Chciwość - ebook
Chciwość - ebook
Gdy kieruje tobą żądza, jesteś zdolny do najgorszego.
Simona to świetna archeolożka, znawczyni starożytnych kultur i ceniona specjalistka w swoim fachu. Pracuje na największych wykopaliskach na całym świecie. Ma też oryginalne hobby, kradzieże dzieł sztuki. W tym też jest świetna i podobnie ceniona. Różnica tylko taka, że kto inny ceni ją za pierwszy fach, a kto inny za ten drugi. No i ci drudzy zazwyczaj lepiej płacą.
Pewnego dnia dostaje zlecenie kradzieży legendarnego złotego diademu pochodzącego ze skarbu Priama. Przyjmuje to zlecenie bez wahania. Honorarium jest warte ryzyka. Opracowuje inteligentny plan i wprowadza go w życie. Jak się okazuje nie ona jedna dostała to zlecenie.
Czy można okraść złodzieja? Ile można poświęcić, gdy kieruje tobą żądza zysku? Czy warto ufać innym?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8053-096-6 |
Rozmiar pliku: | 650 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. Nie ufaj nikomu!
2. Nie kłam. Bo najlepsze rezultaty daje mieszanka kłamstwa i prawdy.
3. Najłatwiej ukryć się w pełnym świetle.
4. Zawsze trzeba próbować. Nawet na łożu śmierci.
5. Nie wychodź przed szereg.
6. Rżnij głupa, jak długo się da.
7. Nigdy nie biegnij.
8. Zachowuj się, jakbyś cały czas był na podsłuchu.
9. Żadnych kontaktów z policją!
10. Jeśli chcesz coś znaleźć, musisz zrozumieć, co siedzi w głowie tego, kto to schował.
11. Żadnych taksówek.PROLOG
Jerry ma mieszane uczucia co do obrabiania turystów. Z jednej strony turyści często noszą przy sobie większą kasę. Zwłaszcza jeśli przyjechali z kraju o jakimś innym systemie kart kredytowych, albo nie lubią płacić bankom prowizji. Poza tym są: a) zmęczeni upałem, b) mało rozgarnięci, c) często się kłócą (zwłaszcza małżeństwa). Więc to żadna sztuka takiemu spoconemu, zagapionemu i obrażonemu na żonę turyście wyciągnąć coś z kieszeni.
Z drugiej strony turyści zazwyczaj trzymają tę kasę w takich specjalnych pasach albo saszetkach zawieszonych na szyi, pod ubraniem. Jakby mogli, wsadziliby ją sobie w tyłek. Tak jak ci z plecakami. Każdy plecak co najmniej dwadzieścia kilo, ale oni tak się boją o swoje stare ciuchy, że nie zostawili ich u kasjerki, tylko dźwigają je podczas zwiedzania ruin. W czterdziestostopniowym upale! I jeszcze cały czas trzymają się za ręce, zresztą może się skleili. Jerry’emu robi się niedobrze na myśl, że mógłby teraz trzymać kogoś za spoconą rękę. Chociaż raczej mu niedobrze od wczorajszego piwa. Wiadomo, kac w upale to najgorsza rzecz. W każdym razie ta dwójka z plecakami na pewno nosi pieniądze na szyjach, pod przepoconymi podkoszulkami.
Natomiast facet, który wygląda na profesora (może naprawdę nim jest, w końcu, zdaje się, tu są jakieś wykopaliska), ma portfel w tylnej kieszeni, Jerry widzi nawet z daleka, jak materiał się tam wybrzusza. Ten profesor, chociaż już nie taki młody gość, bo czarne kręcone włosy siwieją mu na skroniach, chyba w ogóle się nie poci w cienkich płóciennych spodniach, koszuli z długim, ale podwiniętym do połowy przedramienia rękawem i skórzanych espadrylach. Za to dwaj młodsi kolesie, którzy idą za nim wąską koleiną pośród zeschłej trawy i wyglądają jak studenci, mają mokre plamy na podkoszulkach. Wyższy, ze złamanym nosem, co chwila ociera rękawem twarz. Niższy, napakowany, pali papierosa i spluwa.
Jerry obserwuje ich uważnie. Bo oprócz tych trzech facetów i pary z plecakami w ruinach Sanktuarium Wielkich Bogów na Samotrace nie ma nikogo. A on jeszcze dzisiaj nic nie zarobił.
Zresztą nie zarabia jakoś przesadnie. W końcu ile ludzie dzisiaj noszą przy sobie gotówki. Stówa, maksymalnie dwie. Wszyscy płacą kartami. On jednak kart nie tyka. Po co komplikować sobie życie, które ma być przyjemne i proste? Kradzież gotówki trudno udowodnić, chyba żeby ktoś przyłapał go na gorącym uczynku. Ale Jerry nieźle sobie radzi. Gotówki, którą znajduje w portfelach, wystarcza akurat na miłe wakacje: na bilet na prom, obiad w tawernie, a nawet czasem na hotelik. A jak na hotelik nie starcza, Jerry nie ma nic przeciwko spaniu na plaży. W końcu jest lato, Grecja, ludzie, czego więcej chcieć!
Dochodzi dopiero dziewiąta, a powietrze jest już tak rozgrzane, że parzy nozdrza. Nie czuć nawet odrobiny wiatru. Tylko cykady hałasują. Jerry obserwuje, jak mężczyzna o wyglądzie profesora i studenci dochodzą do końca koleiny w trawie i idą dalej, przez ruiny. Mijają parę. Chłopak i dziewczyna, ani na chwilę nie puszczając swoich rąk, zadarli głowy i podziwiają częściowo zachowane kolumny.
– Patrz, kochanie, wszystko inne się zawaliło, a one ciągle stoją – mówi chłopak.
– Nie, kochanie – prostuje jeden ze studentów, ten z papierosem – one też się zawaliły. Tylko archeolodzy ustawili je z powrotem. I pamiętaj, żadnego seksu bez zabezpieczenia z tym idiotą, bo twoje dzieci będą miały IQ jak kozy.
Chłopak z pary otwiera usta i czerwienieje. Obaj studenci wybuchają śmiechem. Ale profesor ogląda się zniecierpliwiony. Student rzuca papierosa na piasek, starannie przydeptuje i podbiega. Profesor zaczyna coś tłumaczyć. Jerry słyszy pojedyncze słowa: „zakonserwować”, „warstwy”, „osypuje się”. Czyli miał rację, to pewnie archeolodzy. Ci to nigdy nie śmierdzą kasą, ale w pobliżu nie widać nikogo innego, kogo mógłby obrobić, a jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Dzwoni telefon. Profesor wyjmuje z kieszeni aparat. Jerry udaje, że interesuje go coś, co się nazywa epopteion, w każdym razie tak jest napisane na zblaklej od słońca tabliczce. Nie spuszczając wzroku ze starożytnych ruin, przysuwa się bliżej do profesora i studentów.
– Prawdziwy diadem Heleny? Oryginał? – pyta profesor kogoś w słuchawce i odwraca się tyłem.
Jeden ze studentów wyjmuje papierosa, drugi pstryka mu zapalniczką przed nosem. Jerry wykorzystuje to i przysuwa się jeszcze bliżej.
– Muszę go mieć najpóźniej do wtorku – mówi profesor do słuchawki.
Ktoś po drugiej stronie chyba protestuje, bo profesor jest zniecierpliwiony.
– Wymyśl coś. Na przykład, że twoja matka ciężko się rozchorowała.
Teraz! Profesor z pochyloną głową słucha odpowiedzi, a studenci cicho rozmawiają między sobą. Lepszego momentu nie będzie.
Jerry rusza wąską ścieżką w ich kierunku. Jeśli nie chce sobie podrapać odsłoniętych nóg, i tak musi przecisnąć się między profesorem a kolczastym krzakiem, który rośnie obok ścieżki. Profesor usuwa się z drogi.
– Dzięki – mamrocze Jerry. Profesor marszczy nos. Dobra, Jerry sam wie, że śmierdzi, bo od dwóch dni nie stać go na pokój z prysznicem. Zresztą w tym upale człowiek śmierdzi już po godzinie, więc po co zaraz robić z tego demonstrację?
– Do wtorku – kończy rozmowę profesor. – Ani dnia później. Bo klient nie będzie dłużej czekał.
Jerry słyszy go za plecami. Stara się nie przyspieszać kroku. Po prostu sobie idzie, ani za wolno, ani za szybko, w kierunku bramy wyjazdowej. Kiedy mija kolejny zeschły krzak, wyciąga z portfela pieniądze. Portfel jest fajny, z gładkiej czarnej skóry, ale Jerry posyła go lobem w żółtą trawę, która sięga kolan. Mogą go szukać do końca świata. Szybko przesuwa w dłoniach banknoty. Ponad dwie stówy, no, no! A podobno naukowcy kiepsko zarabiają. Przynajmniej dzisiaj wieczorem będzie prysznic i normalne łóżko.
Profesor kończy rozmowę. Za chwilę schowa telefon do kieszeni. Jerry robi wszystko, żeby nie biec, chociaż to niełatwe.
I prawie się udaje.
Prawie.
Studenci dopadają go obok budynku kasy. Nie zadają pytań, od razu chwytają go z obu stron za ramiona i ciągną.
Jerry się szarpie i krzyczy „no co?!”, ale studenci zachowują się jak głusi, a para z plecakami gdzieś zniknęła. W ruinach nie ma nikogo oprócz niego, studentów i profesora. No i cykad, które nadal drą się jak oszalałe.
Studenci puszczają Jerry’ego na ścieżce. Ten napakowany zrywa mu z ramienia plecak i wytrząsa zawartość.
– Co się dzieje, do cholery?! – krzyczy Jerry, bo przecież musi udawać niewinnego.
Z plecaka wylatuje paszport, przewodnik w podartej okładce, kawałek szmaty, który na ziemi przybiera kształt podkoszulka i portfel, nie skórzany i elegancki, tylko z tkaniny, z jakiej robią plecaki, zapinany na rzepy. Profesor trąca go czubkiem espadryla.
– Sprawdźcie mu kieszenie – poleca.
Studenci macają Jerry’ego po szortach. Z jednej kieszeni wyciągają pół paczki gumy do żucia, z drugiej zwitek banknotów.
– Nic nikomu nie ukradłem! – krzyczy Jerry, chociaż lepiej zrobiłby, gdyby był cicho, bo napakowany student krzywi się i wali go w szczękę. Jerry upada na kolana.
– Nic nie ma – mówi ten drugi z nosem.
– Pewnie od razu wyrzucił portfel w krzaki. – Profesor robi ruch ręką. – Sprawdźcie, ile jest tych pieniędzy.
Ten z nosem przelicza.
– Dwieście sześćdziesiąt euro. Trzy pięćdziesiątki, cztery dwudziestki, dziesiątka i reszta piątki.
– Jaki interesujący zbieg okoliczności. – Profesor pochyla się nad Jerrym, ale zaraz się prostuje i ociera nos wierzchem dłoni. – Dokładnie tyle miałem w portfelu.
– Nic mi nie udowodnicie. To moje pieniądze!
– Aha. A dlaczego były luzem w kieszeni?
– Bo tak mi się chciało, jasne?
– Grzeczniej! – warczy profesor. – Trochę grzeczniej.
Napakowany student kopie Jerry’ego w kolano. On krzyczy i zgina się wpół.
– Dobra, zabierzcie go – mówi profesor. Odwraca się i idzie dalej ścieżką. Studenci za nim ciągną Jerry’ego, który próbuje się wyrwać, choć słabiej niż poprzednio. Próbuje też dowiedzieć się, dokąd go ciągną, ale napakowany student znowu go kopie, tym razem w goleń.
Za ruinami wąska ścieżka wije się jeszcze spory kawałek między kolczastymi krzewami. Zatrzymują się przy wykopie. Przy ogromnym wykopie. Jerry wyciąga szyję i nie widzi dna.
Student z nosem puszcza go i podchodzi do krawędzi.
– Niech pan sam zobaczy, panie profesorze. Trójka naprawdę się osypuje.
Profesor mruży oczy od słońca.
– Zjedźmy lepiej na dół – proponuje. – W tym świetle nic z góry nie widać.
Student z nosem podchodzi do krawędzi wykopu, przy której zamocowana jest ruchoma platforma na pionowej szynie, jak winda towarowa. Wchodzi na metalową płytę, za nim mężczyzna z kręconymi włosami. Napakowany ciągnie Jerry’ego i zmusza go, żeby też wszedł.
– O co chodzi? No powiedzcie mi wreszcie, do kurwy, o co wam chodzi. – Jerry się szarpie.
Profesor się krzywi. Napakowany student wali Jerry’ego pięścią w brzuch.
– Szef nie lubi brzydkich wyrazów – wyjaśnia.
Student z nosem naciska czerwony przycisk i platforma rusza. W połowie szarpie się i zatrzymuje, po chwili jedzie dalej. Nieruchomieje pół metra nad dnem wykopu.
Profesor zeskakuje, za nim student z nosem. Jerry nie ma ochoty zejść, ale napakowany student mocno go popycha.
Na dole panuje chłód, promienie słońca jeszcze tu nie dotarły. Jerry podnosi głowę. Ściany są wysokie jak kamienica. Widać na nich układ warstw ziemi.
Student z nosem podchodzi do ściany.
– Widzi pan, panie profesorze? Lakierowanie nic już nie da. Gleba jest w tym miejscu mniej zwięzła. Boję się, że jak to się osypie, to runą też górne warstwy.
Profesor się pochyla.
– Petros chce tu przykręcić płytę z pleksi, ale ja nie wiem, czy to się utrzyma – wtrąca ten napakowany. – A jak wszystko poleci pod ciężarem płyty?
– Nie poleci, jak się da bardzo długie wkręty – mówi tamten z nosem.
Jerry śledzi przez chwilę ich dyskusję. A potem tyłem zaczyna się cofać do platformy. I znowu prawie mu się udaje.
Prawie.
Jak w zabawie w kotka i myszkę.
Profesor prostuje plecy.
– Lakier nie wystarczy, to jasne. Natomiast co do płyty z pleksiglasu, naprawdę nie jestem pewien. Zobaczymy, co powie Klio. No dobrze, chyba możemy wracać.
Napakowany szybkim krokiem podchodzi do Jerry’ego i odpycha go od platformy.
– Ty tu zostajesz – rzuca.
– Ha, ha – chojrakuje Jerry. – Będziecie mnie tu trzymali, aż umrę z głodu?
Profesor wspina się na platformę. Student ze złamanym nosem jest tuż za nim. Napakowany odwraca się i mówi:
– Nie, z głodu to za długo trwa. Z pragnienia.
– Chyba was popierdoliło!
Profesor się krzywi. Napakowany chce się cofnąć i dokopać Jerry’emu, ale ten z nosem mówi: „Daj spokój, Yanni, bo się spóźnimy”. Napakowany wchodzi na platformę. Ten z nosem naciska przycisk i ruszają do góry.
– Chciwość jest cechą wstrętną i grzeszną – odzywa się nagle profesor. – To Platon. Wiesz, kim był Platon?
– To ulubiony cytat szefa – dodaje student z nosem.
– Nie wiem i mam to w dupie! – krzyczy Jerry. Platforma jest już za wysoko, żeby mógł jej dosięgnąć, nawet gdyby podskoczył. – Nie możecie mnie tu zostawić!
– Możemy – odpowiada ze śmiechem napakowany. – Nie będziesz pierwszy. I na pewno nie ostatni.
– Wsadzą was. Ktoś mnie w końcu znajdzie.
Napakowany kuca przy krawędzi platformy.
– Stary – mówi – to są wykopaliska archeologiczne. Słyszałeś o lepszym miejscu, żeby pozbyć się zwłok?
Jerry nie ma na to dobrej odpowiedzi. Zresztą nawet jakby miał, profesor i jego studenci niczego by nie usłyszeli. Platforma jest już wysoko, a cykady drą się jak oszalałe.Rozdział 1
Złoto.
Pierwiastek oznaczony literami Au (od łacińskiego aurum) i liczbą atomową siedemdziesiąt dziewięć. W normalnych warunkach występuje w stanie stałym, jako miękki, kowalny, jasnożółty połyskliwy metal.
Złoto jest jednym z najmniej reaktywnych pierwiastków. To znaczy, że praktycznie nie da się go zniszczyć. Można je przetopić, przekuć, zmieszać z innymi metalami, ale ono nie zniknie. I zawsze ma te same właściwości, wszystko jedno, czy jest plombą w zębie, obrączką na serdecznym palcu prawej ręki, cienką powłoką na bizantyńskim malowidle w kościele Hagia Sophia czy sztabką w bankowym sejfie. Jak się kiedyś wybierzecie do muzeum w Kairze, obejrzyjcie koniecznie złoty mostek zębowy. Ma ponad cztery i pół tysiąca lat, a jest w takim stanie, że można by go spokojnie zamontować w jamie ustnej, wystarczy opłukać. Całe wydobyte od początku świata złoto (podobno jest go prawie dwieście tysięcy ton, ale to informacja z Wikipedii, więc nie musi być dokładna) nadal istnieje: w gablotkach ze starymi monetami, na kościelnych malowidłach, na stronach średniowiecznych manuskryptów, w bankach, w jamach ustnych, w uszach, na palcach i we wrakach statków.
Złoto jest bardzo wydajne. Z jednej uncji (to trochę więcej niż dwadzieścia osiem gram) można wymłotkować drut o długości ponad osiemdziesięciu kilometrów albo arkusz o powierzchni ponad dziewięciu metrów kwadratowych.
Ze złota nie da się niczego zbudować, jest za miękkie. Jednak dzisiaj jego cena wynosi ponad czterdzieści tysięcy dolarów za kilogram. Dla porównania cena stali to jakieś pół dolara za kilogram. A ludzie zabijają się nie dla stali, lecz dla złota.
Bo złoto ma jeszcze jedną cechę. Jeśli ktoś je posiada, chce mieć więcej…
To dla złota klęczę od rana na ziemi usianej drobnymi kamieniami, które wbijają mi się w kolana przez nogawki spodni. Na wykopie nie ma cienia, temperatura w słońcu wynosi sto stopni, a ja zapomniałam kapelusza. Pot spływa mi po czole; po karku już nie spływa, bo od razu zasycha i piecze.
Archeolog, tak jak saper, myli się tylko raz. Jak coś wykopie i zapomni to narysować, sfotografować, opisać w dzienniku wykopaliskowym i jeszcze wypełnić rubryki wszystkich kart, których jest więcej niż stron w książce telefonicznej prywatnych abonentów Nowego Jorku, informacje przepadną na zawsze. Przepadnie cały kontekst. Kontekst to święta krowa archeologii i jeszcze usłyszycie ode mnie to słowo. Kontekst to zbiór informacji, które dotyczą okolicy znalezionego przedmiotu. W tym konkretnym przypadku to wszystkie informacje o tym, kiedy grób został wykopany, czy nieboszczykowi dano na wieczną pamiątkę jeszcze coś oprócz pierścienia, czy zachowały się jakieś resztki ubrania, i tak dalej, i tak dalej.
Andreas i drugi student, którego imienia nie mogę sobie przypomnieć w tym upale, są dobrymi archeologami. Wiedzą o tym. Dlatego się nie spieszą. Omiatają pędzlami szkielet, kostka po kostce, pyłek po pyłku. Nie przegapią żadnej informacji. Wszystko w temperaturze stu stopni. Bez cienia.
Wygarniam spod lewego kolana ostry kamień i pogrążam się w marzeniach. O tym, że zrywam się na nogi, jednym ruchem zdejmuję z palca szkieletu złoty pierścień i tym jednym ruchem niszczę całą stratygrafię, układ warstw i położenie szkieletu. A potem nonszalanckim krokiem odchodzę do pracowni. Tam podstawiam twarz pod wiatrak. Otwieram lodówkę i okazuje się, że nikt nie wypił coli. I że wszystkie puszki, a jest ich wiele, czekają tylko na mnie.
Nie robię tego. Cenione specjalistki od antycznej biżuterii, takie jak ja, nie mogą sobie pozwolić na niszczenie naukowych danych. Ale moje marzenie jest piękne. Dlatego nie zauważam, że Andreas przestaje omiatać szkielet pędzlem i podnosi głowę. Ani że student się obraca i ogląda w tym samym kierunku. Ani że Andreas mamrocze coś na powitanie.
Wkurza mnie dopiero głos, który słyszę za plecami.
– O, Simona! Nie do wiary, jaki ten świat jest mały.
Odwracam się ostrożnie. Gwałtowne ruchy są niewskazane w upale, poza tym obawiam się, że może mnie trafić szlag.
Podnoszę się. Czekam, aż przed oczami przestaną mi latać ciemne plamy. Potem podpieram się pod boki i patrzę na Ivana.
Jego zdjęcie można by zamieścić w encyklopedii obok hasła „pretensjonalny archeolog”. Pieprzony Indiana Jones. Płócienne spodnie, skórzana kurtka, koszula, która niegdyś była biała, a teraz dowodzi, jak bardzo jej właściciel się spracował. I kapelusz. Nie zdziwiłabym się, gdyby wyjął zza paska pejcz.
Ivan wachluje się kapeluszem. Kiedy widziałam go ostatni raz, miał mniejsze zakola. Łapie moje spojrzenie i szybko nakłada kapelusz z powrotem na głowę.
– Ale gorąco! – zauważa. – Wykopaliska powinno się prowadzić w zimie.
– Czego tutaj chcesz? – pytam.
– Skarbie! Ja też się za tobą stęskniłem. I nie miałem pojęcia, że cię tutaj spotkam.
Przesuwam się, żeby stanąć pod światło.
– Przestań pieprzyć, Ivan. Doskonale wiedziałeś, że mnie tu spotkasz. Czego chcesz?
– E, no, czego może chcieć archeolog na wykopaliskach? Zobaczyć materiał, oczywiście. Pogadać z kolegami… – Ivan próbuje zająć lepszą pozycję, ale nie może, bo obok jest krawędź wykopu. Mruży oczy, rondo kapelusza jest za małe i nie chroni przed słońcem.
Już nigdy. Nigdy, nigdy, nigdy! Nigdy w życiu nie zwiążę się z archeologiem. A jak się zwiążę, to nie z dobrym archeologiem. Nie z takim, którego każdy kierownik wykopalisk zaprasza, żeby obejrzał znaleziony materiał. A jak już się z takim zwiążę, to nigdy z nim nie zerwę…
Do Ivana podchodzi dziewczyna. Ma długie nogi i długie włosy, za to krótkie szorty, podkoszulek na ramiączkach i dekolt na tyle głęboki, żeby każdy mógł docenić kunszt tatuażysty, który wydziarał jej nad prawą piersią czerwono-błękitnego węża. Obejmuje Ivana w pasie, a on kładzie jej rękę na pośladku. Turecki robotnik osłania dłonią oczy od słońca, kaszle, odwraca się i zapala papierosa.
– Kochanie, to jest właśnie Simona.
Przyglądam się dziewczynie. Nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Czyli studentka. Studentka, którą Ivan bzyka tak zapamiętale, że zapomniał jej powiedzieć, jak powinna się ubrać na wykopaliska w Turcji.
I żeby było jasne: ja też lubię się ubrać, chociaż niekoniecznie w sandały na platformach. Ale chciałabym mieć teraz jakieś ładne sandały, z których widać pomalowane paznokcie. I ładną sukienkę, na tę pogodę jedwab byłby jak znalazł. Tylko na wykopaliskach klęczy się godzinami na ziemi. Albo się na niej siedzi. A jak się nie klęczy i nie siedzi, to chodzi się po kamieniach i wspina na jakieś murki albo przeciska przez kolczaste krzaki. Archeolog nie pociągnie długo w sandałach. Potrzebne mu solidne buty i długie spodnie z grubego materiału. Nawet jeśli chodzi o górną część ubrania, nie warto się wysilać: co nie wypłowieje na słońcu i czego nie podziurawią przydrożne gałęzie, to zniszczą praczki. Kobieta, która pierze nasze ubrania w Troi (i chwała jej za to!), ma zwyczaj zalewać ciuchy wrzątkiem. Nawet nie chcę myśleć, co zrobiłaby z jedwabną sukienką.
Dumam o ciuchach i nie słyszę początku, tylko:
– …mi miło.
Studentka wyciąga rękę.
– Jestem Ernestyna. Strasznie się cieszę, że mogę cię poznać osobiście. Ivan tyle mi o tobie opowiadał…
– Aha. – Wycieram dłonie o spodnie i wsadzam ręce do kieszeni. – A mówił, że ja nie przechodzę ze studentami na ty?
Studentka stoi przez chwilę z wyciągniętą ręką, potem ją cofa.
– Och, skarbie, nie musisz być taka zasadnicza. – Ivan szczerzy w uśmiechu zęby i obejmuje Ernestynę. – Tina to wspaniała studentka. Ma u mnie same szóstki.
– Aha. Na zajęciach też? Czy tylko w łóżku?
Udaje, że nie dosłyszał. Oboje udają.
– I będzie z niej doskonały archeolog .– Ivan klepie Ernestynę po pupie. – No dobra, na razie spadamy. Muszę pogadać z Cemalem o tym materiale. Po to tu przyjechaliśmy. Prawda, kochanie? – Kolejne klepnięcie w pupę.
Ernestyna, zamiast strzelić go w gębę, uśmiecha się od ucha do ucha.
– Bardzo bym chciała się czegoś nauczyć na prawdziwym materiale. Wykłady są ciekawe, ale to nie prawdziwa archeologia. Co innego tu, na wykopaliskach. Wszystko jest takie fascynujące. Nawet taki zwykły grób jak ten, który odkopujecie.
Andreas podnosi głowę i otwiera usta. Jestem szybsza:
– Tak, jasne. Nawet taki zwykły grób jest fascynujący. Bo w Troi nie ma grobów. Nie ma pochówków. Nie wiadomo, co mieszkańcy miasta robili z ciałami swoich zmarłych. To jest dopiero szósty grób, jaki kiedykolwiek został znaleziony. Na tysiące lat historii miasta.
Ocieram świeżą strużkę potu, która spływa mi po karku. Rozpalona skóra piecze jak cholera. Mówię dalej:
– I taki zwykły pierścień na palcu trupa. Pierwszy pierścień, jaki do tej pory mamy z Troi sześć. Złoty.
Ernestyna cofa się o krok.
– Ja… Bardzo przepraszam… To znaczy… Myślałam, że…
– U was na studiach wymagają myślenia? – Otwieram szeroko oczy.
Ivan daje krok do przodu i wchodzi między mnie i studentkę.
– Daj spokój, skarbie. Dziewczyna stara się, jak może…
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
– Strasznie jesteś złośliwa.
Nie odpowiadam. Przyglądam się przez chwilę polakierowanym na jaskrawy błękit paznokciom stóp Tiny w sandałkach z pasków na wysokim koturnie. Jeszcze raz otrzepuję ręce o spodnie. Potem wspinam się na odwrócone do góry dnem wiadro, które służy za schodek. Ignoruję wyciągniętą dłoń Ivana i sama gramolę się z wykopu.
– Dokąd idziesz? – pyta Andreas. – Zaraz będziemy zdejmować pierścień. Nie chcesz obejrzeć?
– Obejrzałam, jak omiataliście go pędzelkami. – Ocieram pot z karku. – To jest sygnet, najprawdopodobniej minojski, albo lokalne naśladownictwo. Obrączka zdobiona granulowaniem. Na oczku repusowana scena adoracji świętego krzewu przez trzy kobiety. Jeśli naśladownictwo, to bardzo dobre. A jeśli import, to mamy bezpośredni dowód kontaktów Troi z Kretą, i to w sferze ideologicznej, bo wiesz chyba, że to jest ikonografia religijna. Czy to import, czy naśladownictwo powiem, jak obejrzę sygnet pod mikroskopem. Ale to chyba może poczekać, nie?
Przyglądam się z uśmiechem, jak Andreasowi opada szczęka. Każdy lubi się czasami popisać, ja też.
– „Zaraz” to u was co najmniej pół godziny. Przez ten czas zdążę się czegoś napić. I wysikać. I powiedzieć Cemalowi, żeby wywalił z wykopalisk tego idiotę.
Ruszam w stronę ścieżki. Ivan puszcza pośladek Tiny i biegnie za mną.
– Skarbie, o co ci chodzi?
Nie odpowiadam. Nie przyspieszam kroku. W czterdziestostopniowym upale wszystkie ruchy należy wykonywać powoli i z rozwagą.
– Chodzi ci o Tinę? Tak? Że ją tu ze sobą zabrałem? Nie wiedziałem – na usta Ivana wypływa uśmieszek – nie wiedziałem, że ciągle jesteś o mnie zazdrosna.
Chętnie bym splunęła, ale w upale należy oszczędzać ślinę.
– Nie jestem. – Mimo wszystko próbuję odcharknąć. Wychodzi tak sobie. – Niech ci to nawet przez sekundę nie przejdzie przez myśl.
– Więc o co ci chodzi?
– O nic. Po prostu nie mam ochoty przebywać w twoim towarzystwie.
– Ale przecież ty zajmujesz się swoją biżuterią, a ja narzędziami kamiennymi. One nawet są przechowywane w innych kontenerach. Więc…
Ivan chwyta mnie za ramię. Szarpię się, ale on nie puszcza. Czeka, aż na niego spojrzę.
– A może ci przeszkadza, że wiem, po co naprawdę tu jesteś?
Nieruchomieję.
– I wiem, co masz zamiar ukraść.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Posłowie
„Czy wykopaliście jakieś złoto?” to drugie najgorsze pytanie, jakie możecie zadać archeologowi (pierwsze najgorsze brzmi: „Czy zostało jeszcze coś do odkopania?”). Każdy archeolog marzy o tym, żeby odkopać złoto. I mało który, zapytany wprost, przyzna się do tego. Zaczną opowiadać o kontekście, o danych stratygraficznych, o tym, że dzisiaj już się nie poszukuje złota, tylko informacji…
Nie wierzcie im. Każdy by chciał.
Ja sama nigdy nie odkopałam złota. Nawet małego, tyciutkiego kawałeczka. Czasami próbuję sobie wyobrazić, co to byłoby za uczucie: znaleźć prawdziwy złoty skarb. Na przykład tak jak Heinrich Schliemann w Troi. (Dzisiaj większość archeologów uważa, że tak zwany Skarb Schliemanna nie został odnaleziony w jednym miejscu, tylko że Schliemann „poskładał” go z różnych znalezisk. Ale to zupełnie inna historia). Ta książka jest po prostu naturalną konsekwencją zabawy z wyobraźnią.
Jej bohaterką jest złodziejka. Bardzo dobra złodziejka i jednocześnie świetna archeolożka, która zarabia na życie wykradaniem cennych przedmiotów z muzealnych magazynów. Wiem, co powiecie. Że skoro sama jestem archeolożką, nie powinnam pisać powieści, w której kradzież zabytków jest tak atrakcyjnym zajęciem. To niemoralne.
Próbowałam. Naprawdę próbowałam oprzeć się pokusie, wierzcie mi. Pisarka i archeolożka we mnie długo toczyły mniej więcej taki dialog:
Archeolożka: W żadnym razie nie powinnaś robić bohaterką złodziejki zabytków. To niemoralne.
Pisarka: Wiem. Ale to ciekawe.
Archeolożka: Bohaterką powinna być kobieta, która ocala zabytki przed złodziejami.
Pisarka: Wiem, ale to nudne.
I tak dalej, i tak dalej. Wygrała pisarka, a rezultat macie przed sobą. Ale to chyba dobry moment na ostrzeżenie: niech Wam nie przyjdzie do głowy kraść jakieś zabytki! Jakiekolwiek! Skądkolwiek! Archeolodzy naprawdę je badają (w książce przedstawiłam poglądy Simony, nie moje, nie mogę przecież odpowiadać za to, co siedzi w jej głowie). A poza tym w większości krajów prawo dotyczące nielegalnego wywozu zabytków jest naprawdę bardzo restrykcyjne. Nie chcecie się chyba o tym przekonać na własnej skórze, prawda? Nie kłam, brzmi druga zasada Simony. Bo najlepsze efekty daje mieszanka kłamstwa i prawdy. Ja też stosuję się do tej zasady i w Chciwości znajdziecie wymieszane fakty i zmyślenia. Złoto znalezione przez Schliemanna w Troi rzeczywiście zawędrowało, w znacznej części, przez Ateny i Berlin do Moskwy, ale nic mi o tym nie wiadomo, żeby istniała jakaś część skarbu, ciągle ukryta w Troi. Więc nie próbujcie jej szukać na własną rękę, dobrze? A diadem Heleny w Muzeum Puszkina jest oryginałem, zaręczam.
*
W pisaniu tej powieści pomogło mi kilka osób i instytucji. Była minister kultury pani profesor Małgorzata Omilanowska oraz urzędnicy ministerstwa obdarzyli mnie zaufaniem tak wielkim, że przyznali mi stypendium. Dziękuję! Mam nadzieję, że rezultat Państwa nie rozczaruje. Pan doktor Wojciech Feleszko zechciał przedyskutować ze mną różne cechy wirusów: jeśli czegoś nie zrozumiałam, to już moja wina, nie jego. Filip Modrzejewski pomógł mi przy pierwszym szkicu akcji; dziękuję, Filipie, za bezcenne uwagi (zwłaszcza typu „zabij go!”). Zbrodnicza Siostrzyczka Agnieszka Krawczyk była moją pierwszą czytelniczką i z właściwym sobie okrucieństwem pokazała mi palcem, co należy w tej książce zmienić. Dziękuję, Aga! Pragnę też podziękować pani redaktor Elżbiecie Kobusińskiej. Gorące podziękowania należą się też Ani Luboń, która zagrzewała mnie do boju (i uzmysłowiła mi, że powinnam napisać następną część przygód Simony, nad czym teraz siedzę), oraz Ewie Szwagrzyk za wszelką możliwą pomoc logistyczną. A także Piotrowi Wojnarowi za pomoc w zupełnie innej sprawie: bez niego ta powieść nie ukazałaby się, a w każdym razie nie w tym roku.
No i Tobie, Czytelniczko, Czytelniku. Gdyby nie było Ciebie, nie byłoby też tej książki. Mam nadzieję, że o tym wiesz.
Marta Guzowska