- W empik go
Chcica - ebook
Chcica - ebook
Redaktor Jung w sieci trudnych zależności.
Wraz ze zmianą władzy zmienia się kierownictwo "Gazety Zielonogórskiej". Niezachwiana dotąd pozycja Daniela Junga staje się przedmiotem rozważań nowej naczelnej. Tymczasem na 2 tygodnie przed wyborami kandydatka na prezydenta miasta zostaje znaleziona martwa w swoim domku letniskowym. Prokuratura stwierdza samobójstwo i umarza śledztwo. Jednak Jung i jego nowa przełożona mają zbyt wiele wątpliwości, by przyjąć oficjalną wersję zdarzeń. Czy fakt, że Zuzanna Müller miała osobistą relację ze zmarłą Kornelią Raetsch, przełoży się na przebieg śledztwa dziennikarskiego?
Gratka dla miłośników Dolnego Śląska i społeczno-obyczajowych kryminałów Zygmunta Miłoszewskiego.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-7600-3 |
Rozmiar pliku: | 541 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
− _Sorry_, nie uwierzę, panie redaktorze. Jak Boga kocham, nie uwierzę. – Zuzanna Müller odrywa wzrok od laptopa, zdejmuje okulary z nosa, odsuwa szufladę i tam je wrzuca, jakby przestały być przedmiotem użytecznym. Dopiero drugi raz Daniel Jung jest w jej gabinecie, lecz już wie, że nowa szefowa redakcji zakłada je jedynie wtedy, kiedy wpatruje się w tekst napisany na ekranie komputera. Nawet podczas codziennie o ósmej trzydzieści zwoływanych kolegiów nie zerka przez okulary na swoje notatki, jakby uważała, że ją postarzają. Wszystko, co ma do powiedzenia, wcześniej zapisuje kobylastymi literami. Naczelna jeszcze bardziej zaciska kreskę ust, a jej twarz wygląda tak, jakby ich nie miała, podnosi się, wsuwa dłonie w kieszenie dżinsów opinających pulchne uda i zapuszcza spojrzenie za okno. Daniel podąża za nią. Oboje widzą dwóch byle jak ubranych mężczyzn na ławce przy fontannie, pijących piwo prosto z puszek, ale żadne tego nie komentuje. – Po prostu zwyczajnie nie uwierzę, panie Jung. Jak Boga kocham, nie u-wie-rzę – powtarza głosem zniżonym do szeptu, wyraźnie akcentując sylaby. – To nie pa-su-je do Korny. Zawsze było ją stać ją na wiele nieprzewidywalnych durnotek, ale tego nie mogła zrobić. Nie mo-gła. Jung... pan nie z jednego pieca jadł chleb, to niech pan pomyśli i powie, czy inteligentna, sprytna, ujmująca i przy tym reprezentacyjna kobieta w średnim wieku, która już osiągnęła dużo i ma ochotę na jeszcze więcej, może tak po prostu odebrać sobie życie? Czy zdrowa na umyśle i ciele matka dorastających synów z własnej woli może osierocić swoje dzieci? Czy pan słyszał o kimś, kto pozbawia się życia na dwa tygodnie przed tym, kiedy ma szansę zostać prezydentem niemałego miasta? – Mimo że naczelna zadaje pytania Jungowi, nie oczekuje od niego odpowiedzi. – Samobójstwo jest kapitulacją, dobrowolną ucieczką w nicość przed poddaniem się bez walki, a Korna jak mało która z nas, studentek Viadriny, zawsze była cholernie waleczna.
Prawie te same pytania Daniel Jung zadał Weronice, kiedy przeczytał to, co napisała po powrocie do redakcji z konferencji prasowej w prokuraturze. Nie ukrywał pretensji do naczelnej, ponieważ nie stażystkę, a jego, dziennikarza śledczego w długim stażem, powinna była tam posłać. Jung zapytałby Ostrouchego, czy z ręką na sercu nie ma żadnych wątpliwości, że kandydatka na prezydenta miasta dwa tygodnie przed wyborami popełniła samobójstwo i nie dochodził, dlaczego to zrobiła, umorzył śledztwo. Co innego, gdyby przyłapała męża na zdradzie, dlatego podcięła sobie żyły albo z tego powodu połknęła fiolkę tabletek nasennych lub dżin zapalił się w jej gardle. Weronika napisała, że zdaniem prokuratora bezpartyjna kandydatka na prezydenta w piątek przed wieczorem sama pojechała do domu letniskowego Cezarego Bronowicza w Lubrzy. Dlaczego sama i po co, tego Ostrouchy ani żaden spośród śledczych nie dociekał. Tam niedługo po przyjeździe weszła na podstrysze, zarzuciła linkę na belkę podtrzymującą dach, stanęła na metalowym krześle przyniesionym z kuchni, zadzierzgnęła węzeł stryczkowy, pętlę założyła sobie na szyję i się powiesiła. To by znaczyło, że pojechała do Lubrzy z wyraźnie określonym zamiarem. Ale przecież zwołała swoich zwolenników na niedzielne popołudnie na plac przed filharmonią, gdzie miała wyjaśnić, dlaczego kandyduje na prezydenta i powiedzieć, co będzie robiła, kiedy zostanie wybrana. Na wieczór zaplanowała spotkanie z prezesem fundacji Zielonogórski Szlak Winiarski, który będzie jej zastępcą do spraw komunalnych. Skąd wzięła linkę i dlaczego niebieską? Gdzie nauczyła się robić węzeł stryczkowy, skoro nigdy nie uprawiała wspinaczki górskiej, żeglarstwa i nie należała do skautingu? Tyle pytań przyszło Jungowi do głowy w trakcie redagowania tego, co napisała Weronika. Gdyby jego Zuzanna Müller posłała na konferencję w prokuraturze, zadałby dużo więcej i bardziej dociekliwych. Czy usłyszałby odpowiedzi, to inna sprawa.
− Obawiam się, że znajdą się tacy, którzy ukręcą sprawie łeb – mówi redaktorka naczelna „Gazety Zielonogórskiej” od tygodnia po tym, jak Kornelia Raetsch zdecydowała się kandydować na prezydenta miasta. − Zatem... _sorry_... niech pan ekskomisarz bierze się do roboty
− E… – Jung otwiera usta i milczy, bo nie wie, co powiedzieć, żeby szefowa redakcji nie potraktowała go jak miękiszona.
− _Sorry_, dziwi się pan, że się orientuję, kim pan był, zanim został dziennikarzem? A ja nawet wiem, dlaczego pan musiał odejść z komendy. – Naczelna milknie i taksuje Junga pytającym spojrzeniem, jakby oczekiwała od niego usprawiedliwienia. Ponieważ on milczy, redaktorka kontynuuje: − Podziwiam pana. Szczerze po-dzi-wiam. Gdzie jak gdzie, ale w policji wytknięcie przełożonym szwindlu jest aktem naprawdę ogromnej odwagi. Wiem również – zawiesza głos, jakby jednak się zawahała, czy to, co przyszło jej do głowy, już teraz powinna wypowiedzieć – ile łączyło pana z moją poprzedniczką w redakcji po śmierci pańskiej żony. A tak przy okazji, jeśli spotka pan Szpaltę, to znaczy redaktor Krupę, proszę powiedzieć, że nie jest mi przykro z powodu tego, co się stało. Powinna zrozumieć, że kto ma władzę, ten chce mieć media po swojej stronie. Na ogół wraz ze zmianą właściciela gazety następuje zmiana redaktora naczelnego. Czyż nie tak postąpił Orlen po kupieniu „Lubuskiej”?
− Od tego dnia, kiedy Mirka Krupa przestała zajmować ten gabinet, nie widziałem jej ani z nią nie rozmawiałem. Wiem, że mieszka we Wrocławiu, gdzie redaguje jakiś portal. Jeżeli zadzwoni, powtórzę to, co pani redaktor powiedziała. Odnosząc się do… – Jung urywa, jakby nie był przekonany, że naczelna jeszcze oczekuje od niego odpowiedzi. Po namyśle wyjaśnia: − Stwierdzenie samobójstwa i umorzenie śledztwa, a taką decyzję podjął prokurator, oznacza, że dziennikarz może zajrzeć do akt sprawy. Obawiam się jednak, że niewiele prawdy jest w tych papierach.
− Na jakiej podstawie?
− Tak uważam jako zdegradowany nadkomisarz z piętnastoletnim doświadczeniem w pionie kryminalnym. I z nie najgorszym niuchem – dowartościowuje się Jung. Jako policjant był typem perfekcjonisty. Taki sam stara się być jako reporter śledczy. Pewnie gdyby został ochroniarzem czy prywatnym detektywem, jak większość policjantów w stanie spoczynku, także byłby stawiany za wzór do naśladowania. Jego najlepszy kolega, komisarz Jacek Syski, powtarza, że Daniel taki się urodził i taki umrze.
− Gdyby nie to, że Kamila zatrudniła witryna… – urywa naczelna, przenosząc wzrok na Junga, jakby go prosiła o podpowiedź.
− Detektywi.pl – mówi, ale nie przyznaje się, że gdy właścicielka serwisu, komendantka od niedawna na policyjnej emeryturze, zapytała go, kogo da się wyrwać z redakcji, wskazał Kamila.
− ... już by kierował działem kryminalnym. Pewnie zostanę zmuszona skrócić staż Weronice i jej powierzyć to stanowisko, tyle że ona... Czy pana, Jung, się pozbędę, jeszcze nie zdecydowałam. Oczywiście pan ma szansę pozostać w redakcji i nawet zostać moim zastępcą. Pod jednym wa-run-kiem – naczelna milknie i kieruje na niego wzrok. Gdyby była na miejscu Daniela, natychmiast by zapytała, jaki to warunek.
Jung zakłada ręce do tyłu, przechyla głowę i stoi niemy, jakby pogodził się z tym, że przestanie być reporterem śledczym.
− Nie interesuje pana, czego oczekuję? – pyta władczo Zuzanna Müller, posyłając mu wymowne spojrzenie. – A powinno.
− Mam dowieść, że to, co się wydarzyło w Lubrzy, nie było samobójstwem.
Naczelna potakuje i uśmiecha się do niego.
− Faktycznie, nie pasował pan do policji.
− Ile mam na to czasu?
− Licząc od dziś... dziesięć dni. Dokładnie mniej więcej do północy w czwartek przed niedzielą wyborczą, tak żeby tekst zdążył się ukazać w piątek w wydaniu papierowym. Ta sama wersja od północy w czwartek ma być obecna w gazecie internetowej.
− Mało czasu.
− Mało – potwierdza naczelna.
− Postaram się wykonać zadanie. Jeśli nie... odejdę z redakcji – mówi tak, ale wie, że nie może odejść, bo co będzie robił. Za młody na emeryta. Nie ma ogródka. Nie wędkuje. Nie poluje. Nie fotografuje. Nie maluje. Nie zbiera starej broni. Nie kolekcjonuje znaczków. Jedyne miejsce, gdzie by go zatrudnili, to supermarket, ale on uważa, że jako bramkarz nie wytrzymałby tam nawet pół dnia, więc na ciecia się nie nadaje. I jeszcze nie przyzwyczaił się do tego, że jest wdowcem. Musi pozostać w redakcji i zajmować się tym, czym się zajmował po odejściu z policji i przed wyjazdem do Kopenhagi.
− Wstrzymuję opublikowanie tego, co napisała Weronika po konferencji prasowej w prokuraturze. Dzięki panu, redaktorze, zdążyłam podjąć tę decyzję przed wrzuceniem tekstu na naszą stronę w sieci.
− Gdybym siedział za tym biurkiem jak pani redaktor, zachowałbym się identycznie. Weronika nie będzie zadowolona, a pewnie i organizatorzy konferencji, ale akurat tym pani nie powinna się przejmować – mówi i czeka, jak ona zareaguje. Jej poprzedniczka uznałaby to za koniec rozmowy.
− Jeśli pan zrobi to, do czego się zobowiązał, nie tylko powierzę panu stanowisko mojego zastępcy połączone z funkcją kierownika działu i dam podwyżkę, lecz i...
− Zaprosi mnie pani na kolację do swojego mieszkania i zaproponuje bruderszaft – dopowiada, dając jej do zrozumienia, że ma nic przeciw temu.
Zuzanna Müller nie zaprzecza.
− Z panem, redaktorze Jung, naprawdę przyjemnie się rozmawia. Chyba będę musiała zgodzić się z tymi, którzy twierdzą, że jest pan aż za uczciwym dziennikarzem.
− O Kornelii Raetsch coś niecoś słyszałem i czytałem. Pani znała ją od pierwszego roku studiów na Viadrinie. – Gdy naczelna potaknęła, kontynuuje: − Opowie mi pani, jaka ona była?PIERWSZY TYDZIEŃ
Zielona Góra, al. Niepodległości, wtorek, wczesne przedpołudnie
Za najbardziej niestarannego, rozleniwionego i mimo to pewnego siebie prokuratora Daniel Jung uważa doktora Ostrouchego. Zresztą nie tylko on. Jeszcze bardziej niepochlebną opinię o drugim zastępcy naczelnika wydziału śledczego ma komisarz Jacek Syski i niemal wszyscy policjanci z pionu kryminalnego. Nawet studenci prawa, gdzie Ostrouchy próbuje wyjaśniać, na czym polega postępowanie przygotowawcze, traktują ćwiczenia z nim jako dwugodzinną męczarnię ze stratą czasu.
− To pan jeszcze jest w redakcji? – nie dowierzał Ostrouchy, gdy Jung poprosił go przez telefon o spotkanie. – Po tym, jak na konferencję przyszła niema sztuka z „Zielonogórskiej”, pomyślałem, że przysłała ją ta nowa redaktorka naczelna, bo i pana już się pozbyła jak Maćka Liberę. Nie wiem, jak z jej umiejętnościami dziennikarskimi, ale buźkę ma nawet miłą i, na co zwrócił uwagę nasz rzecznik, a to, jak pan z pewnością wie, bo też służył w komendzie, rasowy pies na baby, naprawdę ma na czym siedzieć. I czym oddychać. Ha, ha! Tyle uwag w ramach wstępu i po starej znajomości. Co tym razem interesuje najbardziej dociekliwego, uczciwego i solidnego reportera śledczego w „Zielonogórskiej” i być może w całej zachodniej Polsce? Gdyby nie było tekstów pana redaktora, nikt by dobrowolnie nie wziął gazety do ręki. Trudne czasy dla prasy papierowej, a będzie jeszcze gorzej. Mówi to panu prokurator z tytułem naukowym. Jeśli dzwoni pan w sprawie samobójstwa tej niemieckiej kandydatki na prezydenta naszego miasta, to wszystko, co miałem do powiedzenia na ten temat, a miałem naprawdę niewiele, przekazałem podczas konferencji prasowej, na której przecież była owa cycata wysłanniczka redakcji. Swoją drogą męskie pytanie: gdzie wynajdujecie takie sztuki?
− Chciałbym przejrzeć akta dotyczące śmierci Kornelii Raetsch.
− Nie mam nic przeciw temu, tym bardziej że chodzi o sprawę definitywnie zamkniętą. Samobójstwo oznacza, redaktorze, że do zgonu nie przyczyniły się osoby trzecie. Zatem nie ma kogo oskarżyć i postawić przed sądem, dlatego śledztwo zostało umorzone zgodnie z artykułem siedemnastym, paragraf pierwszy, punkt siódmy Kodeksu postępowania karnego. Komu jak komu, ale panu, reporterowi z doświadczeniem śledczego, nie muszę tłumaczyć, że w takiej sytuacji treść zebranych materiałów dowodowych przestała stanowić tajemnicę procesową. Zatem pan jako osoba zaufania społecznego, a przede wszystkim jako przedstawiciel czwartej władzy, ma konstytucyjne prawo z nimi się zapoznać. Nawet wolno panu cytować opinie, oczywiście powołując się na źródło. Mam tylko jedną serdeczną prośbę. Jeżeli będzie pan przywoływał wypowiedzi świadków, proszę robić to z rozwagą, żeby nikomu nie wyrządzić krzywdy. Pan wie, jacy są ludzie, szczególnie gdy chodzi samobójstwo. A tak po starej znajomości uwaga: będzie pan srodze zawiedziony po przejrzeniu akt. Nic interesującego tam pan znajdzie.
− Mimo to…
− Zapraszam. To znaczy nie zapraszam do prokuratury. Niech pan wali prosto do komendy. Na swoich starych śmieciach poczuje się pan pewniej. Wróci moja asystentka ze zwolnienia, to przygotuje postanowienie dotyczące podstawy umorzenia śledztwa. Nawiasem mówiąc do niczego ten papier nie będzie panu potrzebny. Artykuł, paragraf i punkt z kodeksu oraz kilka okrągłych zdań formalnego uzasadnienia. Pełną dokumentację powinni jeszcze mieć na Wąskiej. Jak pan żył z Arachą? Przepraszam, wycofuję pytanie. Jak pan żył z komisarzem Araszkiewiczem? – poprawił się Ostrouchy. – On miał dyżur weekendowy, dlatego zaprzyjaźniony z panem naczelnik wydziału jemu polecił prowadzenie tej sprawy.
Jung nie przyznał się, że wtedy, kiedy pracował w komendzie, uważał Araszkiewicza za podlizywacza i najbardziej opryskliwego, a przy tym nielotnego policjanta w pionie kryminalnym. Może jeszcze głupsza była Beatka, chrześnica drugiego zastępcy komendanta, o czym wiedzieli nieliczni. Zresztą długo nie wytrzymała w komendzie, a że miała dyplom ukończenia studiów prawniczych, ojciec chrzestny zarekomendował ją prezydentowi miasta na doradczynię do spraw prawnych. W magistracie dość szybko poznali się na jej umiejętnościach. Kolejnym miejscem pracy magister Beaty Tomczyk-Iwko było biuro zarządu regionalnego Przyszłości dla Polski. Jak długo tam z nią wytrzymali, to Junga przestało interesować.
− Lada dzień komisarz Araszkiewicz zajmie miejsce Syskiego. Może nawet jeszcze w tym tygodniu odbierze awans. To informacja poufna w ramach starej znajomości, redaktorze – zastrzegł prokurator. – Przy okazji takie pytanie. Jak jest panu pod nową naczelną? Podobno ostra jak… jak…?
− Chce pan powiedzieć: jak kosa? – upewnił się Jung. Ostrouchy natychmiast potwierdził. – Zuzanna Müller wymaga od dziennikarzy tego samego, czego wymaga każda menedżerka od pracowników. To znaczy, żeby byli lojalni wobec redakcji, nie bali się zadawać trudne pytania politykom i rządzącym oraz niczego nie ukrywali przed czytelnikami. A pracuje mi się tak samo dobrze, jak pod kierownictwem jej poprzedniczki.
Zielona Góra, Szosa Kisielińska, wtorek, przedpołudnie
Za tydzień minie termin zgłaszania drużyn do rozgrywek europejskiej Konferencji Mistrzyń. Eleonora Violetta Charenźlag, od czterech lat prezeska jednoosobowego zarządu klubu Bachantki, jeszcze kilka dni temu nie zdecydowała, czy zielonogórzanki wezmą udział w grze o puchar konferencji. Marzy, żeby tak jak w zeszłym roku w ogromnej sali centrum sportowego Bachus Arena zabrakło miejsc dla wszystkich chętnych do obejrzenia meczów bachantek z zespołami z Odense, Dortmundu, Podgoricy czy Lublany. Jeśli tak się stanie, to pieniędzy ze sprzedaży biletów wstępu powinno wystarczyć nie tylko na opłacenie zagranicznych piłkarek. Z pewnością do tego dojdą przychody z reklam oraz wpływy za transmisje telewizyjne, radiowe i w sieci. A jaki prestiż! Jaka sława! Mimo to wschodnia liga OTP jeszcze bardziej ją nęci. Wprawdzie niewiele wie o rosyjskich klubach, ale zdaje sobie sprawę z tego, że gdzie jak gdzie, a na pewno na wschodzie Europy, gdzie banki finansują rozgrywki, można naprawdę nieźle zarobić. Gdyby nie to, że trzeba zawieźć piłkarki na lotnisko w Berlinie, skąd polecą do Moskwy i dalej do Krasnodaru czy, nie daj Panie Boże, aż do Chabarowska, potem muszą wrócić tą samą drogą, co wywinduje koszty, bez długiego zastanawiania się zgłosiłaby drużynę do rozgrywek w lidze OTP. Na ten temat jeszcze porozmawia z Larsem Rasmussenem. Nie spodziewa się, że duński trener bachantek będzie ją zachęcał do dalekich i długich wyjazdów, ale będzie miała czyste sumienie. Na jej wybór czekają gdańszczanki, które także zdobyły prawo udziału w zmaganiach jednej z elitarnych lig w Eurazji. Której? Tego tak długo nie dowiedzą się, jak długo prezeska Bachantek będzie odwlekała podjęcie decyzji. Jest pewna, że za tydzień na kilka minut przed północą zawiadomi biuro Europejskiej Federacji Piłki Ręcznej w Wiedniu o przystąpieniu Bachantek do rozgrywek w Konferencji Mistrzyń. Pisemne zgłoszenie to niewiele znaczący pierwszy krok. Furtka z problemami otworzy się dopiero po przelaniu wpisowego na konto federacji, a tych pieniędzy, które zostały w kasie klubu po podsumowaniu poprzedniego sezonu, ledwie wystarczy na bieżące wydatki. Na wypuszczenie drugiej serii obligacji już za późno. Wyjściem jest zaciągnięcie krótkoterminowej pożyczki w banku, o co nie powinno być trudno, tym bardziej że senator Pakuła także grała w piłkę ręczną i kibicuje Bachantkom, ale pieniądze trzeba oddać z nawiązką jeszcze przed zakończeniem rozgrywek. Najlepiej byłoby, gdyby tak jak rok temu urząd miejski wspomógł klub. Wtedy prezydent Jakubowski dał się przekonać senatorce, że nie ma lepszego i bardziej skutecznego sposobu promowania miasta niż przez sport zawodowy. Można przez teatr, filharmonię czy festiwal literacki, co zainteresuje nie więcej niż dwie, trzy setki snobów, a na mecz piłki ręcznej do Bachus Areny przychodzi nawet sześć tysięcy kibiców, przyjeżdżają dziennikarze i są obecne kamery telewizji, bywają posłowie i senatorowie, radni i przedsiębiorcy. Może więc i w tym roku prezydent pomoże Bachantkom, tym bardziej że koszykarzom nie wiedzie się ostatnio, po wielu latach dominowania w ekstraklasie żużlowcy spadli do niższej ligi, tenisiści stołowi w jednym roku wygrywają, w drugim przegrywają, futboliści nigdy się nie liczyli i póki miasto nie zbuduje stadionu co najmniej takiego, jaki jest w powiatowych Polkowicach, nic się nie zmieni. Co się pojawi utalentowany kandydat na biegacza, miotacza czy skoczka, natychmiast przyjeżdżają po niego wysłannicy z Wrocławia, Poznania czy Warszawy, obiecują stypendium, studia w akademii wychowania fizycznego i w niedalekiej przyszłości apartament dwupoziomowy.
Jednak najpierw Janusz Jakubowski musi drugi raz wygrać wybory i ponownie zostać prezydentem miasta.
− Kompletuj drużynę, Lars. Zbierz taką kadrę, żeby zwyciężyła w co najmniej połowie spotkań Konferencji Mistrzyń – poleca władczo prezeska trenerowi Bachantek. – I to już.
− Zespół na europejskie zawody kompletuje się najpóźniej do pierwszych dni wakacji. Postaram się zrobić tyle, ile będzie możliwe. Dużo nie obiecuję, A…? – Rasmussen wiele razy przypominał prezesce, żeby wypłaciła zaległe pieniądze tym zawodniczkom, które były w drużynie w poprzednim sezonie. Jeśli Charenźlag tego nie zrobi przed rozpoczęciem nowych rozgrywek, rozniesie się po świecie, że szefowa Bachantek nie dotrzymuje umów, a on nie namówi żadnej piłkarki do podpisania kontraktu z zielonogórskim klubem.
− Przestań się martwić o pieniądze. Wszystkie zaległości na pewno zostaną uregulowane. – Prezeska nie wyjaśnia trenerowi, skąd je weźmie. Zamiast tego pyta: – Zawiodłam cię kiedyś, Lars?
− Muszę mieć absolutną pewność, że klub jest wypłacalny. Ja ściągnę zawodniczki, ty podpiszesz z nimi umowy, a jak przyjdzie termin płacenia, to znajdziesz tysiąc powodów, żeby im nie zapłacić. Do kogo będą miały pretensję? Do mnie. Ich menedżerowie wynajmą adwokatów, a ci skierują sprawy do sądów. Tobie nic nie zrobią. Najwyżej z powodu niewypłacalności ogłosisz upadek Bachantek. Za mną pójdzie opinia, że jestem niewiarygodny, bo zapewniam i nie dotrzymuję obietnicy.
− Powiem tak: nie jesteś pierwszym lepszym trenerem, Lars, okej. Masz doświadczenie, więc dobrze wiesz, że wszędzie mogą się zdarzyć przejściowe trudności. Ja jestem od tego, żeby je po prostu kasować. Okej?
− Lena...
− Też grałam i też nie zawsze w terminie dostawałam to, co mi się należało. Lars, daję głowę, że wypłacę wszystkie zaległości, ale nie w tej chwili. Zrobię to najpóźniej miesiąc po wyborach. Będzie nowy, to znaczy stary prezydent miasta i na pewno będą pieniądze. Wierzysz mi? – pyta Charenźlag. Rasmussen nie potakuje i nie kręci głową. – Jesteś moją złotą kurą. Może lepiej nazwać cię kogutem – mówi i czeka, jak on zareaguje. Ponieważ Lars dalej milczy, Eleonora wyjaśnia z kuszącym uśmiechem: − Miałam na myśli nie tylko to, ile potrafisz wycisnąć z dziewczyn na boisku. W moim łóżku także, jeśli się postarasz, potrafisz być supermistrzem.
− Słyszałem, że w kasie klubu widać dno – drąży Rasmussen. – Prawda to?
− Jeszcze nie ma tyle pieniędzy, żeby grać w Konferencji Mistrzyń. Żadnego roku, odkąd kieruję klubem, o tej porze nie było zabezpieczenia finansowego na cały sezon. Potem pieniądze się znajdują.
− Ale...
− Jestem prezeską od czterech lat. Od tylu lat, Lars, płacę ci jako trenerowi Bachantek. Zalegałam kiedykolwiek? Głodowałeś? – pyta i prycha Charenźlag. − A czy chociaż raz zdarzyło się, żeby nie znalazły się pieniądze na wpisowe do Konferencji Mistrzyń?
− Zawsze...
− Lars, uwierz, że mam swoje sposoby i dobrze znam osoby, którym zależy na tym, żeby było głośno o Bachantkach. Nie inaczej będzie w tym roku – zapewnia go Eleonora Violetta, robiąc zagadkową minę. Po chwili dodaje: − Jestem pewna, Lars, że wybory wygra ten, na którego stawia Przyszłość dla Polski.
− To znaczy?
− Zwycięży Janusz Jakubowski.
− Wzięłaś pod uwagę, że w demokracji nie ma nic pewnego? Jakubowski może wygrać, jak i może przegrać.
− Lars, czarnowidzu, załóż się ze mną o co chcesz, że Jakubowski tych wyborów nie przegra. No? – Charenźlag wyciąga rękę do Rasmussena. – Jest duża liczba kandydatów, dlatego pewnie nie wygra już w pierwszej turze.
− „Gazeta Zielonogórska” podaje, że w sondażach prowadzi jakaś Kornelia Raetsch. I to z dużą przewagą. Co to za jedna? Znasz ją?
− Osoba, której imię i nazwisko wymieniłeś, nigdy nie zostanie prezydentem miasta – twierdzi Eleonora Violetta Charenźlag, znowu wyciągając rękę w stronę Larsa Rasmussena. – Założysz się?
Zielona Góra, ul. Partyzantów, wtorek, wczesne popołudnie
Ostrouchy zastanawia się, gdzie o tej porze może być Antonina Pakuła. Jeśli w swoim biurze i sama, to powinien zadzwonić pod numer stacjonarny, który uważa za najbardziej zaufany. A jeśli już wyszła i gdy odezwie się telefon, słuchawkę podniesie dyrektor Sługocki, asystentka albo ktoś spośród wolontariuszy, wyda się, że coś łączy bezpartyjnego prokuratora z senatorką i prezeską zarządu regionalnego Przyszłości dla Polski. Najlepiej zrobię, jeśli zadzwonię przez Signala, postanawia. Nie pamięta od kogo i gdzie słyszał, że nawet CIA nie podsłuchuje rozmów prowadzonych przy wykorzystaniu tego komunikatora.
− Jestem zajęta, Cyryl. Oddzwonię za dziesięć minut – słyszy przytłumiony głos senatorki.
Prokurator zerka na zegar tykający nad drzwiami obitymi bordową dermą. Za pół godziny ma być na wydziale prawa, gdzie dziekan wyznaczył mu spotkanie, a właściwie go wezwał. Spytał, w jakiej sprawie, ale tego sekretarka nie wiedziała. Ten pewny siebie, zarozumiały doktor habilitowany i adwokat traktuje współpracowników tak, jakby jeszcze byli studentami. Każdy, kto ma do niego jakąś sprawę lub kogo on zawezwie, musi być punktualnie przed drzwiami sekretariatu i czekać, aż drzwi się otworzą. Spóźni się pół minuty, to może pocałować klamkę. W południe z Partyzantów na plac Słowiański trzeba jechać co najmniej piętnaście minut. Jeśli będzie korek na Szosie Wrocławskiej, a o tej porze tam zawsze auto ślimaczy się za autem i na rondzie przy Focusie często dochodzi do wypadków, nie zdąży. Już powinien wyjść z budynku, ale jeśli Pakuła zadzwoni pod numer stacjonarny, to nie dowie się, jak Ostrouchy wykonał zadanie, które mu przekazał dyrektor biura senatorskiego, a jemu bardzo zależy na tym, żeby Pakuła od niego usłyszała, jaką podjął decyzję. Przy okazji zapyta senatorkę, czy to, co obiecała, jest aktualne.
− Skończyłam, panie naczelniku – informuje go stażystka, zastępująca chorą sekretarkę. – Jutro mogę się spóźnić. Z samego rana będę w poliklinice na badaniach okresowych. Panu, jeśli w teczce personalnej niczego nie brakuje, także skończyła się karta zdrowia. Powinien pan zarejestrować się do lekarza.
Prokurator macha ręką. W głowie ma co innego. Nie odezwie się senatorka za minutę, to ja zadzwonię do niej, postanawia, i powiem, że dłużej nie mogę czekać. W tym momencie odzywa się melodyjka i czuje wibrację w kieszeni spodni. Prokurator wyciąga komórkę i palcem wskazującym prawej ręki klika zieloną słuchawkę.
− Melduje się Ostrouchy, pani senator, prezes zarządu wiodącej partii w regionie...
− Toż, kurwa, wiem, Cyryl, z kim mam pogadać – przerywa mu Pakuła. – Dzwonię nie na stacjonarny, a na komórę przez Signala, żeby po prostu żaden chujas z ABW czy z innej bezpieki nas nie podsłuchiwał. Sługus daje głowę, że nowy Signal to izraelski wynalazek, dlatego jest pewniejszy niż ten... no... Whatsapp. A kto lepiej zna się na tym ustrojstwie jak nie były komendant dywizyjnego ośrodka teleinformatycznego? Ha, haa.
− _Sorry_, pani senator, Pegasus.
− Pegasus?
− Takie czasy, pani senator, że właściwie już nie ma bezpiecznej sieci.
− Czyś ty, kurwa, jakaś Wrzosek, a ja Brejza albo Giertych? Gadaj, Cyryl, co masz, ino tak rach-ciach-ciach i zapierdalaj do roboty. _Zeit ist Geld,_ jak szprechają ci za Odrą, a to święta prawda, że czas jest po prostu jak pieniądze i dlatego tym skurwysynom jedynie ptasiego mleczka brakuje. U nas, mówiąc kolokwialnie, żebyś chujem ziemię orał, na okrągło tylko biadolenie i kwękanie, biadolenie i kwękanie. Naszym darmozjadom nic się nie podoba. Nic!
Promotor pracy dyplomowej Antoniny Pakuły dał jej do zrozumienia, że jeśli zapisze się do Kongresu Liberalno-Demokratycznego, którego on jest uczelnianym prezesem, to nie musi się przejmować egzaminem licencjackim. Potem niedługo należała do Unii Wolności i jeszcze krócej do Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Gdy ZChN się rozleciało, a ona akurat dostała od ojca kwiaciarnię przy ratuszu, miała okazję zostać członkinią Samoobrony, ale pierwszy kutas, jak nazywała tego, z którym miała nieślubnego syna, podsunął jej deklarację Lepszej Polski. Była w niej krótko, gdy zadzwonił ktoś z centrali powstającej Przyszłości dla Polski z pytaniem, czy nie ma nic przeciw temu, żeby pełnić obowiązki pełnomocniczki partii w województwie, a po zjeździe założycielskim objąć przewodnictwo zarządu regionalnego. Zgodziła się, tym bardziej że ten, który zadzwonił, zapewnił ją, że będzie decydowała, kto zostanie komendantem wojewódzkim policji, kto komisarzem w sytuacji, gdy prezydent miasta zostanie odwołany, kto znajdzie się na liście kandydatów do sejmu i senatu, a nawet, w co na początku nie wierzyła, kogo wskaże jako pretendenta do urzędu wojewody, z czym na pewno zgodzi się premier. Sama może zostać posłanką lub senatorką, ewentualnie wiceministrem szkolnictwa wyższego, tyle że wcześniej powinna uzupełnić wykształcenie o studia magisterskie i zacząć myśleć o doktoracie pod kierownictwem prezesa PdP, w czym on oferuje swoją pomoc. Gdyby kiedyś powinęła się jej noga albo opozycja wzięła ją na cel, zniknie z pola widzenia jako ambasador w jakimś dalekim kraju.
− Załatwione, pani senator.
− Co załatwione, Cyryl? Przypomnij mi, kurwa, o co chodziło po prostu – prosi Pakuła, a właściwie rozkazuje. – Tyle tego gówna nazbierało się w ostatnim czasie, że... że... Masakra po prostu. Aha, już wiem! Interesuje cię, jak jest daleko z twoim przeniesieniem do regionalnej?
− Ja...
− Mam lepszą wiadomość, Cyryl. Nie pytasz jaką?
− Właśnie...
− Dreptałam koło prezesa, kurwa, dreptałam i coś wydreptałam.
− W polityce pani senator jest nie do zastąpienia.
− Przestań i słuchaj. Od Nowego Roku będzie u nas wydział zamiejscowy Prokuratury Krajowej. Jestem ciekawa, czy zgadniesz, kogo zaproponowałam na jego szefa. – Nie czekając na odpowiedź, Pakuła kontynuuje: − Ciebie, doktorze nauk prawnych z niedokończoną rozprawą habilitacyjną. Ciebie. Ale nie ma nic za darmo, Cyryl. Po prostu nie ma. To będzie cię dużo kosztowało. Na jednej flaszce jacka daniel’sa nie może się skończyć, a moja wątroba innej whisky po prostu nie toleruje. Dwie, kurwa, też będzie za mało. Prawdę mówiąc to wolę dobrą przepalankę i kiełbachę z dzika. A jeszcze lepsza jest pieczeń z młodej sarniny duszona w słodkiej śmietanie. Za taką to bym się oddała. Oczywiście napruta., bo po trzeźwemu to ja ino z mężem i pod pierzynką.
− Dziękuję, pani senator. Postaram się nie zawieść zaufania pani i partii, którą pani z takim oddaniem kieruje. Oczywiście znajdzie się najprawdziwsza przepalanka. Mam znajomego w Czetowicach koło Krosna. Myśliwy, to i jakaś młoda sarenka będzie. Dla pani senator zawsze. Jeszcze raz dziękuję. Zadzwoniłem, bo…
− Tylko, Cyryl, kurwa, nie myśl sobie, że… Powiem inaczej. Będziesz musiał dać robotę dwóm osobom. Oboje są po prawie. Próbowali dostać się na aplikację adwokacką, ale tam, kurwa… Co ci będę tłumaczyć? Żeby dostać się do prokuratury, też trzeba mieć znajomości, prawda?
− Już dawno podpowiadałem, że ta komisja, odkąd kieruje nią dziekan prawa, wymaga weryfikacji. Nawiasem mówiąc, to ten gość nie nadaje się na dziekana tego wydziału.
− Podrzucę ci Edytkę. Tę, co jest za asystentkę w moim biurze. Na pewno ci się przyda. Prawa nie skończyła i w głowie nie ma za dużo, za to jest na co popatrzeć i za co, jak mówi Sługa, potrzymać. W razie potrzeby cyknie ci fotkę. Na temat jej talentu pogadamy przy innej okazji.
− Jeszcze raz dziękuję, pani senator. Zrobię wszystko, żeby pani była zadowolona ze mnie jak dotąd. Ja z czym innym. Nie przewiduję większych problemów, jednak lepiej dmuchać na zimne, bo sprawa trochę zaczyna wymykać mi się z rąk.
− Jaka sprawa, Cyryl? Po prostu gadaj po ludzku, kurwa. Nie jesteśmy na sali sądowej, a na Signalu. Nawet chujasy z ABW są za cienkie, żeby nas namierzyć.
− Pegasus…
− Przestań pierdolić, Cyryl. Było, minęło. Chwała Panu Bogu w Trójcy Przenajświętszej i naszemu wodzowi na górze, że zniknęło. Jak śnieg po ostatniej zimie. Ha, haa – rechocze senatorka grubym głosem. Kto nie widzi Pakuły, a tylko słyszy, może ją wziąć za mężczyznę. – Na bank, jak mówią młodzi.
− _Sorry_, Jung, ten redaktor, co…
− Cyryl, za kogo mnie, kurwa, masz? Przecież wiem, kim jest Jung. Kwiaty u mnie brał. Czyżby ten rudy chujas znowu coś wywinął? Ja przez niego, kurwa, dostanę nowych zmarszczek. Lepiej pomyśl, jak go udupić, żeby przestał nas straszyć. – Ostrouchy zaczyna coś bąkać, ale Pakuła już go nie słucha, tylko nagle wybucha: − Mam, po prostu, kurwa, mam, Cyryl! Jak powstanie ten wydział zamiejscowy, weźmiesz go do siebie. Dasz go na kierownika biura komunikacji i rzecznika prasowego. Doświadczenia mu nie brakuje, wiek odpowiedni, na prawie się zna i pisać potrafi jak żaden z nas. Gorzej z gadaniem.
− Powiem tak, pani senator. Jung bierze się za Lubrzę. Nie wierzy w samobójstwo KoeR.
− KoeR? Mów jak człowiek, Cyryl.
− _Sorry_, zagalopowałem się. Chodzi o kandydatkę na prezydenta miasta. O byłą już kandydatkę.
− A co ja mam z tym wspólnego?
− Pani senator…
− Chciała, to wzięła i się, kurwa, po prostu powiesiła. Przynajmniej o jedną rywalkę Jakubowski ma mniej do pokonania.
− Bez wątpienia – bąka Ostrouchy.
− Żeby nie wiem co, Cyryl, Jakubowski, kurwa, musi wygrać. Po prostu musi! I to najlepiej już w pierwszej turze. Po to mamy swoich ludzi w komisji – twierdzi Pakuła. Prokurator znowu coś bąka, ale senatorka zachowuje się tak, jakby niczego nie słyszała. − Pięć lat temu naszym celem było po prostu zdobycie władzy w mieście? Nie zaprzeczysz. Udało się? Udało. Teraz, kurwa, trzeba tę władzę utrzymać. Nie jest ważne jak i po prostu za jaką cenę. Najważniejszy jest cel. Cel – mówi z naciskiem. – Czy to byłoby normalne, Cyryl, gdyby Niemra rządziła naszym miastem? Chciałbyś tego?
− Wracając do sprawy…
− Do jakiej sprawy, Cyryl?
− _Sorry_, samobójstwo...
− A ja mam coś z tym wspólnego? – pyta Pakuła.
− Pani senator osobiście nic. Dyrektor Sługocki kazał umorzyć.
− To weź, Cyryl, i, kurwa, po prostu umórz! Za to ci płacą.
− Właśnie tak zrobiłem, nawet zwołałem konferencję prasową, żeby… ale dla Junga to za mało. Ma zamiar wsadzić nos w papiery i węszyć.
− To ty je upchaj na dnie waszej zamrażarki albo zapuszkuj w archiwum. Śledztwo w toku czy jak tam to nazywacie. Mam cię, kurwa, uczyć?
− Jeśli on…
− Cyryl, za dwa tygodnie będzie po wyborach. Wygra ten, który po prostu ma wygrać i wszyscy zapomną o jakiejś tam samobójczyni.
− Obawiam się... Sama pani kiedyś powiedziała, pani senator, że Junga trzeba się obawiać. Ten, że tak powiem, skurwiel...
− Skurwiel? To jest chuj na kaczych nogach! Kurwa, gnida, czepialski! Ja przez niego znowu będę miesiączkować.
− _Sorry_, potwierdzam w całej rozciągłości. Znam go od tego czasu, jak jeszcze pracował w komendzie. Co i rusz miałem z nim, że tak powiem, na pieńku. Jak się zaweźmie, to skurwiel nie popuści. Najgorsze, że ma takiego czuja i choćby nie wiem co zawsze wychodzi na prostą. Syski też uparty i też aż za dokładny jak na policjanta, ale w porównaniu z Jungiem to ćwierćinteligent. Jung był dobry w policji i jest pismak pierwsza klasa. _Sorry_, tego mu zazdroszczę.
− W której redakcji on?
− Jung?
− A o kim, kurwa, gadamy, Cyryl?
− „Zielonogórska” – odpowiada z pewnością w głosie Ostrouchy.
− A nie „Lubuska”? Jakby „Lubuska”…
− „Zielonogórska”.
− Na pewno? – niedowierza Pakuła.
− Z całą pewnością „Zielonogórska”, pani senator. Dzień w dzień dostaję na biurko nasze trzy dzienniki regionalne. Przegląd prasy zawsze zaczynam od „Zielonogórskiej”.
− Aha, to już wiem, po co kupiła ją KoeR?
− Kupiła i zaraz zmieniła redaktorkę naczelną. Z poprzednią nie było łatwo, ale dało się żyć. Rozwódka, to i... Z tą nową może być inaczej. Ona jak KoeR też prosto z Niemiec, tyle że u nas urodzona. Ponoć skończyła historię kultury na Viadrinie czy czegoś podobnego i pisała w jakimś „Stuttgarter Zeitung”.
− Co robi jej mężulek?
− Tej Müller? – pyta prokurator i zorientowawszy się, że przecież rozmowa dotyczy nowej naczelnej gazety, odpowiada: − Podobno rozwódka.
− Nie ma nic gorszego od rozwiedzionej kobiety. Masakra! Wiem coś na ten temat, bom i ja... Taka uważa, że wszyscy wokół niej są, kurwa, nie do życia, a tylko ona jedna na tym świecie po prostu jest bez winy. Z chłopami nie jest lepiej. Nie daj Panie Boże, żeby ciebie, Cyryl, spotkało to, co mnie. Jeśli nie musisz, za żadne skarby nie rozwódź się! Ja już tyle lat... a mój pierwszy były jeszcze zachowuje się niczym, kurwa, niż święty Wincenty.
− Który? Bo świętych Wincentych jest chyba z piętnastu.
− Nie dość że przelewam na jego konto coś w rodzaju alimentów, bo by zdechł z głodu, taki niedojda, to jeszcze pyta, kto mnie dupczy. Co go obchodzi kto?! Mój były by chciał, żebym żyła, kurwa, jak jakaś zakonnica zamknięta w klauzurze. Niedoczekanie jego.
− _Furens quid femina possit._ – Ostrouchy popisuje się znajomością łaciny i żeby wypaść jeszcze korzystniej w oczach Pakuły, wyjaśnia, że to zdanie pada w _Eneidzie_ Wergiliusza, po czym przekłada je na polski: − Do czego jest zdolna wściekła kobieta. Nie do pani senator to się odnosi. Mam na myśli redaktorkę.
− Mówisz, że ona jest rozwiedziona. Jak rozwiedziona, to ma za dużo czasu. Może być źle. Może być, kurwa, mówiąc kolokwialnie, gorzej niż bardzo źle – prorokuje senatorka. – Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – dodaje. Nie przyznaje się, że w tej chwili wpadł jej do głowy genialny pomysł. Zadzwoni do Zuzanny Müller i zaprosi ją do swojego biura na kawę.
– Nadzieja w Araszkiewiczu, że nie da mu wszystkich materiałów. Skończymy i natychmiast do niego zadryndam.
Zielona Góra, ul. Wąska, wtorek, popołudnie
Gdy aspirant sztabowy Rudiak poinformował Araszkiewicza, że w poczekalni przy dyżurce czeka Daniel Jung i chce się z nim spotkać, komisarz nawet nie zapytał, w jakiej sprawie, tylko kazał przyprowadzić dziennikarza na drugie piętro.
− Arachę posadzili tam, gdzie dawniej byli technicy. Trafisz sam czy pomocnik ma cię wziąć za rękę i zaprowadzić pod same drzwi? – dyżurny najpierw pyta, potem ostrzega Junga, żeby na wiele nie liczył. – Już za twoich czasów Aracha zachowywał się tak, jakby pozjadał wszystkie rozumy. Rechotaliśmy, że ten cep jest głupio-mądry. Teraz, po skoku na zastępcę naczelnika, ho, ho dopiero zadziera łeb. Chodzi sztywny, jakby połknął kij od szczotki. Biała koszula, krawacik, marynareczka w kratkę, poszewka, wranglerki, mokasynki. Co ci będę gadać? Sam się przekonasz, jaki z niego podpanek.
− Aracha zawsze polował na stanowisko za biurkiem – twierdzi Jung.
− Nie pamiętam, kto go widział, jak wychodził z biura tej, co jest za posła czy jakiegoś senatora. Jak się ona nazywa? Pikuła? Dobrze mówię? – pyta Rudiak, a widząc skrzywioną minę Junga, poprawia się: − Pakuła! Matka mojej starej za panny też była Pakuła. Może jakaś rodzinka? Trzeba będzie starą zapytać. Tyle lat jestem po ślubie i dopiero teraz na to wpadłem. Jak rodzinka... Przecież do emerytury nie będę za dyżurnego w komendzie.
− Należy ci się kop w górę. Na kurs i byłbyś niezły w kryminalnym – mówi Jung, żeby go zadowolić.
− Palarnia bębni, że za niedługo komendant spuści Syskiego. Na jego miejsce ma wskoczyć Aracha. Szkoda Jacka. Tyle lat był dobry i...
− Sysol nie popija z tymi, którzy teraz rządzą.
− Szkoda go, bo to naprawdę akuratny policjant.
O tym, że komisarz Syski przestanie kierować wydziałem kryminalnym, Jung pierwszy raz usłyszał niedługo po wyborach do parlamentu. Zastanawiał się, komu podpadł jego były szef i od dnia, kiedy odszedł z policji może nie najlepszy kolega, lecz na pewno przyzwoity i uczynny. Chciał o to spytać nowego komendanta, z którym zna się jeszcze z czasów, gdy obaj dojeżdżali do Szczytna na kurs kandydatów na oficerów, miał taką okazję, ale zabrakło mu odwagi. Szpalta, gdy rozmawiał z nią o tym, co się dzieje w komendzie, powiedziała, że nie powinien pytać, bo nadeszła kolejna wymiana kadr. Cykl powtarza się co cztery lata. Zaczyna się następnego dnia po ogłoszeniu wyników wyborów do sejmu i senatu.
− Doświadczonych wymieniają na nuworyszy. Obcych na swoich. Lepszych na gorszych. Nigdy odwrotnie.
− Taka bywa polityka partyjna.
− Polityka zawsze mi śmierdziała. Jako policjant mogłem ją mieć głęboko w dupie. Jako dziennikarz zapraszany do marszałka, wojewody, posłów i rozmaitych funkcjonariuszy, powinienem trzymać ich stronę. Piać ku ich chwale. Usprawiedliwiać niewypały, bo chcą dobrze, ale nie zawsze wychodzi tak, jak to sobie wykombinowali. I tłumaczyć, że nie oni są winni wszystkich niepowodzeń.
− Nie chodzi o to, Daniel, że komisarz Syski coś zawalił i dlatego musi pożegnać się z funkcją naczelnika wydziału.
− A o co? – spytał, chociaż dobrze wiedział, co usłyszy.
− Chodzi o to, że nie jest z tymi, którzy teraz mają władzę. Nie kadzi im. Nie staje przed nimi na baczność. Nie popija z nimi. Obawiają się, że zamiast ukrywać ich wpadki i potknięcia, będzie je wyciągał na wierzch, domagał się ukarania winnych, obwiniał ich za nieprzestrzeganie prawa. Przecież nie po to płacą składki partyjne, żeby nie mieć z tego korzyści – wyjaśniła mu Szpalta. – A ty, mimo że byłeś dociekliwym policjantem, dlaczego odszedłeś z komendy?
− Moi szefowie uważali, że skoro wcześniej wszystko im się udawało, to tak będzie dalej. Tu się zgina dziób pingwina. – Jung wsunął prawą dłoń zaciśniętą w kułak w zgięcie lewej ręki w łokciu. – Takiego wała, brzuchacze. Póki ja będę w pionie kryminalnym, ten, który został zastępcą dyrektora muzeum, niczego stamtąd nie wyniesie, a wy niczego od niego nie wycyganicie. Dotrzymałem słowa?
Szpalta słyszała o tym, dlatego potaknęła i uśmiechnęła się nieznacznie, po czym powiedziała:
− Jesteś, to znaczy jako policjant byłeś niczym wzorzec metra przez sto trzydzieści lat przechowywany w Sevres pod Paryżem. Teraz są inne wzorce, a tamten to już tylko przeszłość.
− Syski też już nie ma tej odwagi, jaką miał do niedawna, żeby wypowiedzieć swoje zdanie. Bywało, że mówił nie to, czego oczekiwała komendantka. Dawno powinien być młodszym inspektorem, a był tylko komisarzem. Wtedy jak i teraz procedury policyjne były ważne, ale nie aż tak, żeby stosować je bezmyślnie. Na pierwszym miejscu Syski stawiał człowieka.
− O ile wiem, to każdy policjant przysięga wiernie służyć narodowi i pilnie przestrzegać prawa. W rocie jest mowa o przestrzeganiu dyscypliny służbowej, wykonywaniu rozkazów przełożonych i jeśli dobrze pamiętam, o strzeżeniu tajemnic związanych ze służbą.
− Ale żaden policjant nie ślubuje, że wyjdzie na ulicę z pałką teleskopową i będzie młócił tych, którzy myślą inaczej niż rządzący.
− Skoro Syski ślubował wykonywać rozkazy przełożonych, to powinien je wykonywać bez dyskusji.
− Nawet te sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, etyką, moralnością, sumieniem?
− Nikt, Daniel, że nie zostanie policjantem, ministrem, senatorem, posłem, prokuratorem, nauczycielem, jeśli nie złoży ślubowania. Taki zwyczaj i taki porządek. A czy będzie stosował się do tego, co obiecał, to sprawa uczciwości przede wszystkim wobec siebie. Iluż małżonków uroczyście przysięgało przed urzędnikiem stanu cywilnego czy księdzem, że... Ja także i ten, któremu założyłam obrączkę na palec, także. Nie byłam bez winy, ale on pierwszy mnie zdradził. Rozeszliśmy się.
Jung powinien się przyznać, że niewiele brakowało i znalazłby się w takiej samej sytuacji jak Szpalta. Do rozwodu nie doszło, bo Miśka, zanim by to jemu powiedziała lub on jej, zginęła w wypadku drogowym.
− Większość tych osób, którym udało się dorwać do władzy, pewnie zdaje sobie sprawę z tego, że żadna władza nie jest wieczna. Dlatego nie tylko same chcą upajać się zdobytymi stanowiskami, ale i robią tyle, ile się da, żeby coś z tego mieli ich kamraci, powinowaci, dzieci, teściowie. Robią to nie za darmo ani z dobrego serca, Daniel – perorowała Szpalta z taką powaga, jakby znowu prowadziła seminarium magisterskie na psychologii politycznej. – Nie wyobrażaj sobie, że chodzi wyłącznie o tych na stanowiskach w Warszawie. Chodzi również, a może przede wszystkim, jak mówią rdzenni warszawiacy, o tych na prowincji, gdzie więcej widać i lepiej słychać. Gdzie „Do polityki garną się ludzie, którzy nic nie osiągnęli, a więc nieudacznicy i darmozjady. Polityka to dla nich deska ratunku, mogą godnie żyć, nie dając w zamian nic”.
− Józef Piłsudski?
Szpalta potaknęła, a chwilę później zrobiła taką minę, jakby nie wierzyła, że Jung i to wiedział.
– Spora część członków rad nadzorczych spółek samorządowych czy spółek Skarbu Państwa bierze pieniądze nie za to i nie dlatego, że zna się na prawie handlowym i gospodarczym, na rachunkowości, na marketingu. Nie za to i nie dlatego – powtórzyła dobitnie. − Oni są tam z nadania partyjnego. Po znajomości. To zjawisko zaczęłam badać w rozprawie doktorskiej, której nie dokończyłam właśnie z powodu tego, że małżonka mojego promotora znalazła się w radzie nadzorczej Zielstalu. W rzeczywistości profesorowa coś tam słyszała na temat tego, czym zajmuje się spółka, ale nie miała bladego pojęcia, do czego to służy. Co miesiąc na jej konto w banku wpływały pieniądze za zasiadanie w radzie, w której była, ponieważ tak zdecydował prezydent miasta niejaki Bronowicz, a prezydent zrobił to na prośbę mojego promotora. Mój niedoszły promotor był pierwszym recenzentem rozprawy doktorskiej siostry prezydenta.
− A ty?
− Co ja? – zapytała Szpalta i najpierw spochmurniała, a potem wybuchła śmiechem. – Aha, przypominasz mi, że gdybym nie poznała właściciela gazety, nie zostałabym redaktorką naczelną? Nie potrafię zaprzeczyć, ale i nie potwierdzę, że najpierw poszłam z nim do łóżka. Stało się to później i wcale nie dlatego, że chciałam spłacić dług wdzięczności. Po prostu tak wyszło.
− Są ludzie, którzy szybko się uczą, dlatego wszędzie sobie poradzą. Tacy do tańca i do różańca. Ty do nich należysz.
− Na początku wszystko w redakcji było dla mnie czarną magią. Mieliście radochę, bo nie odróżniałam michałka od przegaduchy, myliłam _hedline_ z _deadline_, szpaltę z paginą. Przezwaliście mnie Szpaltą i tak zostało, co mnie nie obraża. Lepsze to niż siostra przełożona. Zdobyłam wasze zaufanie i zaufanie właściciela.
Szpalta była sprawiedliwa. Zresztą im dłużej Jung ją znał, tym częściej przyznawał jej rację. Szkoda, że przestała być redaktorką naczelną i jego szefową. Nie miał nic przeciw następczyni Szpalty, a to dlatego, że niewiele o niej wiedział, jak i rzadko z nią rozmawiał. Mimo zmiany w gabinecie na pierwszym piętrze nadal interesowało go tylko jedno: podawać prawdę. Jeśli Zuzanna Müller jest tego samego zdania, a na razie do niczego nie próbowała go zmusić, między nimi nie powinno być wojny. Gdyby naczelna odrzuciła jego tekst lub nakazała, co i jak ma napisać, jeszcze tego samego dnia odszedłby z redakcji. Przed południem, kiedy po powrocie z konferencji w prokuraturze Weronika napisała informację o umorzeniu śledztwa, najpierw jemu nie podobał się ten tekst i potem naczelnej. Müller nie wierzyła w samobójstwo Kornelii Raetsch. Jung, mimo że nie znał bezpartyjnej kandydatki na prezydenta miasta, był tego samego zdania, co jego szefowa.
*
Na schodach nikt nie odezwał się do Junga, a przechodzili obok niego cywile i mundurowi. On również zachowywał się tak, jakby żadnego z nich wcześniej nie widział i nie znał, co nie było prawdą. Nielicznych miał w pamięci jeszcze od czasów swojej służby w pionie kryminalnym. Awansowali, więc czują się uprzywilejowani i ważni, pomyślał. Dopiero na drugim piętrze nie najmłodsza, za to zgrabna, złotowłosa kobieta w sukience przylegającej do ciała spojrzała na niego i uśmiechnęła się nieznacznie. Odpowiedział tym samym, mimo że jej nie pamiętał. Pewnie któraś spośród księgowych, pomyślał i szybko policzył, ile lat minęło od tego dnia, kiedy odszedł z komendy. Osiem. Od ośmiu lat jest reporterem śledczym w redakcji „Gazety Zielonogórskiej”. Czy będzie nim dalej, zależy od tego, czy mu się uda dowieść, że to, co wydarzyło się w piątek w domu letniskowym Za Leśniczówką w Lubrzy, nie było samobójstwem.
Zatrzymuje się przed drzwiami z tabliczką „Wydział kryminalny Zastępca naczelnika Wejście przez sekretariat”. Wchodzi, mówi „Dzień dobry”, przedstawia się i komunikuje, że komisarz Araszkiewicz na niego czeka. Kobieta w bluzce w modne paski odkłada smartfon na blat biurka i wciska guziczek na klawiaturze takiej samej konsoli, jakie stały w sekretariatach już wtedy, kiedy Jung był policjantem. Gdy zapala się zielona dioda, informuje:
− W sekretariacie jest jakiś redaktorek. Podobno pan komisarz czeka na niego. – Słucha, kiwając głową. Potaknąwszy, nie komentując tego, czego się dowiedziała, rzuca do Junga; - Niech pan wyjdzie na korytarz i tam zaczeka na wezwanie.
− Długo?
Kobieta wzrusza ramionami.
− To zależy.
− Od czego?
Kobieta nie odpowiada, tylko znowu wzrusza ramionami, po czym przybiera minę obrażonej i wyciąga palec wskazujący prawej dłoni w stronę drzwi.
− A nie mogę tu poczekać?
− Tu się pracuje – prycha i zerka na wyświetlacz leżącego przed nią smartfonu.
Mimo że Jung ma ochotę skomentować jej zachowanie, zacisnąwszy usta, posłusznie wychodzi na korytarz. Z rękoma splecionymi na piersiach staje oparty plecami o ścianę na wprost sekretariatu i się zastanawia, dlaczego Araszkiewicz zgodził się na rozmowę. Mógł przecież zasłonić się brakiem zgody kogoś spośród zwierzchników. Wtedy, kiedy pracowali w tym samym pionie, często mieli odmienne zdania w jakiejś nawet niespornej sprawie. Skakali sobie do oczu tak długo, póki naczelnik wydziału nie walnął pięścią w stół, co oznaczało koniec dyskusji. Jung składał życzenia imieninowe Araszkiewiczowi, bo wszyscy tak robili. Dorzucił się do składki na prezent ślubny, bo wszyscy się składali. Pogratulował mu pierworodnego, awansu na podkomisarza i zastępcę naczelnika, bo wszyscy tak się zachowali. Dziś, wchodząc do komendy, nie miał pewności, czy będzie mógł zajrzeć do teczki z dokumentami, mimo iż prokurator umorzył śledztwo i zgodnie z przepisami każdy, kto występuje w interesie społecznym, tym bardziej znany reporter, ma prawo zapoznać się z jej zawartością. Przecież Araszkiewicz mógł przekazać za pośrednictwem dyżurnego, że w komendzie do kontaktów z dziennikarzami jest rzeczniczka. A on, ku zaskoczeniu Junga, kazał go przyprowadzić do swojego pokoju na drugim piętrze. Pewnie chce się pochwalić, jako wysoko zaszedł, domyśla się Daniel. I może zaproponuje kawę, wyjmie z barku butelkę napoleona i powie, że to na zgodę. Nie uważa mnie za wroga i prosi, abym traktował go jak funkcjonariusza publicznego, któremu zależy na dobrym imieniu policji. A gdy go zapytam o wydarzenie w Lubrzy, powie, że wszystko, co śledczy zebrali, przedstawił podczas konferencji prasowej, ale skoro mam jakieś wątpliwości albo Weronika czegoś nie zrozumiała, mogę zajrzeć do teczki i sprawdzić.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.