Chata wuja Toma - ebook
Chata wuja Toma - ebook
Powieść Harriet Beecher Stowe porusza temat czarnoskórych niewolników żyjących na południu USA. Jej główny bohater, Tom, jest starym niewolnikiem. Po wielu latach ciężkiej służby u „dobrego pana” zostaje sprzedany brutalnemu Simonowi Legree. Ten robi go nadzorcą. Kiedy jednak Tom odmawia maltretowania swych współbraci, Simon ciężko go bije...
„Chata wuja Toma” należy do najbardziej znanych dzieł literatury amerykańskiej. W XIX wieku liczbą sprzedanych egzemplarzy ustępowała jedynie „Biblii”. Była jednym z oręży Jankesów w wojnie secesyjnej.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-678-3 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ludzie na sprzedaż
W pierwszej połowie XIX wieku, kiedy w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej panowało jeszcze niewolnictwo, posiadał w Stanie Kentucky obszerne posiadłości człowiek dobry i szanowany powszechnie, pan Shelby. Był on panem i właścicielem kilkuset niewolników, którzy pracowali dla niego w plantacjach bawełny, przy gospodarstwie rolnym i pełnili służbę domową, ale ponieważ pan ludzki i łagodny dobrze obchodził się z nimi, byli do niego szczerze przywiązani i na los swój nie uskarżali się zupełnie.
Niestety zacny ten człowiek nie umiał dość energicznie kierować interesami, nie utrzymywał rachunków w porządku, kiedy brakło pieniędzy, zaciągał pożyczki nie myśląc o tym, w jaki sposób je spłaci, a tym sposobem stan jego majątku pogarszał się z każdym rokiem i zupełną groził ruiną. Dobra i rozumna żona byłaby może jeszcze temu zapobiegła, gdyby znała grożące im niebezpieczeństwo, lecz pan Shelby, pragnąc oszczędzić jej troski, starannie ukrywał przed nią wszelkie majątkowe kłopoty. Tym sposobem do czasu, nie wiedząc o niczym, żyła spokojnie, zajęta wychowaniem jedynego syna, Alwina, który równie dobrocią jak rysami twarzy przypominał jej męża.
W tym właśnie czasie, kiedy rozpoczynamy nasze opowiadanie, do majątku pana Shelby’ego przybył handlarz niewolników, niejaki Haley po odbiór należności za weksel, który podstępnie nabył. Nie chodziło mu jednak tyle o gotówkę, ile o kupno niewolnika Toma, który od wielu lat należał do pana Shelby’ego, cieszył się jego zaufaniem, a dla swej uczciwości i zacnego charakteru nazywany był przez wszystkich wujem Tomem. Pod tą nazwą znano go i ceniono w całej okolicy.
W wykwintnie urządzonej sali jadalnej siedzieli panowie Shelby i Haley i potajemnie układali się o sprzedaż biednego Toma. Pan Shelby był człowiekiem ujmującej powierzchowności i dobrze wychowanym, handlarz niewolników stanowił z nim kontrast zupełny. Wyobraź sobie, Czytelniku, małego, krępego mężczyznę o pospolitej twarzy, z wyrazem zarozumiałości i pychy. Zachowanie się jego, równie jak i mowa, były pyszałkowate i nieokrzesane, co przy dziwacznym stroju sprawiało wrażenie raczej śmieszne niż wstrętne. Lubił się stroić. Miał kamizelkę jaskrawą, na szyi chustkę niebieską w duże żółte grochy zawiązaną pretensjonalnie na kokardę. Niezgrabne jego palce pokryte były pierścionkami, a przy ciężkim złotym łańcuszku od zegarka wisiały jako breloczki: kluczyki, pieczątki i tym podobne przedmioty, którymi się bawił ze szczególnym upodobaniem. Właśnie dowodził w sposób gburowaty, iż Tom nie może pokryć całej sumy należnej mu od pana Shelby, i żądał uporczywie, żeby mu dodano jeszcze chłopca lub dziewczynę. Na nieszczęście w tej chwili wbiegł do pokoju czteroletni chłopczyk Harry (Henryk), śliczne dziecko, synek jednej z niewolnic pani Shelby i zbliżył się z ufnością do swojego pana.
Rad ze sposobności przerwania niemiłej rozmowy pan Shelby zajął się żywym jak iskra chłopczykiem, żartował z nim wesoło, kazał mu tańczyć i śpiewać, wyprawiać różne figle, z których obaj panowie śmiali się do rozpuku.
Wtem otworzyły się drzwi; do pokoju weszła cicho matka chłopca, piękna Eliza, ulubiona służebnica pani Shelby. Zabrała syna i oddaliła się niezwłocznie, przeprosiwszy panów, że im przeszkodziła. Haley zachwycił się pięknością Elizy, jej prawie białą cerą i pełną wyrazu twarzą.
– Na Jowisza! – zawołał – ile pan żądasz za tę cudną dziewczynę? Dam panu za nią znaczną sumę.
– Ani słowa o tym. Elizy nie sprzedam. Moja żona bez niej obejść się nie może.
– Pan nie rozumie swego interesu – powiedział Haley szyderczo. – Ale jeśli pan dziewczyny sprzedać nie chce, to odstąp mi pan przynajmniej chłopca.
– Niech pan da mi czas do namysłu; pomówię o tym z żoną. Przyjdź pan jutro wieczorem między szóstą a siódmą, ale do tego czasu zachowaj o tym milczenie, inaczej trudną miałbym przeprawę z moimi ludźmi.
Haley oddalił się z rubaszną i zuchwałą miną, biedny zaś pan Shelby ze strachem myślał o tym, że będzie zmuszony przyznać się przed żoną, w jak rozpaczliwym stanie znajduje się ich majątek, i przekonać ją o konieczności zamierzonej sprzedaży Toma.
Eliza była mocno zaniepokojona. Badawcze spojrzenie, jakie rzucił Haley na nią i jej synka, zatrwożyło biedną kobietą. Stojąc za drzwiami słyszała wyraźnie jakieś targi, ze strachem więc tuliła ukochane dziecko, usiłując jednocześnie choć parę słów pochwycić z fatalnej rozmowy, ale pani właśnie wezwała ją do siebie.
Pani Shelby była kobietą rzadkiej dobroci i wielkiego rozumu, toteż kochał i czcił ją dobrotliwy, choć lekkomyślny małżonek. Sam chwiejnego charakteru czuł w niej silną podporę, a jej niezachwiana energia i wiara i jemu nieraz służyła za tarczę. Pod jej opieką służba bezpieczna była od nieszczęść, jakie sprowadza niewolnictwo na rodziny biednych Murzynów; kochała też i uwielbiała dobrą panią.
Eliza była od dziecka ulubienicą pani Shelby; miała ona wdzięk i piękno właściwe Mulatkom, a przy tym łagodna, rozsądna i miła ujmowała wszystkich tak powierzchownością jak zaletami charakteru.
Toteż nieuwaga i roztargnienie tak zręcznej zawsze pokojowej mocno zadziwiły panią Shelby. Eliza bowiem, ubierając panią, w pośpiechu przewróciła dzbanek, a woda rozlała się na ładny stoliczek do robótek.
– Co ci się dziś stało, Elizo? – zapytała pani Shelby.
– Ach, pani! czy to być może, żeby pan sprzedał Harrego? – zawołała strwożona kobieta i wybuchnęła głośnym płaczem. – Pan siedzi na dole z handlarzem niewolników i naradzają się nad czymś okropnym.
– Nierozsądna! – odpowiedziała pand Shelby – czy mąż mój nie jest dla was dobrym i ludzkim panem? Nie sprzedałby wiernego sługi, a twojego Henrysia któż by nawet chciał kupić?
– O pani! ty byś się przecie nie zgodziła, aby mi odebrano moje dziecko!
– Z pewnością nie! – powtórzyła pani Shelby – nigdy bym na to nie pozwoliła tak, jak nigdy nie sprzedałabym własnych dzieci. Ale dość o tym. Uspokój się i pomóż mi się ubrać.
Przekonywający i spokojny ton pani Shelby rozproszył obawy Elizy. Pani i sługa miały do siebie wzajemnie zupełne zaufanie i dotąd nie zawiodły się nigdy na sobie; pani Shelby wypowiedziała swoje zapewnienie w dobrej wierze, gdyż nie wiedziała nic o smutnym stanie interesów męża.
Stojąc na werandzie Eliza w zamyśleniu ścigała okiem oddalający się powóz, którym jej pani pojechała w sąsiedztwo. Nagle czyjaś ręka spoczęła na jej ramieniu. Eliza odwróciła się szybko i ujrzała swego męża, Jerzego Harrisa. Przywitała go radosnym uśmiechem. Jerzy, człowiek zdolny i przystojny, należał do właściciela sąsiedniego majątku, który go oddał jako najemnika do fabryki chustek do nosa. Tam Jerzy wkrótce zjednał sobie sympatię właściciela, gdyż okazał wielkie techniczne zdolności, a nawet wynalazł maszynę do czyszczenia konopi. Fabrykant cenił go bardzo, okazywał mu szacunek i wszelkiego rodzaju względy, a co najważniejsza, pozostawiał mu zupełną swobodę. Posyłał go często za interesami do majątku pana Shelby’ego, gdzie Jerzy poznał Elizę i został szczęśliwym jej mężem. Pani Shelby szczerze sprzyjała młodym ludziom, wyprawiła im wesele i serdecznie interesowała się ich losem. Ale w ciągu dwóch pierwszych lat małżeństwa biedna Eliza straciła dwoje ślicznych dzieci i tylko dzięki serdecznej opiece i słowom pociechy parni Shelby udało się ukoić jej żal ciężki. Kiedy odzyskała spokój, a synek jej Harry zdrowo się chował i z każdym rokiem był piękniejszy i roztropniejszy, Eliza zaczęła wreszcie zapominać o dawnych troskach i cierpieniach i zdawała się zupełnie zadowoloną i szczęśliwą.
Młodzi małżonkowie nie mogli być razem, gdyż każde z nich należało do innego właściciela, ale widywali się często, dopóki Jerzy pracował w fabryce. Przed niedawnym jednak czasem pan zażądał jego powrotu i skończyły się piękne dni wolności i szczęścia. Tym bardziej ucieszyła się teraz Eliza przybyciem męża.
– Ach, Jerzy! Jak to dobrze żeś przybył. Pani mnie teraz nie potrzebuje, bo wyjechała w sąsiedztwo, możemy sobie pogawędzić.
Pociągnęła go do pokoju.
– Spojrzyj na naszego chłopca, jak wyrósł, jaki piękny! – Pieszczotliwie pogłaskała główkę dziecka. – Aleś ty jakiś smutny, nie uśmiechasz się nawet? – dodała z widocznym przygnębieniem.
– O Elizo! – westchnął Jerzy z głębi serca – jestem bardzo nieszczęśliwy. Wolałbym, żebyśmy wszyscy nie żyli! Od czasu kiedy mnie srogi pan odebrał z fabryki, obchodzi się ze mną gorzej niż z psem. Dzień w dzień przysparza mi pracy, a najżmudniejsze roboty uważa dla mnie za zbyt łatwe. Czyż mogę dłużej żyć w takich warunkach?
– Miej cierpliwość, jak przystoi chrześcijaninowi – odpowiedziała Eliza, wychowana przez panią Shelby w pobożności. – Wiem, że wiele cierpieć musisz od srogiego pana, ale przez wzgląd na Henrysia bądź uległy i znoś swój los z poddaniem.
– Moja cierpliwość i uległość już się wyczerpały. Czyż nie jestem człowiekiem, który myśli i czuje? Czy nie mam więcej doświadczenia, zręczności i znajomości rzeczy we wszystkich interesach niż mój pan niegodziwy? Czyż nie nauczyłem się wszystkiego bez jego pomocy? Czyż nie pracowałem na jego korzyść i nie oddawałem mu całego zarobku, a czegóż w zamian od niego doznaję? Tylko nikczemnego obejścia. Posłuchaj, co mnie wczoraj spotkało. Młody pan Edward postraszył mi batem konia przy robocie i pomimo uprzejmej prośby mojej nie przestał go bić i płoszyć. Kiedy wreszcie i mnie zaczął smagać batem, chwyciłem go za ręce. Wyrwał się i pobiegł do ojca ze skargą. Okrutnik kazał mnie przywiązać do drzewa, uciął swojemu synkowi kilka rózeg i pozwolił mnie bić, jak długo mu się podobało. Nie, nie, dłużej takiego życia nie zniosę!
– Mój biedny Jerzy! – zawołała drżącym głosem Eliza – to straszne, ale on jest twoim panem.
– Moim panem! Któż tego nędznika zrobił moim panem? Przyjdzie dzień zapłaty, wtedy on i jego synalek przypomną sobie o mnie!
– Módl się, żeby cię Bóg od grzechu uchował! Jerzy, drogi mężu! Nigdy nie widziałam cię jeszcze tak wzburzonego i zawziętego.
– I cóż mi pomoże wiara chrześcijańska, jeżeli tylko niesprawiedliwości i prześladowań doświadczam? Dlaczego Bóg chrześcijan pozwala złym ludziom krzywdzić bezbronnych?
– Pani mówi, że co Bóg daje, to dla nas dobre, choćby nam się inaczej zdawało. Miej ufność w Bogu, a na pewno wkrótce lepsze czasy dla nas nastaną.
– Posłuchaj jeszcze, co ci powiem. Pamiętasz małego Filusia, pieska, któregoś mi niegdyś darowała? Karmiłem go onegdaj odpadkami, leżącymi przed pańską kuchnią; w tej chwili przechodził nasz pan i rozkazał mi natychmiast utopić biedną psinę. Nie pozwala Murzynom trzymać psów i karmić ich na koszt pański. Kiedym nie posłuchał nakazu, sam pan ze swoim Edwardem utopili biedne stworzenie na moich oczach, a ja otrzymałem chłostę za nieposłuszeństwo. A teraz dowiedz się, czego jeszcze żąda mój pan ode mnie. Oto żałuje, że pozwolił mi ożenić się z kobietą, która nie jest jego niewolnicą, i zapowiedział mi przed kilku dniami, że muszę się ożenić z Anną, inaczej sprzedany będę na południe w dół rzeki.
– Ależ nam dawał ślub kapłan chrześcijański jak innym białym ludziom! – zawołała Eliza przestraszona.
– Czy nie wiesz, że niewolnicy wobec pana pozbawieni są wszelkich praw? Przestaniesz być moją żoną, jeżeli panu spodoba się nas rozłączyć.
– Ach, to straszne! – jęknęła Eliza – cóż nas czeka i dziecko nasze?
– Im piękniejszy będzie, tym prędzej i prawdopodobniej odbiorą go nam obcy.
Przerażona Eliza przypomniała sobie w tej chwili handlarza i trwoga o ukochane dziecko zaczęła znów szarpać jej serce. Milczała jednak nie chcąc dręczyć męża płonnymi obawami.
– Ja dłużej tak żyć nie mogę – powiedział Jerzy – i uciekam do Kanady. Ty wiesz, moja droga, że tam każdy niewolnik staje się wolnym i ścigać go nie wolno. Stamtąd postaram się odkupić ciebie i dziecko. Twój pan jest ludzki, może zgodzi się na to.
– Ach, Jerzy! – zawołała Eliza z rozpaczą – jeżeli cię schwytają... O ja nieszczęśliwa!
– Żywego mnie nie schwycą! Ty jesteś dobra i rozumna, módl się za mnie, może cię Bóg wysłucha i dopomoże nam w tej ciężkiej chwili. Poczyniłem już przygotowania, znam także dobrych ludzi, którzy mi dopomogą. W tym tygodniu jeszcze umknę. Niech Bóg strzeże ciebie i dziecko i od złego zachowa!
Łkając rzuciła się biedna Eliza na szyję nieszczęśliwemu mężowi. Rozstali się z rozpaczą, słabą mając nadzieję spotkania się jeszcze w tym życiu.
Jerzy nie przesadzał opisując okrucieństwa swego pana, kiedy bowiem zazdrosny ten człowiek dowiedział się, jak wysoko właściciel fabryki ceni zdolnego młodzieńca, którego mu wynajął, postanowił położyć kres pańskiemu życiu niewolnika. Przyjechał niespodzianie do fabryki, zażądał zarobków Jerzego i oświadczył, że zabiera go z sobą.
– Ależ, panie Harris – zawołał fabrykant – pozbawia mnie tak nagle zdolnego pracownika! Czyż na serio tego żądasz?
– Dlaczegóż nie? To mój niewolnik.
– Podwyższę mu płacę, jeżeli go pan u nas zostawi.
– Nie potrzebuję waszych pieniędzy, nic mnie nie zmusza do wynajmowania moich ludzi.
– Ale Jerzy jest niezwykle uzdolniony, może zarabiać więcej i być niezmiernie pożytecznym.
– Nie wiem, moich zleceń nie umiał nigdy spełniać.
– Przecież Jerzy wynalazł tę maszynę, panie Harris – zawołał nie w porę jeden z robotników.
– A tak maszyny do oszczędzania pracy ludzkiej! To właśnie na niego patrzy! To by się uśmiechało każdemu Murzynowi... Niech się natychmiast zabiera, dość tego!
Odtąd używano Jerzego do najgrubszych robót i obchodzono się z nim najbrutalniej, aby, wedle słów pana, zapomniał panoszyć się i głowę zadzierać do góry. Pa kilku tygodniach przybył do Harrisa fabrykant i proponował daleko korzystniejsze warunki, a nawet usilnie prosił, żeby mu sprzedał Jerzego, ale Harris odmówił stanowczo.
* *
*
Dom, zbudowany z okrąglaków, w którym mieszkał wuj Tom z żoną Chloe i z dziećmi o wełnistych głowach, stał w pobliżu dworu państwa Shelbych. Ściany chaty pokryte były wijącymi się roślinami, przed domkiem znajdował się mały ogródek, w którym ciocia Chloe hodowała warzywa i jagody, a pstre kwiaty rozwijały się tutaj w całej okazałości. W chacie ciocia Chloe, najlepsza kucharka z całej okolicy, zajęta była gospodarstwem. Po wydaniu kolacji we dworze powracała zwykle do chaty, aby swemu „staremu” zgotować wieczerzę. Jej czarna, połyskująca twarz pod jaskrawą, kwiecistą chustką promieniała dobrotliwym zadowoleniem z samej siebie. Była dumna ze swego kunsztu i z litością spoglądała na usiłowania innych śmiertelniczek, aby dorównać jej w tej pięknej sztuce. Na dwadzieścia mil wokoło nikt nie umiał lepiej od niej piec niezliczonych rodzajów ciastek, nikt lepiej nie przyrządzał pasztetów. Można się było śmiać do rozpuku, patrząc, jak inne kucharki daremnie usiłowały jej dorównać. Niska, otyła kobieta trzęsła się też od śmiechu, kiedy wspomniała o tym. Cieszył ją widok kufrów i waliz przed domem: to świadczyło przecież o przybyciu gości, będzie miała sposobność popisania się swoim talentem.
Jedna część izby w chacie była staranniej utrzymana i stanowiła coś w rodzaju gościnnego pokoju. Łóżko, pokryte śnieżnej białości kołdrą, przed nim duży dywan, nadawały temu kątowi pozór zamożności, z czego Chloe była wielce dumna. Drugie, skromniejsze łóżko stało w drugim kącie; na ścianie nad kominem wisiało kilka kolorowanych litografii, przed kominkiem stał stolik o nieco słabszych nóżkach. Dwóch tęgich chłopców bawiło się na ziemi i ze śmiechem pomagało maleńkiej siostrzyczce stawiać pierwsze kroki. Przy stole siedział wuj Tom i młody Alwin Shelby, trzynastoletni chłopiec, który w tej chwili uczył Toma pisać. Wuj Tom, najlepszy robotnik pana Shelby’ego, był wysokim, silnym mężczyzną i sprawiał bardzo, ujmujące wrażenie. Na lśniącej, czarnej twarzy malowała się dobroć w połączeniu z godnością. Teraz siedział pochylony nad tabliczką, na której pracowicie kreślił jakieś litery.
– Ależ wuju Tomie! – zawołał panicz, rozbawiony niepojętnością Toma – nie tak, nie tak, to będzie q, a nie p! – i szybko napisał cały rząd tych liter na tabliczce, ażeby uwydatnić różnicę między nimi.
Tom patrzał z podziwem na młodego nauczyciela i zabrał się na nowo do pracy, a ciocia Chloe, która warzyła i smażyła w rondlach i tyglach, obejrzawszy się na nich powiedziała:
– Doprawdy, ci biali ludzie są mądrzy do wszystkiego! Wszystko im łatwo! Jak to pięknie nasz panicz czyta i pisze.
– Ciociu Chloe, mnie się strasznie jeść chce. Czy placek gotowy? – pytał Alwin.
– Zaraz, panie Alwinie już się pięknie rumieni. No! niech mi kto upiecze takie ciasto! A jak to wyglądał placek, który upiekła Sally? Z jednej strony ciasto zupełnie oklapło, wyglądało jak stary trzewik.
Mówiąc te słowa zdjęła pokrywę w brytfanny i cieszyła się widokiem swego arcydzieła.
– A teraz, panie Alwinie, podaję razem kiełbasy i omlet. Niech no panicz siądzie przy starym, a książki odłóżcie już na bok.
– Nie chciałem jeść w domu, tutaj mi lepiej smakuje – chwalił Alwin zajadając z apetytem. Nagle przemówił z pełnymi ustami.
– Wiesz, ciociu Chloe, Tom Lincoln utrzymuje, że jego Jenny lepiej gotuje od ciebie.
– Alboż ci Lincolnowie znają się na kuchni? Poczciwi ludziska, ale o takiej pańskości, jak nasi państwo, pojęcia nie mają. Daj spokój; słuchać o Lincolnach nie chcę!
– Ale, ciociu Chloe, sama powiedziałaś, że Jenny jest niezłą kucharką – zauważył Alwin.
– A no, tak! Coś tam umie. Gospodarski obiad potrafi przyrządzić, ale na wykwintnej kuchni nie zna się ani trochę. Umie chleb upiec, gotować ziemniaki, ale strzeż Boże od jej pasztetów i placków! Na weselu miss Marii pokazała mi Jenny pasztety, bo jesteśmy przyjaciółkami, ale co to za pasztety! Nie mówmy o nich, nie warto! Tak, tak, panie Alwinie, panicz nawet nie wie, jak mu dobrze na świecie, i jakie to szczęście pochodzić z dobrej rodziny, otrzymać dobre wychowanie.
– O, pod względem puddingów i pasztetów uważam się za bardzo szczęśliwego – powiedział Alwin, wskazując na swój pełny talerz. – Chwalę się zawsze tym przed Tomem Lincolnem.
Ciocia Chloe nie ukrywała radości, że jej panicz taki wesoły i dowcipny; głośny śmiech rozlegał się po całej chacie, a duże łzy spływały po jej okrągłych policzkach.
– Jakem uczciwa – zawołała wreszcie – panicz mógłby nawet chrabąszcza rozśmieszyć!
– W przyszłym tygodniu sprowadzę tu z sobą Toma Lincolna na obiad, ale wtedy musisz, ciociu, wystąpić, co się zowie, aby wiedział, co umiesz.
– Niech no go panicz sprowadzi, już ja pokażę! – zapewniła Murzynka z dumą. – Pamięta pan, panie Alwinie, ten duży pasztet z kur, który przyrządziłam na cześć generała Knoxa? Brał aż trzy razy! – A to jest wielki pan, pochodzi z najlepszej rodziny i wie dobrze, co smaczne.
Alwin położył wreszcie nóż i widelec na znak, że więcej jeść nie może. Przywołał małych Murzynków, synów Toma, aby ich obdzielić tym, co mu zostało, po czym zasiadł z wujem Tomem przy kominku. Tymczasem Chloe karmiła najmłodszą córeczkę, a Mojżesz i Piotr tarzali się po ziemi lub swawolili pod stołem.
– Cicho, cicho, chłopaki! – wołała matka chwytając to jednego, to drugiego za włosy, kiedy zbyt głośno krzyczeli.
– A czy kto widział kiedy takich lampartów! Sprawujcie się przyzwoicie, kiedy panicz przyszedł w odwiedziny. Precz stąd! idźcie sobie przed dom, bawcie się koło studni. Pochlapaliście się syropem.
Chłopcy, przewracając kozły i tarzając się po ziemi, z głośnym śmiechem wypadli z domu, Chloe zaś obtarła buzię i rączki małej dziewczynce i posadziła ją Tomowi na kolanach. Z prawdziwie rodzicielską radością poczciwy Tom pozwolił dziecku targać drobną rączką włosy, posadził sobie dziewczynkę na ramieniu, tańczył i skakał z nią po całej izbie, Alwin zaś machał chustką przed dzieckiem, a chłopcy, Piotr i Mojżesz, którzy już znowu, wywracając kozły, powrócili do izby, wyli na cały głos jak zwierzęta dzikie w menażerii, aż w końcu ciocia Chloe zawołała:
– Boże! głowa, moja głowa! Czyż nie przestaniecie hałasować? Natychmiast mi do łóżka, spać! Będziemy dziś mieli gości. Obejdzie się bez was.
Mówiąc to, wyciągnęła spod łóżka rodzaj skrzyni, która oczywiście miała służyć chłopcom za łóżko.
– Ale my nie chcemy spać, my chcemy być na zebraniu! – wołali obaj chłopcy.
– Pozwólcie im zostać – rozstrzygnął sprawę Alwin i wsunął skrzynkę pod łóżko.
Całe towarzystwo naradzało się teraz nad urządzeniem izby i pomieszczeniem przybywających gości.
– Skądże weźmiemy tyle krzeseł? – powiedziała ciocia Chloe. – Tyle się zawsze zbiera, że ledwo się pomieszczą.
– Jakoś tam będzie! – odrzekł Tom – musimy sobie radzić.
Przy pomocy ciotki Chloe wtoczył dwie beczki do chaty, podparł je kamieniami, żeby się dalej potoczyć nie mogły, oparł na nich deski, następnie ustawił parę kubełków i przygotowanie na przyjęcie gości było skończone.
– Wszak zostaniesz u nas, panie Alwinie, i przeczytasz nam parę rozdziałów z Pisma Świętego. Pan tak pięknie czyta.
Alwin zrozumiał całą wyższość swoją i chętnie pozostał w chacie. Wkrótce izba napełniła się Murzynami wszelkiego wieku i płci. Zeszli się starcy i sędziwe już kobiety, młodzi, dziewczęta i chłopcy, i wesoło z sobą gawędzili. Przedmiotem rozmów były drobne, często nic nie znaczące wypadki codziennego życia, na przykład kto podarował starej Sally czerwoną chustkę na głowę, albo że pan Shelby chce kupić pięknego źrebaka, albo jaką piękną suknię ma Licy i tym podobne ważne sprawy państwa. Przybyło także kilku Negrów z sąsiednich ferm z różnymi nowinami.
Wkrótce zabrzmiały pieśni religijne, wszyscy obecni brali w nich gorliwy udział, a chrapliwe i nosowe dźwięki niektórych śpiewaków nie mogły przytłumić świeżych, naturalnych głosów młodzieży. Twarze jaśniały radością i zachwytem, kiedy odezwała się jedna z ulubionych melodii:
O Kanaan, Kanaan,
Ziemio nasza obiecana!
Po odśpiewaniu pieśni rozpoczęły się nauki moralne, wygłaszane przez niektórych członków zgromadzenia, a Alwin, obeznany z Biblią, przeczytał ku ogólnemu zadowoleniu ostatnie rozdziały Objawienia Świętego Jana i dodał parę rozumnych objaśnień, które często słuchacze przerywali okrzykami podziwu. Na zakończenie wuj Tom z pobożnością i prawdziwym namaszczeniem odmówił modlitwę rzewną i pełną dziecięcej pokory, po czym wszyscy z radością w sercach rozeszli się do domów.Rozdział II
Ucieczka Elizy
Kiedy wuj Tom z rodziną i panem Alwinem spokojnie spędzał wieczór w swojej chacie, nie przeczuwając nieszczęścia, które go spotkać miało, pan Shelby podpisywał umowę sprzedaży i wręczał ją handlarzowi. Tak więc Tom i mały Harry jednym pociągnięciem pióra stali się własnością okrutnego Haleya.
– Rzecz załatwiona – powiedział pan Shelby tonem poważnym – ale, panie Haley, liczę na to, że dotrzymasz słowa i postarasz się o dobrą służbę dla poczciwego Toma.
– O ile okoliczności pozwolą – odpowiedział chytry handlarz – nic więcej przyrzec nie mogę.
Było już późno. Państwo Shelby chcieli się udać na spoczynek i poszli do sypialni.
Pani Shelby pozwoliła Elizie położyć się wcześniej, ponieważ spostrzegła, że młoda kobieta była bardzo blada i roztargniona, chciała zatem rozebrać się sama bez jej pomocy. Rozplątała właśnie włosy, a pan Shelby, siedząc na fotelu, przeglądał listy przyniesione z miasteczka.
– Arturze, kto to był ten człowiek, z którym jadłeś dziś wieczerzę? – zapytała. – Wyglądał na handlarza niewolników; bardzo mi się nie podobał.
Shelby spuścił oczy i odrzekł niepewnym głosem:
– Skądże ci przyszła taka myśl do głowy? To jest niejaki Haley, z którym miałem rachunki do uregulowania.
– Wiem to od Elizy – odpowiedziała pani Shelby. – Wyobraź sobie, mówiła mi, że ten obcy chciał kupić jej małego Harry’ego. Lecz powiedziałam, że nie masz zamiaru sprzedawać niewolników, tym mniej takiemu człowiekowi.
Teraz muszę wszystko wyznać – pomyślał pan Shelby i rzekł z udanym spokojem:
– W biedzie każdy interes jest dobry, Emilio. Nie mogę dłużej ukrywać przed tobą, że moje interesy majątkowe są w takim stanie, iż tylko sprzedaż kilku niewolników ocalić nas może od ruiny.
– Ależ nie temu wstrętnemu handlarzowi, Arturze! Nie mówisz na serio!
– Tak być musi! Toma i małego Harry sprzedałem.
– To być nie może! Naszego poczciwego Toma i tego ślicznego Harry, jedyne dziecko Elizy? Nie, nie, nie uwierzę temu! Dlaczegóż byś miał sprzedać właśnie naszych ulubieńców?
– Bo za nich największą dają cenę. Haley i za Elizę dawał znaczną sumę pieniędzy, ale odmówiłem mu stanowczo przez wzgląd na ciebie. Sądzę, że mi za to będziesz wdzięczna.
– Ach, ten niegodziwiec! Pojąć tego nie mogę... Arturze, jakaż to straszna niespodzianka! Biedni ludzie!... Zacny Tom! On z radością oddałby dla ciebie życie! Serdecznie, pragnęłam być dobrą i wyrozumiałą panią dla Murzynów; pragnęłam w ich serca wpoić uczucie obowiązku; nauczałam ich, co wzajem winni sobie małżonkowie i jak rodzice dbać mają o dzieci. A teraz my sami wyrywamy dziecko z objęć matki i pozbawiamy żonę i dzieci najlepszego ojca – jedynie dla marnych pieniędzy!
– Żałuję, że tak się stało – odpowiedział pan Shelby – ale zmienić tego nie można. Haley nabył podstępem weksel teraz płatny. Żądał, abym mu Toma i dziecko odstąpił: byłem w jego ręku, nie miałem innego wyjścia... Mogło przyjść do sprzedaży wszystkich naszych niewolników.
Pani Shelby pobladła.
– Ach! – westchnęła. – Sądziłam że w naszym kółku przynajmniej, na naszej farmie potrafię wynagrodzić krzywdy, wyrządzane przez te okropne, niesprawiedliwe prawa.
Pragnęłam dobrobytu i szczęścia dla naszych Negrów... Od dzieciństwa nienawidzę niewolnictwa, panią niewolników nigdy być nie chciałam...
– A jednak nawet między duchownymi znajdują się stronnicy niewolnictwa – odrzekł pan Shelby.
– Ci nie są prawdziwymi sługami Boga, inaczej nauczaliby, że jesteśmy wszyscy, Biali i Czarni, dziećmi jednego Ojca. Czy moje klejnoty i zegarek nie wystarczyłyby na odkupienie małego Harry’ego?
– Ani marzyć! Haley jest nieubłagany, ma akt sprzedaży w ręku. Wiesz, jak rzeczy stoją: pogódź się z koniecznością. Możesz być pewna, że wpadłszy raz w ręce Haleya, możemy się uważać za szczęśliwych, jeśli tak tanim kosztem uwolnimy się od niego.
– Czyż jest on tak okrutny?
– Jeśli chodzi o jego interes, to nie ma względu na nikogo i na nic; chciwy jest nieskończenie. Przybędzie jutro, ażeby zabrać swoją własność. Wyjadę wczesnym rankiem konno, bo i mnie serce boli; nie chcę być przy rozstaniu. Wyjedź i ty w sąsiedztwo i weź z sobą Elizę, ażeby podczas jej nieobecności można było zabrać dziecko.
– Przeciwnie, Arturze, zostanę w domu, aby przyjść nieszczęśliwym z pomocą. Niech im Bóg ześle ratunek w nieszczęściu! – odpowiedziała pani Shelby, głęboko wzruszona...
Nikt się nie domyślał, że Eliza podsłuchała całą tę rozmowę. Dręczona niepokojem, ukryła się w sąsiednim alkierzyku i usłyszała wszystko. W ciągu tych kilku minut łagodna i uległa ta kobieta przeistoczyła się zupełnie. Blada jak trup, skamieniała, z zaciśniętymi ustami po cichu wymknęła się z kryjówki i pobiegła do swego pokoju. Tu pochyliła się nad kolebką śpiącego chłopca, związała w pośpiechu trochę najpotrzebniejszych rzeczy dla dziecka w tłumoczek i drżącą ręką napisała parę słów pożegnania do ukochanej pani:
Przebacz pani biednej Elizie. Wiem wszystko, chcę ocalić mego chłopca. Niech Bóg nagrodzi panią za jej dobroć!
Złożywszy papier i wypisawszy na nim adres, zbliżyła się do łóżeczka i ostrożnie zbudziła synka.
– Mama wychodzi? – zapytało ją zaspane dziecko i usiadło na łóżeczku.
– Harry, mój najdroższy, bądź cicho, żeby nas nikt nie usłyszał. Pewien niegodziwy człowiek chce mi ciebie porwać. Musimy czym prędzej uciekać. Ubiorę cię w ciepłą sukienkę i natychmiast pójdziemy.
Mówiąc to, ubrała małego, zawinęła go w ciepłą chustkę i wzięła na ręce, po czym wyszła z domu w noc jasną, gwiaździstą, z niebem wyiskrzonym jak w zimie. Bello, wierny terre-neuve, stary przyjaciel, podniósł się warcząc, ale poznawszy głos jej, uspokoił się zaraz i poszedł za nią na nocną wycieczkę.
Eliza szybkim krokiem pobiegła do chaty wuja Toma i ostrożnie zapukała w okienko; chociaż już było po północy, wuj Tom i ciotka Chloe nie spali. Pod wrażeniem opisanego zebrania sen długo nie kleił im powiek.
Ciotka Chloe wyskoczyła z łóżka, zarzuciła suknię i uchyliła zasłonę okna.
– Ach, mój. Boże! To Eliza, a Bel o węszy u drzwi. Prędko stary, wstawaj! Panie wiekuisty, żeby tylko nie jakie nieszczęście!
Chloe otworzyła drzwi prędko, ale cofnęła się przerażona, spojrzawszy na twarz Elizy, na której malowała się straszliwa rozpacz i trwoga.
– Cóż ci się stało, moja ty biedaczko? Czyś nie chora? – wyjąkała ciotka Chloe.
– Uciekam! – szepnęła Eliza. – Dziecko moje sprzedane, muszę je ocalić.
– Sprzedane?! Nasz pan sprzedał twoje dziecko? – zawołali oboje przerażeni.
– Tak, sprzedane! Słyszałam sama pode drzwiami, jak pan z panią o tym mówił. Jutro rano handlarz ma przybyć po Harry’ego i po ciebie, Tomie... i po ciebie także!
– Miłosierny Boże! – zawołała ciotka Chloe – czy to prawda, cóż zawinił Tom, że go pan sprzedał?
– Uczynił to z biedy, bo musiał; nasza pani prosiła za nami i błagała, ale daremnie. Pan jest w takim położeniu, że inaczej zrobić nie może. Muszę ocalić chłopca. Niech mi Bóg przebaczy, jeśli źle czynię!
Biedny Tom upadł na krzesło i zakrył twarz rękoma.
– Prędko, stary, prędko! uciekaj z nią razem – zawołała ciotka Chloe. – Czy chcesz czekać, aż cię zawloką gdzie daleko i zamęczą na śmierć? Zaraz spakuję rzeczy.
Tom smutno spojrzał na nią i ze łzami w oczach odpowiedział.
– Nie! nie! ja tu zostanę. Czy nie słyszałaś że pan Shelby nie ma dla siebie innego ratunku? Wolę być sprzedany, kiedy tak pan postanowił. Ale ty, Elizo, spiesz się, ratuj dziecko! O tobie, moja poczciwa Chloe, i o naszych dzieciach dobra pani pamiętać będzie.
Łkając odwrócił się i łzy obficie popłynęły po czarnych policzkach.
– Jerzy także dłużej wytrzymać nie może u swego okrutnego pana – mówiła dalej Eliza. – Chce uciekać do Kanady. Może znajdziecie sposobność i dacie mu znać, że będę się starała go odszukać. Proście w moim imieniu, żeby nigdy nie przestał być uczciwym, tak abyśmy się kiedyś w niebie spotkać mogli, skoro już na ziemi mamy zostać na zawsze rozłączeni.
Rzuciwszy jeszcze jedno smutne spojrzenie na nieszczęśliwych starców, Eliza przycisnęła swego chłopczyka do piersi i spiesznie opuściła chatę.
* *
*
Nazajutrz pani Shelby obudziła się późno, dopiero koło południa. Dzwoniła kilka razy na Elizę, nareszcie rozkazała czarnemu chłopakowi, imieniem Andy zawołać pokojową. Andy jednak po chwili wrócił mocno zmieszany i już z daleka wołał:
– Elizy nie ma! Wszystko porozrzucane w jej pokoju, wszystko powyrzucane z szuflad.
– Musiała się czegoś domyślić! – zawołał pan Shelby przestraszony.
– Bogu dzięki! – dodała pani Shelby – żeby jej się tylko udało!
– Ależ kobieto! czy ty nie pojmujesz, że Haley posądzi mnie, iż dopomogłem jej do ucieczki? Tu chodzi o mój honor! – zawołał pan Shelby w uniesieniu i szybko wybiegł z pokoju.
W całym domu zagotowało się jak w kotle. Szukano po wszystkich kątach, trzaskano drzwiami, wszyscy niewolnicy krzyczeli i gadali jeden do drugiego, tylko ciotka Chloe chodziła smutna i milcząca, nie widząc prawie, co się wokoło niej dzieje. Kiedy się wreszcie trochę uciszyło, na balustradzie werandy usiadło kilka małych urwisów czarnych, które nie mogły doczekać się przyjazdu pana Haleya, ażeby mu opowiedzieć co zaszło.
– Będzie szalał ze złości! – mówił Andy.
– I kląć będzie! – dodał Jakub bębniąc piętami o deski.
– Och, kląć to innie lepiej niż ktokolwiek – dodał Maundy, Murzynek o wełnistej głowie. – Słyszałem, jak wczoraj mówił.
Zaledwie też ukazał się pan Haley, czarne diabełki z wrzaskiem i krzykiem zbiegły się dokoła niego i doniosły mu o wypadku. Wrzeszczeli na całe gardło i wydawali okrzyki radości, tarzali się po zwiędłej trawie, a wściekły Haley smagał biczem na wszystkie strony, nie mogąc jednak żadnego z nich trafić, gdyż zwinni jak węże chłopcy ze śmiechem rozpierzchali się co chwila.
Z gniewem wszedł wreszcie do pokoju pana Shelby, i nie zwracając uwagi na obecność pani miotał straszne wyrzuty i przekleństwa.
– Panie Haley, może raczysz mieć wzgląd na moją żonę? – zauważył pan Shelby. – Bardzo mi przykro, że się tak stało i zrobię wszystko, co można, aby odszukać zgubę, ale tymczasem siądź pan na chwilę spokojnie, zjemy śniadanie i uradzimy, jak zacząć poszukiwania.
Pani Shelby przeprosiła, że do śniadania nie zasiądzie i opuściła pokój, a obsłużenie gościa zdała na służącą.
Łatwo się domyślić, że służba nie mówiła o niczym innym, tylko o ucieczce Elizy i o losie, który czekał biednego Toma. Czarny Sam, najczarniejszy z Negrów na folwarku, rozmyślał, jaka korzyść mogłaby wyniknąć dla niego z tych wypadków.
Gdy zbraknie Toma – rozumował sobie – któremu wolno było paradować w lakierowanych butach po całej okolicy, może się znajdzie dobre miejsce dla mnie, Sama.
Wiedzieć chciałbym, dlaczego nie dla Sama? Chyba nie jestem gorszy od nikogo.
– Hej, Samie! Pan woła! Sprowadź konie z łąki – zawołał Andy. – Mamy pojechać z panem Haleyem i pomóc mu odszukać Elizę.
– Aha, teraz Sama potrzebują! Sam ją schwyta, poczekajcie!
– Uważaj, Samie, co robisz! – odpowiedział Andy. – Pani nie życzy sobie, żeby Eliza była schwytana, sama to wyraźnie panu powiedziała.
Sam pokręcił kruczoczarną jak dynia okrągłą głową i rzekł ze zdziwieniem:
– A ja myślałem, że pani każe świat przetrząsnąć, żeby odszukać Elizę.
– Pani nie chce, żeby Harry dostał się Haleyowi, dlatego woli, żeby Eliza uciekła. Czy zrozumiałeś nareszcie, czarny głupcze? A teraz spiesz!... Potem chce pani się rozmówić z tobą. Idź, sprowadź Billa i Jerry jak najprędzej.
Teraz Sam pojął dokładnie, o co chodziło, i pobiegł jak najprędzej sprowadzić konie. Przyjechał w pełnym galopie osadził konie i zręcznie zsunął się na ziemię. Oba młode rumaki jak wicher wpadły przed dom, wierzchowiec Haleya niespokojnie szarpał cugle i kopytami rył ziemię.
– Oho, poczekaj koniku! – pomyślał sobie Sam – widzę, że się łatwo strachasz.
Poczekaj: dopomożesz nam także.
Na obszernym placu przed domem wspaniały buk rozpościerał szerokie konary, a na ziemi leżało pełno buczyny. Sam niepostrzeżenie podniósł jedno ziarnko, zbliżył się do konia Haleya, pogłaskał go, poklepał, jak gdyby go chciał uspokoić, a przy tej sposobności wsunął mu zręcznie ostrą buczynę pod siodło.
– Skoro najmniejszy ciężar naciśnie siodło, płochliwy koń stanie dęba – pomyślał Sam.
Twarz jego promieniała zadowoleniem z podstępu.
Pani Shelby, stojąca na balkonie, przywołała Sama do siebie.
– Samie, spiesz się! Strasznie marudzisz.
– Konie były na paszy – odpowiedział Sam – tchu złapać nie mogę, tak się spieszyłem.
– Pojedziesz z panem Haleyem, jako przewodnik. Nie jedź jednak zbyt szybko, bo Jerry kuleje, trzeba ją oszczędzać.
– Słucham pani! Rzeczywiście klacz prędko iść nie może, będę ostrożny – odpowiedział Sam, rozumiejąc dobrze, o co chodzi.
W tej chwili Haley wyszedł przed dom.
– Czy wszystko gotowe, chłopcy? – zawołał na Negrów.
Sam trzymał mu strzemię, a Andy na boku czekał z końmi. Zaledwie jednak pan Haley usadowił się na siodle, koń jego stanął dęba i zrzucił jeźdźca daleko na murawę.
Powstało ogólne zamieszanie. Wszystkie trzy konie w szalonym galopie pędziły po łące, a Sam i Andy w pogoni za nimi. Ich nawoływania wraz ze szczekaniem psów jeszcze więcej straszyły konie, które też coraz szybciej uciekały. Zdawało się, że ten szalony bieg sprawia im wielką rozkosz. Sam i Andy jak opętani lecieli za nimi. Nie chodziło im naturalnie o przytrzymanie koni, przeciwnie, starali się krzykiem i nawoływaniem odpędzić je jak najdalej. Haley, wściekły, biegał w prawo i lewo, zaklinał i przeklinał, tupał nogami; pan Shelby z balkonu dawał rozporządzenia, których nikt nie rozumiał, a pani Shelby, domyślając się po trosze przyczyny zamieszania, uśmiechała się po kryjomu. Po południu powrócił Sam z zapienionymi końmi, które z triumfem prowadził przed ganek.
– Natychmiast wsiadać! – rozkazał Haley, rozzłoszczony do najwyższego stopnia. – Trzy godziny straciliśmy na tę gonitwę, a ty, ladaco, pewno jesteś temu winien.
– Na Boga, panie! ja bym miał być temu winien?... Dech mi w piersiach zamiera od tej gonitwy, a biedne konie zaraz iść w drogę nie mogą, muszą wytchnąć trochę, trzeba je też oczyścić, bo są całe w błocie i pianie.
Pani Shelby, usłyszawszy z werandy tę rozmowę, zbliżyła się uprzejmie do Haleya i zaprosiła go na obiad, który miał być podany natychmiast, ażeby dłuższej zwłoki nie było. Haley, chcąc nie chcąc, musiał się poddać konieczności. Widział, że trzeba koniom dać wytchnąć rzeczywiście, więc wszedł w najgorszym humorze do domu, a Sam i Andy odprowadzili zbiegów do stajni. Tam śmiali się do rozpuku z wypłatanego figla.
Tymczasem biedna Eliza wyszedłszy z chaty Toma czuła się bardzo nieszczęśliwa i opuszczona. Troski o męża i dziecko ciążyły jej na sercu, droga i cała okolica z każdym krokiem coraz bardziej stawała się obcą; przed nią leżała przyszłość tajemnicza, a może straszna. Myśli w głowie biednej kobiety się plątały; nie mogła powziąć żadnego postanowienia, a blade jej usta powtarzały ciągle:
– Zlituj się, Panie, ratuj moje dziecko!
Chłopczyk spokojnie spał na jej ręku, a ona, raczej biegnąc niż idąc, zaledwie stopami dotykała ziemi. Bez wytchnienia spieszyła naprzód. Przekroczyła już granice dóbr i lasu pana Shelby, kiedy zaczęło świtać. Prawie bezwiednie postępowała podług pewnego planu; jeździła często z panią Shelby do jej krewnych, mieszkających w miasteczku T. nad rzeką Ohio. Tam zamierzała się udać, aby uciec za rzekę.
– Dalej Bóg dopomoże!
Drogą jechały różne furmanki i nieszczęsna Eliza, pomimo niepokoju, zrozumiała, że rozpacz malująca się na jej twarzy i pośpiech zwracały na nią uwagę przejezdnych. Obudziła więc malca i szła z nim dalej tak prędko, jak na to siły dziecka pozwalały. Chłopczyk szedł posłusznie, wkrótce jednak zaczął narzekać na głód i pragnienie. Znajdowali się właśnie w małym lasku, przez który płynął strumyczek. Eliza ukryła się z Harrym za skałą, rozwiązała węzełek i dała dziecku jeść; sama nic przełknąć nie mogła.
Po krótkim odpoczynku znaleźli się znowu na gościńcu. Byli już tak daleko od majątku pana Shelby, że nie potrzebowali się lękać spotkania ze znajomymi, a ponieważ Eliza i jej synek mało różnili się od Białych, więc nie było obawy, żeby mogli wzbudzić podejrzenie. Po południu znaleźli gościnne przyjęcie na fermie, gdzie biedni podróżnicy pokrzepili się i wypoczęli, i jeszcze przed zachodem słońca Eliza ze swoim chłopcem dostała się do miasteczka T. nad rzeką Ohio. Lecz była wyczerpana, poranione nogi zaledwie utrzymać ją mogły. Z niepokojem spojrzała na rzekę.
Ohio przybrała znacznie, jak to zwykle bywa na wiosnę, a kra wartko po niej płynęła. Przy jednym brzegu powstał zator, który stawiał jakby tamę dla napływających brył lodu. Te piętrzyły się coraz wyżej, zajmując stopniowo całą szerokość rzeki, aż do przeciwnego brzegu. Eliza zrozumiała, że żaden przewoźnik nie odważy się przeprawić jej na drugą stronę, weszła jednak do gospody przy drodze, aby zasięgnąć dokładniejszych wiadomości. Uprzejma gospodyni, zajęta przygotowaniem wieczerzy, grzecznie odpowiedziała na zapytanie Elizy, czy łódką przeprawić się nie można na drugą stronę:
– Łódką z powodu kry nikt się dziś przeprawić nie odważy. Czyż koniecznie musicie dostać się na tamtą stronę?
– Przybywamy z daleka i chcielibyśmy, a nawet musimy koniecznie dziś jeszcze przeprawić się przez rzekę – odpowiedziała Eliza żałośnie. – Dziecko moje znajduje się w niebezpieczeństwie – dodała cicho.
– Biedna kobieto, właśnie się tak złożyło nieszczęśliwie. Ale poczekajcie... wieczorem przybędzie tu kupiec, który spróbuje opodal przeprawić się z towarami; może was zabierze. Tymczasem wejdźcie z dzieciątkiem waszym do pokoju, biedactwo płacze ze zmęczenia, tu ma wygodną pościel; wyśpi się i wypocznie.
Eliza ułożyła dziecko do snu i ciężko stroskana usiadła przy łóżku, aby czuwać nad jedynakiem.
Ażeby wiedzieć co zaszło tymczasem, wróćmy do domu pana Shelby. Chociaż gospodyni przyrzekła, że obiad będzie natychmiast podany, minęła dobra godzina, nim państwo Shelby z gościem zasiedli do stołu. Co chwila posyłano kogoś do ciotki Chloe z rozkazem, ażeby się śpieszyła, ale ciotkę bardzo mało obchodziła niecierpliwość pana Haleya.
– Wart jest czegoś gorszego niż czekanie... – mruczała pod nosem ocierając grubym fartuchem łzy, spływające jej ciągle po twarzy.
– Na pewno pójdzie dopiekła – utrzymywał mały Jakub.
– Nie zasłużył na nic lepszego – odpowiedziała ciotka Chloe, dosypując węgli do pieca.
– Chciałbym widzieć, jak się będzie wił w płomieniach! – dodał mały Andy.
Wuj Tom przysłuchiwał się tej rozmowie.
– Dzieci moje, sami nie wiecie, co mówicie – zawołał na koniec. – Wszakże Pismo Święte każe nam modlić się za wrogów, jeśli chcemy być chrześcijanami i zakazuje przeklinać tych, którzy nas prześladują. Prawda, że trudno wstrzymać się od przekleństw i złorzeczeń, ale przy Bożej pomocy można i tego dokazać.
Ciotka Chloe głośno zapłakała, a Tom starał się ją pocieszyć, chociaż i jemu ciężko było na sercu. W końcu zawołano go do pana.
– Słuchaj, Tomie, pan Haley dopiero jutro cię zabierze, możesz dzień dzisiejszy przepędzić, jak chcesz; liczę na to, że jutro będziesz gotów jechać, zaręczyłem mu za ciebie tysiącem dolarów. Pamiętaj, że wyrządziłbyś mi wielką krzywdę, gdybyś użył jakiego fortelu, aby uniknąć poddania się swemu losowi.
Tom wyprostował się i powiedział uroczyście, choć ze smutkiem:
– Panie, czy nie służyłem ci wiernie od pierwszego dnia twego życia? Jakże bym mógł teraz oszukać cię i być ci nieposłusznym?
– Ufam ci, dobry człowiecze, i nigdy bym nie był pomyślał o tym, żeby cię sprzedać, gdyby bieda nie zmusiła mnie do tego.
– Przyślij nam pan zaraz wiadomość, gdzie umieścisz dobrego Toma – powiedziała pani Shelby, zwracając się do Haleya. – Skoro tylko będziemy mogli, chcielibyśmy odkupić go na powrót.
Haley odmruknął coś opryskliwie tonem nie wzbudzającym wcale wiary. Pani Shelby starała się uprzejmą rozmową skracać czas, aby mijał niepostrzeżenie, a biedna Eliza mogła ujść jak najdalej.
Była już druga, kiedy Sam i Andy przyprowadzili konie, na których nie było teraz śladów zmęczenia.
– Czy wasz pan trzyma psy do tropienia zbiegłych Negrów? – zapytał Haley, dosiadając swego rumaka.
– My Negrzy, mamy dużo psów, które dobrze tropić umieją – odpowiedział Sam z głupkowatą miną. – Oto właśnie idzie Bello... Bello, tu!
Ogromny, ociężały terre-neuve zbliżał się w wielkich susach.
– Wsiadaj, błaźnie! – zawołał Haley i smagnął biczem Negrów, którzy krztusili się ze śmiechu. – Jedziemy wprost do rzeki: wszyscy zbiegowie zawsze wprost ku rzece uciekają.
– Tak, panie – zapewniał Sam – ale do rzeki prowadzą dwie drogi: wielki gościniec i droga przez trzęsawiska... Którą wybierzemy? Moczarami mało kto się puszcza.
Może właśnie Eliza tamtędy uciekła.
– Żebym wam mógł uwierzyć, nicponie! – zawołał Haley w zamyśleniu.
Andy o mało nie wybuchnął śmiechem, ale Sam zachował powagę i rzekł:
– Gdy się dobrze zastanowię, to sądzę, że lepiej jechać gościńcem. Przez trzęsawiska nigdy nie jechałem, moglibyśmy zabłądzić. Słyszałem także, iż droga niedaleko rzeki zagrodzona. A cóż ty, Andy, na to?
Andy o niczym nie wiedział, a Haley, z góry przekonany, że Negrom ufać nie można, rozmyślał nad tym, który projekt Sama uważać za lepszy.
Zdawało mu się, że Sam chciał go skłonić do obrania drogi gościńcem, postanowił więc wybrać gorszą i uparł się mimo perswazji jechać trzęsawiskami. Wkrótce znaleźli się na bagnie. Była to widocznie stara, od wielu lat nienawiedzana droga, która dawniej prowadziła do rzeki; obecnie jeżdżono nowym, dobrze utrzymanym gościńcem. Jakiś czas wszystko szło dobrze i konie rączo biegły po miękkim gruncie; lecz potem płoty i rowy coraz częściej zagradzały drogę, coraz więcej też było na niej wybojów i kamieni.
Andy lamentował nad swoją klaczą, Jerry, która kulała i nie powinna była iść w tak daleką drogę. Haley nie troszczył się o to; narzekanie Negrów umocniło go w przekonaniu, że właśnie tą drogą jadąc, wkrótce trafi na ślad Elizy.
– Patrz, Andy, czy to nie kapelusz Elizy tam między krzakami w dolinie? – zawołał Sam w chwili, kiedy droga była prawie nie do przebycia. A po niejakim czasie znowu Andy wołał:
– Tam, tam, na górze... patrz, Eliza! dalibóg, to ona!
Przez takie żarty i kpiny utrzymywali Haleya w ciągłym roztargnieniu i niepokoju. Po upływie godziny dojechali do spichlerza, który stał w poprzek drogi; teraz już jasnym było, że dalej jechać nie podobna.
– A czyż nie mówiłem od razu? – powiedział Sam – teraz utknęliśmy i ani rusz dalej!
– Ty nicponiu! Ty z góry wiedziałeś o tym! ryczał Haley i natychmiast kazał jechać w kierunku gościńca.
Zaledwie upłynęło trzy kwadranse od chwili, gdy Eliza ułożyła dziecko do snu, kiedy Haley z Negrami stanął przed gospodą. Nieszczęśliwa kobieta zobaczyła swoich prześladowców przez okno. Nie było chwili do namysłu. Schwyciła dziecko, i kiedy przybyli mijali okno, kierując się do wejścia, Eliza bocznymi drzwiami uciekła ku rzece. Ale Haley ją spostrzegł, skoczył na konia i starał się przy pomocy Andy’ego i Sama schwycić pożądaną zdobycz. Eliza, zaledwie dotykając ziemi, biegła po schodach prowadzących do rzeki. Wszystkie muskuły i żyły w jej ciele posłuszne były głosowi miłości macierzyńskiej.
Z dzikim krzykiem, w szalonej trwodze skoczyła w mętne fale i znalazła się na najbliższej tafli lodu.
Był to skok straszny. I tylko zrozpaczonym daje Bóg nadludzką siłę. Haley, Sam i Andy zatrzymali się na brzegu, wydając okrzyki podziwu i przerażenia. Olbrzymia bryła lodu zadrgała pod śmiałym skokiem i ciężarem Elizy, ale odważna kobieta nie zawahała się ani na chwilę. Z bryły na bryłę uciekała w szalonym pędzie, dalej, dalej, bez wytchnienia. Poślizgnęła się, upadła, podniosła się znowu i biegła dalej, coraz dalej. Zniszczone trzewiki spadły z jej stóp, ostry lód przecinał jej pończochy, krew każdy krok znaczyła. Ale ona nie czuła bólu; widziała brzeg przed sobą, ziemię, na której miała zyskać wolność, zbliżała się już, już... Wtem silne ramiona męskie pochwyciły ją i pomogły wydostać się na ląd.
– Dzielna, mężna kobieta! – zawołali mężczyźni z podziwem. – To był skok! Teraz odpocznij, biedaczko, niebezpieczeństwo minęło.
– O, miłościwy panie – zawołała Eliza na wpół przytomna – ratujcie mnie! Mój syn sprzedany, a tam stoją prześladowcy.
– Patrz, widzisz tam za wsią duży biały dom? Tam znajdziesz pomoc, dzielna kobieto.
– Dzięki ci, panie stokrotnie dzięki! Błagam was, nie wydajcie mnie – łkała Eliza.
– Wydać ciebie? Nigdy! Należy ci się wolność.
Eliza przycisnęła dziecko do piersi i biegła szybkim krokiem do wskazanego domu. Tymczasem Haley jak przykuty stał na koniu w tym samym miejscu, póki nie stracił jej z oczu. Z głupią miną zwrócił się wreszcie do Sama i Andy’ego, którzy stali za nim.
– Ależ to czarownica! prawdziwy kot dziki! – zawołał z gniewem.
– Ha! jak ona skakała! – krzyknął Sam. – Chyba pan nie wymaga, żebyśmy udali się tą samą drogą w pogoń za nią. Ach, Boże, jak to wyglądało! Jeszcze jeden skok, jeszcze jeden hop! i już na brzegu! Ach, Boże... Andy! Chyba umrę ze śmiechu!
– Ja was nauczę śmiać się, przeklęte gadziny! – wrzasnął Haley, szalony z gniewu i trzasnął im biczem nad głowami.
Czarne głowy pochyliły się z szybkością błyskawicy. Obaj chłopcy raźnio skoczyli na konie i zaczęli cwałować w odwrotnym kierunku, śmiejąc się z uciechy nad nieszczęściem pana Haleya.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.