- W empik go
Chata na Siwym Groniu - ebook
Chata na Siwym Groniu - ebook
Jak stworzyć swój mały raj na Ziemi? Odpowiedź na to pytanie zna Maryla, która trzydzieści lat temu postanowiła osiedlić się w starej chacie na górskim szczycie. Udało jej się znaleźć tu prawdziwy dom. Dom, do którego wraca się z utęsknieniem zarówno w tych dobrych, jak i złych chwilach. Ale zanim to nastąpiło, Maryla musiała oswoić Beskidy i wkupić się w łaski okolicznych mieszkańców. Stopniowo, rok po roku, jej prywatny azyl stał się dla wielu ludzi wyjątkowym miejscem, przyciągającym zapachem świeżej kawy, ogniska i zapierającym dech w piersiach widokiem. Kolejne dni, pisane przez życie góralską prozą, wypełnione są częściej śmiechem niż łzami. Zawitaj w gościnne progi Chaty i przekonaj się, że to, co pozornie zwyczajne, bywa największym skarbem w życiu!
Tymczasem siedzę na werandzie z kawą, Maciek zajada się swoim ulubionym kurczakiem i mruży z zadowoleniem oczy, spoglądając na mnie znad miski. Wieczorem posiedzimy z Kasią przy lampce wina, z ostatniej wizyty Staszka zostało mi jeszcze pół butelki różowego, półwytrawnego. Do tego sałatka z oliwkami. Średnio pasuje, ale co tam.
Taki to miły, leniwy dzień jest dzisiaj. To jakby Los delikatnie gładził cię po głowie… Nic ważnego się nie dzieje, a chciałoby się, żeby i jutro tak było.
Maryla Bastak
Urodzona w 1964 roku w Rybniku. Mieszkanka Śląska. Z wykształcenia plastyczka, językoznawczyni i lektorka angielskiego. Matka dorosłego syna, od ponad trzydziestu lat właścicielka starej góralskiej chaty na szczycie góry w Beskidach. Wielbicielka Pirenejów, lotów samolotem, pieszych wędrówek, rysowania portretów, fotografowania, rzeźby, języków obcych, drzew, kotów i dobrej muzyki. Niepoprawna optymistka z niełatwymi doświadczeniami i gronem wieloletnich przyjaciół. W 1996 roku krótko związana z kwartalnikiem humanistycznym „Wyrazy”, w 2016 roku nagrodzona za opowiadanie Nasza Klasa – czyli garść wspomnień o moich Miśkach, od 2017 prowadzi blog chatanasiwymgroniu.pl.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-894-2 |
Rozmiar pliku: | 846 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem Maryla. Od niemal trzydziestu lat właścicielka starego domu na szczycie jednej z beskidzkich gór. Góra niby niewysoka, ale potrafi nieźle dać w kość, kiedy trzeba się na nią wdrapać, i to niezależnie, czy z obciążeniem, czy bez. Kiedyś, jak wielu, wędrowałam z plecakiem górskimi szlakami, czasem w grupie przyjaciół, czasem zupełnie sama; nocowałam w schroniskach i chatkach studenckich, marząc o chwili, kiedy będę otwierała drzwi takiej chaty własnym kluczem.
I jestem. Siedzę na drewnianej werandzie, w moim kubku paruje kawa, ptaki drą dzioby w ciągnącym się poniżej lesie, a strumyk szumi swoją piosenkę, dziarsko zbiegając kamienistym zboczem w dolinę. Przed sobą mam drewnianą balustradę – miło jest oprzeć na niej stopy i porozprzestrzeniać się wygodnie na fotelopodobnym meblu wyścielonym miękkim, wełnianym kocem. Za balustradą widać zielone poletko falującej trawy zakończone rudymi sztachetami płotu, a dalej, gdzieś tam w dolinie, rozciąga się wioska o nazwie Modrzewisko. Za nią wybrzuszają się łagodnie zbocza słowackich gór, między którymi snują się cicho mleczne pasemka porannej mgły. Po lewej piętrzy się Grzebyk, daleki i dumny, prawie dwieście metrów wyższy od naszej góry, kiedyś porośnięty gęstą świerkową czupryną, dziś z łysawym szczytem, na którym sterczy komicznie garstka pojedynczych drzew. Od prawej strony ciepło otula mnie las pod szczytem Siwego Gronia, na jego brzegu błyskają kolorowo ule w pasiece sąsiada. Cudny widok. Od trzydziestu lat cudny tak samo i każdego dnia inaczej.
Jest cichy, pogodny ranek. Tak, tak, cichy. Ptasie wrzaski i plusk strumyka są wplecione w tę ciszę razem z tykaniem domowego zegara jak jej wątek i osnowa. Wydają się tak oczywiste, że po jakimś czasie przestaje się je słyszeć. Kiedy, jeśli nie o poranku, zacząć spisywać chatkowe dzieje? Potem nie będzie na to czasu. Zbieram się i wędruję do wsi po zakupy. Do sklepu mamy prawie sześć kilometrów. Trochę to zajmie, bo tę trasę trzeba przemaszerować. Po powrocie pozostanie mi jeszcze odtrawszczyć podwórko. W wyobraźni widzę już całe kłębowiska zygzakowatych bestyjek gnieżdżących się w zielonych chaszczach. Dobra, przesadzam z tymi kłębowiskami, ale kilka sztuk z pewnością się znajdzie. Niech tam, w końcu żywią się myszami, a i te bestyjki lubią tu czasem pomieszkać.
Przez te lata wiele się tu działo, uzbierało się mnóstwo historii, zabawnych bardzo lub wcale. Niektóre były smutne, a inne – straszne. Zdarzały się warte zapamiętania, a nawet opowiedzenia. Tworzą je ludzie, którzy tu przyjeżdżają lub przychodzą: przyjaciele, bliscy lub dalecy znajomi, sąsiedzi z Gronia i sąsiedzi z doliny, zbłąkani turyści i zagubione dzieci. I oczywiście mój syn.
Nie planowałam samotnego życia. Czekałam na uśmiech naszego Krzysia spokojnie i ufnie, dłonią w dłoń z jego szczęśliwym ojcem. Kochałam zbyt mocno, żeby poczuć, jak bardzo ograniczają mnie wiązania klapek na skroniach. Ból okazał się mocniejszy, kiedy Grzegorz zerwał je jednym szarpnięciem i zostałam sama. SAMA… i zdumiona tym czteroliterowym słowem, z którym przyszło mi się oswoić. Mnie się udało, Krzysiowi – jak dotąd nie.
Zostało nam to miejsce – chata na szczycie góry, moje naiwne, młodzieńcze marzenie. Spełnione. Domek z kart runął, ale ten na skale pozostał. Trzeba mi było tylko sprawić, żeby rudera zamieniła się w prawdziwy dom, a potem nauczyć się w nim żyć.
Rok po roku nasza chata stawała się dla wielu ludzi miejscem wytęsknionych powrotów, wesołych spotkań przy ognisku i poważnych rozmów do świtu. Kolejne dni, pisane tu przez życie góralską prozą, wypełnione są częściej śmiechem niż łzami, a widok z werandy budzi westchnienie zachwytu u każdego. No dobrze: prawie każdego!SKĄD MAM CHATKĘ?
Grudzień 1990
W akademiku istny rejwach. Wszyscy się pakują, biegają, żegnają, z kim się da – wyjeżdżamy na świąteczną przerwę. Znamienną, bo po niej sesja, po której już nie wszyscy pozostaniemy w tych samych pokojach… Postanowiłyśmy z Tośką zrobić otwartą Wigilijkę w naszej „dziupli”. Wywiesiłyśmy nawet plakacik na szybie drzwi wejściowych.
Ten wieczór przestawił moje życie na inny tor. Ot tak, od niechcenia. Nie usłyszałam nawet skrzypu zwrotnicy, a podobno zawsze skrzypi.
Siedziałam przy moim starym ekspresie do kawy, chwilowo służącym jako zaparzacz wody potrzebnej do przygotowania czerwonego barszczu instant. Tośka stała przy kuchence, szczebiocząc jak zwykle i podgrzewając krokiety. Ludzie przelewali się wręcz przez nasz pokój falami, pełno znajomych i nieznajomych. Każdy przynosił coś do zjedzenia, wyjątkowo nie do picia… Czy to z szacunku dla Wigilii? Jakoś wyjątkowo nikt nie myślał o piwku, a i tak było wesoło. Wszyscy gadali jak najęci i śmiali się z dowcipów Dagi, która siedziała po turecku na podłodze z nieodłącznym „zefirem” w ustach.
– Cześć, pamiętasz mnie? – Znajomy skądś chłopak usiadł z rozmachem obok mnie.
– Niezupełnie – przyznałam.
– Jasiek. Może poznałabyś, gdybym się rozebrał? – Parsknął śmiechem na widok mojej zdumionej miny.
– Aaaa, wiem, pozowałeś nam do aktu na pierwszym roku! – Ucieszyłam się. – Masz kubek na barszcz?
– Fajny pomysł z tą Wigilijką, zawsze to jakaś inna impreza, wszędzie indziej flaszka na stole. Twoje rysunki? – spytał, rozglądając się.
Fakt, na ścianach było pełno moich szkiców i studiów postaci. Przytaknęłam.
– No, moje. A co? Masz żal, że ciebie gołego nie powiesiłam?
– Eeee, wolę nie wisieć. – Zaśmiał się. – Dobrze rysujesz, podoba mi się. Jedziesz na święta do domu?
– A, dzięki. Do świetności to mi daleko, ale lubię poskrobać. Jadę do rodziców, do Gliwic. Chociaż nie powiem, że mi to pasuje. A ty?
– Jak zwykle jadę do wuja. Ma chatę na szczycie góry. Fajna sprawa, mówię ci.
Rozmarzyłam się.
– Super. A w jakich górach? Beskidy? Kurczę, zawsze chciałam mieć dom właśnie na szczycie. Ale za taniochę. Mogłaby być i szopa do remontu. Wiesz o czymś takim?
– A wyobraź sobie, że wiem. – Jasiek uśmiechnął się jakby ze zdziwieniem. – Naprawdę szukasz takiego miejsca? To dawaj kartkę, podyktuję ci namiary.
Nareszcie minęło to „triduum świąteczne”, zawsze dość trudne w naszym smutnym domu. Jadę pociągiem. Im dalej, tym lżej oddychać. Ściskam w ręce kartkę od Jaśka, choć znam ją już na pamięć. Przesiadka. W końcu dojeżdżam do Milówki. Wieś wygląda jak małe miasteczko; w centrum sporo sklepów i barów. Pięknie tu. W tym Beskidzie góry są jakby wyższe i bardziej dzikie niż w moim ulubionym, przedeptanym wzdłuż i wszerz Beskidzie Śląskim. Wszędzie leży śnieg, na szczęście nie sięga nawet kostek.
Jest przystanek autobusowy. Dobra nasza, jedynie kilka minut czekam na mój autobus. Podjeżdża, parskając parą jak koń w zaprzęgu. Szyby są zaparowane; patrzę uważnie nad ramieniem kierowcy, żeby wysiąść na właściwym przystanku. Stąd już wędruję pieszo. W wyznaczonym miejscu skręcam z głównej drogi; teraz jakaś godzina marszu do Modrzewiska, mniejszej wioski położonej nieco wyżej w górach. W plecaku mam niewiele – tylko aparat i parę kanapek na drogę, to żaden wielki ciężar. Chwilami słońce przebija się przez chmury. Wędruje mi się raźnie i coraz uważniej przyglądam się domom na stokach gór po lewej. O, może to ten? Nie, jeszcze za wcześnie, idę dopiero czterdzieści parę minut. Stopniowo czuję, że szosa łagodnie prowadzi mnie coraz wyżej i wyżej. Jestem sztafażem w ilustracji do bajki.
Jest! Zielony dach, dwupiętrowy dom, podwójny garaż. Gdzieś tu mam znaleźć moją ścieżkę. „Podwójna deska przerzucona przez wąski rów, tuż obok słupa energetycznego”.
– Niech cię cholera, Jasiek… – mruczę, obserwując ślady na śniegu przy każdym kolejnym słupie po lewej stronie drogi.
To białe świństwo oblepia wszystkie moje znaki rozpoznawcze! Muszę wyglądać jak wariatka! Ale właściwie, co mi tam! Kto mnie tu zna? Zresztą zapytałabym kogoś o drogę, ale jak dotąd nie spotkałam żywej duszy. Co jakiś czas tylko zrywa się jazgot jakiegoś kundelka przed kolejnym mijanym domostwem.
Wioska jest pięknie wpisana w kotlinę. Po lewej i po prawej stronie, na zboczach gór, rosną świerki, które oprószone śniegiem wyglądają jak japońska grafika. Zapatrzona w nie z zachwytem omal nie mijam wydeptanej ścieżki przy słupie energetycznym. Wszystko się zgadza! Czyli za dwadzieścia minut będę na miejscu!
Jednak dobrze, że plecak mam lekki, ścieżka staje się coraz bardziej kręta i stroma. Nieco zziajana docieram na szczyt Siwego Gronia.
Na górze jest kilka drewnianych domów, raczej starych i niewielkich; wyglądają na niezamieszkane, jednak czuję dym z komina. Osada pachnie starym, napuszczonym czymś drewnem, chłonę to powietrze z przyjemnością. Hm, dla mnie tak właśnie pachnie słowo „dom”.
Na schodach dużej, jedynej dość zadbanej chaty siedzi starsza kobieta w kwiecistej chustce na głowie, obiera ziemniaki do dużego garnka, który podtrzymuje między kolanami. Szeroka, postrzępiona spódnica otula naczynie i opada na schody wokół niej. Przypomina mi to trochę pomarańczarkę Gierymskiego, machinalnie sięgam po aparat. Od fałdów spódnicy odrywają się nagle dwa małe psiaki i biegną do mnie z przeraźliwym jazgotem.
– Dzień dobry! – wołam, podchodząc do znieruchomiałej nagle i przyglądającej mi się wnikliwie kobiety. Przez chwilę mam komiczne wrażenie, że rzuci we mnie ziemniakiem. Psiaki łaszą się do mnie, a ja głaszczę je przez chwilę. Nareszcie przestają jazgotać i tylko radośnie popiskują. Kobieta marszczy brwi, nie kryjąc zdziwienia.
– Ady łone nie lubiom łobcyk. A wy fto? – Szczęśliwie ziemniak ląduje w garnku z głośnym chlupnięciem.
– Maryla – odpowiadam, stając przy otwartej furtce. – Szukam pani Janki Lachowej. Mój kolega, Janek Kręciel, ma tu rodzinę. Podobno jest tu jakiś stary, tani dom do sprzedania.
– Ady jo nie zodno pani, ino Janka. Panie to wy tam mocie w tyk Katowicak! Krynciele byli, ale wcora łodjechali. A chałpy do przedania turystom ni mom! – Kobieta burczy i po minie widzę, że teraz to już na pewno walnie we mnie kolejnym ziemniakiem.
– A, to szkoda – mówię z żalem, rozglądając się. Dopiero teraz widzę, jak pięknie położona jest ta osadka. Na szczycie rośnie niewielki zagajnik: buki i świerki, przy domach mnóstwo drzew owocowych. Zanurzone pniami w niewysokim śniegu, o tej porze bez liści, odsłaniają przepiękną panoramę gór dookoła.
– W takim miejscu chciałabym zamieszkać…
– Zamieskać? No, ale jak zamieskać? – Kobieta nagle prostuje się ożywiona. – Tak na stałe? Nie ino casem, na niedziele?
– Nie, nie na niedzielę – mówię pewnie. – Chcę mieszkać w takim miejscu jak to. Na stałe.
Twarz Janki nagle się rozpromienia.
– Zachodźcie, zachodźcie, ady nie bedem do wos wrzesceć!
Siedzę na krześle w zagraconej kuchni, na piecu stoi już sagan z ziemniakami i jakieś garnki. Zaduch jest niemożliwy; przez zaparowane okno nie widać gór. Kudłaty, biało-czarny psiak leży z pyskiem na moim bucie, Janka krząta się, robiąc kawę. Widać, że moja wizyta mocno nią wstrząsnęła, a ja pomału zaczynam rozumieć dlaczego. Starsza kobieta mieszka na szczycie góry sama, jedynie z krowami w obórce i tymi dwoma małymi kundelkami, dokarmiając kilka półdzikich kotów wyrzuconych przez kogoś do lasu.
– A cukrujecie?
Już paruje przede mną szklanka kawy na spodku. Pachnie pięknie, ale tłuste zacieki na szklance i gruba warstwa fusów jakoś zniechęcają mnie do konsumpcji. Stół jest pokryty przetartą ceratą w kwiatki, niezmienianą chyba od lat. Odruchowo wygładzam okrągłe wybrzuszenie po jakimś naczyniu, pewnie stał tu gorący garnek.
– Tak, jedną łyżeczkę poproszę.
– Jednom? To nic nie pocujecie ani! Mój świyntej pamiyńci Józof to śtyry sypoł! – Janka patrzy na mnie uważnie, ale już z życzliwością.
Jestem jej nadzieją na spokojniejsze, bezpieczniejsze życie na tym odludziu. Ona jest moją nadzieją na własny dom. A ja tak niewyobrażalnie tęsknię za Domem. Dogadamy się.
– Pódźcie, pokozem wom chałpe. – Janka energicznie odstawia nadpitą ledwo kawę, jakby już podjęła decyzję. Moje tętno przyśpiesza do jakichś niebotycznych wskazań. Nareszcie!
Jakieś czterdzieści metrów od domu Janki, tuż przy ścianie lasu, stoi rudera bez drzwi, z powyłamywanymi oknami i nieco zapadniętym dachem pokrytym wyszczerbionymi szarymi dachówkami. Sterczy smętnie nad nimi skrzywiony komin, jakby zrezygnowany. Przy wejściu da się zauważyć walącą się przybudówkę z desek, a nad nią daszek z połamanych listew. Widok, delikatnie mówiąc, przygnębiający. Nie, nie dam rady, to nie dla mnie. Idę jednak za Janką, podtrzymując nad jej głową jakąś spróchniałą deskę zwieszającą się ze stropu w sieni.
– Dwajścio roków nazod to tu było wesoło! – opowiada Janka, potykając się o resztki podłogi. – Przichodzili tu młodzi ze wsi tańcować, w kozdom sobote zabawy tu mieli w tyj izbie! Kiela tu radości było!
Pochylając głowy w niskich odrzwiach, wchodzimy do głównego pomieszczenia. Jest duże, ale trudno powiedzieć, że przestronne, panuje tu niewyobrażalny chaos. Jest ciemnawo; okna są wyrwane, pozabijane deskami i płatami brudnej tektury. Gdzieniegdzie tylko widać w nich szpary, przez które skośnymi pasami sączy się światło z zewnątrz. Janka klaszcze w dłonie i w powietrzu nagle unoszą się pióra uciekających w panice kur i kaczek. Ptaki, hałaśliwie kwacząc i gdacząc, wyskakują przez szpary w oknach, ciągnąc za sobą smugi przegniłego siana i wirującego kurzu. Mam znowu ochotę wyciągnąć aparat i zrobić zdjęcie… Sporą część izby zajmuje wielki, zawalony piec chlebowy, kiedyś pobielony wapnem. Na środku stoją dwie masywne, stare ławy oblepione zaschniętymi odchodami, na nich kupki siana i słomy, w których gnieżdżą się kury. Wchodzę ostrożnie, stąpając po resztkach podłogi. Jakaś deska łamie mi się pod nogami, a ze sterty nadgniłego siana wylatuje z wrzaskiem dorodny kogut. Zasłaniam się ręką przed uderzeniem jego skrzydeł.
– Łune tak ino bez dzień. – Uspokaja Janka. – Na noc idom do kurnika, bo lisy tu polujom łotympnie!
Ściany wyglądają okropnie; deski boazerii pomalowane czy raczej pomazane rzadką warstwą białej farby olejnej, spod niej widać wcześniejszą, tym razem w kolorze umbry palonej. Za to sufit – piękny, szlachetnie drewniany i zaskakująco czysty. Zupełnie nie pasuje do całej reszty. Odgarniam patykiem pajęczyny; jakoś udaje mi się dotrzeć do najbliższego okna, choć nie wiem, po co jeszcze się tu pcham. Z wahaniem odchylam kawałek zawilgotniałej tektury. Wypada mi z ręki i opada z głośnym klapnięciem na coś poniżej, ale ja nawet nie wiem na co.
To, co widzę, wbija mi nogi w tę zbutwiałą podłogę pełną kurzych i kaczych odchodów. Przed chatą rysują się czubki wielkich jodeł i świerków przeplatane z bezlistną koronką buków i brzóz, schodzące coraz niżej w dolinę, a ponad nimi – szczyty sąsiednich, a jednak dalekich gór, coraz bardziej zamglone i rozmazane w powietrznej perspektywie. Wszystko to zatopione w bieli śniegu oświetlonego ciepłym światłem słońca. Z lasu dochodzi mnie szum strumyka i świergotanie ptaków. Chłodne, krystaliczne powietrze wdziera się w głąb chaty jak długo oczekiwany oddech nagłej wolności.
I wszystko staje się możliwe. Już to wiem: tu będzie mój Dom!WSPOMNIENIE BABCI JANECZKI
Ile to już lat minęło… Rozglądam się z uśmiechem po tym samym pomieszczeniu, choć dawno już nie ma w nim śladu po rozwrzeszczanym drobiu. Dziś to przytulna, funkcjonalnie i ładnie urządzona, czysta i jasna izba. Na solidnej modrzewiowej podłodze leży duży, ciepły dywan, przy wygodnym łóżku – drugi, mniejszy. Z rozczuleniem patrzę na kąt jadalno-wypoczynkowy. Kwadratowy, drewniany stół, stara ława i trzy krzesła wokół niego. Wisząca nad stołem lampa z wiklinowym abażurem rzuca ciepłe, rozproszone światło na ten stary, szlachetny sufit. Ileż wesołych chwil z przyjaznymi ludźmi tu spędzam! Tyle godzin przegadanych, prześmianych i przepłakanych przeminęło przy tym stole. Te ściany widziały i moją miłość, i moją rozpacz, szczęście i strach. Po babci Janeczce zostało mi tylko wspomnienie...
Lato, jakoś 1997
– Maryla! Idem ku tobie! – Wyrazisty głos babci Janeczki dociera pewnie i do wsi na dole. Dzień jest piękny, letni, powietrze przejrzyste.
– Jestem na werandzie, Janeczko! – odkrzykuję.
Rozwieszam pranie na balustradzie werandy. Krzyś bawi się poniżej, rozbudowuje z patyczków i liści stadninę dla koników polnych. Uśmiecham się, widząc, z jakim przejęciem i troską podaje źdźbła świeżej trawy dużemu pasikonikowi, który ku radości Krzysia wskakuje do stadniny „z własnej woli”. Mój kochany, kreatywny synek.
Tęga postać sąsiadki pojawia się powoli zza węgła, rozpraszając moje myśli. Podpierając się swoim kosturem, Janka wkracza władczo na nasze podwórko i przygląda się uważnie trawie. Jak zwykle ma na sobie kwiecistą spódnicę założoną na odwrotną stronę i szarą zapaskę. Prowadzi na sznurze Gwiazdulę, swoją ukochaną, rudą krowę.
– Co to się stało, Janeczko? – pytam. – Wyglądacie na zmartwioną.
– Cosik mi się Gwiozdulka nie kce paść. Mos tam kany sól? Ady podsyp, Marylko, na trowe, moze u wos co zeźre.
– Ja podsypię, ja podsypię! – Krzyś natychmiast otrzepuje ręce i biegnie do domu po sól, kiedy babcia Janeczka przywiązuje sznur do palika i po chwili mości się na brzegu werandy.
Gwiazdula stoi na środku podwórka jakby zamyślona, zapatrzona na słoneczne góry w oddali. Wysypujemy przed nią trochę soli, ale krowa nadal stoi nieruchomo i ani myśli oddawać się tak przyziemnej czynności jak skubanie trawy.
– Gwiozdula, paś sie! – Zżyma się Janeczka, postukując groźnie kosturem o kamień. – Paś się, bo pódzies do sopy, torbo jedna!
– Zawsze mówicie, Janeczko, że z mojego pola najlepszy widok. – Śmieję się z tej jej szorstkiej czułości. – Niech się i bydlątko napatrzy.
Nie ma już Gwiazduli, nie ma babci Janeczki. Jednak latem, kiedy siedzę na werandzie i słyszę czyjeś nawoływania z lasu, wspominam tę ciepłą scenę i uśmiecham się do siebie.PIERWSZY PRYSZNIC WE WŁASNYM DOMU
Czerwiec 1991
– Maryl, on jest boski! Boski! – Kala nie kryła podekscytowania na widok Grzegorza. Patrzyła na niego przez okno, jak z innymi chłopakami znosił gałęzie na ognisko. – To on był przed akademikiem! Mówiłam ci, że cały dzień siedział na ławce przed wejściem, pamiętasz?
Tak, pamiętałam. Kalina była pod ogromnym wrażeniem wysokiego, zabójczo przystojnego bruneta. Nie wiedziałam wtedy, że przyjechał do Cieszyna i czekał przed akademikiem, chcąc zrobić mi niespodziankę. Nie było mnie, na parę dni wyjechałam do Dagmary.
Nic nie mówiłam dziewczynom o Grześku, sama nie wiedziałam, co do niego czuję. A może już wiedziałam, ale uciekałam od tej myśli. Co z tego, że mówił te wszystkie bzdury o nierozumiejącej go żonie i ślubie tylko dla dziecka? Co z tego, że tamta kobieta, spotkana raz, powiedziała mi o planowanym rozwodzie? Całe życie oglądałam taką chorą relację we własnym domu i nigdy bym się w podobne bagno nie wpakowała. Nie ja!
Ale Grzegorz walczył o moją miłość. Cicho, cierpliwie, jak nikt przedtem. Miał w oczach przestrzeń, jaką miewają tylko ludzie bardzo zakochani, wielką, świetlistą dal. I ja ją widziałam.
Przyjechał ostatni, kiedy już wszyscy dotarliśmy na Siwy Groń. Po pierwszej rezygnacji i zwątpieniu jednak zabraliśmy się dziarsko do pracy. W dziewięć osób szybko wynieśliśmy brudne graty i całe zbutwiałe siano z wnętrza izby. Dobrze, że pogoda dopisała; było tak, jak powinno być w połowie czerwca – ciepło i sucho. Po pobieżnym wykoszeniu trawy wyznaczyliśmy miejsce na ognisko i tymczasowe składowanie śmieci. Babcia Janeczka użyczyła nam wszystkich potrzebnych sprzętów i narzędzi. Robby z dziką satysfakcją obsługiwał widły, nadziewając na nie wszystko, co było możliwe, a ze szczególnym upodobaniem to, co niemożliwe i niewskazane, włącznie z pośladkami Kaliny i Tośki. Paweł grabił to, co zostawało po niszczycielskiej działalności wideł Robbiego. Kala wynosiła te resztki na ułamanej łopacie. Razem ze mną Dagmara, zwana krótko Dagą, szorowała i myła ściany oraz nadające się jeszcze do czegokolwiek sprzęty. Izba robiła się coraz większa, a z nią rosła moja nadzieja.
– Maryl, to wszystko pójdzie do spalenia? – Umorusana Tośka była nie do poznania, jak zwykle angażowała się w pracę całą sobą. Trzymała oburącz ciężką, brudną skrzynkę pełną dziurawych garnków i pustych butelek.
– Butelki chcesz palić? – parsknął Robby. – Dobrze, że Maciek nie zabrał kontrabasu, nie?
Maciek zatrzymał się wpół drabiny, schodząc ze strychu.
– Ej, a widzisz mnie, jak włażę na tę górę z kontrabasem? Jeszcze bym był w połowie drogi!
– Słuchajcie, a może dlatego nie ma jeszcze Zygusia? – Roześmiałam się, wyobrażając sobie, jak taszczy na górę swoją perkusję. Wszyscy najwyraźniej też sobie to wyobrazili, wybuch śmiechu poniósł się echem po górach.
Grzegorz tylko spojrzał na mnie pytająco. No tak, nie znał jeszcze całej naszej paczki.
– Zyguś jest perkusistą. – Kala mnie uprzedziła, obdarzając Grześka zniewalającym uśmiechem a’la Farrah Fawcett. Wyraźnie zauważyłam błysk zainteresowania w oczach mojego… no, właśnie… ukochanego? Nie wiedziałam, co ja właściwie do niego czuję. Czy to jest miłość? Nie, nie, nie powinnam przecież! To nie dla mnie!
– Ale na koncercie nieźle wymiatał, nie? – Daga wyżęła przed domem brudną ścierkę i rozmarzyła się. Jej długie, czarne włosy były związane trawą na czubku głowy, wyglądała bardzo pociesznie.
– Eee, wszyscy nieźle wymiatali! – zauważyła Tośka. – A Maciek to co? A Robby? No, rewelka! – Wszyscy przytaknęli skwapliwie.
– Tośka, ty lepiej wymieć dokładnie z tego kąta, patrz, ile syfu zostawiłaś! – gderał Robby, ale wyraźnie był zadowolony z pochwał.
– Pragnę zauważyć, że chórek też się nieźle spisał! – dodała Kalina. – Powiem wam, że mi się strasznie podobało! Może by tak pośpiewać dzisiaj?
Grzegorz ożywił się.
– O, chętnie posłucham na żywo, już legendy o tym waszym koncercie słyszałem!
– Eee, koncertu ci tu nie powtórzymy, nie ma szans. Nie ma instrumentów, no i nie ma Baśki. – powiedział Maciek. – Ale może wieczorkiem przy ognisku? Pośpiewamy!
– Hej, z tym ogniskiem to może być różnie – stwierdziła kwaśno Daga, stojąc przy resztkach okna.
Wyjrzałam na zewnątrz z sieni; faktycznie, zaczynało padać, a spora część nieba zasnuta była gęstymi chmurami. Po chwili już lało jak z cebra.
– Hej, słuchajcie, ale super! Chodźcie się myć! – wrzasnęła radośnie Tośka.
Wylegliśmy przed dom. Tośka stała pod obrzeżem spadzistego dachu, z którego obfitymi strumieniami spływała woda.
– Czekajcie, ja mam mydło! – Ucieszyłam się i pobiegłam do mojego wielkiego plecaka stojącego w sieni. Po chwili pachnąca kostka wędrowała z rąk do rąk, a my rzędem staliśmy pod okapem i radośnie dokonywaliśmy ablucji, pokrzykując i ochlapując się nawzajem. Woda była chłodna, ale bardzo przyjemna.
– Maryl, jest dobrze! – krzyknął Grzegorz. – Jeszcze nie mamy drzwi, ale już mamy prysznic!O „URSZULKACH”
Przyjeżdżają goście, więc robię zakupy. Przy wędlinach kolejny raz niemal odgryzam sobie koniuszek języka.
– Jakąś dobrą kiełbasę na ur… znaczy, do pieczenia na ognisku potrzebuję – tłumaczę i uśmiecham się pod nosem.
„Urszulki”. Jestem już tak przyzwyczajona do tego określenia, że traktuję je jako „ogólnodostępne”, a tak przecież nie jest.
Nawet nie pamiętam, ile lat temu to było. Osiemnaście? Dwadzieścia?
Powiedzmy, lipiec 1997.
Około moich urodzin jak zwykle przyjechało kilka bliskich mi osób; było ognisko. Ciepłą nocą zostaliśmy przy nim w trójkę: Kalina, Staszek i ja. Prezentowaliśmy w zabawny sposób wybrane fragmenty poezji albo prozy, zgadując i zaśmiewając się przy tym do łez. Ja recytowałam mój ulubiony XIX tren Kochanowskiego, ten ostatni.
Stałam przy ognisku, uciekając przed dymem, z przyrumienioną już kiełbaską nadzianą na patyk.
– „Żałość moja długo w noc oczu mi nie dała zamknąć…” – recytowałam, mrużąc lekko oczy przed strzelającymi z ognia iskrami. Kiedy doszłam do słów: „giezłeczko białe na niej, włoski utrefione, twarz rumiana, a oczy ku śmiechu skłonione”, wskazałam kiełbaskę na końcu patyka: bardzo pasowała, rumiana była, jak trzeba, a nacięte na krzyż końcówki pozawijały się jak te loczki!
Po kolejnych minutach mojego recytowania (tren długi bardzo) Kalina krzyknęła nagle: – Maryl! Urszulka ci się pali!
Szybko wyciągnęłam patyk z ognia, a nasz śmiech poniósł się echem pewnie aż do doliny.PRZYGODA ELIASZA…
Trudno dotrzeć tu zimą, trudno też dłużej funkcjonować, kiedy białe draństwo sięga nawet kolan...
Kiedyś sąsiadka spytała mnie, po co przyjeżdżam, kiedy śniegu jest tu po pas (bo i tak bywało!). Powiedziała, że tylko dureń pcha się tu w wielkie śniegi.
Przyszło mi wtedy do głowy, że dzięki temu żyje jeden człowiek. A to już powód!
To była Wielka Sobota 2003. Krzyś miał wtedy jedenaście lat, zima była bardzo długa i do samej Wielkanocy utrzymywał się śnieg na metr i mróz. Jednak ścieżka z dołu przez las była w miarę wydeptana, chodzili nią stali mieszkańcy z sąsiedniej góry, nieco wyższej niż nasza.
Graliśmy z Krzysiem w Eurobiznes, radio też grało (samo ze sobą). W domu było wesoło i cieplutko, a na zewnątrz – ogrom śniegu i mróz –10. Pomału zaczynało się ściemniać, więc pomyślałam, że póki jeszcze jest w miarę jasno, wyjdę do kibelka, choć nie czułam dużej potrzeby.
Kiedy wyszłam i przymknęłam za sobą grube drewniane drzwi domu, od strony ścieżki poniżej usłyszałam jakieś popiskiwanie. Pomyślałam, że to jakieś zwierzę, otworzyłam drzwi ubikacji. Wtedy popiskiwanie zmieniło się w cichy, niewyraźny głosik.
– Pomóżcie, ludzie!
Zdębiałam.
Głos dochodził ze ścieżki poniżej, był piskliwy i nienaturalny. Jakby ten ktoś był pijany. I to raczej kobieta. Myśli zaczęły przelatywać mi przez głowę błyskawicznie i niespokojnie. Wtedy stale zdarzały się u nas włamania, po okolicy grasowała pijacka banda, która kradła i niszczyła, co popadnie. A jeśli to oni?
Nie wahałam się jednak długo. Musiałam przecież sprawdzić! Pędem zawróciłam do domu, zarzuciłam kurtkę, wdziałam śniegowce, chwyciłam latarkę i telefon, a Krzysiowi poleciłam zamknąć się w domu na wszelki wypadek. Zbiegłam do ścieżki.
Koło studni leżał chłopiec, na oko w wieku mojego syna. Był ubrany jedynie w koszulkę z krótkim rękawem, kurtką starał się ogrzać sobie nogi. Przemarznięte, przemoczone adidasy leżały obok na śniegu. Krzyknęłam, żeby Krzyś szybko się ubrał i przyniósł koc. To już nie były żarty. Dziecko miało sinozielone nogi, bez czucia. Pomyślałam z przerażeniem, że ten chłopiec zamarza!!!
Matuchno święta, co ja mam robić?!
Krzyś przybiegł natychmiast. Okryliśmy chłopca kocem, trzeba było go podnieść i delikatnie posadzić na podłożonej kurtce. Bardzo ostrożnie zaczęłam nacierać mu nogi śniegiem. Próbowałam dzwonić na ówczesne odkrycie – numer 112… Słyszałam tylko powtarzające się: „Proszę czekać na połączenie, proszę czekać na połączenie...”.
Nie mogłam czekać.
Eliasz nie mógł wyraźnie mówić, ale przedstawił się i poprosił o gorącą herbatę… Oczywiście taka herbata by go zabiła, więc przez kolejne pół godziny jedynie stopniowo przywracaliśmy mu krążenie, nacierając go śniegiem. Kiedyś widziałam to na jakimś amerykańskim filmie familijnym. Działałam więc jak robot, jednocześnie pilnując się, żeby nie panikować… Krzysiowi z przejęcia trzęsły się ręce, ale robił skrupulatnie wszystko, co mówiłam.
Udało się. Sama do dziś nie wiem jak, ale się udało.
Już niemal w ciemności przenieśliśmy Eliasza do domu, gdzie po chwili mogłam podać mu letnią herbatę. Zadzwoniłam do jego dziadka, którym okazał się sąsiad z pobliskiej góry. Wyjaśniłam krótko sytuację, a Bernard zapowiedział, że jak najszybciej zjawi się po wnuka.
Okazało się, że rodzice podwieźli chłopca do stóp góry i kazali mu iść po wydeptanej ścieżce, którą, nie zbaczając, miał dojść „prosto” do dziadków. Sami dokądś pojechali, nie mogli go odprowadzić.
W dolinie było już bardzo mało śniegu, więc wysłali syna w… adidasach. Niestety, z tą ścieżką nie było tak łatwo. Była rozdeptana, rozgałęziona przez zwierzęta i kłusowników, więc Eliasz zabłądził i przez jakieś trzy godziny (!!!) szukał drogi przemoczony i przemarznięty. W końcu osłabł, stracił czucie w nogach i nie mógł iść dalej. Postanowił dostać się do domu, w którym zobaczył dym z komina. Jednak nie miał już siły, żeby do nas dojść. Upadł na ścieżce i usiłował wołać o pomoc. Niestety, grube drewniane ściany domu skutecznie tłumiły głosy z zewnątrz, a do tego dochodziło radio i nasze śmiechy podczas gry… Nawet nie wiem, jak długo tak leżał rozebrany, usiłując kurtką i bluzą ogrzać sobie przemarznięte nogi.
To chyba Opatrzność podsunęła mi wtedy myśl o wyjściu do ubikacji…
Dziadek Eliasza zjawił się po niego jeszcze tej nocy razem z dwoma pomocnikami. Chłopiec był już wtedy ogrzany, nakarmiony i poruszał się prawie normalnie. Ubrany w suche rzeczy Krzysia, od bielizny po kurtkę i buty, poszedł do domu dziadka niemal o własnych siłach. Ku mojemu zdumieniu usłyszałam, że czeka go solidne lanie za głupotę i brak orientacji w górach. Bo przecież był tu latem!
Na nic zdało się moje tłumaczenie.
Kiedy już leżeliśmy w naszych łóżkach, grubo po północy Krzyś zapytał cicho:
– Mamuś, a gdybyś nie wyszła siusiu, to byśmy go jutro znaleźli zamarzniętego?
I już do rana obydwoje nie mogliśmy zasnąć.