Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Chata wuja Toma - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chata wuja Toma - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 399 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W KTÓ­RYM CZY­TEL­NIK ZA­WIE­RA ZNA­JO­MOŚĆ Z PRAW­DZI­WIE HU­MA­NI­TAR­NYM CZŁO­WIE­KIEM

O zmierz­chu któ­re­goś dnia zi­mo­we­go, w mie­ście P. w sta­nie Ken­tuc­ky dwaj dżen­tel­me­ni sie­dzie­li przy bu­tel­ce wina w do­stat­nio urzą­dzo­nej ja­dal­ni, oma­wia­li waż­ną za­pew­ne spra­wę. Na­wia­sem mó­wiąc, po­wyż­sze okre­śle­nie sto­su­je się je­dy­nie do jed­ne­go z tych pa­nów, dru­gi bo­wiem był ra­czej prze­ci­wień­stwem dżen­tel­me­na. Ni­ski i krę­py, o gru­bej twa­rzy, na­ce­cho­wa­nej bez­czel­no­ścią i na­pu­szo­ną bru­tal­no­ścią, spra­wiał wra­że­nie osob­ni­ka spod ciem­nej gwiaz­dy, gbu­ra, prze­py­cha­ją­ce­go się łok­cia­mi przez ży­cie. Ubiór jego był do­sto­so­wa­ny do twa­rzy: ka­mi­zel­ka gra­ła wszyst­ki­mi bar­wa­mi tę­czy, błę­kit­ny kra­wat, luź­no zwią­za­ny, był upstrzo­ny ciem­ny­mi punk­ci­ka­mi, na gru­bych pal­cach skrzy­ły się licz­ne pier­ście­nie, a ze zło­te­go łań­cu­cha zwi­sa­ły mno­gie gro­na bre­lo­ków, któ­re po­trą­cał nie­ustan­nie, z upodo­ba­niem przy­słu­chu­jąc się dźwię­kom. Mowa jego była bru­tal­na, na­szpi­ko­wa­na uster­ka­mi i gmin­ny­mi, cza­sem or­dy­nar­ny­mi wy­ra­że­nia­mi.

Na­to­miast dru­gi pan, mr. Shel­by był dżen­tel­me­nem w każ­dym calu. Dom ten na­le­żał do nie­go i świad­czył o do­brym sma­ku i luk­su­so­wych przy­zwy­cza­je­niach go­spo­da­rza.

– Za­pew­niam pana, że Tom jest wy­jąt­ko­wym czło­wie­kiem – mó­wił go­spo­darz – i wszę­dzie dano by mi za nie­go tę cenę. Jest nie­zwy­kle zdol­ny i uczci­wy. Pro­wa­dzi moje go­spo­dar­stwo wzo­ro­wo i re­gu­lar­nie jak me­cha­nizm ze­ga­ro­wy.

– Uczci­wy? O ile Mu­rzyn może być uczci­wy? – od­parł szy­der­czo mr. Hal­ley i do­lał so­bie wina do szklan­ki.

– O nie, po­wia­dam panu, że nie­by­wa­le uczci­wy i re­li­gij­ny. Jego po­boż­ność wzmo­gła się szcze­gól­nie pod wpły­wem mi­sji wę­drow­nej, któ­ra od­wie­dzi­ła nasz kraj czte­ry lata temu. Ufam mu bez­gra­nicz­nie i nie­raz po­wie­rza­łem mu od­po­wie­dzial­ne i pie­nięż­ne zle­ce­nia. Nig­dy nie za­wiódł za­ufa­nia.

– Nie­któ­rzy lu­dzie nie chcą wie­rzyć, aby Mu­rzyn mógł być na­praw­dę szcze­rym chrze­ści­ja­ni­nem – ode­zwał się Hal­ley – a ja w to wie­rzę. Nie­daw­no na­wet na­by­łem taką grat­kę za psie pie­nią­dze, bo wy­tar­go­wa­łem ją u je­go­mo­ścia, któ­ry miał nóż na gar­dle i płót­no w kie­sze­ni. No i za­ro­bi­łem na czy­sto sześć­set do­la­rów. Do­bry był nu­mer – a już­ci. Na ogół re­li­gia jest do­brą rze­czą u Mu­rzy­na. Sęk w tym, że rzad­ko się spo­ty­ka praw­dzi­wą re­li­gię!

Prze­waż­nie gra­ją ko­me­dię.

– A ja panu po­wia­dam, że Tom nie uda­je. Nie­daw­no wy­sła­łem go do Cin­cin­na­ti po pięć­set do­la­rów. Po dro­dze ku­szo­no go: "Ucie­kaj To­mie do Ka­na­dy!" – "Nie" – od­po­wie­dział – "Nie mogę tego zro­bić, go­spo­darz ma do mnie za­ufa­nie". Przy­kro mi się z nim roz­stać… Ale do rze­czy. Dam panu Toma i ba­sta. Je­śli ma pan odro­bi­nę su­mie­nia, to za­do­wo­li się pan To­mem.

– Ja, mr. Shel­by, su­mie­nia mam aku­rat tyle, ile po­wi­nien mieć ku­piec! A w ogó­le z do­brym czło­wie­kiem je­stem skłon­ny do ustępstw, ale cóż ro­bić, cza­sy na­sta­ły ta­kie cięż­kie!…

Sło­wo daję okrop­ne cza­sy!

Wes­tchnął cięż­ko i zno­wu na­peł­nił szklan­kę.

– No, nie­chże pan po­wie ostat­nie sło­wo, Hal­ley! – ode­zwał się Shel­by po krót­kim mil­cze­niu.

– Czy nie ma pan no, bo­daj ja­kie­goś chłop­ca lub dziew­czyn­ki na do­bit­kę?

– To zna­czy… wi­dzi pan, nie mógł­bym się ni­ko­go te­raz po­zbyć. Praw­dę mó­wiąc, zde­cy­do­wa­łem się sprze­dać któ­re­goś z nie­wol­ni­ków tyl­ko dla­te­go, że mnie wa­run­ki ma­te­rial­ne zmu­sza­ją. Nie lu­bię roz­sta­wać się z nie­wol­ni­ka­mi. Tak jest, mój pa­nie.

W tej chwi­li drzwi otwo­rzy­ły się ci­cho, i na pro­gu sta­nął ciem­ny chłop­czyk czte­ro – lub pię­cio­let­ni. Był wy­jąt­ko­wo ład­ny. Czar­ne, po­ły­sku­ją­ce jak je­dwab, mięk­kie wło­sy, roz­kosz­ny­mi kę­dzior­ka­mi oka­la­ły prze­pięk­ny owal dzie­cię­cej, sma­głej twa­rzy. Spod gę­stych i dłu­gich rzęs spo­glą­da­ły błysz­czą­ce, czar­ne jak agat, ła­god­ne i we­so­łe oczy. No­sił ubran­ko z żół­te­go i pą­so­we­go ak­sa­mi­tu; w ko­lo­rze tym było mu bar­dzo do twa­rzy. W ru­chach jego była ja­kaś ko­micz­na, dzie­cię­ca pew­ność sie­bie, wła­ści­wa wszyst­kim pieszcz ochom.

– A! Har­ry! Pro­szę bar­dzo! – za­wo­łał mr. Shel­by – Chwy­taj!

Pod­rzu­cił do góry szy­puł­kę wi­no­gron. Chłop­czyk pod­sko­czył i zręcz­nie zła­pał owoc.

Go­spo­darz ro­ze­śmiał się. Przy­wo­łał chłop­ca i po­gła­skał go po gło­wie.

– A te­raz, po­ka­żesz temu panu, że umiesz tań­czyć i śpie­wać.

Chłop­czyk za­śpie­wał dzi­ką i dziw­ną pieśń mu­rzyń­ską, uzu­peł­nia­jąc me­lo­dię ko­micz­ny­mi ru­cha­mi nóg, rąk i ca­łe­go cia­ła, zna­ko­mi­cie do­sto­so­wa­ny­mi do jej ryt­mu.

– Chwac­ki chło­pak! – za­wo­łał mr. Hal­ley, rzu­ca­jąc mu ka­wa­łek po­ma­rań­czy.

– A te­raz Har­ry po­ka­że, jak cho­dzi dziad Cu­joy, kie­dy do­ku­cza mu reu­ma­tyzm – rzekł mr. Shel­by.

W tej chwi­li fi­gu­ra chłop­czy­ka zmie­ni­ła się nie do po­zna­nia: z gar­bem na ple­cach, opie­ra­jąc się na la­sce, Har­ry po­kuś­ty­kał po po­ko­ju, za­ta­cza­jąc się i po­ty­ka­jąc o róż­ne przed­mio­ty.

Obaj męż­czyź­ni par­sk­nę­li nie­po­ha­mo­wa­nym śmie­chem.

– Hur­ra! Bra­wo! Co za szel­ma! – krzyk­nął mr. Hal­ley. – No in­te­res ubi­ty!

Pod­niósł się i po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu mr. Shel­by.

– Bio­rę tego chłop­ca i spra­wa za­ła­twio­na!

W tej chwi­li drzwi otwo­rzy­ły się ci­cho i do po­ko­ju zaj­rza­ła mło­da, może dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia nie­wol­ni­ca. Z pierw­sze­go wej­rze­nia moż­na było przy­jąć ją za mat­kę ma­łe­go Har­ry'ego. Mia­ła ta­kie same po­ły­sku­ją­ce wło­sy, ta­kie same oczy i rzę­sy. Za­ru­mie­ni­ła się gwał­tow­nie, czu­jąc na so­bie cy­nicz­ne spoj­rze­nie mr. Hal­ley'a. Była bar­dzo zgrab­na. Jej sub­tel­ne ręce i pięk­ne nogi nada­wa­ły jej szcze­gól­ną wy­twor­ność.

– Prze­pra­szam – rze­kła z za­kło­po­ta­niem – Przy­szłam po Har­ry'ego.

– Je­śli chcesz, za­bierz go ze sobą – od­po­wie­dział mr. Shel­by.

Sko­rzy­sta­ła z po­zwo­le­nia skwa­pli­wie. Wzię­ła chłop­ca na ręce i szyb­ko wy­szła z po­ko­ju.

– To­war, pa­lusz­ki li­zać! – za­wo­łał Hal­ley – Przy­się­gam na Jo­wi­sza, to ist­ny skarb! Z taką dziew­czy­ną może pan wzbo­ga­cić się w No­wym Or­le­anie! Wi­dzia­łem, jak pła­co­no ty­sią­ce za gor­sze oka­zy.

– Nie za­mie­rzam bo­ga­cić się w ten spo­sób – od­po­wie­dział su­cho mr. Shel­by. I aby zmie­nić te­mat, od­kor­ko­wał nową bu­tel­kę, na­lał mr. Hal­ley'owi i za­py­tał go, jak mu sma­ku­je wino.

– Pierw­sza kla­sa! – za­wo­łał mr. Hal­ley, kle­piąc swe­go roz­mów­cę po ra­mie­niu, i do­dał ob­ce­so­wo: – No, niech pan po­wie, ile pan żąda za tę dziew­czy­nę?

– Nie jest do sprze­da­nia, mr. Hal­ley. Moja żona nie może się bez niej obejść. Nie sprze­dał­bym jej na wagę zło­ta.

– Ko­bie­ty nie umie­ją ra­cho­wać. Niech no pan po­ka­że im, ile moż­na ku­pić bry­lan­tów, piór i zło­tych ze­gar­ków za zło­to wagi naj­droż­sze­go im czło­wie­ka, a zo­ba­czy pan, in­a­czej za­śpie­wa­ją!… Je­stem go­tów za­ło­żyć się! Na­praw­dę!

– Nie, Hal­ley! Nie war­to o tym mó­wić. Sko­ro po­wie­dzia­łem, że nie, to rzecz skoń­czo­na!

– W ta­kim ra­zie niech mi pan da chłop­ca. Zda­je się, że na to za­słu­ży­łem?

– Ale na co panu chło­piec? Co pan z nim po­cznie?

– Mam przy­ja­cie­la, któ­ry się tym zaj­mu­je. Jego spe­cjal­ność to ład­ni chłop­cy. Wie pan, to to­war dla ama­to­rów. Po­szu­ki­wa­ny w bo­ga­tych do­mach. Pań­ski dia­be­łek bę­dzie się bar­dzo nada­wał.

– Nie chciał­bym go sprze­dać! – od­po­wie­dział w za­my­śle­niu go­spo­darz. – Wi­dzi pan je­stem czło­wie­kiem hu­ma­ni­tar­nym. Nie lu­bię od­ry­wać dzie­ci od ma­tek.

– Ro­zu­mie się, ro­zu­mie się! Na­wet bar­dzo, że tak po­wiem, zro­zu­mia­łe!… Te baby od razu w bek, la­ment, krzy­ki, spa­zmy!… My­śli pan, że spra­wia to komu przy­jem­ność? Trze­ba się do tego za­bie­rać umie­jęt­nie, że tak po­wiem… Ot wy­śle pan mat­kę na ty­dzień – co? – i wszyst­ko pój­dzie jak z płat­ka. Za­nim wró­ci, już po ha­ra­pie! A po­tem mał­żon­ka sza­now­ne­go pana po­da­ru­je jej ja­kieś kol­czy­ki albo róż­ne dro­bia­zgi, no i uspo­koi się baba.

– Mój Boże! Co też pan mówi, mr. Hal­ley.

– Co tam, to nie są na­sze bia­łe ko­bie­ty! Wszyst­ko za­le­ży od tego, jak się do nich za­brać!

Po­wia­da­ją na przy­kład, że od han­dlu nie­wol­ni­ka­mi ser­ce czer­stwie­je. Wca­le tego nie uwa­żam! Cho­dzi o to, że ja nie po­stę­pu­ję tak jak inni. Wi­dzia­łem ta­kich, co to od­ry­wa­li dzie­ci od ma­tek prze­mo­cą i z miej­sca sprze­da­wa­li. Mat­ka krzy­czy, pła­cze, roz­pa­cza… I co w tym do­bre­go? Pod­ły sys­tem, po­wia­dam panu! To tyl­ko psu­je to­war! Wi­dzia­łem w No­wym Or­le­anie dzie­wu­chę – moż­na śmia­ło po­wie­dzieć – pięk­na! No i co? Zmar­no­wa­li ją, wła­śnie wsku­tek tego sys­te­mu. Idio­ta, któ­ry ją ku­pił, chcąc po­zbyć się jej dziec­ka, ode­rwał je siłą… Po­pa­trzał­by pan na nią… Roz­wście­czo­na jak praw­dzi­wa bia­ła mat­ka. Mio­ta się, krzy­czy, hu­czy, prze­kli­na – aż strach było pa­trzeć… Jed­nak dziec­ko za­bra­li. A ona wzię­ła i zwa­rio­wa­ła, i po ty­go­dniu wy­cią­gnę­ła ko­pyt­ka!… Kto stra­cił? Wła­ści­ciel. A dla­cze­go? Dla­te­go, że nie był ostroż­ny! Nie ma o czym mó­wić! Za­wsze le­piej być ludz­kim, hu­ma­ni­tar­nym. Prze­ko­na­łem się z wła­sne­go, że tak po­wiem, do­świad­cze­nia! Po krót­kiej prze­rwie, roz­siadł­szy się w fo­te­lu i skrzy­żo­waw­szy ręce, pe­łen za­do­wo­le­nia z sie­bie i za­ra­zem uda­nej skrom­no­ści, cią­gnął da­lej:

– Ro­zu­mie się, nie na­le­ży sie­bie sa­me­go chwa­lić, ale mó­wię dla­te­go, że to świę­ta praw­da, że tak po­wiem… Zda­je się, po­wszech­nie wia­do­mo, że nikt nie ma tak wspa­nia­łych par­tii Mu­rzy­nów, jak, ja… Wszy­scy moi nie­wol­ni­cy są do­brze utu­cze­ni i zdro­wi i umie­ra ich znacz­nie mniej, niż u in­nych. A cały mój se­kret po­le­ga na tym, że ja z nimi ob­cho­dzę się po ludz­ku. Tak, mu­szę po­wie­dzieć, że hu­ma­ni­tar­ność jest pod­sta­wą mego in­te­re­su!

Mr. Shel­by nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć.

– Na­tu­ral­nie! – mruk­nął nie­pew­nie, prze­ra­żo­ny bez­czel­no­ścią han­dla­rza.

– Trze­ba panu wie­dzieć, że kpio­no ze mnie za to… Ta­kie po­glą­dy nie są w mo­dzie, ale ja, mój pa­nie, dam so­bie za nie gło­wę od­rą­bać! Wszak im to za­wdzię­czam ma­ją­tek! No tak!

Mogę po­wie­dzieć, że moje my­śli do­brze mi za­pła­ci­ły za wy­pro­du­ko­wa­nie.

Hal­ley ro­ze­śmiał się, uwa­ża­jąc kon­cept za na­der dow­cip­ny.

W za­pew­nie­niach tego czło­wie­ka było tyle bez­czel­no­ści i oso­bli­we­go non­sen­su, że mr. Shel­by nie mógł się po­wstrzy­mać i par­sk­nął śmie­chem.

– To dziw­ne – kon­ty­nu­ował gość, za­chę­co­ny śmie­chem go­spo­da­rza. – Nie mo­głem prze­ko­nać swo­ich ko­le­gów. Mia­łem ta­kie­go jed­ne­go, pra­co­wa­łem z nim do spół­ki. Zręcz­ny był fa­cet? Tyl­ko wzglę­dem Mu­rzy­nów ist­ny dia­beł! Uwa­żał, że tak po­win­no być, bo poza tym nie zna­łem lep­sze­go nad Toma Lo­ke­ra czło­wie­ka.

Po­wia­dam cza­sem: "I po co tłuc mu­rzyn­ki po łbie, kie­dy pła­czą i tę­sk­nią? Co ci z tego przyj­dzie? Jaki po­ży­tek? Niech so­bie wyją, ani cię to zię­bi, ani grze­je. Taka już ich na­tu­ra! Wa­lisz je, a one brzyd­ną i cho­ru­ją, i tra­cą na war­to­ści! Wie­rzaj mi, że ludz­kie trak­to­wa­nie, że tak po­wiem, bar­dziej po­pła­ca! Jemu na gło­wie koł­ki cio­saj – nie po­mo­że! Na­psuł mi pię­ścia­mi tyle to­wa­ru, że ze­rwa­łem z nim, cho­ciaż kuta była be­stia na wszyst­kie nogi i ser­ce miał zło­te.

– I uwa­ża pan na­praw­dę, że pań­ski sys­tem jest lep­szy?

– O pa­nie! Trze­ba tyl­ko do­brze wy­tre­so­wać Mu­rzy­na, a wów­czas to moż­na z nimi ro­bić, co się żyw­nie spodo­ba.

– W ta­kim ra­zie przy­pusz­czam, że moi Mu­rzy­ni są źle wy­tre­so­wa­ni.

– Moż­li­we. Wy tu, w Ken­tuc­ky roz­piesz­cza­cie Mu­rzy­nów, a to im tyl­ko na szko­dę wy­cho­dzi. Weź­my ta­kie­go, na przy­kład, ne­gra. Pan Bóg po to nie­bo­ra­ka stwo­rzył, aby prze­cho­dził z rąk do rąk, aby dziś moż­na go było spła­wić To­mo­wi, ju­tro Dic­ko­wi, a po­ju­trze – li­cho wie komu. I nie na­le­ży w nich wpa­jać prze­róż­nych tam fan­ta­zji, na­dziei, bo to tyl­ko po­gar­sza ich sy­tu­ację. Dla­te­go też po­wia­dam, że le­piej wy­szli­by na tym pań­scy Mu­rzy­ni, gdy­by pan trak­to­wał ich tak, jak na in­nych plan­ta­cjach…

W mil­cze­niu obaj wy­łu­ski­wa­li orze­chy. Wresz­cie ode­zwał się Hal­ley.

– No i co pan po­sta­no­wił?

– Po­ra­dzę się żony. Niech pan przyj­dzie mię­dzy szó­stą a siód­mą.

Han­dlarz nie­wol­ni­ków po­że­gnał się i wy­szedł.

– I ja nie mogę spu­ścić tego ło­tra ze wszyst­kich scho­dów! – z głu­chą roz­pa­czą my­ślał mr. Shel­by – gdy­by mi daw­niej po­wie­dzia­no, że będę zmu­szo­ny sprze­dać Toma jed­ne­mu z tych prze­klę­tych han­dla­rzy nie­wol­ni­ków, od­po­wie­dział­bym: czy je­stem gor­szy od psa?! A jed­nak to ko­niecz­ne! Tak, ko­niecz­ne! A sy­nek Eli­zy? I ile przy­kro­ści do­znam od żony!… O, te dłu­gi! W sta­nie Ken­tuc­ky sy­tu­acja nie­wol­ni­ków była o wie­le lep­sza niż gdzie in­dziej. Spo­koj­ne, re­gu­lar­ne go­spo­dar­stwo rol­ne nie wy­ma­ga­ło tej go­rącz­ki pra­cy, któ­ra była ko­niecz­na w sta­nach po­łu­dnio­wych. Go­spo­da­rze za­do­wa­la­li się skrom­niej­szym do­cho­dem i nie za­po­mi­na­li cał­ko­wi­cie o in­te­re­sach swych bliź­nich.

Na wi­dok róż­nych scen, ob­ja­wia­ją­cych roz­czu­la­ją­cą wier­ność nie­wol­ni­ków, od­da­nych swym pa­nom całą du­szą, licz­ni po­dróż­ni­cy pod­da­wa­li się uro­kom wskrze­szo­nych le­gend cza­sów pa­triar­chal­nych. Nie­ste­ty, nad wzru­sza­ją­cy­mi sce­na­mi po­szcze­gól­nych sie­la­nek uno­sił się upiór groź­ne­go pra­wa. Póki pra­wo uwa­ża­ło Mu­rzy­nów za rzecz, bę­dą­cą nie­ogra­ni­czo­ną wła­sno­ścią pana, póki ru­ina, nie­ostroż­ność bia­łe­go go­spo­da­rza mo­gła zmu­sić nie­wol­ni­ków do przej­ścia od spo­koj­ne­go i względ­nie szczę­śli­we­go ży­cia pod opie­ką hu­ma­ni­tar­ne­go wła­ści­cie­la do ży­cia peł­ne­go udrę­ki, nie­ludz­kie­go mo­zo­łu i osta­tecz­nej roz­pa­czy – póty hań­ba strasz­li­wa pla­mi­ła su­mie­nie ludz­ko­ści.

Mr. Shel­by był do­brym i tro­skli­wym go­spo­da­rzem. Ale wsku­tek nie­uda­nych spe­ku­la­cji fi­nan­so­wych za­brnął w dłu­gi. We­ksle jego zna­la­zły się w rę­kach mr. Hal­ley'a, któ­ry pra­gnął z tego cią­gnąć jak naj­więk­sze ko­rzy­ści.

Eli­za, pod­cho­dząc do drzwi, usły­sza­ła, jak mó­wio­no o sprze­da­ży Mu­rzy­nów. Chcia­ła po­stać chwi­lę i pod­słu­chać, ale w tej chwi­li za­wo­ła­ła ją go­spo­dy­ni. W każ­dym ra­zie zda­wa­ło się jej, że na­po­my­ka­no o jej synu. W prze­ra­że­niu przy­tu­li­ła chłop­ca do pier­si i po­bie­gła do pani Shel­by.

– Eli­zo, co się z tobą dzie­je? – za­py­ta­ła mrs. Shel­by, zdzi­wio­na wy­jąt­ko­wą nie­zręcz­no­ścią i roz­tar­gnie­niem nie­wol­ni­cy.

– O, wiel­moż­na pani! W ja­dal­ni pan roz­ma­wiał z kup­cem… Czy pan zgo­dzi się sprze­dać mego Har­ry'ego?

– Ależ nie, Eli­zo! Co za głup­stwa! Wiesz, że pan nie sprze­da­je nie­wol­ni­ków, je­śli jest z nich za­do­wo­lo­ny. Zresz­tą komu po­trzeb­ny twój Har­ry?… Prze­stań pła­kać i ubierz mnie. Czy ja bym po­zwo­li­ła! Je­steś na­praw­dę prze­sad­na, gdy cho­dzi o twe­go syn­ka. Kto­kol­wiek do nas przy­cho­dzi, od razu my­ślisz, że przy­szedł za­brać Har­ry'ego.

Sło­wa mrs. Shel­by uspo­ko­iły Eli­zę. Mia­ła bez­gra­nicz­ne za­ufa­nie do swej pani, któ­ra słusz­nie sły­nę­ła z ro­zu­mu, pod­nio­słych za­sad, wro­dzo­nej szla­chet­no­ści i re­li­gij­no­ści. Pani Shel­by w isto­cie nie okła­my­wa­ła jej. Wie­rząc w do­broć męża i nie zna­jąc jego kło­po­tów fi­nan­so­wych, nie po­są­dza­ła go o ha­nieb­ne za­mia­ry sprze­da­nia nie­wol­ni­ków.MAT­KA

Eli­zę wy­cho­wy­wa­ła sama pani Shel­by. Dla­te­go ucho­dzi­ła w tym domu za pu­pil­kę. Jak więk­szość mu­la­tek mia­ła cza­ru­ją­cy wdzięk, gra­cję ru­chów i mięk­ki piesz­czo­tli­wy głos; na­praw­dę ośle­pia­ją­cą uro­dę łą­czy­ła z za­le­ta­mi pięk­ne­go i szla­chet­ne­go cha­rak­te­ru. Wy­cho­wa­na sta­ran­nie w do­brych za­sa­dach, unik­nę­ła licz­nych de­mo­ra­li­zu­ją­cych po­kus, któ­re gu­bią więk­szość ład­nych nie­wol­nic.

Mąż jej – Je­rzy Har­ris – był pięk­nym sil­nym i bar­dzo pra­co­wi­tym nie­wol­ni­kiem. Przez ja­kiś czas pra­co­wał w fa­bry­ce wor­ków, gdzie wkrót­ce za­jął przo­du­ją­ce sta­no­wi­sko. Wy­na­lazł na­wet ma­szy­nę do trze­pa­nia ko­no­pi. Nie­by­wa­le zdol­ny, zjed­nał so­bie lu­dzi wdzię­kiem swych ma­nier, oso­bli­wym uro­kiem nie­prze­cięt­nej oso­bo­wo­ści. A jed­nak był rze­czą, tyl­ko rze­czą swe­go sro­gie­go wła­ści­cie­la, któ­ry nie omiesz­kał sko­rzy­stać z praw wła­sno­ści. Zwie­dziw­szy pew­ne­go razu fa­bry­kę, w któ­rej Je­rzy pra­co­wał, obej­rzaw­szy jego wy­na­la­zek, pod wpły­wem ja­kiejś tę­pej za­zdro­ści ode­brał go z fa­bry­ki, mimo go­rą­cych próśb i na­mów dy­rek­to­ra, i zmu­sił do cięż­kich ro­bót po­lnych. Sam Je­rzy nie miał nic do po­wie­dze­nia, mu­siał słu­chać, za­ci­ska­jąc zęby i po­skra­mia­jąc swój gniew i roz­pacz.

Eli­zę po­ślu­bił jesz­cze za szczę­śli­wych cza­sów pra­cy w fa­bry­ce. Przez dwa pierw­sze lata wi­dy­wa­li się bar­dzo czę­sto i nic nie za­kłó­ca­ło ich szczę­ścia, prócz śmier­ci dwóch nie­mow­ląt, któ­re zmar­ły wkrót­ce po uro­dze­niu. Do­pie­ro okrut­ny ka­prys wła­ści­cie­la, za jed­nym za­ma­chem zni­we­czył ich szczę­ście i na­dzie­je na lep­szą przy­szłość.

Je­rzy nie wi­dział przed sobą nic prócz cięż­kie­go tru­du, okrut­nych znie­wag i nę­dzy. Go­spo­darz i jego sy­na­lek bili go, znę­ca­li się nad nim i szu­ka­li spo­so­bów co­raz okrut­niej­szych po­głę­bie­nia jego nie­do­li. Nie­na­wi­dząc ro­dzi­ny Shel­by, wła­ści­ciel Je­rze­go krzy­wym okiem spo­glą­dał na jego mał­żeń­stwo z Eli­zą i wresz­cie po­sta­no­wił go oże­nić z wła­sną nie­wol­ni­cą. Wpraw­dzie mał­żeń­stwo z Eli­zą było uświę­co­ne przez Ko­ściół, ale wszak Mu­rzyn jest tyl­ko rze­czą, któ­rej nie do­ty­czą sa­kra­men­ty bia­łych. Po­wścią­ga­jąc swój gniew do cza­su, Je­rzy po­sta­no­wił w naj­bliż­szym cza­sie uciec do Ka­na­dy i zwie­rzył się ze swe­go pla­nu Eli­zie. Upa­try­wał ra­tu­nek je­dy­nie w uciecz­ce do kra­ju, gdzie nie ma nie­wol­nic­twa.WIE­CZÓR W CHA­CIE WUJA TOMA

Cha­ta wuja Toma była nie­wiel­ką z de­sek skle­co­ną przy­bu­dów­ką do domu wła­ści­cie­la. Do chat­ki przy­le­ga­ła dział­ka ogro­du, bar­dzo sta­ran­nie utrzy­my­wa­na. Wzdłuż fa­sa­dy wiły się pędy ogrom­nej pą­so­wej be­go­nii i peł­za­ją­cej róży, przy­kry­wa­ją­ce gę­stym li­sto­wiem nie­ocio­sa­ne de­ski przy­bu­dów­ki.

Na­stę­pu­je wie­czór. W "domu" jest już po ko­la­cji, więc ciot­ka Chloe, pierw­sza ku­char­ka na fol­war­ku, spie­szy do chat­ki, aby przy­rzą­dzić wie­cze­rzę, wła­sne­mu mę­żo­wi. Twarz ciot­ki Chloe jest czar­na, błysz­czą­ca, jak pie­ro­gi jej ku­char­skie­go kunsz­tu, i z bez­gra­nicz­ną do­bro­dusz­no­ścią wy­glą­da spod za­lot­ne­go tur­ba­nu.

Ku­char­ka była z niej zna­ko­mi­ta, od­da­na swej pra­cy całą du­szą i ca­łym ser­cem. Nie było gą­ski, ani in­dycz­ki, któ­ra by nie za­drża­ła na jej wi­dok od łap do czub­ka, w prze­czu­ciu bez­sław­nej i przed­wcze­snej śmier­ci. Na próż­no inni adep­ci sztu­ki ku­li­nar­nej gło­wi­li się nad se­kre­tem nie­skoń­cze­nie uroz­ma­ico­nych pie­ro­gów – ar­cy­dzie­ła jej kunsz­tu. Bra­ła się do pra­cy z ist­nym na­tchnie­niem zwłasz­cza, gdy trze­ba było wy­dać pro­szo­ny obiad. Czy­ni­ła to z wiel­ką sa­tys­fak­cją i z we­wnętrz­nym za­do­wo­le­niem, i za­wsze cie­szy­ła się szcze­rze na wi­dok go­ści. Sze­ro­ka izba była urzą­dzo­na bar­dzo skrom­nie.

W jed­nym ką­cie sta­ło łóż­ko, przy­kry­te śnież­no bia­łą po­ście­lą, obok na pod­ło­dze le­żał dy­wa­nik. To uświę­co­ny za­ką­tek ciot­ki Chloe i nikt nie śmiał tu wtar­gnąć bez jej po­zwo­le­nia. W dru­gim ką­cie – dru­gie mniej pa­rad­ne łóż­ko. Na ścia­nach ob­ra­zy, ilu­stru­ją­ce hi­sto­rię świę­tą, i por­tret ge­ne­ra­ła Wa­shing­to­na.

Na skle­co­nej z de­sek ław­ce sie­dzą dwaj chłop­cy, o czar­nych pu­co­ło­wa­tych twa­rzach, kę­dzie­rza­wych wło­sach i pło­mien­nych oczach. Z uwa­gą przy­glą­da­ją się pierw­szym nie­uda­nym pró­bom cho­dze­nia, nie­speł­na rocz­ne­go nie­mow­lę­cia. Na wprost ku­chen­ki stoi sta­ry, ku­la­wy stół, przy któ­rym sie­dzi wuj Tom, pra­wa ręka mrs. Shel­by – Mu­rzyn her­ku­le­so­wej bu­do­wy, o wy­so­kim i sze­ro­kim tor­sie, ku­li­stej gło­wie i spo­koj­nym, po­waż­nym ob­li­czu ra­so­we­go Afry­ka­ni­na. Ude­rza w nim ja­kiś swo­isty stop god­no­ści oso­bi­stej z po­kor­ną i wzru­sza­ją­cą pro­sto­tą.

Uważ­nie spo­glą­da na ta­bli­cę, na któ­rej kre­śli ogrom­ne li­te­ry pod dyk­tan­do trzy­na­sto­let­nie­go syna dzie­dzi­ca, Je­rze­go.

– Nie tak, wuju To­mie – po­pra­wia Je­rzy – U cie­bie wy­cho­dzi nie "b", lecz "w".

– Istot­nie? – pyta wuj Tom, z bez­gra­nicz­nym sza­cun­kiem pa­trząc na chłop­ca.

– Jak to bia­li wszyst­ko ro­bią ła­two! – ode­zwa­ła się ciot­ka Chloe z dumą zer­ka­jąc na Je­rze­go. – Ser­ce się ra­du­je, gdy mło­dy pa­nicz przy­cho­dzi wie­czo­ra­mi uczyć nas mą­dro­ści.

– Ale te­raz je­stem strasz­nie głod­ny, cio­tecz­ko Chloe – od­po­wie­dział chło­piec – Czy pla­cusz­ki pręd­ko będą go­to­we?

Chloe już po chwi­li rzu­ci­ła na ta­le­rzyk wspa­nia­ły, za­ru­mie­nio­ny i pach­ną­cy pla­cek i na­la­ła do ta­le­rza do­sko­na­łej zupy.

Po ko­la­cji ciot­ka Chloe na­kar­mi­ła dzie­ci, umy­ła naj­młod­szą dziew­czyn­kę, po­sa­dzi­ła ją na ko­la­nach ojca i za­czę­ła sprzą­tać ze sto­łu. Chłop­cy zaś bie­ga­li wko­ło Toma i Je­rze­go, wy­da­jąc ogłu­pia­ją­ce, dzi­kie okrzy­ki. Swa­wo­li­li nie zwra­ca­jąc uwa­gi na groź­by mat­ki, póki nie ogar­nę­ło ich zmę­cze­nie. Wów­czas ciot­ka Chloe roz­sta­wi­ła skła­da­ne łóż­ko i za­wo­ła­ła:

– Piotr, Moj­żesz do łóż­ka! Dziś od­bę­dzie się u nas ze­bra­nie.

– Mamo, nie chce się nam spać. Po­zwól i nam słu­chać. To ta­kie we­so­łe!

– Złóż łóż­ko z po­wro­tem – wsta­wił się Je­rzy – i po­zwól im po­słu­chać, o czym roz­pra­wia­ją star­si.

– No, niech i tak bę­dzie – zgo­dzi­ła się Mu­rzyn­ka.

– Na czym oni będą sie­dzieć? – na­rze­ka­ła ciot­ka Chloe, sprzą­ta­jąc izbę. – Od iluż to lat od­by­wa­ją się każ­dej nie­dzie­li mi­tyn­gi u wuja Toma, a nig­dy nie ma na czym sie­dzieć. Czy­niąc za­dość za­fra­so­wa­nej go­spo­dy­ni wto­czo­no do po­ko­ju dwie be­czuł­ki, na­peł­nio­no je ka­mie­nia­mi i na­kry­to desz­czuł­ka­mi. Prze­wró­co­no rów­nież do góry dnem kil­ka ka­dzi, parę du­żych drew­nia­nych wia­de­rek i na­pra­wio­no nie­pew­ne stoł­ki.

Nie­ba­wem cha­ta wuja Toma za­peł­ni­ła się gro­mad­ką lu­dzi róż­ne­go wie­ku, po­czy­na­jąc od si­we­go osiem­dzie­się­cio­let­nie­go star­ca i koń­cząc na wy­rost­kach. Z po­cząt­ku gwa­rzo­no o tym i owym. Na­stęp­nie za­czę­ły się śpie­wy. In­to­no­wa­no może gę­gli­wie, ale z praw­dzi­wym uczu­ciem, psal­my o brze­gach Jor­da­nu, o zie­mi Cha­na­ań­skiej i o No­wem Je­ru­za­lem. Nie­któ­rzy na­wet śmie­li się i pła­ka­li ze wzru­sze­nia, jak gdy­by już wi­dzie­li przed sobą Zie­mię Obie­ca­ną. Na­stęp­nie Je­rzy Shel­by od­czy­tał dwa roz­dzia­ły Pi­sma Świę­te­go. Wy­cho­wa­ny w du­chu re­li­gij­nym, te­raz zaś za­chę­co­ny uwa­gą słu­cha­czy ko­men­to­wał świę­te tek­sty, a czy­nił to z taką wy­mo­wą i tak ro­zum­nie, że zy­skał po­chwa­ły mło­dych i bło­go­sła­wień­stwa star­szych słu­cha­czy.Lecz za praw­dzi­wy au­to­ry­tet w spra­wach re­li­gij­nych ucho­dził wuj Tom. Wy­róż­niał się mię­dzy ro­da­ka­mi przy­ro­dzo­ną mo­ral­no­ścią i nie­po­spo­li­tym, ja­snym i tę­gim umy­słem. To też w tym gro­nie ucho­dził nie­ja­ko za ka­pła­na, za naj­lep­sze­go na­wet z ka­pła­nów. Tym ra­zem mo­dlił się tak żar­li­wie i prze­ma­wiał tak na­mięt­nie i wy­mow­nie, że słu­cha­cze pła­ka­li z za­chwy­tu i wzru­sze­nia.

Tym­cza­sem w "domu" mr. Shle­by i mr. Hal­ley prze­glą­da­li uważ­nie ja­kieś do­ku­men­ty.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku – orzekł w koń­cu han­dlarz nie­wol­ni­ków – brak tyl­ko pań­skie­go pod­pi­su.

Mi­ster Shel­by pod­pi­sał ze skwa­pli­wo­ścią czło­wie­ka, któ­ry chce czym prę­dzej po­zbyć się nie­mi­łej spra­wy.

– In­te­res ubi­ty! – wo­łał mr. Hal­ley cho­wa­jąc do­ku­men­ty do tecz­ki i pod­no­sząc się ocię­ża­le.

– Tak, in­te­res ubi­ty – po­wtó­rzył w za­my­śle­niu go­spo­darz i po­że­gnaw­szy mr. Hal­ley'a, za­cią­gnął się moc­nym cy­ga­rem.POD­SŁU­CHA­NA ROZ­MO­WA

– Ar­tu­rze – za­py­ta­ła mrs. Shel­by swe­go męża – któż to był u cie­bie?

– Nie­ja­ki Hal­ley – od­po­wie­dział z za­kło­po­ta­niem mr. Shel­by.

– Czy han­dlarz nie­wol­ni­ków?

– Dla­cze­go tak są­dzisz, Emi­lio? – za­py­tał mr. Shel­by, nie­spo­koj­nie spo­glą­da­jąc na żonę.

– Mó­wi­ła mi Eli­za. Przy­szła do mnie zroz­pa­czo­na i twier­dzi­ła, że sie­dzi u cie­bie han­dlarz nie­wol­ni­ków i chce ku­pić jej chłop­ca. Po­wie­dzia­łam jej, że chy­ba osza­la­ła.

– Tak, Emi­lio – ode­zwał się po chwi­li mr. Shel­by, gdyż po­sta­no­wił od razu wy­ja­śnić mę­czą­cą sy­tu­ację. – Nig­dy bym do­tych­czas nie przy­pusz­czał. Ale je­stem w tak okrop­nym po­ło­że­niu, że nie mam in­ne­go wyj­ścia i mu­szę sprze­dać któ­re­goś z na­szych lu­dzi.

– Sprze­dać?… I temu osob­ni­ko­wi?… To nie­moż­li­we!…

– Nie­ste­ty, tak, spra­wa już za­ła­twio­na… Sprze­da­łem Toma…

– Toma? Tego do­bre­go i od­da­ne­go całą du­szą czło­wie­ka, któ­ry słu­ży u nas od dzie­ciń­stwa?… Ale wszak przy­rze­kłeś go wy­zwo­lić… O Boże wiel­ki! Te­raz mogę uwie­rzyć we wszyst­ko, w to na­wet… że po­tra­fisz sprze­dać ma­łe­go Har­ry'ego, je­dy­ną po­cie­chę jego mat­ki, mo­jej bied­nej Eli­zy!

– Masz słusz­ność – od­po­wie­dział z mi­mo­wol­ną go­ry­czą mr. Shel­by – sprze­da­łem rów­nież Har­ry'ego… Zresz­tą cóż dziw­ne­go? Wszy­scy do­oko­ła co­dzien­nie nie­mal sprze­da­ją i ku­pu­ją nie­wol­ni­ków i nikt nie pa­trzy na nich jak na po­two­rów mo­ral­nych – jak ty te­raz na mnie.

– O, Boże, nie cho­dzi o sam fakt sprze­da­ży, ale o tych, któ­rych sprze­da­łeś. Czy nie mo­głeś wy­brać in­nych?

– Nie mo­głem. Za nich pła­co­no mi naj­wię­cej… Owszem, za Eli­zę chcie­li mi dać tyle, ile za Toma i Har­ry'ego ra­zem. Ale zna­jąc two­je przy­wią­za­nie do tej dziew­czy­ny, od­mó­wi­łem.

Prze­to pro­szę cię, abyś mnie nie są­dzi­ła zbyt su­ro­wo.

– Wy­bacz, mój przy­ja­cie­lu. Je­stem tak oszo­ło­mio­na i zmar­twio­na, że sama nie wiem, co mó­wię. Ale czy nie moż­na in­a­czej po­ra­dzić? Ja oso­bi­ście go­to­wa je­stem wy­rzec się wie­lu rze­czy. Nie, to chy­ba nie­moż­li­we! Ode­rwać Toma od tego wszyst­kie­go, co­śmy go sami na­uczy­li czcić i ko­chać! Po­zba­wić Eli­zę dziec­ka i ska­zać ją na przed­wcze­sną śmierć z roz­pa­czy?

– Ach Emi­lio, wierz mi, ja sam cier­pię głę­bo­ko, ale nie mo­głem in­a­czej po­stą­pić. Nie wta­jem­ni­cza­łem cię do­tych­czas w nasz stan ma­jąt­ko­wy. Mu­szę ci wy­znać, że gro­zi­ła nam zu­peł­na ru­ina, że gdy­bym nie sprze­dał Toma i chło­pa­ka, mu­siał­bym sprze­dać dom i całe go­spo­dar­stwo. Hal­ley miał moje we­ksle i mógł mi dyk­to­wać wa­run­ki. Spie­nię­ży­łem wszyst­ko, co mo­głem, za­dłu­ży­łem się na­wet, ale i tego było mało.

Mrs. Shel­by nie od­po­wia­da­ła. Ukry­ła twarz w dło­niach i ci­cho ję­cza­ła.

– Prze­klę­te nie­wol­nic­two! – rze­kła wresz­cie. – A ja, na­iw­na, wy­obra­ża­łam so­bie, że moż­na to zło prze­mie­nić w do­bro.

– Emi­lio, zda­je się, że sta­jesz się abo­li­cjo­nist­ką.

– Abo­li­cjo­nist­ką? O gdy­by wszy­scy abo­li­cjo­ni­ści tak zna­li nie­wol­nic­two jak ja, to in­a­czej by jesz­cze mó­wi­li! Jaka szko­da, że nie mam in­nych klej­no­tów, prócz tego zło­te­go ze­gar­ka. Gdy­bym mo­gła oca­lić ma­łe­go Har­ry'ego, od­da­ła­bym wszyst­ko, co po­sia­dam.

– Nie­ste­ty, nic już się nie da na­pra­wić. Ju­tro rano Hal­ley przy­je­dzie po swą wła­sność. Ja wy­ja­dę wcze­śniej… nie będę mógł pa­trzeć na upro­wa­dze­nie Toma… Ra­dzę ci wy­je­chać rów­nież z sa­me­go rana z Eli­zą do są­sia­dów. Le­piej bę­dzie, je­śli nie zo­ba­czy.

– O, nie, nig­dy w ży­ciu! – za­wo­ła­ła mrs. Shel­by – Nie po­rzu­cę bied­ne­go sta­re­go Toma. A Eli­za? Co się z nią sta­nie! Za ja­kie grze­chy spo­ty­ka nas tak cięż­ka kara!

W są­sied­nim po­ko­ju sta­ła Eli­za i pod­słu­chi­wa­ła. Prze­czu­wa­ła praw­do­po­dob­nie, że o niej to­czy się roz­mo­wa.

Kie­dy mrs. Shel­by umil­kła, Eli­za, bla­da, drżą­ca, po ci­chu wy­co­fa­ła się z po­ko­ju i wró­ci­ła do sie­bie. Na łóż­ku le­żał Har­ry i uśmie­chał się bło­go przez sen.

– Bied­ne dziec­ko moje! – szep­nę­ła mat­ka – sprze­da­no cię! Ale nie bój się, mój miły chłop­czy­ku, ura­tu­ję cię!

Na ar­ku­si­ku pa­pie­ru szyb­ko na­kre­śli­ła kil­ka zdań:

"Dro­ga pani! Niech mnie pani nie uwa­ża za nie­wdzięcz­ną. Sły­sza­łam pani roz­mo­wę z pa­nem. Mu­szę ura­to­wać swe dziec­ko; nie bierz­cie mi tego za złe. Niech pa­nią Bóg wy­na­gro­dzi za do­bre ser­ce".

Na­pi­sa­ła ad­res, po czym zwią­za­ła w wę­ze­łek bie­li­znę i ubra­nie syna. Ubra­ła się pręd­ko i obu­dzi­ła chłop­czy­ka.

– Ci­cho, Har­ry – rze­kła – zły czło­wiek chce przyjść i za­brać mego ma­łe­go Har­ry'ego. Ale ja nie po­zwo­lę, aby cię za­bra­no; i wolę sama z tobą odejść, uciec od złe­go czło­wie­ka.

Otu­liw­szy się chu­s­tą, wzię­ła go na ręce i ci­cha­czem przez we­ran­dę wy­szła z domu. Noc była świe­ża, ja­sna i gwieź­dzi­sta. Eli­za za­trzy­ma­ła się przed cha­tą wuja Toma i lek­ko stuk­nę­ła do okna.

– Kto tam? – roz­legł się głos Chloe, któ­ra po chwi­li uchy­li­ła za­sło­ny. – Ach, mój Boże, to Eli­za! Tom, wsta­waj pręd­ko! Eli­za przy­szła.

Tom ze­rwał się z łóż­ka i za­pa­lił świe­cę, któ­ra oświe­tli­ła bla­de i znę­ka­ne ob­li­cze Eli­zy.

– Ucie­kam – z tru­dem chwy­ta­jąc dech, szep­nę­ła Eli­za. – Nasz pan sprze­dał moje dziec­ko!

– Sprze­dał! – za­wo­ła­li z prze­ra­że­niem mał­żon­ko­wie.

– Tak – od­po­wie­dzia­ła Eli­za – Sły­sza­łam jak pan mó­wił do pani, że sprze­dał mego syn­ka, a tak­że cie­bie, wuju To­mie… sprze­dał han­dla­rzo­wi, któ­ry ju­tro rano po was przy­je­dzie…

Mu­rzyn z cięż­kim ję­kiem osu­nął się na sto­łek i spu­ścił gło­wę na pier­si.

– Boże, ra­tuj nas nie­szczę­snych! – krzyk­nę­ła ciot­ka Chloe. – Nie mogę uwie­rzyć! Cóż złe­go uczy­nił Tom, że pan sprze­dał go han­dla­rzo­wi?

– Nic złe­go – od­par­ła Eli­za. – Pan nie chciał go sprze­dać, a pani, po­wia­dam wam, to ist­ny anioł… Bła­ga­ła, wsta­wia­ła się za nami, ale pan po­wie­dział, że to było ko­niecz­ne, bo in­a­czej han­dlarz za­brał­by mu cały dom i go­spo­dar­stwo. Nie po­win­nam ucie­kać, ale mu­szę.

1 Abo­li­cjo­nizm – ruch po­li­tycz­ny w Sta­nach Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki, któ­ry dą­żył do znie­sie­nia nie­wol­nic­twa.

– To­mie, a ty dla­cze­go nie uciek­niesz? – zwró­ci­ła się ciot­ka Chloe do męża. – Ucie­kaj z Eli­zą, póki czas. Idź prę­dzej, zbie­raj się. Dam ci coś na dro­gę i idź z Bo­giem!

Tom pod­niósł gło­wę, ro­zej­rzał się wko­ło, po czym rzekł ze smut­kiem ale sta­now­czo:

– Nie, nie uciek­nę. Niech ucie­ka Eli­za. To na­wet jej po­win­ność, je­śli chce ustrzec dziec­ko od za­gła­dy. Ale sły­sza­łaś, co mó­wi­ła. Je­śli ja uciek­nę, to han­dlarz wy­zu­je mego pana z ca­łe­go ma­jąt­ku. Nie, nie wy­sta­wię mego pana na zgu­bę. Jest nie­win­ny i nie za­słu­gu­je na wy­mów­ki.

Je­stem prze­ko­na­ny, że nie za­po­mni o to­bie i o na­szych dzie­ciach.

Od­wró­cił się, spoj­rzał na czar­ne kę­dzie­rza­we głów­ki; oparł się o grzbiet krze­sła i ukrył twarz w dło­niach. Głu­che łka­nie wstrzą­snę­ło jego po­tęż­nym cia­łem i łzy przez pal­ce sto­czy­ły się na pod­ło­gę.

– Wi­dzia­łam się dziś wie­czo­rem z mę­żem – rze­kła Eli­za. – Po­wie­dział mi, że nie znie­sie już nie­wo­li, i że wkrót­ce uciek­nie. Za­wia­do­mi­cie go o mnie… Po­wiedz­cie, że po­sta­ram się do­trzeć do Ka­na­dy. Że ko­cham go ca­łym ser­cem i że, je­śli nie prze­zna­czo­no nam się wi­dzieć, to…

Przez kil­ka chwil wal­czy­ła ze łza­mi. Opa­no­wa­ła się wresz­cie i do­da­ła:

– Po­wiedz­cie mu, aby nie grze­szył, aby­śmy mo­gli bo­daj po śmier­ci spo­tkać się w Kró­le­stwie Bo­żym…

Jesz­cze kil­ka słów i łez, bło­go­sła­wieństw i wes­tchnień, i oto mło­da mu­lat­ka, tu­ląc do sie­bie zdzi­wio­ne­go chłop­czy­ka, bez szme­ru wy­su­nę­ła się z cha­ty Toma.NIE­OCZE­KI­WA­NE OD­KRY­CIE

Mał­żon­ko­wie Shel­by, tra­pie­ni nie­po­ko­jem i zmar­twie­nia­mi, dłu­go nie mo­gli za­snąć.

Na­za­jutrz obu­dzi­li się póź­niej niż zwy­kle.

– Cóż to nie wi­dać Eli­zy? – ode­zwa­ła się mrs. Shel­by, dzwo­niąc bez skut­ku na słu­żą­cą.

Po chwi­li wszedł mło­dy mu­rzyn z go­rą­cą wodą do go­le­nia dla mr. Shel­by.

– Endy – rze­kła dzie­dzicz­ka – za­wo­łaj Eli­zę. Dzwo­ni­łam może z dzie­sięć razy, ale ona praw­do­po­dob­nie nie sły­sza­ła.

Mu­rzyn wró­cił wkrót­ce, błysz­cząc wy­ba­łu­szo­ny­mi oczy­ma.

– Po­kój Eli­zy jest pu­sty – wy­krztu­sił ze zdu­mie­niem – ko­mo­da i sza­fa otwar­te, wszyst­kie rze­czy roz­rzu­co­ne. Zda­je się, że Eli­za ucie­kła…

Pań­stwo Shel­by od razu do­my­śli­li się praw­dy.

– Wi­docz­nie prze­czu­ła coś! – za­wo­ła­ła pani Shel­by. – Dzię­ki Bogu! Mam na­dzie­ję, że uszła da­le­ko.

– Być może – wy­mam­ro­tał mr. Shel­by – Ale ja je­stem w przy­krej sy­tu­acji. Hal­ley wie, że z nie­chę­cią od­stę­pu­ję chłop­czy­ka. Te­raz po­my­śli, że by­łem w zmo­wie z Eli­zą, i oszu­ka­łem go po pro­stu… Jest to spra­wa mego ho­no­ru, dla­te­go mu­szę za wszel­ką cenę od­szu­kać ucie­ki­nier­kę.

Po chwi­li w domu po­wstał go­rącz­ko­wy ruch; nie­wol­ni­ków ogar­nę­ła praw­dzi­wa pa­ni­ka. Bie­ga­li, krzą­ta­li się, czy­ni­li so­bie szep­tem zwie­rze­nia. Cała gro­ma­da chłop­ców wy­bie­gła na dro­gę, pra­gnąc po­dzie­lić się nie­spo­dzian­ką z nie­for­tun­nym han­dla­rzem. Le­d­wo się uka­zał, wta­jem­ni­czy­li go w zaj­ście. Sku­tek nie za­wiódł ich. Hal­ley jął mio­tać naj­bar­dziej wy­szu­ka­ne prze­kleń­stwa ku wiel­kiej ra­do­ści czar­nej zgrai.

– Czy to praw­da, mr. Shel­by – za­gad­nął ob­ce­so­wo go­spo­da­rza Hal­ley, wbie­ga­jąc do ja­dal­ni, że ta dziew­ka ucie­kła wraz ze swym bęk…

– Niech się pan li­czy z obec­no­ścią mo­jej żony – prze­rwał mu ostro mr. Shel­by.

– Ach, wy­ba­czy pani! – kła­nia­jąc się, rzekł han­dlarz, z tru­dem ha­mu­jąc wście­kłość. – Ale czy to praw­da?

– Sir, je­śli chcesz ze mną roz­ma­wiać, to po­wi­nien pan sto­so­wać się do po­wszech­nie przy­ję­tych pra­wi­deł grzecz­no­ści – po­pra­wił go znów mr. Shel­by. – Endy, za­bierz panu ka­pe­lusz i la­skę! Niech pan sia­da… Tak, nie­ste­ty, mu­szę po­twier­dzić, Eli­za do­wie­dziaw­szy się w ja­kiś ta­jem­ni­czy spo­sób o na­szym in­te­re­sie, ucie­kła w nocy z dziec­kiem.

– Spo­dzie­wa­łem się, że po­sta­ra się pan wy­strych­nąć mnie na dud­ka!

– Cóż to ma zna­czyć? Je­śli pan wąt­pi w moją uczci­wość, to mam na to od­po­wiedź, któ­ra nie bar­dzo się panu spodo­ba.

Hal­ley zmiar­ko­wał po­gróż­kę i zni­żo­nym to­nem za­czął na­rze­kać na nie­ocze­ki­wa­ną stra­tę.

– Po­wta­rzam jed­nak panu – na­le­gał mr. Shel­by – że nie po­zwo­lę wąt­pić o mo­jej uczci­wo­ści. Je­stem go­tów uczy­nić wszyst­ko, co mogę aby uła­twić panu po­ścig. Dam panu swych lu­dzi, ko­nie i cze­go pan poza tym za­żą­da. Ale – do­dał in­nym to­nem – ra­dzę panu po­wścią­gnąć swój gniew i zjeść śnia­da­nie. Przez go­dzi­nę ucie­ki­nier­ka nie da­le­ko zaj­dzie. Ma­jąc do dys­po­zy­cji ko­nie, ła­two ją bę­dzie do­go­nić.

Hal­ley wy­sa­pał się z gnie­wu i zo­stał do śnia­da­nia.

Tym­cza­sem wrze­nie wśród Mu­rzy­nów wzma­ga­ło się z każ­da chwi­lą. Oma­wia­li uciecz­kę Eli­zy i sprze­daż Toma, wy­ra­ża­jąc prze­róż­ne do­my­sły. Sam prze­zwa­ny Czar­nym, po­nie­waż był w isto­cie czar­niej­szy od resz­ty swych ro­da­ków, po­pi­sy­wał się i prze­chwa­lał swo­ją prze­ni­kli­wo­ścią i mą­dro­ścią.

– Ej, Sa­mie! – za­wo­łał, wy­cho­dząc na ga­nek Endy – Pan ka­zał osio­dłać Bil­la i Jer­ry.

– W ja­kim celu?

– Mamy obaj po­ma­gać mr. Hal­ley'owi przy po­ści­gu.

– Ach tak! A więc Czar­ny Sam przy­da­je się na coś. Do­sko­na­le! Nie będę sobą, je­śli nie schwy­tam głu­piej baby!

– Ech ty – ofuk­nął go Endy – Pani nie ży­czy so­bie, aby schwy­ta­no Eli­zę. Go­to­wa ró­zga­mi wy­na­gro­dzić two­ją zby­tecz­ną gor­li­wość. Le­piej sto­so­wać się do ży­czeń pani, bo pan ko­niec koń­ców za­wsze przy­zna­je jej ra­cję.

Czar­ny Sam w za­my­śle­niu po­dra­pał się w gło­wę.

– Ba! – za­wo­łał z nie­po­wta­rzal­ną in­to­na­cją wła­ści­wą je­dy­nie Mu­rzy­nom i po­biegł do staj­ni. Po chwi­li przy­tro­czył osio­dła­ne ko­nie do słu­pa, przy któ­rym stał już wierz­cho­wiec Hal­ley'a.

Na­stęp­nie pod­niósł ostrą trój­bocz­ną szysz­kę bu­ko­we­go drze­wa i nie­po­strze­że­nie wsu­nął ją pod sio­dło wierz­chow­ca Hal­ley'a w ten spo­sób, żeby przy naj­mniej­szym na­ci­sku kłu­ła ko­nia, nie zo­sta­wia­jąc śla­du.

W tej chwi­li na we­ran­dę wy­szła pani Shel­by. Przy­po­mnia­ła Sa­mo­wi, że Jer­ry nie­daw­no ude­rzył się w nogę. Za­bro­ni­ła mu więc prze­si­lać szla­chet­ne zwie­rzę. Mu­rzyn wy­mow­nie ją za­pew­nił, że bę­dzie oszczę­dzał ru­ma­ka.

Udo­bru­cha­ny do­brym śnia­da­niem, mr. Hal­ley wy­szedł wresz­cie na we­ran­dę, nu­cąc coś we­so­ło.

– Komu w dro­gę, temu czas! – za­wo­łał do obu ocze­ku­ją­cych go fo­ry­siów. – Trze­ba się spie­szyć, po­nie­waż zmar­no­wa­li­śmy wie­le cza­su.

– Je­ste­śmy go­to­wi, sir – od­po­wie­dział z ni­skim ukło­nem Czar­ny Sam. – Po­mo­że­my tyl­ko panu do­siąść bie­gu­na, po czym po­mknie­my jak wi­cher, i tyle co nas wi­dział!

Le­d­wo Hal­ley roz­siadł się na sio­dle, wierz­cho­wiec sta­nął dęba i po chwi­li zrzu­cił z sie­bie nie­for­tun­ne­go jeźdź­ca wprost pod ko­py­ta obok sto­ją­cych koni. Czar­ny Sam wrza­snął, uda­jąc, że usi­łu­je okieł­znać zwie­rzę, w isto­cie zaś krzy­kiem i ge­sty­ku­la­cja­mi pło­szył ko­nia, któ­ry wresz­cie wy­rwał się i, rżąc gło­śno, po­mknął przez otwar­te na oścież wro­ta na roz­le­głą łąkę. Tuż za nim ga­lo­po­wa­ły ko­nie, mr. Shel­by, a da­lej uga­nia­li się Sam i Endy, wrzesz­cząc i krzy­cząc co sił w gar­dle. Psy za­szcze­ka­ły, Mu­rzy­niąt­ka se­kun­do­wa­ły im dziel­nie, ska­cząc z ucie­chy i klasz­cząc w dło­nie.

Po­ścig trwał bar­dzo dłu­go, dzię­ki wy­jąt­ko­wej gor­li­wo­ści Sama i jego to­wa­rzy­sza. Cwa­ni Mu­rzy­ni uda­wa­li, że wy­bi­ja­ją się z sił, ści­ga­jąc spło­szo­ne ru­ma­ki. Hal­ley pę­dził za nimi, klnąc na czym świat stoi, to przy­sta­wał, tu­pał w bez­sil­nej zło­ści no­ga­mi i trza­skał z bi­cza, co po­tę­go­wa­ło nie­po­kój prze­ra­żo­nych zwie­rząt.

Do­pie­ro po dwóch go­dzi­nach Sam przy­pro­wa­dził spie­nio­ne ru­ma­ki.

– Zła­pa­łem! – za­wo­łał z trium­fem – gdy­by nie ja moż­na by­ło­by po­lo­wać na nie do ju­tra!

– Gdy­by nie ty, bał­wa­nie, wszyst­ko by­ło­by w po­rząd­ku – rzu­cił ze wście­kło­ścią Hal­ley – zba­ła­mu­ci­łem trzy go­dzi­ny. Je­dzie­my, a uwa­żaj – nie rób głupstw!

– Jak to, za­mie­rza pan te­raz je­chać? – za­py­tał ze zdu­mie­niem Sam. – Chce pan za­mo­rzyć nas i ko­nie? Wszak pa­da­my ze zmę­cze­nia, a szka­py są po­kry­te my­dli­na­mi. Przed obia­dem mowy nie ma o wy­jeź­dzie.

Chcąc nie chcąc, Hal­ley mu­siał na to przy­stać. Tym bar­dziej, że na­ma­wia­ła go mrs. Shel­by, za­pew­nia­jąc, że obiad wkrót­ce bę­dzie po­da­ny. Wszedł więc do domu, nad­ra­bia­jąc miną, pod­czas gdy Sam ra­do­śnie bły­ska­jąc oczy­ma od­pro­wa­dził ko­nie do staj­ni.BO­HA­TER­STWO MAT­KI

Nikt chy­ba nie za­znał ta­kiej de­spe­ra­cji i nie czuł się tak bez­bron­ny jak Eli­za po wyj­ściu z cha­ty wuja Toma. Bie­gła po prze­mo­kłej zie­mi, przy­ci­ska­jąc do sie­bie z ca­łej siły ma­łe­go Har­ry'ego, któ­re­go chcia­no jej ode­brać. Od­głos jej wła­snych kro­ków, chrzęst ga­łę­zi, cień ja­kiś na dro­dze – wszyst­ko prze­ra­ża­ło ją i po­zba­wia­ło przy­tom­no­ści. Pod wpły­wem cu­dow­nej nie­zna­nej siły nie czu­ła wca­le cię­ża­ru dziec­ka. Naj­słab­szy dźwięk, któ­ry wy­da­wał się po­dej­rza­ny, przy­spie­szał jej krok i po­dwa­jał jej nie­ludz­ką ener­gię. Pę­dząc przed sie­bie jak na skrzy­dłach, wzno­si­ła oczy ku nie­bu i ci­cho bła­ga­ła: "Pa­nie li­to­ści­wy, po­móż mi! Zli­tuj się nade mną i nad moim dziec­kiem!!!

Har­ry tym­cza­sem, uspo­ko­jo­ny piesz­czo­tli­wy­mi sło­wa­mi mat­ki, za­snął. Jego ci­chy od­dech, owie­wa­ją­cy jej wło­sy, i do­tyk cie­płych rą­czek do­da­wa­ły jej sił i otu­chy. Daw­no już mi­nę­ła fer­mę swe­go pana i przy­le­ga­ją­cy las, i zo­rza za­bar­wi­ła już wschod­nią stro­nę nie­ba. Eli­za kie­ro­wa­ła się ku nie­wiel­kie­mu mia­stecz­ku T. w po­bli­żu rze­ki Ohio. O, gdy­by do­tar­ła do brze­gu i prze­pra­wi­ła się na dru­gą stro­nę rze­ki, już by jej Hal­ley nie do­go­nił. Inne mu­sia­ła­by usu­wać prze­szko­dy i in­nych uni­kać nie­bez­pie­czeństw, ale przy­najm­niej naj­groź­niej­sze by­ły­by prze­zwy­cię­żo­ne.

Po­nie­waż na trak­cie uka­za­li się pierw­si prze­chod­nie i za­tur­ko­ta­ły pierw­sze wozy, więc Eli­za obu­dzi­ła chłop­ca, po­pra­wi­ła mu wło­sy i zsa­dzi­ła na zie­mię. Trzy­ma­jąc go za rącz­kę, po­szła przed sie­bie, oczy­wi­ście znacz­nie zwol­nio­nym kro­kiem.

Słoń­ce już było wy­so­ko na nie­bie, gdy na skra­ju dro­gi uka­zał się gę­sty las. We­szła po­mię­dzy drze­wa, po­nie­waż Har­ry był głod­ny i spra­gnio­ny. Na­kar­mi­ła go i po krót­kim od­po­czyn­ku wró­ci­ła na trakt. Po­wo­li od­zy­ski­wa­ła spo­kój. Zmiar­ko­wa­ła, że nic jej nie gro­zi ze stro­ny prze­chod­niów. Nie mia­ła po­trze­by uni­kać zna­jo­mych, któ­rzy zna­jąc do­broć pań­stwa Shel­by, nie mo­gli­by po­są­dzić ich nie­wol­ni­ków o uciecz­kę. Nie­zna­jo­mi zaś nie do­my­śla­li się, że jest nie­wol­ni­cą, gdyż za­rów­no ona jak i jej sy­nek mie­li cerę za­le­d­wie śnia­dą. Uspo­ko­jo­na więc zde­cy­do­wa­ła się koło po­łu­dnia wstą­pić do nie­wiel­kiej czy­stej fer­my, aby po­si­lić się i nie­co od­po­cząć.

Wła­ści­ciel­ka fer­my przy­ję­ła ją bar­dzo życz­li­wie. Eli­za zmy­li­ła opo­wieść o cho­rej bo­ga­tej szwa­gier­ce, miesz­ka­ją­cej w mia­stecz­ku T., któ­rą za­mie­rza­ła od­wie­dzić. Do­bro­dusz­na go­spo­dy­ni uwie­rzy­ła jej, ugo­ści­ła su­tym po­sił­kiem i po­zwo­li­ła prze­spać się pra­wie trzy go­dzi­ny.

Na go­dzi­nę przed zmierz­chem ucie­ki­nier­ka do­tar­ła do rze­ki Ohio, na wprost mia­stecz­ka T. Bied­na mat­ka le­d­wo po­włó­czy­ła no­ga­mi, ale była peł­na do­brej na­dziei. Spoj­rza­ła na rze­kę, któ­ra od­dzie­la­ła ją od zie­mi obie­ca­nej, od zie­mi wol­no­ści.

Było to wcze­sną wio­sną. Rze­ka roz­la­ła, nio­sąc na wzbu­rzo­nych fa­lach ol­brzy­mie bry­ły lodu. Po­nie­waż w tym miej­scu ko­ry­to two­rzy­ło ostry skręt, więc na­nio­sło tu wie­le kry. Roz­fa­lo­wa­ne roz­bi­ja­ją­ce się wza­jem­nie bry­ły cią­gnę­ły się nie­mal od brze­gu do brze­gu. Eli­za w za­my­śle­niu spo­glą­da­ła na rze­kę. Wi­dok ten zmro­ził jej krew w ży­łach. O pro­mie nie mo­gło być mowy. We­szła do za­jaz­du, sto­ją­ce­go opo­dal, aby do­wie­dzieć się o in­nych moż­li­wo­ściach prze­pra­wie­nia się na dru­gi brzeg.

– Czy ża­den prom ani łód­ka nie prze­wo­zi na dru­gi brzeg? – za­gad­nę­ła obe­rżyst­kę go­tu­ją­cą wie­cze­rzę.

– Nie, te­raz nie ma ani pro­mu, ani łód­ki. – Wi­dząc stra­pio­ną i zroz­pa­czo­ną twarz Eli­zy, do­da­ła: – Pani musi ko­niecz­nie po­je­chać? Czy ja­kiś krew­ny za­cho­ro­wał w T…?

– Tak, syn mój za­cho­ro­wał – skła­ma­ła Eli­za – Do­pie­ro wczo­raj wie­czo­rem do­wie­dzia­łam się o tym. Szłam całą noc i cały dzień i by­łam pew­na, że za­sta­nę prom na rze­ce.

– Ach, co za nie­szczę­ście! – wes­tchnę­ła obe­rżyst­ka, któ­ra rów­nież była mat­ką – Jak­by tu pani po­móc? Ej, Sa­lo­mo­nie, Sa­lo­mo­nie! – za­wo­ła­ła, wy­chy­la­jąc się przez okno.

Na pro­gu sta­nął męż­czy­zna w skó­rza­nym far­tu­chu, o za­bru­dzo­nych rę­kach.

– Sa­lo­mo­nie, nie wiesz, czy są­siad za­mie­rza prze­pra­wić wie­czo­rem przez rze­kę swo­je becz­ki, czy od­stą­pił od za­mia­ru?

– Po­wie­dział mi, że spró­bu­je, je­że­li tyl­ko bę­dzie naj­mniej­sza moż­li­wość – od­po­wie­dział Sa­lo­mon.

– Sły­szy pani? – zwró­ci­ła się obe­rżyst­ka do Eli­zy – Je­den z na­szych są­sia­dów chce się prze­pra­wić przez rze­kę ze swym to­wa­rem. Po­wi­nien tu wkrót­ce przyjść na ko­la­cję. Ra­dzę pani po­cze­kać tu i po­pro­sić go… Ach, jaki miły chłop­czyk! – za­wo­ła­ła, za­uwa­żyw­szy Har­ry'ego, któ­ry do­tych­czas cho­wał się za suk­nią mat­czy­ną.

Eli­za uło­ży­ła syn­ka na łóż­ku w są­sied­niej ko­mór­ce i sie­dzia­ła przy nim, do­pó­ki nie za­snął. Ona sama nie mo­gła spać. Tra­pi­ły ją okrut­ne my­śli. Lę­ka­ła się, że u sa­me­go celu może ją do­go­nić prze­śla­dow­ca. Usia­dła przy oknie, wy­cho­dzą­cym na rze­kę, i skie­ro­wa­ła peł­ne roz­pa­czy spoj­rze­nie w nie­ocze­ki­wa­ną okrut­ną prze­szko­dę.

Po­rzu­ciw­szy chwi­lo­wo ucie­ki­nier­kę, wró­ci­my do tych, któ­rzy ją ści­ga­li.PO­ŚCIG

Mrs. Shel­by przy­rze­kła mr. Hal­ley'owi, że obiad bę­dzie wkrót­ce po­da­ny, ale w isto­cie nie mo­gła do­trzy­mać tego przy­rze­cze­nia. Służ­ba wie­dzia­ła do­brze, że tym ra­zem dzie­dzicz­ka nie bę­dzie się gnie­wać za spóź­nie­nie. Do­kła­da­no więc wszel­kich sta­rań, aby obiad wy­padł jak naj­póź­niej. Mi­ster Hal­ley le­d­wo mógł po­wścią­gać swą wście­kłość. Mio­tał się po ja­dal­ni jak dzi­ka be­stia z oczy­ma krwią na­la­ny­mi.

– Niech po­cze­ka, zbrod­niarz prze­klę­ty – po­wie­dzia­ła z obu­rze­niem ciot­ka Chloe – zbrod­nia­rze, od­ry­wa­ją dzie­ci od ma­tek, mę­żów od żon, wbrew przy­ka­za­niom bo­żym. Żyją z cu­dzych cier­pień, z cu­dzej krwi. Tu na zie­mi mają wiecz­ne świę­to, więc czyż na­le­ży im jesz­cze ży­czyć, aby i po śmier­ci mie­li wiecz­ną ra­dość? I dla kogo stwo­rzo­ny jest dia­beł, je­że­li nie dla ta­kich opraw­ców! – za­koń­czy­ła, ude­rza­jąc pię­ścią po sto­le, po czym, za­sła­nia­jąc twarz far­tu­chem, gorz­ko się roz­pła­ka­ła.

– Pi­smo Świę­te każe się mo­dlić za tych, któ­rzy nam krzyw­dę wy­rzą­dza­ją – za­uwa­żył ła­god­nie Tom. – Dzię­kuj Bogu, że ty sama nie je­steś taka… Ja oso­bi­ście wolę ty­siąc­kroć być sprze­da­nym, niż mieć na su­mie­niu wy­stęp­ki tych, co nami han­dlu­ją. Je­stem bar­dzo za­do­wo­lo­ny, że pan nie od­je­chał dziś rano. By­ła­by to dla mnie naj­cięż­sza znie­wa­ga. Ule­gam woli Naj­wyż­sze­go. Pan mój nie mógł in­a­czej po­stą­pić, był zmu­szo­ny mnie sprze­dać. Ja to poj­mu­ję, ale lę­kam się, że wszyst­ko się do góry dnem prze­wró­ci, gdy mnie nie bę­dzie. Lu­dzie tu­tej­si są wszy­scy do­brzy, ale zbyt lek­ko­myśl­ni. To mnie naj­bar­dziej nie­po­koi.

W tej chwi­li we­zwa­no Toma do ja­dal­ni.

– To­mie – oświad­czył mu mr. Shel­by – zo­bo­wią­za­łem się za­pła­cić temu panu ty­siąc do­la­rów, je­śli nie znaj­dzie cię na miej­scu, gdy zaj­dzie po­trze­ba… Dziś ten pan ma inne spra­wy do za­ła­twie­nia. Je­steś więc dzi­siaj wol­ny i mo­żesz czy­nić, co ci się po­do­ba, mój przy­ja­cie­lu.

– Dzię­ku­ję, pa­nie – od­po­wie­dział Tom, pa­trząc nań z bez­gra­nicz­nym od­da­niem.

– Za­pa­mię­taj to so­bie – ode­zwał się mr. Shel­by – i nie od­pła­caj złem za do­bre, jak to za­zwy­czaj czy­nią Mu­rzy­ni.

– Mój pa­nie – od­po­wie­dział Tom, pro­stu­jąc się i zwra­ca­jąc do mr. Shel­by – mia­łem osiem lat, a pan nie miał jesz­cze roku, gdy nie­boszcz­ka star­sza pani zło­ży­ła pana na mo­ich rę­kach i rze­kła: "Oto jest twój mło­dy pan, pa­mię­taj o tym i opie­kuj się nim." Otóż pro­szę, aby pan za­świad­czył wo­bec wszyst­kich, czy nie wy­wią­za­łem się rze­tel­nie z po­wie­rzo­nej mi opie­ki, czy wy­rzą­dzi­łem panu ja­kąś krzyw­dę zwłasz­cza od cza­su, jak się sta­łem chrze­ści­ja­ni­nem?

– Miły To­mie – za­wo­łał wzru­szo­ny do łez mr. Shel­by – Bogu wia­do­mo, żeś był mi wier­nym i od­da­nym słu­gą. Wierz mi, że gdy­by nie osta­tecz­na ko­niecz­ność, nie sprze­dał­bym cię za żad­ne skar­by świa­ta.

– I ja daję ci sło­wo szcze­rej chrze­ści­jan­ki – do­da­ła mrs. Shel­by – że wy­ku­pi­my cię, sko­ro tyl­ko zbie­rze­my tro­chę pie­nię­dzy… Pro­szę pana, mr. Hal­ley, aby pan dał nam na­zwi­sko i ad­res czło­wie­ka, któ­ry kupi Toma.

– Mogę jesz­cze bar­dziej iść wam na rękę – rzekł han­dlarz – je­śli chce­cie, to mogę za rok przy­wieźć go z po­wro­tem i od­sprze­dać wam.

– Do­sko­na­le – od­po­wie­dzia­ła mrs. Shel­by. – Przy­pusz­czam, że bę­dzie­my mo­gli wy­ku­pić go za rok, i że pan nic nie stra­ci… na swo­jej uprzej­mo­ści.

Wresz­cie o go­dzi­nie dru­giej Sam i Endy przy­pro­wa­dzi­li wy­po­czę­te ko­nie i przy­wią­za­li je do słu­pa. Nie­ba­wem ru­szo­no w dro­gę. Mr. Hal­ley oświad­czył, że za­mie­rza ści­gać ucie­ki­nier­kę w kie­run­ku rze­ki. Był pew­ny, że Eli­za jak i wszy­scy czar­ni zbie­go­wie za­mie­rza schro­nić się w Ka­na­dzie, gdzie nie­wol­nic­two jest znie­sio­ne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: