- W empik go
Chciałam cię uwolnić - ebook
Chciałam cię uwolnić - ebook
Kiedy rodzina siedemnastoletniej Zary umiera w drastycznych okolicznościach, dziewczyna wie, że musi uciekać. Ucieczki to coś, w czym jest dobra. Mikołaj to młody chłopak, który mieszka w drewnianej chatce w centrum lasu. Natrafienie na ekscentryczną Zarę w okamgnieniu burzy jego spokój. Mikołaj postanawia jednak zaopiekować się dziewczyną. Tylko czy aby Zara jest kimś, kto potrzebuje ochrony, czy też raczej inni powinni strzec się przed nią?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8155-289-9 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To był szósty raz tego dnia, kiedy Mikołaj pomyślał, że zaczyna fiksować. Przekonanie to powstało na bazie subtelnych niezgodności, jakie spotkały go w minionych dniach. Na początku chłopak nie przywiązywał do nich większej wagi, tłumacząc się roztargnieniem. Przecież nikt nie jest nieomylny.
Mikołaj uważał tak przez dość długi czas. Aż do dziś, kiedy to ubytki w jego lodówce stały się aż nazbyt zauważalne. W końcu kupował jedzenie wczoraj. Jak to możliwe, że dzisiaj wszystko było już w połowie zjedzone? Fakt, że piwo pozostało nietknięte, myślał Mikołaj, częściowo się uspokajając. Nie na długo jednak.
Od kilku dni różne rzeczy z jego domu po prostu… znikały. Co dziwne, cenne przedmioty, takie jak laptop, czy telefon pozostawały nienaruszone. Może lunatykował? Bo jak inaczej wytłumaczyć te ubytki w jego żywności? Włamaniem głodnego niedźwiedzia?
Tymczasowy dom Mikołaja znajdował się w kompletnej dziczy, przezornie ukryty w środku gęstego lasu, do którego przecięta osoba nie miałabym determinacji się zapuszczać. Rozsądniej byłoby nazwać dom schronieniem… Swojego rodzaju kryjówką. Istniało małe prawdopodobieństwo, że kręcił się tu jakiś człowiek.
Chodziło przecież o izolację. Natrafienie na dom bez znajomości jego dokładnej lokalizacji i bez samochodu, który Mikołaj od razu usłyszałby w tej ciszy, było niemożliwe. Prowadząca tu ścieżka odgałęziała się od istnego labiryntu równie małych polnych dróżek. Poprzednie pokolenia doskonale wiedziały co robią, budując go w centrum nigdzie. Pewne złe nawyki niezmiennie pozostają w rodzinie i nawyki te prędzej czy później zmuszają człowieka do ucieczki przed równie złymi ludźmi.
Może ta izolacja sprawiała, że zaczął świrować? Całkowite odseparowanie od ludzi jest niczym zaproszenie dla jakiegoś psychicznego zaburzenia. Życie w ciągłej ciszy nie może nikomu wyjść na dobre.
Mikołaj nie miał innego wyjścia. Mieszkanie z dala od cywilizacji miało uratować mu życie. To było kilkutygodniowe rozwiązanie. Dopóki sprawy się nie ustabilizują, a jego rodzice ochłoną, tracąc zapał do kolejnego działania, które w najlepszym wypadku znów mogłoby zrujnować mu życie.
Tutaj był bezpieczny.
Do czasu, gdy jedzenie z jego domu zaczęło znikać w niewyjaśnionych okolicznościach. To mogło oznaczać tylko jedno.
Nie był sam.
A zważywszy na sytuację, w której się znajdował, nie zwiastowało to niczego dobrego.
Śladami żywności szybko poszły ubrania. Nie wszystkie, oczywiście. Jedynie niektóre grube bluzy i swetry z jego i tak wąskiego zasobu ubrań. Osoba, która go okradała wcale nie była subtelna w swoich działaniach i posuwała się w nich coraz dalej i odważniej. Wkrótce Mikołajowi miała pozostać tylko para dżinsów i kilka koszulek na zmianę. Będzie musiał przejechać się do miasta po nowe ubrania. Było to bardzo ryzykowne, ale w tej sytuacji nie miał innego wyjścia.
Albo po prostu przyłapie złodzieja na gorącym uczynku. To był całkiem niegłupi pomysł, dzięki któremu Mikołaj zaoszczędziłby trochę pieniędzy.
Był jednak pewien mały problem. Osoba, która go okradała nie należała do tych najgłupszych. W przeciwnym razie już dawno by ją schwytał. To musiało się dziać, kiedy Mikołaj jeździł na peryferia po jedzenie. Jedzenie, które chłopak w coraz mniejszym stopniu kupował dla siebie, a w coraz większym dla tajemniczego współtowarzysza.
Znaleźli go, a może to była część ich chorej gry mającej na celu go nastraszyć i uświadomić, że nigdy i nigdzie nie jest bezpieczny. Nawet tam, gdzie zasięg telefonu komórkowego się kończył, nie mówiąc już o niestabilnym internecie.
A może to był zwykły bezdomny, który zbłądził w lesie i wybrał chłopaka jako swojego wygodnego żywiciela?
Nie, to musiał być ktoś doświadczony w kradzieży. Przeciętna osoba nie zacierałaby śladów za sobą tak skrupulatnie, znikając bez okruszka chleba na podłodze.
Któregoś dnia Mikołaj poznał odpowiedzi na swoje pytania. Dociekanie do prawdy zaczęło się od rozmazanych śladów krwi na drewnianej podłodze w kuchni, które miały doprowadzić chłopaka prosto do celu.
Wiedział, że tym razem złodziej mu nie ucieknie.
To było tylko kilka wsiąkniętych w drewno plam. Czyżby złodziej zrobił się na tyle pewny siebie, iż przestał kłopotać się zacieraniem śladów? Jak ciężko był ranny? Czy w ogóle wciąż żył? Co, jeśli chłopak natrafi na zwłoki tuż pod swoim domem?
To nie byłby pierwszy raz, kiedy zobaczy martwego człowieka. Jego oczy były przyzwyczajone do naprawdę drastycznych obrazów.
Tylko że tamte drastyczne sceny nie miały miejsca w środku lasu. W dodatku zaczynało zmierzchać. Każdy w takiej sytuacji byłby przerażony, a przynajmniej nie potrafiłby opanować gęsiej skórki wstępującej na ramiona.
Jednak Mikołaj zdusił strach głęboko w sobie i pozwolił, by kontrolę nad jego działaniami przejęła ciekawość popychająca go do przodu, prosto w gęstniejący mrok lasu.
Ślady krwi na podłodze prowadziły do tylniego wyjścia z domu. Na trawie krew nie była już równie dobrze widoczna, jak na tle zmurszałych desek imitujących podłogę. Spora jej część wsiąknęła w leśne podszycie i dało się ją zauważyć jedynie w postaci rdzawych smug na pojedynczych gołych kamieniach i gałązkach, które pękały pod ciężkimi butami chłopaka niczym drobne kosteczki.
Mikołaj szedł przez las. Cisza dookoła była wręcz nienaturalna. Żadnych ptasich treli, szumu liści, przekomarzań cykad, zupełnie jakby las wstrzymywał oddech na sekundę przed wielką zagładą.
Może to była pułapka. Jak on mógł tego nie przemyśleć, tylko tak bezmyślnie podążać śladem krwi na podłodze, która równie dobrze mogła należeć do dogorywającego królika?
Nagle zza jednego z potężniejszych drzew wyłoniła się postać. Mikołaj odruchowo sięgnął po pistolet, z którym zasadniczo się nie rozstawał, ale niepotrzebnie. Zamrugał, żeby upewnić się, że to nie halucynacja. Wzrok po zmierzchu mógł być omylny, ale dziewczyna przed jego oczami była aż nazbyt realistyczna.
Oto jego złodziejka. Niewinna dziewczynka ubrana w zwiewną sukienkę do kolan przyozdobioną w drobny wzorek. Długie blond włosy falami opadały na jej smukłą sylwetkę.
Dziewczyna nieśmiało wychylała się zza pnia drzewa, wyraźnie spięta, co było zauważalne nawet z tej odległości. Jakby w każdej chwili gotowa była uciec… albo zaatakować.
Z jej ramienia zwisał skórzany rozpięty plecak. Jednak to było nic w porównaniu z następnymi spostrzeżeniami Mikołaja: dziewczyna była boso. Po wnętrzu jej ud spływały strumyki ciemnej gęstej krwi. Dziewczyna wpatrywała się w niego przerażonym i zarazem najintensywniejszym spojrzeniem, jakiemu kiedykolwiek został poddany.
Mikołaj głośno przełknął ślinę i zrobił przezorny krok do tyłu. Z nią było coś nie w porządku. Była taka blada i nieruchoma… wyglądała jak martwa. Jedynym ruchem dającym się w niej dostrzec była krew nieprzerwanie spływająca po alabastrowej skórze jej nóg.
Nie przestawała się w niego wpatrywać, tak, jakby właśnie uświadomiła sobie, że nie jest jedyną istotą ludzką na tym świecie. Mikołaj powoli podniósł wzrok z jej nóg i z wrażenia aż zachłysnął się chłodnym, wieczornym powietrzem, wciąż przesiąkniętym zapachem popołudniowego deszczu. Nawet z odległości kilku metrów, jakie oddzielały go od zjawy, mógł bez problemu dostrzec nietypową barwę jej fioletowych tęczówek.
— Powiedz coś, przerażasz mnie — rzekł Mikołaj, bo tylko to przyszło mu do głowy w tym momencie.
A ona ciągle wgapiała się w niego szeroko otwartymi oczami, jakby to on był tutaj nieproszonym gościem i zaburzył jej codzienny beztroski byt w zgodzie z naturą. Nawet nie mrugnęła słysząc jego oskarżycielski ton.
A potem odpowiedziała tak cicho i niewyraźnie, że chłopak ledwo, co zrozumiał jej pełne rozpaczy słowa:
— Pomóż mi.
Wtedy
Niebo zasnuwały ciężkie, ołowiane chmury, a krople deszczu spływające po szklanych powierzchniach okien opowiadały swoje historie. To była istna kolekcja zdarzeń, których nikt nie mógł wychwycić w ogólnym wielkomiejskim zgiełku. A już zwłaszcza ktoś, kto nawet nie starał się słuchać
Stojący na zboczu wzgórza dom wypełniały asynchroniczne nuty wydobywane z lekko zakurzonego fortepianu.
Nazwanie tej potężnej, wiktoriańskiej rezydencji domem byłoby jednak sporym niedopowiedzeniem. Posiadłość opleciona gęstym winogronem i równie gęstą otoczką tajemniczej aury stanowiła centrum lokalnych opowieści, zazwyczaj niewiele mających wspólnego z prawdą, jak to bywa w przypadku opowieści wielokrotnie modyfikowanych drogą ustną. W końcu rodzina, która zamieszkiwała wspomnianą rezydencję wcale nie kolekcjonowała zwłok zbłądzonych turystów w zatęchłej piwnicy, a pewna tajemnicza dziewczyna o fioletowych oczach wcale nie była seryjną zabójczynią… jak na razie.
Zabłąkane nuty odbijały się od nienagannie białych ścian wysokiego salonu i zgodnie podążały na wyższe piętra po zawijających się niczym serpentyna marmurowych schodach. Przestrzenny hol sprzyjał szybkiemu rozprzestrzenianiu się dźwięków. Okna otoczone pozłacaną framugą stanowiły granicę styku muzyki z narastającym na sile deszczem, który to wcale nie zagłuszał fałszywych tonów, a wręcz przeciwnie — wydawał się je intensyfikować.
Wtem z górnego piętra rozległ się krzyk dziesięcioletniej dziewczynki:
— Mamo, każ jej przestać, bo zaraz nie wytrzymam!
Zaraz po nim nastąpiło kilkanaście stukotów pantofelków o wypastowane, drewniane podłogi, gdy młodsza z córek pokonywała drogę ze swojego pokoju do sypialni mamy.
— Kochanie, wiesz, że nie możemy kazać jej przestać. — Kobieta odłożyła czytaną przez siebie książkę na misternie rzeźbiony stolik i wyciągnęła ręce do dziewczynki stojącej w progu jej sypialni. Jednak ona ani drgnęła. Buntowniczo zaplotła ręce na drobnej klatce piersiowej, a kąciki ust wykrzywiła do dołu w niemal groteskowym oburzeniu.
— Bo jest inna? — zapytała z oburzeniem, na jakie to potrafią się zdobyć tylko wyjątkowo naburmuszone dziesięciolatki.
— Bo to część jej terapii — wyjaśniła spokojnie jej mama. — Obcowanie z muzyką.
— To nie jest muzyka. Ogłuchnę od tego jej fałszowania! — Dziewczynka wściekle tupnęła nogą w podłogę, jednak przykrywająca ją wygładzina zagłuszyła pożądany efekt.
— Chodź do mnie. — Mama Emilki zachęcająco skinęła głową na wolne miejsce obok siebie, gdy jej córka nie rzuciła się w jej otwarte ramiona. Ta ostatnia wyraźnie zawahała się i ostrożnie przestąpiła kilka kroków w stronę matki. Puchata wykładzina wytłumiła stukot jej pantofelków z twardymi podeszwami.
— Dlaczego ona taka jest? — zapytała dziewczynka zwieszając ramiona w geście poddania. Zaczęła wymachiwać chudymi nóżkami, które zawisły nad podłogą, gdy wsunęła się na łóżko obok mamy. — Dlaczego nie mogę mieć normalnej siostry?
Kobieta odgarnęła za ramię pukiel swoich aksamitnych blond włosów. W jej odsłoniętym uchu błysnęła perła.
— Żadna normalna siostra nie kochałaby cię tak, jak kocha cię Zara — powiedziała łagodnie, obejmując ramieniem młodszą córkę. Ta wyraźnie zaczęła się przełamywać. — I tak jak ja.
— Mamo, ale ty jesteś całkiem normalna — zauważyła dziewczynka z nieskrywanym zdziwieniem.
— Emilko, któregoś dnia zrozumiesz…
— Tak? — podchwyciła Emilka, z zaciekawieniem podrywając drobną twarzyczkę ku swojej matce, jakże majestatycznej nawet w to ponure, deszczowe popołudnie.
— Zrozumiesz, że każdy przynoszący efekty sposób na radzenie sobie z problemami jest dobry, nawet jeśli początkowo wydaje się być on kompletnie bezsensowny. O ile naturalnie nie rani innych osób.
Emilka zmarszczyła czoło i w milczeniu trawiła zagadkowe słowa swojej matki.
— Jak granie muzyki, gdy nie może się jej usłyszeć? — zapytała w końcu ostrożnie.
— Jak próba zrozumienia świata, do którego nigdy nie będzie się należeć — odpowiedziała kobieta, uśmiechając się na zaskakująco ładne brzmienie wypowiedzianego przez siebie zdania.
— Mamo… — Dziewczynka skubnęła rąbek swojej bufiastej, ozdobionej falbankami sukienki, wyraźnie unikając wzroku matki. — Mogę kazać jej przestać?
— Oczywiście, że możesz, kochanie. — Kobieta pogłaskała swoją córkę po zaplecionych w warkocze włosach. — Tylko zrób to delikatnie — poprosiła.
— Zawsze tak robię.Rozdział 2 Dziewczyna z lasu
— Pomóż mi.
Słowa nie były skomplikowane, a jednak odbiły się od wszystkich drzew w lesie zanim Mikołaj w pełni pojął ich znaczenie. Niepewnie przestąpił z nogi na nogę. Pod jego butem trzasnęła gałązka, która spłoszyła pobliską wiewiórkę. Zwierzę z pierzastym ogonem w ułamku sekundy podjęło się ratującej życie wyprawy na sam szczyt drzewa.
Tymczasem dziewczyna ani drgnęła. Tak, jakby nic nie było w stanie jej zaskoczyć. Jej opierająca się o pień drzewa postać powoli zacierała się w postępującej ciemności. Tylko jej oczy pozostawały jasne, jarząc się tej nocy niczym świetliki.
— Zgubiłaś się? — zapytał Mikołaj, gdyż było to pierwsze pytanie, jakie nasunęło mu się na myśl. Sytuacja była co najmniej niespodziewana.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Zamiast tego, patrząc na chłopaka wykonała ręką jakiś dziwny gest i przecząco pokręciła głową.
— Nie przejmuj się, znam dobrze ten las. Pomogę ci się stąd wydostać — kontynuował chłopak, podczas gdy ona coraz uporczywiej kręciła głową, jakby w zaprzeczeniu na prawdę, której nie chciała do siebie przyjąć.
Nad ich głowami radośnie zaświergotał ptak, paradoksalnie do komplikującej się sytuacji.
Mikołaj z małym zaskoczeniem zauważył, że dziewczyna miała na sobie jego czarną bluzę. W jej oczach kryło się przerażenie zwierzęcia zastygłego w obliczu zbliżającego się reflektora rozpędzonego samochodu. Tylko że tutaj nie było żadnych niedozwolonych prędkości. Tu byli tylko oni i Mikołaj wręcz nie mógł pozbyć się wrażenia, że dziewczyna czymś odróżniała się od tych dotychczas mu znanych. Czymś, co było tak łatwe do pojęcia, a mimo to nie mógł tego uchwycić.
Pod naporem jego spojrzenia dziewczyna zrzuciła plecak z ramienia, który z cichym tąpnięciem upadł na mszyste podłoże u jej stóp. Potem zdjęła z siebie jego odsuwaną bluzę z kapturem, pozostając w samej sukience. Chłopak zastanowił się, czy miała coś pod spodem. Brak bielizny nie byłby niczym zaskakującym w obliczu jakże rzucającego się w oczy braku skarpetek i obuwia.
Dziewczyna zwinęła jego bluzę w kłębek i rzuciła przed siebie. Wylądowała jakoś pośrodku dzielącego ich dystansu.
— Zgaduję, że masz także resztę moich rzeczy — rzucił Mikołaj z przekąsem, postępując krok w kierunku jednego z jego ocalałych ubrań. Kiedy schylał się po bluzę, podniósł wzrok na stojącą koło drzewa dziewczynę. Nie zerwała się do ucieczki, jak się spodziewał, ale w dłoni dzierżyła pokaźnych rozmiarów kamień.
Mikołaj prychnął z rozbawieniem.
— To ja powinienem bronić się przed tobą — powiedział półżartem. — To ty jesteś tutaj intruzem.
Ostatnie słowo zawisło pomiędzy nimi, lawirując w intensywnym zapachu lasu.
— Zamierzasz coś powiedzieć? Jesteś trochę przerażająca. Jak masz na imię? — nie ustępował chłopak. Powoli zaczynał mieć dość tej surrealistycznej sytuacji. Zmierzył dziewczynę ostrożnym spojrzeniem, na dłużej zatrzymując wzrok na rdzawej krwi zakrzepłej na bladych, niemal sinych nogach.
Wziął głęboki oddech zanim odważył się zadać następne pytanie:
— Czy ktoś cię skrzywdził?
Dopiero kiedy uważnie jej się przyjrzał, uświadomił sobie, że od początku ich,,rozmowy’’ ani razu nie spojrzała mu w oczy. Jej wzrok spoczywał na jego ustach, tak, jakby miała nieodpartą chęć go pocałować… albo dosłownie spijała słowa z jego ust.
Czy ktoś cię skrzywdził?
Na to pytanie nie mogło być prostej odpowiedzi. A jednak dziewczyna skwapliwie pokiwała głową w potwierdzeniu, jakby nie dopuszczała do siebie innej opcji. Mikołaja coś ścisnęło w żołądku. Ostatnim, czego się spodziewał, była szczera odpowiedź. A ta, w połączeniu z krwią zastygłą pomiędzy jej nogami i skąpą ilością ubrań, jaką dziewczyna miała na sobie, sprawiła, że Mikołaj pożałował pytania w momencie, w którym tylko je zadał.
Na taką odpowiedź nie było dobrej reakcji.
Mimo to odważył się zerknąć na dziewczynę. Wyglądała na oszołomioną, co najwyżej lekko rozkojarzoną. Może wciąż nie dotarło do niej to, co się stało, pomyślał chłopak.
— Chcesz, żebym po kogoś zadzwonił?
Dziewczyna postąpiła parę kroków do przodu. Teraz była na wyciągnięcie jego ręki.
— Powtórz — wyszeptała tak niewyraźnie, że znów ledwo, co ją rozszyfrował. Mikołaj cierpliwie powtórzył swoje pytanie, a ona tym razem go zrozumiała. Poznał to po jej gwałtownej reakcji, przerażeniu przejmującemu jej dotychczas nieznacznie zalęknione spojrzenie. Potem wyjęła z plecaka długopis i notes z kwiecistym motywem na okładce. Pisała przez parę sekund, a następnie zamaszystym ruchem wydarła kartkę i podała ją chłopakowi.
Nie rób tego. Oni nie mogą mnie znaleźć.
— Jak tu trafiłaś?
Dziewczyna nie odpowiedziała. Zamiast tego bezszelestnie przechadzała się po domu chłopaka, z przesadną egzaltacją obserwując poszczególne elementy pomieszczenia. Zupełnie jakby widziała budynek pierwszy raz na oczy, a nie regularnie włamywała się tu w ostatnich tygodniach. Z uśmiechem na twarzy kroczyła bosymi stopami po szorstkiej podłodze i przesuwała palcami po grzbietach zmagazynowanych przez lata książek. Wyjęła jedną z nich i przekartkowała, jakby dokładnie wiedziała, czego w niej szuka. W końcu z rezygnacją odłożyła książkę na półkę i odwróciła się w stronę Mikołaja.
— Dlaczego… — zaczęła mówić, akcentując przypadkowe sylaby tak, że ledwo dało się ją zrozumieć. — umszkasz?
— Co? — Mikołaj pochylił się w jej stronę, a dziewczyna z rezygnacją potrząsnęła głową. Może tylko mu się wydawało, ale jej oczy niebezpiecznie się zaszkliły. Wrażenie jednak szybko umknęło, gdyż dziewczyna przeszła do kuchni, gdzie na blacie stołu spoczywał jej plecak i wyjęła z niego notes.
Dlaczego tu mieszkasz? — napisała na kartce.
— Co ci się stało? — Mikołaj odsunął podstawioną mu pod nos kartkę i spojrzał dziewczynie prosto w oczy. Nie mógł opanować dreszczy, które wciąż przechodziły go na widok intensywnie fioletowych tęczówek, nawet jeśli były to tylko soczewki. — Dlaczego jesteś taka….
Dziwna, dokończył w myślach.
Dziewczyna patrzyła na niego w skupieniu, jakby myśląc nad odpowiedzią najbliższą prawdzie, która jednocześnie nie zdradziłaby zbyt wiele. Sięgnęła po notes, ale po krótkiej chwili wahania odłożyła go na blat stołu. Zamiast tego przyłożyła palec wskazujący do ust, a następnie dwa razy postukała się tym samym palcem w skroń. Przynajmniej tak wydawało się Mikołajowi. Jakby mówiła mu, że jest wariatem. Albo że ona jest wariatką.
Dopiero po chwili zrozumiał.
— Nie słyszysz — wypowiedział na głos fakt, którego pojęcie zajęło mu tak dużo czasu. Dziewczyna pomachała poziomą dłonią na boki. Coś w tym rodzaju. — Ale umiesz czytać z ruchu warg. — Kolejne skinięcie głową. I słowo wymamrotane pod nosem, które może tylko mu się wydawało, ale zabrzmiało zupełnie jak niestety.
— A ja myślałem, że coś jest z tobą nie tak.
Skąd pewność, że nie jest?
Na widok słów pośpiesznie nabazgranych przez dziewczynę, Mikołaj w okamgnieniu stracił rezon. W natłoku dokonanych przez siebie odkryć niemal zapomniał o zadanym wcześniej pytaniu, na które wciąż nie uzyskał odpowiedzi.
— Jak tu trafiłaś? — powtórzył.
Uciekałam… Dziewczyna pisała dalej, ale ostatecznie zamazała dalszą część odpowiedzi.
— Jak się nazywasz?
— Zara. — Jego towarzyszka nieoczekiwanie odpowiedziała na głos, bez żadnego zająknięcia, jakby ćwiczyła to słowo wielokrotnie w swojej głowie.
Chłopak potrzebował sekundy, by otrząsnąć się z zaskoczenia.
— Ja mam na imię Mikołaj. I myślę, że jesteś mi winna parę wyjaśnień.
Wszystkim, czym pamiętałam, była ucieczka
Teraz głosy znów zaczynały przekrzykiwać się w mojej głowie, przypominając mi o tym, od czego tak bardzo pragnęłam uciec. Od wspomnień, to przede wszystkim. Wspomnień tak bardzo świeżych, jak krew na kremowych płytkach kuchennej podłogi. Mój dom nigdy dotychczas nie wydawał mi się tak sterylny, aż do momentu, gdy zobaczyłam, jak cały nasiąka krwią mojej rodziny. Tam powinna być też moja krew. Ale czy dom zdołałby wchłonąć w głąb siebie jeszcze jedną osobę? Zwłaszcza osobę tak potępioną przez siebie samą? Czy zmieściłabym się tam, razem ze swoją pogardą i tymi demonami walczącymi w mojej głowie, które napływały dosłownie z każdej strony, nie dając mi chwili wytchnienia?
Ten dom nie pomieściłby w sobie tak zbłąkanego ducha, jakim byłam. Tylko nadwątliłabym jego nieskalane mienie. Bezpieczny jest świat zaświatów, dopóki nie trafiła tam moja dusza. Piekło już grzeje się na moje powitanie.
Poczułam szarpnięcie za ramię.
Przyszli po ciebie, odezwał się Głos.
On zawsze wiedział wszystko najlepiej. Nie sposób było się z nim sprzeczać. Można było tylko kazać mu zamilknąć, ale rzadko, że był mi posłuszny przez te ostatnie parę lat.
— Zara? Zara! — zawołał Mikołaj z narastającą w głosie paniką. Usłyszałam tylko jej echo. Nie byłam całkowicie głucha, rejestrowałam niskie, co głośniejsze dźwięki. Tak było od kilku lat. Do tamtego czasu byłam w stanie wychwycić szum rozmów, czy miauczenie kota. Zniweczył to Głos, który pojawił się w mojej głowie i zepchnął te dźwięki na drugi plan.
A może tylko je sobie wyobraziłam. Może były one niczym więcej, jak pobożnym życzeniem.
— Nie zrobiłam tego — powiedziałam z takim lodem w głosie, że temperatura w domu musiała spaść o kilka stopni. Moje mięśnie napięły się pod dłonią Mikołaja spoczywającą na moim prawym ramieniu. Byłam jak zwierzyna szykująca się do ataku, ale ten ku mojemu zaskoczeniu nie nadszedł.
— Ty — rzuciłam oskarżycielsko w stronę chłopaka. Szybko przetarłam zaspane oczy i z narastającym zrozumieniem rozejrzałam się po wnętrzu skromnego domu.
— Ja — przytaknął niepewnie Mikołaj.
— To tylko ty — powiedziałam cicho, a moje oczy się zamgliły. Usłyszałam w swoim głosie ulgę tak potężną, że niemal mnie to rozczuliło. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktoś doprowadził mnie do podobnego stanu.
— Musiałaś być bardzo zmęczona. Usiadłaś na kanapie i zaraz po tym zasnęłaś — wyjaśnił chłopak, gdy ze zmarszczonym czołem popatrzyłam na skołtunioną u swoich stóp narzutę w musztardowym kolorze.
— Myślam, że mnie znaźli — wyznałam cicho, zniekształcając ostatnie słowo. — Myślałam, że chcą mnie zarać z powrotem.
— Kto?
— Źli ludz-dzie. — Z wyzwaniem popatrzyłam mu prosto w oczy, czekając na jego reakcję. Ale on nie zareagował, nie tak jak się spodziewałam. Nie dał się porwać mojej tragicznej historii, nie okazał współczucia. Czego mogłam wymagać od obcego chłopaka, skoro nawet nie dostawałam wsparcia od swoich bliskich? Zawsze byłam tylko Zarą bez wsparcia. Zarą, która wiecznie musiała uciekać, by nie skupiać się na tych myślach zbyt intensywnie.
Teraz chłopak o ładnych oczach kucał u skraju kanapy, na której leżałam i coś do mnie mówił. Był wyraźnie zażenowany, a to w dużym stopniu utrudniało mi odbiór jego słów.
W końcu jednak zrozumiałam. Pytał, czy chcę się umyć. Ciężko było mi uwierzyć, że w zaistniałej sytuacji chłopak mógł pytać o coś równie trywialnego, a jednak jego propozycja miała swoją logikę.
Z zażenowaniem pomyślałam o lepkiej krwi pomiędzy moimi nogami. Pojawiła się wcześniej, niż powinna. Działo się coś niedobrego.
— Tak, umyję się — wymamrotałam w końcu pod nosem.
— Pomóc ci jakoś, czy… — Mikołaj zaczął mówić, lecz urwał, gdy chwiejnie podniosłam się ze swojego miejsca. Na kanapie w miejscu, w którym leżałam, znajdowała się brązowawa zaschnięta krew. Podobnie prezentował się tył mojej sukienki i blade nogi. Na szczęście nowa krew już nie leciała.
— Rany, czy to twój pierwszy okres? — zapytał Mikołaj i wyglądał, jakby natychmiast pożałował swojego bezpośredniego pytania. Może miał nadzieję, że go nie usłyszałam, ale ja rozszerzonymi oczami wpatrywałam się w jego wykrzywioną obrzydzeniem twarz.
— Nie ja… — pokręciłam głową. — Miałam coś innego na głowie. Przpraszm.
Mikołaj położył ręce na moich ramionach, bym wysłuchała, co miał mi do powiedzenia. Wydawał się nie być ani odrobinę zdziwiony, gdy instynktownie od niego odskoczyłam.
— Myślałem, że ktoś cię zgwałcił — powiedział to tak dosadnie i wyraźnie, że w każdej innej sytuacji zabrzmiałoby to co najmniej niezręcznie.
— Co? — ze zdziwienia aż rozdziawiłam usta.
— Kiedy zapytałem, czy ktoś cię skrzywdził — mówił chłopak powoli — potwierdziłaś.
— To nie tak — gwałtownie potrząsnęłam głową. Cóż za okropne nieporozumienie! — To wcale nie tak… To moja wina.
— Dlaczego?
— To ja skrzywdziłam ich …pierw. Tym, jaka jestem.
Łazienka była skromna, podobnie jak cały dom. Niemal z rozkoszą spłukałam z siebie zakrzepłą krew, ale trochę żal było mi pozbywać się leśnego zapachu ze swojej skóry. Zapach lasu był moim ulubionym, zaraz po cynamonowych ciasteczkach mamy, które zawsze piekła dla mnie i mojej siostry w pochmurne popołudnia.
Teraz pachniałam jak chodząca wytwórnia chemikaliów, choć według etykietki powinnam pachnąć, o ironio, sosnowym lasem.
Stojąc pod prysznicem, pozwoliłam, by woda spłukiwała ze mnie mydliny. Jednocześnie zastanawiałam się nad swoim najbliższym losem. Powinnam tu zostać, czy uciekać? Faktem było, że chwilowo żyłam jako bezdomna. Obawiałam się, że nauczyciele w potencjalnej szkole nie zaakceptowaliby spania pod gwiazdami jako realnego domu. Paradoksalnie miejsca, z których uciekałam były jedynymi domami, które by zaaprobowali. Ale tam pod żadnym pozorem nie chciałam wracać.
Wtedy
Najbardziej obłudne charaktery zawsze są ukryte pod fasadą lukrowej pokrywki, żeby tylko nie narażać się na zdemaskowanie zbyt szybko. I tak, jak bezbronne zwierzęta stanowiące pożywienie drapieżników ukrywają się w stonowanych barwach ciała, tak diaboliczne osobowości ukrywają się pod przyjemną dla oka urodą. Poza chowaniem się w tejże skorupie, nie mają z ofiarami nic wspólnego. To właśnie oni są drapieżnikami, zazwyczaj nieprzyzwoicie pięknymi, żeby wzbudzać zachwyt wyglądem, aniżeli oburzenie brzydkim charakterem, który wychodzi na jaw zbyt prędko
Mama Zary opowiedziała raz jej oraz jej młodszej siostrze historię o królowej tak pięknej, o której mówiono, że zrodziła się z samego blasku poranka. Jej oczy lśniły, niczym wschodzące słońce odbijające się w kroplach porannej rosy albo niczym skradzione błyskotki, które upychała w czeluściach swojej przepastnej garderoby. Jej policzki były zaróżowione jakby smagane porannym wietrzykiem, a włosy spływały złocistymi falami na wąskie ramiona i ukształtowaną talię.
Królowa trzymała swoich poddanych krótko i zdyscyplinowanie. Każdego, kto nie okazywał jej wystarczającego szacunku nocą obezwładniała swoimi ziołowymi miksturami i wywodziła do środka lasu na pewną śmierć z przemarznięcia albo wygłodzenia. Zaginięci służący szybko zostawali zastępowani nowymi. Królowa chciała otoczyć się podwładnymi, którzy będą w pełni gotowości na każde jej skinienie. Nikt ze służby nie wiedział, co się działo z zaginionymi pracownikami. Zakładano, że po prostu ciężko zachorowali albo się przeprowadzili.
Wraz ze wzrostem błyskotek w szafie królowej, wzrastała grupa zaginionych, gdyż każda błyskotka została zabrana od wywiezionej ofiary. W końcu duchy zmarłych z lasu zebrały się w armię, by napaść na okrutną królową, która tak lekceważąco traktowała ludzkie życia. Zasztyletowały ją we śnie, ale z żadnej rany nie sączyła się krew. Królowa była martwa od tak dawna, że każdy przyjął to za część jej osobowości. Kawałki jej duszy zostały uwięzione w skradzionych szlachetnych kamieniach, aż w końcu posiadły ją całą.
— Jej własna pycha i pragnienie uwielbienia doprowadziły ją do autozagłady — zakończyła mama Zary, całując obie dziewczynki w czoła na dobranoc. — Traktowała ludzi jak marionetki, nieświadoma tego, że te marionetki czują i myślą, jak ona. Nigdy nie traktujcie nikogo z góry, moje kochane. Nigdy nie czujcie się dumne z powodu czegoś, na co same nie zapracowałyście. Mądrość przychodzi z ciężką pracą, a pycha z lekceważeniem.
Z perspektywy czasu Zara zastanawiała się, jak mama znając opowieść o pięknej królowej mogła być tak naiwna i wpuścić podobną obłudę pod dach swojego własnego domu. Może dlatego, że Laura nie była zrodzona z letniego poranka. Laura była zrodzona z księżycowego blasku i granitu nocnego nieba. Była piękna na swój gotycki sposób, ale jej oczy miały siłę rażenia pioruna. Nawet sama Zara na początku myślała, że to gwiazdy, szybko jednak uwolniła się z pierwotnego zauroczenia.
Laura była inna, niż dotychczasowe dziewczyny jej brata. Była jak zagadka, którą aż chciało się rozwiązać. Mistyczna. Z każdej sytuacji wychodziła z twarzą. Jej gracja i enigmatyczność wprawiały piętnastoletnią wówczas Zarę w nieporadność. Bała się ludzi, którzy nawet nieświadomie mieli nad nią tak potężną władzę, ale gotowa była pokonać swoje uprzedzenia do dziewczyny brata, choćby dlatego, że on dostrzegł w Laurze jej dobrą stronę, a Zara ufała jego osądowi.
Nawet nie przyszło jej na myśl, że jej brat mógłby się mylić.Rozdział 4 Śniadanie na trawie
Trawa była lekko wilgotna, kiedy na niej siadaliśmy, ale nie na tyle, by wzbudzać mój większy dyskomfort. Mało co mogło go wzbudzić w tym pięknym dniu. Gwiaździste niebo zeszłej nocy wraz z obietnicą czystego nieba przyniosło słońce, którego żadna chmura nie próbowała nam odebrać. Jego ciepłe ramiona gładziły mnie po plecach, gdy lokowałam się na trawie przed domem i postawiłam przed sobą talerz z kanapkami. W dłoni trzymałam kubek z gorącym kakao. Kubek był przyozdobiony rysunkiem uśmiechniętego bałwana, który niechcący przypomniał mi o nadchodzących zimnych dniach i wiążącymi się z tym konsekwencjami.
W tym momencie nie lubiłam konsekwencji.
Lubiłam ciepło kubka, które cudem nie roztopiło zaklętego w nim bałwana i lubiłam orzeźwiającą rosę spływającą po moich nogach. Pociągnęłam łyk kakao i wygięłam głowę do tyłu, tak, by zaabsorbować na twarzy jak najwięcej ciepła ofiarowanego przez słońce. Tego ranka było wyjątkowo łaskawe w swoich darach, wyjątkowo łaskawe, jak na tą końcówkę lata i coraz mniej sprzyjającą pozycję względem kuli ziemskiej.
— Po co nam krzesła? — mruknął ironicznie Mikołaj.
Niespodziewany cień zabrał mi słońce i narzekał na tyle głośno, że udało mu się zagłuszyć całą symfonię lasu. Energia w powietrzu się zmieniła. Niechętnie wyprostowałam szyję i zostawiłam słońce za plecami.
— Nie musisz ze mną siedzieć — powiedziałam cicho do sadowiącego się naprzeciwko mnie Mikołaja.
— Nie muszę — odparł, ale mimo to usiadł na trawie i sięgnął po jedną z kanapek. Wgryzł się w nią zamaszyście.
I tak oto spożywaliśmy ten posiłek bez zbędnych słów. Siedzieliśmy gdzieś pośrodku między chatą Mikołaja, a granicą, gdzie zaczynał się las. Nad nami górowały drzewa, a jeszcze wyżej błękitne niebo. Dookoła fruwały motyle i inne owady. W lesie śpiewały pojedyncze ptaki. Ich zadziwiające w swej perfekcji repertuary biły na głowę wszelkie słowa, jakich moglibyśmy teraz użyć. A jednak Mikołaj po przełknięciu ostatniego kęsa kanapki z serem i pomidorem i po wytarciu z siebie okruszków, zdecydował się przemówić:
— W sumie jest całkiem przyjemnie — zauważył, a ja pokiwałam głową. Nie wiedziałam jak inaczej skomentować tą całkiem oczywistą uwagę. Byłam jednak zadowolona z postępu, jaki poczyniliśmy. — Nigdy nie jadłem śniadania na trawie.
— Napradę? — nie ukrywałam zaskoczenia. — To byłaby ruga rzecz, jaką zrobiłabym mieskając tutaj.
— A jaka byłaby pierwsza?
— Zamknij oczy.
— Po co?
— Po prostu to zrób.
A on o dziwo mnie posłuchał. Coś jeszcze mówił, podmuchy wiatru wydobywające się z jego ust atakowały moją twarz. A potem, kiedy przysunęłam się bliżej niego i złapałam go za obie dłonie, przestał. Uśmiechnęłam się pod nosem i zamknęłam oczy. Nawet gdyby teraz coś do mnie mówił, nie było możliwości, że go usłyszę. Powoli wyłączałam wszystkie zmysły, a mój słuch nastawiałam na częstotliwości, które nie wyłapywały głosu ludzkiego. Jak bardzo bym nie lubiła głosu osobnika siedzącego naprzeciwko mnie, w tym momencie nie mogłam pozwolić sobie na najmniejszą dekoncentrację.
Wzięłam głęboki oddech i stałam się świadoma regularnego rytmu bicia mojego serca. Krew wypełniająca moje naczynia robiła to delikatnie, sunęła jak morze w bezwietrzny dzień. Moje serce rosło, nie w jakiś patologiczny sposób, ale jakby chciało wyfrunąć z mojej kartki piersiowej i dołączyć do ptaków kołujących nad naszymi głowami.
Tył mojej głowy nagrzewał się od ciepła emitowanego przez słońce, natomiast moja twarz owiewana była wciąż nieogrzanym podmuchem poranka. Czułam, jak kilka pasemek moich włosów ląduje mi twarzy, ale to nie było istotne w tym momencie. Skupiłam się wyłącznie na tych stabilnych elementach, na zapachu lasu, na łaskoczącej mnie trawie i orzeźwiających kropelkach rosy, na zmianach zachodzących w powietrzu zwiastujących późniejsze ulewy.
Stałam się świadoma potęgi ziemi, na której siedzieliśmy. Wyobraziłam sobie jej wielkość, kilometry połaci ciągnące się w każdym możliwym kierunku i ciepło buzujące pod ochronną skorupą, która skrywała jej epicentrum. Wyobraziłam sobie ptaki nad naszymi głowami i sklepienie nieba otulające nas niczym najcieplejszy koc.
Skupiona wyłącznie na tych bodźcach, poczułam, jak moja dusza tańczy z radości.
Ostrożnie puściłam dłonie chłopaka i zaplotłam swoje w kępy trawy. Położyłam je płasko na powierzchni ziemi i pozwoliłam sobie uszczknąć od niej odrobinę geotermalnej energii, która aż w niej buzowała.
Otworzyłam oczy. Mikołaj wpatrywał się we mnie i sądząc po intensywności jego spojrzenia, robił to od dłuższego czasu. Zastanowiłam się, czy przypatrywał mi się przez cały ten czas.
— I poczułeś to? — wyszeptałam.
— Co?
— Spokój.
Mikołaj wzruszył ramionami.
— O cym myślałeś? — zapytałam.
— O tym, że niedługo zbliża się szkoła. Będę musiał przenieść się do mojego wujka. I załatwiać sprawy, które odziedziczyłem po moich rodzicach. — Pokiwałam głową na znak, że słucham, a on zapytał: — A o czym powinienen myśleć?
— O nicz-czym. Wyłączyć umysł. Medytować.
— To byłaby rzecz, od której zaczynałabyś dzień, żyjąc tutaj?
Skwapliwie pokiwałam głową. Zrozumiał. Może była jeszcze dla niego jakaś nadzieja.
— Musisz coś wiedzieć, Zaro… — powiedział chłopak, a jego twarz przywdziała wyraz zatroskania, które — jak sobie uświadomiłam — gościło na niej przez większą ilość czasu. Musiało być zakorzenione w nim tak głęboko, że nie potrafił wyłączyć swojego umysłu nawet na pięć minut, by kontemplować otaczającą nas przyrodę.
Żeby ukryć swoje współczucie, ostrożnie ujęłam jego lewą rękę w moje obie dłonie. Pozwoliłam mu mówić.
— Tak naprawdę nie mieszkam tu z wyboru. Ten dom to moja kryjówka. Moi rodzice nie uznawali idei rodziny, uznawali wyznawaną przez siebie swobodę ducha. Nie pracowali, a pieniądze, które ukradli, lub wygrali w nielegalnych zakładach szybko przetrwonili na alkohol i kokainę. W końcu zaczęli się zapożyczać i nie spłacać długów. Wkurzyli tym wiele niebezpiecznych typów. Mój wujek ma mi dać znać, kiedy będę mógł się przenieść stąd do miasta. Powiedział, że część długów spłaci, a część załatwi po swojemu.
— Ale czego oni chcą od ciebie? Nie jesteś niczemu winien — siedząca naprzeciwko niego Zara z przerażeniem rozszerzyła oczy.
— Jestem ich dzieckiem.
— Nie masz pieniędzy — zauważyła dziewczyna i obrzuciła skromną chatkę jednym podsumowującym spojrzeniem.
— Mogą mnie zabić dla tych pięciu złotych, które trzymam w spodniach.
Zara zasłoniła usta dłonią i załkała przeraźliwie. Jej całe ciało aż się zatrzęsło, a jego dłoń, którą trzymała wcześniej w obu swoich rękach, teraz bezwładnie opadła na mokrą trawę.
Nagle słońce jakby przygasło. Fioletowe tęczówki Zary tonęły we łzach, a te po wydostaniu się z jej oczu, rzeźbiły pokrętne rzeki na jej zarumienionych z zimna policzkach. Dziewczyna schowała twarz w dłoniach i skuliła się w głąb siebie, zostawiając mu na widoku tylko swoje plecy i wachlarz jasnych włosów, mieszających się z trawą.
— Zara… — Mikołaj ostrożnie pogłaskał ją po plecach, ostrożnie jak głaszcze się zwierzę o nieprzewidywalnej reakcji. — Nic mi nie będzie. Tutaj nikt mnie nie znajdzie. A już niedługo będzie po wszystkim i zamieszkam razem z moim wujkiem.
Dziewczyna umilkła i z wyraźnym oporem wyprostowała się do pozycji siedzącej. Odgarnęła włosy z twarzy i wytarła łzy. Jednak była to czynność bezcelowa, gdyż wytarte zapasy zostały szybko uzupełnione nowymi.
— To staszne — wykrztusiła dziewczyna i pociągnęła nosem. — Staszna historia.
— Dlaczego aż tak się przejęłaś? Przecież się nie znamy — zdziwił się Mikołaj.
Zara ostatni raz przetarła twarz i spojrzała na niego pełnią swojego fiołkowego spojrzenia. W jej włosy zaplątał się liść i kilka źdźbeł trawy, ale były to elementy tak pasujące do obrazu dziewczyny, że Mikołaj nie ośmielił się niczego ruszać.
— Oboje nie mamy rodzin i gonią nas szli ludzie… — Zara znów zaczęła szlochać, ale wzięła kilka głębokich oddechów i się opanowała. — Ale ty sobie tak świetnie ra-radzisz… — wyjąkała, a Mikołaj dostrzegł, że silne emocje powodowały u niej głośniejszą mowę i większe zniekształcanie wyrazów. Kiedy szeptała, szło ją zrozumieć o wiele łatwiej.
Światło przebijające się przez kurtynę drzew, znajdujące się za plecami Zary, podświetlało jej sylwetkę. Sprawiało, że lśniła. Razem z trawą i gałązkami we włosach, z dłońmi umorusanymi glebą, dziewczyna wyglądała jak rasowa obywatelka lasu. Pojedyncze pasemka jej prostych włosów targane przez wiatr, chwytały w locie promienie wspinającego się po niebie słońca. Zara nie tylko była podświetlana przez słońce, ona absorbowała jego ciepło, jak mchy pochłaniały nadmiar wody i emitowała pochłaniany blask. Sam widok dziewczyny, tak pewnie czującej się w swoim środowisku rozgrzewał go od środka.
Teraz nadszedł czas na następną opowieść.
— A co jest z tobą? Rozumiem, że uciekłaś z domu?
Dziewczyna w ciszy zaczęła skubać kępki trawy i wykręcać pojedyncze źdźbła, starannie ich nie wyrywając. Nie patrzyła w jego kierunku, ale sądząc po nagłej zmianie wyrazu jej twarzy, Mikołaj miał pewność, że Zara go usłyszała.
— Musia-am — powiedziała, nienaturalnie przeciągając samogłoski, a Mikołaj pomyślał, że zaraz znowu się rozpłacze. Nie musieli przecież spowiadać się sobie nawzajem po jednym dniu znajomości. A jednak to właśnie robili. — Musia-am, bo ścigają mnie szli ludzie… Jak ciebie. W domu, w mieście, nie mogłam czuć się bezpieczna. Jescze zanim oni wszyscy umarli, działy się złe rzeczy… Zaczęłam to tacić. Było źle, kiedy przesałam słyszeć pieśni ptaków i szum drzew. Nagle byli tylko kłócący się ludzie. — Ostatnie zdania wypowiedziała z zaskakującą wyraźnością. Mikołaj domyślił się, że musiała je wielokrotnie obracać w swojej głowie.
— Więc stopniowo tracisz słuch? — zapytał łagodnie.
— Żdego dnia jest coraz gorzej. Czas-sem racę go całkowicie. Wtedy wypowiadane przeze mnie słowa są niczym więcej, jak próbą zaufania samej sobie. Nie jestem pewna, czy je uwolniłam.
— Badałaś się? Istnieją aparaty słuchowe…
Zara ostro popatrzyła w stronę chłopaka.
— Nie chcę mieć nic wsólnego z badaczami. Mam ich dość. Całe moje życie to było jedno wielkie badanie. Dlatego uciekłam.
Zara obojętnie wzruszyła ramionami, a Mikołaj zrozumiał, że póki co, jej opowieść kończyła się w tym punkcie. Toteż powstrzymał się od dalszych pytań, mimo, że te mnożyły się w jego głowie, grożąc jej rozsadzeniem. Czuł, że dziewczyna opowiedziała mu już sporo, znacznie więcej, niż powiedziała od dłuższego czasu komukolwiek. Ostatecznie nie dowiedział się, ile czasu upłynęło od jej ucieczki z domu. Kilka dni? Tygodnie? I kogo miała na myśli mówiąc o umarłych? Swoją rodzinę?
Mikołaj już miał zadać te pytania, kiedy zauważył, że Zara straciła zainteresowanie jego osobą i stojącym pomiędzy nimi talerzem pełnym kanapek. Patrzyła na punkt na ścieżce prowadzącej do lasu, kilka metrów od siebie. Mikołaj podążył za jej skupionym spojrzeniem.
Jego oczom ukazał się mały ptak z żółtym brzuszkiem.
— Zara, a kiedy dokładnie…
— Cśśś! — syknęła dziewczyna, nawet nie odwracając się w jego kierunku. Jakże mógł myśleć, że ma jakąś szansę w pojedynku z przypadkowym ptakiem?
Sikorka ostrożnie stąpała po ziemi, zmieniając pozycję co kilka minut, jakby chciała nie dać się zaskoczyć potencjalnemu napastnikowi. Ale to ona była tutaj największym zaskoczeniem. Mikołaj wiedział, że większość ptaków woli swoje kryjówki w koronach drzew, a ich zbliżanie się do siedzib ludzkich należało do rzadkości.
Dlatego umilkł i z zafascynowaniem patrzył na zdezorientowanego ptaka. Zwierzę zastygło, jakby zastanawiało się, czy skończyć tą zwiadowczą wycieczkę, czy raczej zbadać nieznajomych osobników?
Zara, starając się przy tym wykonywać jak najmniej ruchów, oderwała kilka pestek z razowego chleba i położyła na dłoni, którą zachęcająco wyciągnęła na ziemi w stronę wahającej się sikorki.
Na początku ptak nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. A potem, ostrożnie zaczął stąpać w jej kierunku.
— Chodź, malutki — wyszeptała Zara z rozradowaniem, gdy jej prośba była stopniowo spełniana. — Nie bój się nas.
Ptak, jakby rozumiejąc jej słowa, w kilku poskokach znalazł się przy jej ręce. Ostatnie centymetry pokonał jednak z większą ostrożnością. Jeszcze jeden raz zawahał się nad udzielonym mu pokarmem, mimo, że sądząc po jego skupionych oczach, klamka zapadła.
Zaczął wydziobywać ziarenka z rozchylonej dłoni Zary, a dziewczyna śmiała się przy tym, jak dziecko.
— Niesamowite — powiedział Mikołaj, podziwiając delikatną posturę ptaka i jego szybkie, ledwo dające się zauważyć ludzkim wzrokiem ruchy. Sikorka nic nie robiła sobie z wielkości swoich kompanów, jakby to ona była tutaj górą. Ale sądząc po nabożnym spojrzeniu Zary, tak właśnie było.
— Mój nowy rzyjaciel — oznajmiła.
— Sprytna zmiana tematu, Zaro — zauważył Mikołaj i uśmiechnął się kątem ust. — Naprawdę sprytna.
— O czym właściwie rozmawialiśmy? — Zara niechętnie oderwała wzrok od ptaka siedzącego na jej dłoni i nieobecnym wzrokiem popatrzyła na Mikołaja. Ale i on nie wiedział, na czym skończyli.
— Musimy jechać — powiedział w końcu, świadom, że właśnie to należało zrobić, zanim dziewczyna zadomowi się tu zbyt szybko. W czym to czyniła zadziwiające postępy.
— Zostańmy tu, roszę — załkała Zara, a ptak na jej dłoni przerwał posiłek, zaniepokojony drgnieniem jej dłoni i odleciał kilka metrów dalej. Zara wysypała resztę nasion na ziemię. Chwila minęła.
— Nie możemy tu zostać na zawsze — powiedział Mikołaj.
— Dlaczego nie?
To go zgasiło. Mikołaj nieporadnie rozejrzał się dookoła i intensywnie myślał nad odpowiedzią. Ale nagle pokierował rozmowę na inny tor.
— Masz kogoś bliskiego, do kogo mogę cię odwieźć?
— Może być z tym ciężko. Nie mogę tu zostać?
— Niestety, ale my zwykli śmiertelnicy musimy wracać do szkoły.
Dziewczyna popatrzyła na niego zdziwiona. Sądząc po cieniu oburzenia malującego się na jej twarzy, nie wyłapała jego sarkazmu.
— Odwiozę cię, gdzie tylko zechcesz. Musisz mieć jakieś miejsce.
— Właściwie to tak — przyznała Zara i w zamyśleniu podrapała się po brodzie. — Jest jedna osoba, do której mogę zawitać.
Wtedy
— Nie jesteś wariatką. Wariatami są ludzie, którzy nie starają się pojąć tego, co im obce
— Moja mama jest przerażona! — Zara rzucała się od kąta, w kąt, nie zostawiając skrawka podłogi w swoim pokoju niezadeptanego. — Emilka naopowiadała im jakichś bzdur o tym, jak wywoływałam duchy podczas burzy, zamiast się nimi zajmować. Powiedziała im, że to ja zatrzymałam dostawę prądu. Gdybym tylko miała takie możliwości…
— To co byś zrobiła?
— Zrównała ten dom z ziemią. Spaliła do popiołów. Już ja im pokażę, że mam duchy po swojej stronie!
Jej nauczycielka nie zareagowała, jak zrobiłaby to przeciętna osoba. Nie zbladła w przerażeniu, nie zaczęła wrzeszczeć, czy recytować różańca. Adela była inna. Rozumiała. A nawet jeżeli nie zawsze jej się to udawało, robiła wszystko, by nadrobić swoje braki.
— To tylko dziecko. Nie możesz jej winić, Zaro. Musiała być przerażona.
— Czasami nie mogę na nią patrzeć. Na nią i te jej głupiutkie koleżanki.
— My wszyscy przez to przechodziliśmy — wtrąciła ostrożnie Adela i założyła pasemko włosów za ucho. Bransoletki wykonane z różnobarwnych kamieni zastukały o siebie. Turkusowy lakier na długich paznokciach kobiety był kolorystycznie dopasowany do jednej z nich. To nie zdarzało się często w jej stylizacjach, gdyż Adela lubiła obnosić się ze swoim zamiłowaniem do niepasujących do siebie kolorów, wzorów i niebanalnych połączeń. Czasami dość niekonwencjonalnych. Nie zamierzała jednak rezygnować z wyrażania swojej hippisowskiej duszy w imię zasad mody odgórnie wyznaczanych przez obcych jej ludzi.
— Ja przez to nie przechodziłam — odparła Zara na jej wcześniejszą uwagę.
— Fakt — przyznała Adela, z troską patrząc na swoją podopieczną, która nie przestawała krążyć po pokoju. — Ty jesteś wyjątkową dziewczyną. Twoi przyjaciele mają liście i skrzydła.
— Czasem tak bardzo boję się, dokąd mnie to zaprowadzi. — Zara pociągnęła nosem. — Raz słyszałam, jak moja mama i ojczym mówili, że DZI-WA-CZNIE-JĘ. Boją się, że jak całkiem ogłuchnę, kompletnie sfiksuję.
— My, wrażliwe dusze, nie mamy łatwego życia w tych czasach.
— Oni coś knują. Czuję to.
— Coś masz na myśli?
— Myślę, że oni się mnie boją. Chcą mnie gdzieś zamknąć. To przez moją chorobę. Mówią, że moje fioletowe oczy ich przerażają.
— Oh, Zaro. — Adela podniosła się z łóżka Zary i podeszła do dziewczyny, której ciałem wstrząsnął niespodziewany szloch. — Na pewno nie mieli tego na myśli. — Adela złapała Zarę za rękę, by choć na parę sekund powstrzymać ją od rzucania się z kąta w kąt.
Zara zrobiła kilka głębokich oddechów, ku uldze kobiety pozostając w miejscu, koło biurka.
— A jeśli mnie gdzieś wywiozą? Jeśli zamkną mnie w czterech ścianach DLA MOJEGO DOBRA? Co ja wtedy zrobię?
— Kochanie, nie dopuszczę do tego. — To mogły być puste słowa, ale nie w przypadku Adeli. Kobieta podobnie, jak swoje nietypowe ubiory, kochała brawurowe rozwiązania, zwłaszcza jeśli chodziło o jej bliskich. A już w szczególności o tak kolorowe ptaki, jak Zara. — Gdziekolwiek cię wywiozą, znajdę cię i zabiorę do siebie. Będziemy czytać książki przy kominku i chodzić siedzieć przy jeziorze podczas pełni. Nauczę cię piec ciasta i udzielać pierwszej pomocy zagubionym leśnym zwierzętom. A potem nauczę cię rozmawiać z przodkami.
Zara uśmiechnęła się
— Plotłybyśmy wianki z kwiatów? Pojechałybyśmy na Festiwal Kolorów? — zapytała z nadzieją pięcioletniego dziecka, a Adela skwapliwie pokiwała głową. — Dlaczego moja rodzina nie rozumie mnie, jak ty?
Adela położyła dłoń na ramieniu Zary i ostrożnie posadziła ją na fotelu przy biurku. Sama dosunęła sobie stołek i usiadła po prawej stronie dziewczyny.
— Aby wyznaczyć punkt zerowy funkcji, w miejsce igreka postawiasz zero i obliczasz iks… Przećwiczmy to na konkretnym przykładzie.
Zara posłała jej zdziwione spojrzenie.
— Mojej mamy nie ma w domu — powiedziała. — Ojczym siedzi w gabinecie zawalony robotą.
— Oh, wydawało mi się, że słyszę czyjeś kroki na korytarzu.
Zara uśmiechnęła się. Adela była bezkonkurencyjnie najlepszą nauczycielką pod słońcem.