna była tuż za progiem, bóg zimy nie zamierzał bez walki oddać z trudem zdobytego panowania. Góry Kaskadowe przysypała nowa warstwa śniegu, deszcz zamarzał w zetknięciu ze zmrożonym gruntem, co każdy uznałby za wystarczający powód, żeby usadowić się z książką, gorącym cydrem i kocem przy trzaskającym ogniu.
Zamiast tego większą część ranka Mack spędził przy biurku w domowym gabinecie. Siedząc wygodnie w spodniach od piżamy i podkoszulku, wykonywał telefony służbowe, głównie na Wschodnie Wybrzeże. Często robił sobie przerwy, słuchał bębnienia krystalicznego deszczu o szyby i obserwował, jak wszystko na zewnątrz z wolna pokrywa się lodem. Nieuchronnie stawał się więźniem w swoim domu – ku własnemu zachwytowi.
Było coś radosnego w burzach, które przerywały rutynę. Śnieg albo marznący deszcz nagle uwalniają człowieka od zobowiązań, tyranii umówionych spotkań i planów. W przeciwieństwie do choroby jest to na ogół zbiorowe, a nie indywidualne doświadczenie. Można niemal usłyszeć chóralne westchnienie dobiegające z miasta i okolic, gdzie interweniowała natura, żeby dać wytchnienie strudzonym ludziom. W takiej sytuacji poszkodowani jednoczą się we wspólnej wymówce, a ich serca nieoczekiwanie wypełnia radość. Nie trzeba żadnych tłumaczeń, że się nie pojawiło na takim czy innym spotkaniu. Wszyscy rozumieją i przyjmują to wyjątkowe usprawiedliwienie, a nagłe zmniejszenie presji sprawia, że mogą przez chwilę oddać się beztrosce.
Oczywiście jest również prawdą, że burze szkodzą interesom i choć kilka firm zarabia dodatkowo, inne tracą pieniądze, co oznacza, że są tacy, którzy nie cieszą się, kiedy wszystko zostaje zamknięte na jakiś czas. Ale nie można winić nikogo za straty ani za to, że nie dał rady dotrzeć do biura. Nawet jeśli oblodzenie utrzymuje się zaledwie dzień albo dwa, każdy czuje się panem swojego świata tylko dlatego, że małe krople wody zamarzają w zetknięciu z ziemią.
Nawet zwyczajne czynności stają się prawdziwym wyzwaniem, a codzienne wybory przygodami i często są odbierane z poczucie wzmożonej przejrzystości. Późnym popołudniem Mack okutał się płaszczem i wyszedł na dwór, żeby przebrnąć jakieś sto jardów do skrzynki pocztowej. Lód w magiczny sposób zmienił to proste zadanie w walkę w żywiołami, uniesienie pięści przeciwko brutalnej sile natury i akt buntu, śmiech w twarz. Fakt, że nikt tego nie zauważył, nie miał dla niego znaczenia – to była tylko refleksja, do której Mack uśmiechnął się w duchu.
Grudki lodu smagały go po policzkach i rękach, kiedy ostrożnie szedł po drobnych nierównościach podjazdu. Przypuszczał, że wygląda jak pijany marynarz zmierzający do następnej spelunki. Kiedy człowiek stawia czoło burzy lodowej, nie idzie śmiało naprzód z nieposkromioną pewnością siebie. Zuchwałość sprowadza zgubę. Mack musiał dwa razy wstawać z kolan, zanim w końcu objął skrzynkę na listy jak dawno niewidzianego przyjaciela.
Zatrzymał się na chwilę w tej pozycji, żeby chłonąć piękno świata zamkniętego w krysztale. Wszystko odbijało światło, tak że mimo późnego popołudnia było jasno jak w słoneczny dzień. Drzewa na polu sąsiada wdziały przezroczyste płaszcze, każde wyjątkowe w swej urodzie mimo jednakowego stroju. Ten cudowny widok i oślepiający splendor zdjęły na krótką chwilę Wielki Smutek z ramion Macka.
Prawie minutę zajęło Mackowi odłupanie lodu, który zakleił drzwiczki skrzynki. Nagrodą za te wysiłki była pojedyncza koperta z jego imieniem wystukanym na maszynie; żadnego znaczka, żadnego stempla pocztowego ani adresu nadawcy. Zaciekawiony Mack rozerwał kopertę, co nie było łatwe, bo palce miał zdrętwiałe z zimna. Odwrócił się plecami do wiatru zapierającego dech w piersiach i wyjął mały prostokąt niezłożonego papieru. Wiadomość napisana na maszynie brzmiała:
Mackenzie,
minęło trochę czasu. Tęskniłem za Tobą.
Będę w chacie w najbliższy weekend, jeśli chcesz się spotkać.
Tata
Mack zesztywniał, kiedy przetoczyła się przez niego fala mdłości. Zaraz potem ogarnął go gniew. Starał się wyrzucić tamto miejsce z pamięci, a kiedy mu się to nie udawało, jego myśli nie były pozytywne ani ciepłe. Jeśli ktoś zrobił mu dowcip, to naprawdę przeszedł samego siebie. A podpis „Tata” czynił całą rzecz jeszcze bardziej przerażającą.
– Idiota! – warknął Mack, myśląc o listonoszu Tonym, nazbyt przyjaznym Włochu o wielkim sercu, ale niewielkim takcie.
Dlaczego dostarczył taki niedorzeczny list? Nawet nie było na nim znaczka. Mack ze złością zgniótł kopertę, wcisnął ją razem z karteczką do kieszeni płaszcza i ruszył z powrotem do domu. Porywisty wiatr, który najpierw go spowalniał, teraz skrócił czas potrzebny do pokonania trawersem coraz grubszego minilodowca.
Mack radził sobie całkiem dobrze, dopóki nie dotarł do miejsca, gdzie podjazd lekko opadał i skręcał w lewo. Choć wcale nie miał takiego zamiaru, zaczął nabierać szybkości, ślizgając się na butach o gładkich podeszwach, jak kaczka po zamarzniętym stawie. Dziko machając rękami, żeby zachować równowagę, sunął w stronę jedynego drzewa rosnącego przy podjeździe – którego dolne gałęzie przyciął zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Teraz czekało, żeby go objąć, półnagie i najwyraźniej żądne zemsty. W ostatniej chwili Mack uznał, że lepiej mieć obolałe pośladki niż wyjmować drzazgi z twarzy. Wybrał tchórzliwe wyjście i pozwolił, żeby stopy wysunęły się spod niego – co i tak zamierzały zrobić bez jego świadomej decyzji.
Mack próbował kontrolować upadek, ale zareagował przesadnie i w rezultacie zobaczył własne nogi unoszące się przed nim w zwolnionym tempie, jakby został poderwany do góry przez pułapkę zastawioną w dżungli. Uderzył twardo o ziemię tyłem głowy i zatrzymał się bezwładnie u podstawy roziskrzonego drzewa, które jakby spoglądało na niego z góry z zadowoleniem wymieszanym z niesmakiem i rozczarowaniem.
Na chwilę świat zrobił się czarny. Mack leżał oszołomiony i patrzył w niebo, mrużąc oczy przed lodowatymi kroplami, które chłodziły jego zarumienioną twarz. Czuł ciepło i dziwny spokój, jakby jego gniew wyparował pod wpływem zderzenia.
– No i kto tu jest idiotą? – mruknął, mając nadzieję, że nikt go nie widzi.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Od autora
Minęło dziesięć lat od chwili, kiedy miejscowa drukarnia dostarczyła jedenaście tysięcy egzemplarzy „Chaty” do pewnego domu w Kalifornii. To, co zaczęło się od piętnastu egzemplarzy wydrukowanych w Office Depot jako prezent dla naszych sześciorga dzieci, stało się nieprzewidzianym fenomenem, który wszystkich zaskoczył.
Trzej ludzie: Wayne Jacobsen, Brad Cummings i Bobby Downes, zapragnęli ujrzeć tę historię na dużym ekranie i uznali, że będzie rozsądnie, jeśli opowieść najpierw ukaże się w druku. Kiedy pierwsza wersja robocza została zlekceważona albo odrzucona przez dwudziestu sześciu wydawców, Wayne i Brad postanowili założyć własne wydawnictwo Windblown Media i wymyślili tytuł „Chata”. Oni pokryli po jednej trzeciej kosztów pierwszego wydania książki, a mój przyjaciel pożyczył mi resztę.
Nigdy nie zamierzałem zostać autorem i wydawcą. Wszystko przypisuję poczuciu humoru Boga. Moją wizją było płacenie rachunków i utrzymanie rodziny. Pracowałem jednocześnie w trzech miejscach, żeby to osiągnąć. Jedno z tych zajęć polegało na ciężkiej fizycznej pracy, pozostałe dwa wiązały się z Internetem. Choć wszystkie trzy były niskopłatne, wystarczały na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Byliśmy zadowoleni, a tego nie można kupić za żadne pieniądze.
Wayne i Brad znaleźli miejscową drukarnię i w maju 2007 roku do garażu Brada dostarczono pierwsze egzemplarze. Właśnie on zgłosił się na ochotnika do czarnej roboty: wysyłania książek po nocach, jako że dni miał wypełnione instalowaniem systemów zraszaczy na podwórkach klientów. Wayne, sam autor, mimo nawału własnych spraw i zajęć, pomógł mi udoskonalić narrację w czasie dwóch lat redagowania i poprawiania tekstu. Tego, co wydarzyło się później, żaden z nas nie przewidział.
Ja z pewnością nie. Cel był taki: Windblown Media sprzeda pierwsze wydanie w ciągu dwóch lat, w ciągu pięciu lat wydrukuje sto tysięcy egzemplarzy, a wtedy do drzwi trzech osób zapuka Hollywood z propozycją nakręcenia filmu.
To na ogół prawda, że niewiedza jest błogosławieństwem. Patrząc wstecz, rozumiem, że nasz cel był naiwny, niewiarygodnie optymistyczny i całkiem nierealistyczny. Nie miałem wtedy pojęcia, że książka odnosząca umiarkowany sukces sprzedaje się w około trzech tysięcy egzemplarzy, a przy siedmiu i pół tysiąca staje się bestsellerem. My mieliśmy w garażu jedenaście tysięcy egzemplarzy, stronę internetową, ale żadnej prawdziwej promocji ani marketingu.
Nieważne. Byłem zajęty dźwiganiem sześćdziesięciofuntowych koszy z indykami w zakładzie przetwórstwa spożywczego, internetową wysyłką grotów do lutownicy, czyszczeniem toalet w magazynie wytwórcy obwodów drukowanych i odgrywaniem lubianego disc jockeya podczas internetowych konferencji różnych firm.
Potem nastało szaleństwo. To, co miało zająć dwa lata, wydarzyło się w ciągu trzech i pół miesiąca. Ludzie znajdowali naszą stronę internetową i zamawiali książkę. Kilka tygodni później wracali i zamawiali kolejne egzemplarze, nawet całymi skrzynkami. A ja zacząłem dostawać maile od czytelników z całego świata, wiadomości bolesne i cudowne, piękne i przykre, mówiące o tym, że książka pojawiła się w ich życiu „we właściwym momencie”. Opowiadali mi poruszające i zdumiewające historie o ogromnym wpływie pytań i rozmów zawartych w „Chacie”.
Wydawcy, nawet ci, którzy kiedyś nas odrzucili, i księgarze zaczęli kontaktować się z Bradem i Wayne’em, żeby pomóc w marketingu, sprzedaży i dystrybucji. Zaczęło się pojawiać określenie „pożoga”, nieprzewidywalna anomalia, która sprawia, że całe połacie ziemi stają w ogniu. W ciągu pierwszych trzynastu miesięcy, od maja 2007 do czerwca 2008 roku, Windblown Media wydało niecałe trzysta dolarów na marketing i reklamę, a sprzedało prawie 1,1 miliona egzemplarzy „Chaty”. W czerwcu 2008 roku „Chata” zadebiutowała na pierwszym miejscu listy bestsellerów „New York Timesa” i utrzymała się na nim przez 49 tygodni z rzędu.
To niedorzeczne. Z pewnością nie świadczy o naszej błyskotliwości ani wnikliwości. Chodziło o Boga. Tajemnicze połączenie właściwej pory i naszej pracy, które z pewnością przyprawiłoby o frustrację każdego, kto próbowałby je powtórzyć.
W ostatnich latach „Chata” została przetłumaczona na pięćdziesiąt języków i sprzedana w 29 milionach egzemplarzy na całym świecie, co umieściło ją (nieoficjalnie) w czołówce stu powieściowych bestsellerów wszech czasów. A teraz jeszcze film!
Jednakże najbardziej poruszyły mnie historie wiążące się z „Chatą”, „Rozdrożami” i teraz „Ewą”. Każda ludzka istota to osobna opowieść, a kiedy dzielimy się wydarzeniami z naszego życia, kroczymy po świętej ziemi, gdzie proch stworzenia spotyka się z ogniem, który udoskonala, a działanie Boga przejawia się w cudzie naszego ludzkiego istnienia. Myślę, że rodzimy się z bosymi stopami, bo naszym przeznaczeniem jest stąpanie po świętej ziemi. Pozwólcie, że opowiem wam jedną historię z tysięcy, które mi przysłano albo opowiedziano.
Większość filmu „Chata” nakręcono na południu Kolumbii Brytyjskiej, najbardziej na zachód wysuniętej prowincji Kanady, domu mojej bliskiej rodziny. Lionsgate, Gil Netter (producent) i Stuart Hazeldine (reżyser) łaskawie zaprosili mnie dwa razy do spędzenia dnia na planie. Pierwszy raz stało się to w pierwszym dniu zdjęć. Poproszono mnie, żebym przyjechał i odmówił modlitwę za obsadę i ekipę. Co za surrealistyczny dzień! Poznałem Macka, Nan, dzieci, Williego i ponad pięćdziesięciu członków obsady, ale nie było wśród nich Taty, Jezusa i Sarayu, przynajmniej w widzialnej postaci.
Drugie zaproszenie dostałem pod koniec zdjęć. Zapytano mnie, czy nie przyleciałbym do Kolumbii Brytyjskiej w środę, żeby spędzić czwartek na jednym z planów i wrócić do domu w piątek. Nie wiedziałem, o które z wielu miejsc chodzi, kto tam będzie i jakie sceny są nagrywane. Filmów nie kręci się w porządku chronologicznym. Wiele zależy od aktorów i dostępności miejsc, a także od dziesiątków drobiazgów. Ale kogo to obchodzi, prawda? To jest zabawa!
Trwało to lata, ale teraz jestem w głębi serca przekonany, że Bóg jest zawsze dobry i ingeruje w nasze życia na różne tajemnicze sposoby, łagodne i konfrontacyjne, często niedostrzegalne, pod postacią kuksańca, aluzji, pomysłu, który nagle pojawia się w naszej świadomości. Wierzę, że wszystkie ludzkie istoty słyszą Boga, ale w swoim własnym języku, tak dla nas normalnym, że często nie zwracamy na niego uwagi.
Tuż po tym, jak otrzymałem drugie zaproszenie, przyszła mi do głowy myśl (widzicie?): „Hmm, od dawna próbuję zobaczyć się z Bradem Jersakiem, a on mieszka w południowej Kolumbii Brytyjskiej... Ciekawe, czy...”. Spotykałem jego żonę Eden, ale Brada nigdy nie było w mieście. Jest teologiem, mówcą, pisarzem i wykładowcą pewnego seminarium w Anglii, więc nigdy nie wiedziałem, czy w danej chwili w ogóle przebywamy na tym samym kontynencie. Wysłałem mu maila z wiadomością, że przyjeżdżam, i pytaniem, czy znajdzie dla mnie czas. Niedawno pochwaliłem jego najnowszą książkę, a on przeczytał rękopis „Ewy”, więc dużo ze sobą rozmawialiśmy.
Dziesięć minut później Brad odpisał: „Odebrać cię z lotniska w Vancouver? Moglibyśmy zjeść lunch, spędzić razem popołudnie, pójść na kolację z Eden, a potem odwiózłbym cię do hotelu”.
Gdy sprawdziłem szczegóły transportu, okazało się, że organizatorzy mojego wyjazdu chętnie unikną czterogodzinnej jazdy, więc napisałem do Brada dobrą wiadomość.
Jego odpowiedź mnie zaskoczyła. Dostałem maila z dołączonym zdjęciem: „Kiedy do siebie pisaliśmy, spacerowałem po lesie wokół jeziora Cultus z jednym z moich długoletnich przyjaciół Dwigthem, który pierwszy powiedział mi o »Chacie« i dał mi mój pierwszy egzemplarz w 2008 roku. On i jego żona Lorie mają dom letniskowy, w którym ich odwiedzaliśmy, a teraz on i ja natknęliśmy się na to...”. Do wiadomości było dołączone selfie Brada i Dwighta w lesie przy drogowskazie ze strzałką i jednym słowem: „Chata”. Otóż jeden z planów filmowych znajdował się dwie przecznice od domu Dwighta i Lorie, a oni nawet o tym nie wiedzieli.
„Przy okazji” – pisał dalej Brad – „»Chata« miała ogromny wpływ na Dwighta i Lorie, więc zastanawiam się, czy znajdziesz chwilę, żeby spędzić z nimi parę minut. Musisz wiedzieć, że trzy lata temu najmłodsze z ich pięciorga dzieci, szesnastoletnia córka popełniła samobójstwo. Choć Lorie jest kierownikiem duchowym, pogrążyła się w Wielkim Smutku, jest zniechęcona, pogrążona w głębokiej żałobie i czasami wściekła na Boga. Podobnie Dwight, ale on uważa, że gdyby zdołał znowu przeczytać »Chatę«, uzdrowiłoby to jego serce. Nie był w stanie wyjść poza pierwszy rozdział”.
„Znajdziemy sposób, żeby tak się stało” – odpisałem. – „Nie wiem, gdzie w trakcie mojego pobytu będzie plan filmowy ani co będą kręcić, ale znajdziemy czas”. Nieoczekiwanie znowu wkroczyłem na świętą ziemię, pełną udręki i wielkiego cierpienia. Strata dziecka jest najstraszniejszą raną w kosmosie i Bóg podziela nasz ból. Od razu, za pozwoleniem, wysłałem tego maila do Gila i Stuarta z dopiskiem: „Takie historie dzieją się wokół książki, a ja chcę, żebyście to zobaczyli. Film, który kręcicie, jest ważny i dotyka istotnych miejsc w ludzkiej duszy, mówi o stratach, które nas wszystkich dotykają”.
W następną środę Brad odebrał mnie z lotniska i razem spędziliśmy dzień, zjedliśmy kolację z Eden, a potem on odwiózł mnie do hotelu w Chilliwack. Była prawie północ, kiedy dostałem harmonogram pracy na planie zdjęciowym w czwartek: jezioro Cultus, dwie przecznice od Dwighta i Lorie.
Kiedy następnego ranka zjawiłem się na planie, zastałem tam Gila, Lani (żonę Gila, która jest w „Chacie” ewangelistką) i Stuarta. „Pamiętasz maila, którego ci wysłałem? Czy moi przyjaciele mogliby przyjść na plan?”.
Odpowiedź brzmiała „tak”. Od razy wysłałem wiadomość do Brada i dwadzieścia minut później nad jezioro przyjechali Brad, Eden, Dwight i Lorie. Zostali serdecznie powitani przez członków ekipy i obsady, z których większość jeszcze nie znała ich historii. Byli przyjaciółmi, i to wystarczyło. Później dowiedziałem się, że terapeuta Lorie John uznał, że musi ją zachęcić, by spędziła ze mną trochę czasu i była otwarta, bo „rzeczy potrafią się dziać w mgnieniu oka”.
Właśnie na tym planie zdjęciowym stała chata, jedna z trzech, które budowano i rozbierano w zależności od tego, które części książki filmowano. Nadal nie wiedziałem, jaka scena będzie kręcona, ale miało się to dziać tutaj, w tej pięknie odtworzonej chacie. Naszą piątkę zaprowadzono do przenośnego namiotu z reżyserskimi krzesłami, z których producent, reżyser i Lani oglądali na dużych ekranach kręcone ujęcia i słuchali w słuchawkach aktorów grających swoje role. Na nas czekało kolejne pięć krzeseł ze słuchawkami. Zajęliśmy miejsca.
Może tego nie wiecie, ale każda scena w filmie jest kręcona wiele razy, z różnych ujęć kamery, w różnym oświetleniu, z różnymi interpretacjami aktorskimi i tak dalej. Później, po montażu tego materiału, bardzo istotnej i decydującej części całego twórczego procesu, powstaje to, co pewnego dnia obejrzy kinowa publiczność.
Przez następne półtorej godziny patrzyliśmy, jak wielokrotnie nagrywana jest jedna scena. Po ciężkiej, pełnej koszmarów nocy spędzonej w chacie Mackenzie wychodzi rankiem na ganek, rozczochrany i zdezorientowany. W milczeniu siada do śniadania, które przygotowała dla niego Tata, ale nie tyka jedzenia.
Tata wita go łagodnie i nagle mówi: „Wiesz, Mackenzie, twój problem polega na tym, że nie wierzysz, że jestem dobra, a póki nie uwierzysz, że jestem dobra, nigdy mi nie zaufasz”.
To jedna z tych „chwil”. Widać walkę i hamowaną wściekłość na twarzy Mackenziego, który w końcu wybucha: „Dlaczego miałbym ci ufać? Moja córka nie żyje!”.
Siedzieliśmy oszołomieni. Ze wszystkich scen akurat ta. Zerknąłem na Dwighta i Lorie. Po ich twarzach płynęły łzy. Wszyscy płakaliśmy. Oni siedzieli dalej bez ruchu i wszyscy wciąż od nowa oglądaliśmy to ujęcie.
Jeszcze dużo wydarzyło się tamtego dnia. Wszyscy poznaliśmy Tatę (Octavię Spencer), Jezusa (Aviva Alusha, aktor żydowskiego pochodzenia grający Jezusa, co za pomysł!) i Sarayu (Sumire), ale za wszystkimi ich uściskami kryło się Niezmienne Uczucie Boga, który zawsze jest dobry i zaangażowany w nasze życie.
Tamten dzień zmienił nas wszystkich, zwłaszcza Lorie i Dwighta. W pewnym sensie cały ten dzień był przeznaczony dla nich. Bóg szeptał, że oboje zaznali bólu i poczucia opuszczenia, ale on nigdy ich nie opuścił i „szczególnie ich kocha”.
Zwróćcie uwagę na wszystkie powiązane ze sobą elementy: miejsce, gdzie kręcono film, to, że dostałem zaproszenie akurat na ten dzień, że nawet Brad był na miejscu, że on i Dwight spacerowali po tamtym lesie, że kręcono akurat tę scenę, a przede wszystkim zgranie w czasie tych wszystkich elementów. Jeśli mi powiecie, że to tylko zbieg okoliczności, ja wam powiem, że ten zbieg okoliczności ma Imię.
Kiedy to pisałem, dostałem maila od Lorie.
„Właśnie się obudziłam i przypomniałam sobie Octavię chodzącą nad jeziorem, skupioną na tekście. Tyle wysiłku wkładała w swoją przejmującą rolę, a potem dzieliła mój ból, kiedy otworzyła się przede mną i opowiedziała o swojej stracie. Pamiętam, jak w namiocie reżysera podszedł do ciebie Sam Worthington, żeby z pokorą poszukać u ciebie inspiracji, a potem wykrzyczał w nocnym powietrzu swój tekst, niemal w rozpaczy, jakby zwracał się do tej jednej z dziesięciu osób, do której miało dotrzeć posłanie. W moich oczach wzbierają łzy, kiedy przypominam sobie prawdziwą energię i ogromny wysiłek włożony w to, żebym zrozumiała (i miliony innych). Naprawdę mam nadzieję, że miliardy serc zaczerpną otuchę z tego filmu i uwolnią Zdumiewającą Łaskę, by ta potężna uzdrawiająca historia przemówiła do każdego z nas”.
Pewnego dnia zapytałem naszego syna, który studiuje na piątym roku statystyki, o taką jak ta historię, w której trudno wyjaśnić zgranie w czasie różnych wydarzeń. „Hej, Chad, jakie są szanse, że coś takiego się stanie?”.
On uśmiechnął się szeroko. „Tato, 100%”.
„Oczywiście”. Roześmiałem się, kiedy dotarła do mnie głęboka prostota tego, co powiedział. „Oczywiście”.