Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chciwość - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 października 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Chciwość - ebook

Ponura wizja przyszłości z książek Marca Elsberga już się dzieje.
Po bestsellerowym Blackoucie, Zero i Helisie pisarz podjął się gorącego tematu kryzysu, do którego doprowadził kapitalizm. Nierówności w dystrybucji dóbr i wszechobecna bieda w dobie konsumpcjonizmu skutkują masowymi protestami. Pisarz zdaje się mieć jednak pomysł na wyjście z kryzysu. Bankructwo banków, korporacji i państw prowadzi do nasilających się konfliktów międzynarodowych, a garstka uprzywilejowanych czerpie z nich korzyści. Znany laureat Nagrody Nobla na szczycie w Berlinie ma wygłosić przemówienie – Herbert Thompson miał znaleźć formułę, dzięki której dobrobyt stanie się dostępny dla wszystkich. Świat może jednak nie poznać genialnego rozwiązania – Thompson i jego asystent giną w wypadku samochodowym. Świadek wypadku zostaje wciągnięty w niebezpieczną grę. Czy uda mu się poznać remedium na nierówności społeczne?

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-7409-5
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dzień wagi

Dana otarła pot z czoła. Wsparłszy się na drzewcu kosy, powiodła spojrzeniem po złocistych polach. Powietrze drżało w letnim upale. Ponad rozkołysanym morzem kłosów torsy żniwiarzy pochylały się i obracały w rytm regularnych zamachów błyszczących kling. „To jak taniec”, pomyślała Dana. Powolny, miarowy taniec życia i umierania, nieskończonego krwiobiegu natury. Wraz z każdym zamachem na ziemię osuwała się wiązka kłosów, źdźbła padały jedno na drugie jak fizylierzy. Kosiarze pozostawiali w krajobrazie za sobą przesuwające się schodki, aż wreszcie pod koniec dnia z ziemi sterczały tylko suche szpikulce, niczym resztki zarostu na pooranej zmarszczkami twarzy starca. W regularnych odstępach stały jak małe stożki wulkanów wsparte na sobie snopki, wiązki bezcennego zboża, dzięki któremu Dana i jej bliscy mieli przetrwać zimę i doczekać kolejnego roku. Aby następnej wiosny na polu Dany mogła na nowo wykiełkować przyszłość, tak jak działo się to od pokoleń, przez wszystkie lata.

To był dobry rok dla Dany i jej rodziny. Pogoda okazała się łaskawa. Surowa zima wymroziła szkodniki, a zachowała ziarno w ziemi. Ciepła wiosna wywabiła z niej młode pędy, obfity deszcz wczesnego lata dosłownie wypchnął je z tłustej gleby. Oszczędziły je burze, grad i grzyby. A gorące lato i deszcz dały im w odpowiednim czasie ową moc, którą one przekażą potem Danie i innym pod postacią kaszy i chleba, a czasami nawet kawałka ciasta.

W oddali widać było pole Billa. Na nim też odbywał się taniec. Dana zastanawiała się, jak jemu poszło w tym roku.

Nadszedł dzień wagi. Gdy snopki wyschły na polach, Dana i jej bliscy zebrali je i zwieźli do stodoły. Podczas znojnej i łamiącej krzyże młócki oddzielili ziarno od plew. Potem tyle ziarna co zawsze schowali w spichrzach jako zapas na zimę i na przyszłoroczny zasiew. Resztę wsypali do worków.

Dana zaprzęgła woły do wozu, aby zawieźć worki na targ w mieście. Cieszyła się z wyprawy do miasta i na targ. Ona, a także Ann, Bill, Carl i inni chłopi ze wsi sprzedadzą plony tym, którzy zaoferują najlepszą cenę. A wieczorem, po powrocie, będą świętować jak co roku.

Przy wagach kupców Bill przywitał ją gromkim śmiechem. Był potężnym mężczyzną o niebieskich oczach i bujnej czarnej czuprynie. Właśnie stawiał swoje worki na szerokiej platformie wagi.

– W tym roku będę miał więcej niż ty – zwrócił się do niej. – Więcej niż wy wszyscy!

Dana wzruszyła ramionami. Nie zależało jej na ściganiu się z Billem. Cieszyła się, jeśli mogła wraz z rodziną w sytości przetrwać zimę i zarobić na zbiorach tyle, aby móc posłać dzieci do szkoły i przeprowadzić niezbędne naprawy w domu. Może nawet starczy na nową krowę.

Kupiec zważył także jej worki.

– To był dla ciebie dobry rok – powiedział z uznaniem do Dany. – Miałaś dużo lepsze żniwa niż Bill.

– Oboje mieliśmy dobry rok – odrzekła. – Bez szkodników, bez suszy, bez powodzi, bez gradu.

Zauważyła, że Bill jest zawiedziony i zły. Już jako dziecko zawsze chciał być najlepszy. Nieustannie porównywał się z innymi, pojedynkował się, nie umiał grać razem, tylko przeciwko, musiał być pierwszy i zawsze zajmować najwyższe miejsce na podium. Uprawiał ziemię równie żyzną jak ziemia Dany, zasiewał ją takim samym ziarnem. Ich pola zajmowały taką samą powierzchnię. Żyli pod tym samym niebem i doświadczali takiej samej pogody. Bill był nie mniej pracowity niż ona i nie gorzej znał się na swoim fachu. W gruncie rzeczy to sympatyczny mężczyzna i na dodatek przystojny. Dana uważała go za dosyć atrakcyjnego, lecz nużyła ją jego wojownicza natura. Zwłaszcza że nad nim górowała.

– To po prostu niemożliwe! – krzyknął. – Harowałem jak wół! Robiłem wszystko, jak trzeba! A jednak to ty masz obfitsze plony! Trzeci rok z rzędu! Jak to wytłumaczyć?

Urażona męska ambicja. Jeszcze by tego brakowało, żeby oskarżył ją o magię.

„Może już czas, aby zdradzić mu tajemnicę”, pomyślała Dana.1

Ulice płonęły. Gęsty dym kłębił się nad asfaltem. Koktajle Mołotowa niczym spadające meteoryty eksplodowały kulami ognia i czarnym smogiem. Tu i ówdzie przemykały ciemne zjawy, to wyłaniając się z szarej pomroki, to w niej znikając.

– To jest wojna! – krzyknęła Melanie Amado, kuląc się na wszelki wypadek.

Z chmury dymu za jej plecami wyrosła zwarta ściana ludzi. Głowy i ramiona. Banery i transparenty.

– Co tam jest napisane?! – zawołał Ed Silverstein, robiąc zbliżenie na hasła demonstrantów.

„Pohamujcie chciwość!”, „Płaca podstawowa bez żadnych warunków!”, „Nie stać mnie na lobbystów!”, „Wreszcie zgoda! Śmierć kapitalizmowi!”.

Amado ścisnęła mikrofon.

– Po pęknięciu bańki zadłużenia przedsiębiorstw światu grozi taki sam kryzys finansowy jak w dwa tysiące ósmym roku. Setki tysięcy ludzi protestują w tej chwili w Berlinie przeciwko nowym pakietom oszczędnościowym dla ratowania banków i korporacji. Kto spodziewałby się czegoś takiego jeszcze kilka miesięcy temu? Nagle wszędzie mamy Grecję!

Cięcie. Z dymu wynurzyło się czoło innej demonstracji.

– Ogolone głowy! Bomberki! – krzyczał Silverstein do kamery.

Niektórzy wywijali drewnianymi żerdziami albo kijami bejsbolowymi. „Precz z cudzoziemcami!”, „Niemcy najważniejsze!”, „To my jesteśmy narodem!”. Łyse głowy i wściekłe facjaty wypełniły ekran.

Obok obrazów z demonstracji w lustrze łazienkowym lśniły zielone oczy Jeanne. Luksusowe hotele prześcigały się w wymyślaniu niestworzonych rzeczy. Fragment ogromnego lustra był jednocześnie ekranem telewizyjnym. Jeanne pociągnęła tuszem dolne rzęsy.

Amado:

– Podobne sceny docierają do nas z metropolii amerykańskich…

Podczas gdy Jeanne malowała górne rzęsy, w Bloomberg TV połączono się z dwoma rozgorączkowanymi reporterami w Nowym Jorku. Tuż obok twarzy Jeanne policjanci uzbrojeni w pałki biegli przez przetaczające się fale dymu na Brooklynie. Rozbłyski bengalskich ogni spowijały tę dziką szarżę demoniczną czerwienią.

– Po tym, gdy członek ruchu Alt-right wjechał samochodem w grupę demonstrantów, powodując śmierć trzech Afroamerykanów, w kilkunastu wielkich miastach USA płoną całe dzielnice!

Jeanne sięgnęła po rozświetlacz, Bloomberg TV zaś po obrazy okrętów wojennych i wystrzeliwanych rakiet balistycznych. Szczerzący zęby azjatyccy politycy spieszyli na narady.

– A nadciąga coś dużo gorszego – mówiła komentatorka. – Marynarka wojenna Chin prowokuje na ajzatyckich wodach konflikty ze swoimi sąsiadami. Arabia Saudyjska, Iran i Izrael eskalują działania wojenne na Półwyspie Arabskim. Słychać pierwsze groźby użycia broni atomowej. Rosja bawi się zapałkami w Europie Wschodniej. Jeszcze nigdy po drugiej wojnie światowej globalna sytuacja nie była tak napięta.

Zakrwawione, oblepione pyłem dzieci w gruzach po ataku bombowym gdzieś na Bliskim Wschodzie. Jeanne pociągnęła szminką usta.

Europejscy i północnoamerykańscy politycy stojący za pulpitami na tle wytapetowanych ścian, siedzący przy stołach konferencyjnych.

– Dlatego od dawna planowane spotkanie ministrów spraw zagranicznych w Berlinie zostało w trybie pilnym uzupełnione o dodatkową agendę i zamieniło się w szczyt kryzysowy, na który zjeżdżają czołowi politycy, przedstawiciele banków centralnych i szefowie korporacji z całego świata.

Jeanne wyprostowała się przed lustrem. Poprawiła fryzurę, wygładziła jedwabną wieczorową suknię uszytą na zamówienie w Sook Dwala Studio w Los Angeles. Mogłaby być modelką.

W lustrze ukazał się Ted Holden. Był tego samego wzrostu co ona, o kilka lat starszy; miał na sobie smoking. Przez ułamek sekundy Jeanne poczuła się zdezorientowana. Czy Ted jest w wiadomościach, czy stoi za jej plecami?

– Jesteś gotowa? – spytał.

Był rzeczywisty.

Skinęła głową, podczas gdy on niemal niezauważalnie powiódł wzrokiem po jej ciele.

– Łączymy się ponownie z Mel i vEdem w Berlinie…

Płomienie trawiły wraki samochodów.2

Mimo klimatyzacji smród spalenizny wnikał do wnętrza limuzyny. Mieszał się z zapachem skóry i zatykał Willowi Cantorowi gardło. Przez zamknięte okna do kabiny wdzierał się tępy brzęk rozbijanych butelek, huk eksplozji, pogłos skandujących demonstrantów.

„Czy szyby na pewno wytrzymają uderzenie kostką brukową?”, zastanawiał się Will, zaciskając palce na uchwycie nad drzwiami.

Posuwali się w żółwim tempie. Kilka metrów przed nimi na skraju ulicy płonął samochód.

Kierowca, mocno zbudowany wąsaty mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat, zaklął po niemiecku.

Siedzący obok Willa profesor Herbert Thompson trzymał przy uchu telefon w kościstej starczej dłoni.

– Jedziemy przez sam środek piekła – zachrypiał jego zdarty głos. – Porozmawiamy o tym później!

Podobnie jak większość wiekowych ludzi skurczył się w miarę upływu lat – garnitur był za szeroki w ramionach, rękawy wydawały się zbyt obszerne. Na luksusowej skórzanej kanapie sprawiał wrażenie wręcz zagubionego. Ratowała go jedynie energia.

Ze słuchawki docierały strzępy zdań rzucanych przez jego rozmówcę:

– …najbardziej wpływowi współcześni ekonomiści!… popełniasz naukowe samobójstwo!

– Wręcz przeciwnie – zaskrzeczał Thompson. – To jest moja najważniejsza praca!

Odpowiedź rozpłynęła się w zgiełku demonstracji.

– Dzieło życia?! – krzyknął Thompson. – Właśnie je stworzyłem! Te koncepcje mogą wreszcie położyć kres temu szaleństwu. Zapewnić większą sprawiedliwość. Większy dobrobyt dla wszystkich! Kogo jak kogo, ale noblisty na pewno posłuchają.

– …ciebie… wyśmieją! – gorączkował się tamten w słuchawce.

Thompson zdecydowanym ruchem nacisnął czerwoną słuchawkę i do teczki spoczywającej na jego kolanach wsunął z powrotem notatki do przemówienia.

– Idiota! – rzucił. – Po prostu się boi, że pogonimy kota takim jak on. – Zmrużył oczy. – Co tam jest napisane? – spytał ze wzrokiem utkwionym w transparencie.

– Stop chciwości! Śmierć kapitalizmowi! – powiedział Will.

– Nie mają zielonego pojęcia, co to kapitalizm, ale oczywiście to on jest wszystkiemu winny – gderał Thompson. Po chwili dodał ubawiony: – No to trafiliśmy do właściwego samochodu. Gdyby ci tam wiedzieli, kto nim jedzie…

Will nie dostrzegał w tym nic zabawnego. Bo gdyby ci na zewnątrz to wiedzieli, kolejny koktajl Mołotowa z całą pewnością wylądowałby na ich lśniącej czarnej limuzynie.

Trwająca rewolta bardzo odpowiadała Thompsonowi. On nigdy nie bał się konfrontacji. Konkurencji. Survival of the fittest podstawą wszelkiego sukcesu, wzrostu i dobrostanu. Za niektóre ekonomiczne modele służące realizacji tych celów otrzymał dwanaście lat wcześniej Nagrodę Nobla. Był legendą. Głosem, którego słuchali najważniejsi, najpotężniejsi i najbogatsi tego świata.

Jego komórka znowu zaświeciła. Prychnąwszy, Thompson przyłożył ją do ucha.

– Czego jeszcze chcesz? – warknął. – Chyba wytłumaczyłem ci jasno, że mamy dowód. Matematyczny dowód!

Will nastawił uszu.

– …zachować tę głupotę.

Staruszek spurpurowiał z wściekłości.

– Stoimy u progu zmiany paradygmatu! Wygłoszę swoją mowę i ty mnie przed tym nie powstrzymasz. Nikomu się to nie uda.

Rozłączył się i odłożył telefon.

Kierowca w popłochu zerknął do tyłu. Za nimi wlókł się spory sznur aut. Ostatnie z nich pochłonęła nadciągająca fala dymu, w której majaczyły nowe sylwetki ludzi.

Thompson, zbyt sztywny, aby się odwrócić, spytał:

– Co to za jedni?

Will rzucił okiem przez tylną szybę.

– Mają na transparentach „Precz z cudzoziemcami”, „Niemcy najważniejsze”.

Niektórzy unosili ręce w hitlerowskim pozdrowieniu.

– To naziści! – zawołał Will.

Noblista pokręcił głową.

– Trudno się dziwić nowemu nacjonalizmowi. Skoro przez kilkadziesiąt lat wypiera się państwo, wtedy z państwa narodowego pozostaje jedynie ten drugi człon: narodowe. Teraz ciągle się to słyszy. Narodowy. Międzynarodowy…

Jego wywód przerwało uderzenie w tylną szybę. Will skulił się przerażony. Po śliskiej powierzchni zsuwały się odłamki szkła trzymane razem etykietą popularnego piwa.

To nie był koktajl Mołotowa, tylko zwyczajny alkohol.

Thompson też się przygarbił. Zwrócił się do kierowcy:

– Mam do wygłoszenia ważne przemówienie – powiedział. – Które może temu wszystkiemu położyć kres. – Poklepał mężczyznę po ramieniu. – Jak to kiedyś powiedział Churchill? „Jeśli przechodzisz przez piekło, nie zatrzymuj się, idź dalej”. A zatem: niech pan jedzie!3

Siedział w pokoju hotelowym przed ekranem laptopa wypełnionym szeregami kodów, gdy na szóstym z ośmiu na pozór staroświeckich telefonów komórkowych z klawiszami, ułożonych w dwóch równych rzędach po lewej stronie komputera, rozbłysła ikonka wiadomości. Ponieważ szczelnie zaciągnął pomarańczowobrązowe zasłony, nie widział wielkiego miasta poniżej. Mogłaby nim być dowolna metropolia świata, ale akurat tak się składało, że to był Singapur.

Otworzył wiadomość i od razu odgadł nadawcę. Jego nazwiska oczywiście nigdy nie poznał; wszechświatowy anonim. Natrafili na siebie na jednej z platform w Darknecie, na których można anonimowo zwerbować specjalistów ze wszystkich dziedzin. W jego przypadku chodziło o hakera.

Wiadomość zawierała tylko jedno słowo: Ikar.

Uruchomił drugiego laptopa; jego palce tańczyły po klawiaturze, kilka sekund później wysłał komendę. Równocześnie na ekranie otworzyło się siedem okien, w których mógł sprawdzić przebieg operacji. Tworzyły folder z dokumentami z różnych programów e-mailowych i serwerów. Od chwili, gdy zleceniodawca skontaktował się z nim przed kilkoma miesiącami, jego programy śledziły wszystkie wersje dokumentów za pośrednictwem serwerów oraz różnych programów do pobierania wiadomości e-mail. Jednocześnie w każdej z nich zainstalowały małe bomby zegarowe, które czekały tylko na jego rozkaz, aby w razie potrzeby usunąć dokumenty.

Rozkaz, który właśnie wydał.

W ciągu paru sekund jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ze wszystkich folderów zniknęły poszczególne dokumenty. Jeszcze raz sprawdził katalogi, a potem zakończył połączenie Remote Control. Okna zniknęły z monitora; zamknął laptopa. W komórce wstukał także tylko jedno słowo: Done. Zrobione.

Usunął kartę SIM z telefonu, połamał ją (bezsensowny rytuał, którego mimo wszystko przesądnie przestrzegał), poszedł do łazienki i zawinąwszy kawałeczki w papier toaletowy, spuścił je w sedesie. Telefonem cisnął kilka razy o posadzkę, aż w końcu aparat się roztrzaskał. Parę kopniaków wystarczyło, aby rozdeptać większe elementy na tyle, by ich także móc się pozbyć w klozecie. To równie przesadny środek ostrożności, on jednak – staromodnie – wolał mieć stuprocentową pewność.

Następnie wrócił do biurka i zajął się kodami na drugim ekranie.4

Przez przednią szybę range rovera Eldridge patrzył prosto na mercedesa wiozącego Thompsona i Cantora. Tłumy sprzed pałacu musiały chyba zboczyć z wyznaczonych tras, a blokady policyjne, które miały je odgradzać, najwyraźniej były dziurawe jak stary wąż ogrodowy. Właśnie zalewali ich demonstranci wypływający przez jedno z takich pęknięć. Pierwsi wytatuowani łysole, skini i brodaci rockersi zrównali się już z ostatnimi samochodami. Ich Eldridge się nie bał. On i czterej pozostali mężczyźni w aucie byli przyzwyczajeni do czegoś znacznie gorszego.

Siedzący za kierownicą Jack czekał na jego polecenia. Stalowoszare bojówki opinały potężne uda, umięśnione ramiona i barki prężyły się pod szarą koszulą, wąskie szparki w mięsistej twarzy poznaczonej bliznami kryły oczy. Jego czoło niemal dotykało dachu.

Zestaw słuchawkowy w uchu Eldridge’a zasygnalizował połączenie. To mogła być tylko jedna osoba.

– Odbiór.

– Plan Ikar – oznajmił głos w minisłuchawce.

– Powtarzam – powiedział Eldridge. – Plan Ikar.

– Potwierdzone.

Dzwoniący zakończył połączenie.

Eldridge, dla członków swojej ekipy El, musnął palcem tablet, który trzymał na kolanach. Na ekranie ukazał się przekrój samochodu widziany z góry: kabina, siedzenia, deska rozdzielcza, silnik…

System napędowy i system sterowania – silnik, kierownica, skrzynia biegów, pedały – świeciły się na niebiesko. Powyżej silnika prędkościomierz pokazywał dwa kilometry na godzinę. W prawym górnym rogu ekranu czerwone pole „Enter”.

Kliknięcie.

„Enter” zmieniło kolor z czerwonego na zielony.

El ponownie przytknął czubek dużego, szorstkiego palca wskazującego do ekranu. Dokładnie do niebieskiego pedału gazu w przekroju auta. Podniósł wzrok na tylną szybę limuzyny, po której zsuwały się resztki rozbitej butelki po piwie, i zaczął delikatnie zwiększać nacisk.5

Nagłe przyspieszenie wcisnęło Willa w kanapę. Mercedes jechał prosto na ludzi. Wśród demonstrantów podniósł się krzyk. Niektórzy raptownymi skokami w bok ratowali się przed rozpędzonym autem, inni z furią wymachiwali pięściami.

– Uważaj, człowieku! – zachrypiał Thompson. – Powiedziałem tylko: jechać przez piekło! A nie: wykończyć ich!

– Coś tu nie tak! – krzyknął kierowca łamaną angielszczyzną.

Will usłyszał w jego głosie niedowierzanie.

– Co się dzieje?

– Auto… ono jedzie samo!

Kierowca gwałtownymi ruchami naciskał pedały, walił w klakson. Wóz pruł jak taran przez dym oraz umykające przed nim cienie i wciąż nabierał prędkości.

– Hamulce nie działają! – Mężczyzna spróbował szarpnięciem przełączyć biegi. – Biegi też! Nic!

Cofnął ręce z kierownicy.

– Widzi pan?

– Niech pan nie puszcza kierownicy! – rozkazał Thompson.

Kierowca zastosował się do polecenia.

Will widział za szybą szeroko otwarte oczy, wrzeszczące usta.

Jakiś transparent pacnął na prawą połowę przedniej szyby i ją zasłonił. Po chwili zerwał go pęd powietrza.

Kierowca na próżno kręcił kierownicą.

– Rany boskie… – wyjąkał Will. – Ktoś włamał się do samochodowego komputera!

Drżącymi rękami wygrzebał komórkę z kieszeni marynarki. Mimo nerwowego uderzania w wyświetlacz jego powierzchnia pozostała czarna.

Na ulicy gęstniał dym. Ludzie pierzchali przed nimi we wszystkie strony. Kupie metalu rozpędzonej do co najmniej czterdziestu kilometrów na godzinę nie mogli przeciwstawić niczego poza własnym ciałem, własnymi kośćmi i własną skórą. Własnym życiem.

– Ma pan telefon? – Will spytał kierowcę.

– Proszę.

Podczas gdy tamten nadal bezradnie szarpał kierownicą i dźwignią biegów, Will próbował uruchomić jego komórkę. Ale ona też nie reagowała. Zerknął na Thompsona, który z głową wciśniętą w ramiona siedział skulony na kanapie i kurczowo obejmował aktówkę. Trupio blady śledził zabiegi Willa.

Limuzyna jeszcze przyspieszyła, droga pustoszała, ani jednego demonstranta, żadnego ruchu. Will aż zamrugał, bo nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jechali całkiem normalną ulicą. Odwrócił się za siebie. W pewnej odległości z tyłu sceneria nadal przypominała ziemię po przejściu kataklizmu. Stworzoną przez nich „przesieką” mknął tylko ciemny SUV.

Przecięli skrzyżowanie i za znakiem zakazu wjazdu odbili w kilkupasmową ulicę. Will dostrzegł w oddali Kolumnę Zwycięstwa. Wjeżdżali do Tiergarten.

– Pański telefon! – zażądał Will, wyciągając otwartą dłoń do Thompsona.

Przeszukiwanie kieszeni zajęło nobliście całą wieczność. Jechali szeroką, pustą ulicą przez park.

– Dlaczego tu nikogo nie ma?! – zawołał Will.

– Zamknięte, bo jutro tu będą demonstracje – wyjaśnił kierowca. Czoło pokrywał mu pot.

Kiedy w końcu Will wziął do ręki komórkę Thompsona, okazało się, że jest martwa jak pozostałe. Zdenerwowany rzucił ją na kanapę.

– Ktoś próbuje nas porwać! – krzyknął. – Musimy jakoś zwrócić na siebie uwagę!

– Ale jak?! – wrzasnął mężczyzna za kierownicą. – Tu nikogo nie ma! Kurde!

Samochód cisnęło na lewo. Z piskiem opon odbili w prawo. Zbyt gwałtownie! Prosto na park. Przednie koło trafiło w krawężnik. Auto uniosło się po stronie pasażera i niemal stanęło dęba, a potem, obracając się wokół własnej osi, zaczęło wirować w kierunku drzew.6

Jan zobaczył najpierw wielki cień. Potem wirująca tona metalu wypadła z ulicy i przecięła ścieżkę rowerową. Instynktownie schował głowę w ramiona. Samochód mignął obok niego. Zahaczył o pień drzewa, wleciał na drugie, odbił się. Niewiele brakowało, a Jan straciłby kontrolę nad rowerem. Gwałtowne hamowanie.

Auto leżało na dachu wśród drzew siedem, osiem metrów dalej. Z podwozia w okolicy przednich kół wydobywał się dym.

Jan cisnął rower na ziemię. Był to jeden z tych momentów, kiedy się nie myśli. Ciało napięło się jak cięciwa. Puścił się pędem przed siebie. Znalazł komórkę w przedniej kieszeni dżinsów. Numer alarmowy. Dopadł do sterty zgniecionej blachy.

Ciemna luksusowa limuzyna. Morze odłamków szkła. Fotel kierowcy był najbliżej. W tej części dach najlepiej wytrzymał twarde lądowanie. Z siedzenia zwisał bez ruchu starszy mężczyzna. Ciemny garnitur. Wąsy. Dookoła niego sflaczała poduszka powietrzna. Ktoś odezwał się w komórce.

– Mówi Jan Wutte – powiedział chłopak. – Poważny wypadek samochodowy w Tiergarten, między Kolumną Zwycięstwa a Bramą Brandenburską.

Schował telefon. „Jesteś pielęgniarzem. Znasz się na ludzkim ciele”. Dotknął szyi mężczyzny. Nie wyczuł pulsu. Szarpnął klamkę drzwi. Nic z tego. Za kierowcą leżał starszy mężczyzna, też w ciemnym garniturze, głową do przodu, dziwnie wygięty pośrodku dachu. Nie był przypięty pasami. Zalany krwią. Jedna ręka wystawała przez okno. Jan nie wyczuł pulsu. Obok niego zwisał z odwróconej do góry nogami kanapy inny człowiek, przytrzymywany pasami. Dosyć młody mężczyzna. Poruszał ustami. Jan obiegł auto dookoła. Spróbował wcisnąć głowę przez wąską szparę, która wcześniej była oknem.

– Jak się pan czuje?! – wrzasnął. – Pomoc już jedzie!

Zamknięte oczy, szept. Nie sposób czegokolwiek odczytać z odwróconej twarzy. Mimika na opak.

– Coś pana boli?

Obok głowy mężczyzny leżała na dachu otwarta aktówka. Z wnętrza wystawały pojedyncze kartki. Tuż obok komórka i jakieś szpargały.

Szept był zbyt cichy. Jan spróbował przysunąć się jeszcze bliżej do poruszających się ust. Usiłował uspokoić mężczyznę. Powieki rannego trzepotały. W końcu zobaczył Jana. Dolnym – teraz górnym – skrajem oczu.

– …elemen… – wystękał – …szan… dall…

Elementy? Chantal? Bez sensu.

– Sorry… ja pana nie rozumiem. Ale proszę się nie denerwować. Pomoc jest już w drodze.

Mężczyzna chyba go nie słyszał.

– Fitzroi pil… a… gold… bar…

– Fitzroi co?

Jan niewiele mógł zrobić. Nawet gdyby udało mu się odpiąć pas, ciało rannego upadłoby na dach i być może doznałoby jeszcze poważniejszych obrażeń.

– Fitz… roi pil – wyrzęził. – Szan… dall… e…

– Chantal E? To jest nazwisko? – Kątem oka Jan zerknął na pozostałych. Żadnego znaku życia. – Fitzroi – czy to też nazwisko albo imię? – Nigdy takiego nie słyszał.

Mężczyzna opuścił powieki. Czy to oznaczało potwierdzenie? Szepnął:

– Golden… bar…

Jack zatrzymał range rovera kilka metrów za miejscem wypadku. Krawężnik zadziałał dosłownie jak katapulta. Eldridge i Sam wyskoczyli z auta i patrzyli na wrak mercedesa pod drzewami. Na ścieżce wzdłuż zamkniętej ulicy nie było o tej porze żywej duszy. Leżał tylko rower. Po chwili El zobaczył mężczyznę. A dokładnie jego tyłek wystający z okna po stronie pasażera.

– Szybko! – zawołał do reszty. – Musimy tam iść! Jack, wyprowadź samochód poza strefę zakazu ruchu!

Rob i Bell też wysiedli z SUV-a. Wysportowani supermeni jak El i Sam, w ciemnych dżinsach i kurtkach.

Chłopak przy limuzynie cofnął tułów z kabiny i zaczął szarpać drzwi. Szczupły, wysoki młodzik, ciemne bujne włosy ostrzyżone na undercut, ciemna bluza z kapturem, sprane dżinsy. Omal się nie przewrócił, kiedy drzwi się odklinowały i otworzyły. Ponownie wsunął głowę i ramiona do środka, coś majstrował. Po chwili się wynurzył. Już prawie przy nim byli. W następnej sekundzie ich zauważył.

– Chwała Bogu! – zawołał. – Chociaż jeden żyje! Może mówić! Trzeba go wyciągnąć! – Samarytanin wskazał na kłęby dymu wydobywające się spod maski. – Zanim wszystko wyleci w powietrze!

„To nie wyleci w powietrze”. A przynajmniej nie samo z siebie.

Czterej faceci, którzy podbiegli do Jana i wraku, byli jak z jednostki specjalnej SWAT. Rośli, wysportowani, w ciemnych strojach sportowych. Precyzyjne ruchy. Tym lepiej. Przyda się kilka par silnych ramion.

Nowi pomocnicy od razu się rozdzielili. Dwaj przeszli na drugą stronę, gdzie tkwili nieżywi. Dwaj zostali przy Janie. Tylko dlaczego w letni wieczór noszą rękawiczki? Pochylili się ku niemu, zajrzeli do samochodu.

– Co się stało? – spytał jeden.

Miał brodę jak kowadło. Jan nie potrafił rozpoznać akcentu. Amerykanin? W prawym uchu tkwiła mała słuchawka.

– Jeszcze przed sekundą coś mówił – wyjaśnił Jan. – Może wspólnie uda nam się go wyciągnąć.

Ten z potężnym podbródkiem chwycił Jana za kark i grzmotnął jego głową o karoserię. Chłopakowi zrobiło się czarno przed oczami, zamroczony upadł na bok, czaszka rąbnęła o ziemię. „Co…?”.

Wszystko wirowało, mózg pulsował. Oczy napełniły się łzami. Facet wepchnął swój potężny tułów do limuzyny. Po drugiej stronie, za przednim kołem, jeden z mężczyzn majstrował coś w miejscu, z którego wydobywał się dym. Jan usiłował jakoś się pozbierać i wstać. Nic z tego. Ktoś wydawał krótkie polecenia w obcym języku. Po angielsku. Inny grzebał w kabinie. Po stronie Jana jeszcze jeden manipulował przy tylnej części karoserii. Przy korku wlewu paliwa. Otworzył go! Wylała sie benzyna. W oddali rozległy się syreny. Jan znowu spróbował się dźwignąć.

Ten z podbródkiem jak kowadło wynurzył się z samochodu; trzymał aktówkę. Odwrócił się do chłopaka, chwycił go za kostkę i zaczął ciągnąć do kałuży benzyny. Jan usiłował się wyrwać, ale typ oprócz brody jak kowadło miał chwyt imadła. Jan wił się desperacko. Przez przypadek zdołał capnąć jakiś kawałek blachy, spiczasty i ostry. Z furią wbił go w dłoń oplatającą mu kostkę. Facet kwiknął i go puścił. Jan zerwał się na nogi. Benzyna rozlewała się dookoła auta. Ten od korka wlewu zakręcił go z powrotem. Dwaj stojący po drugiej stronie odsunęli się od wraku. Ten z kowadłem wpatrywał się z furią w dziurę w swojej rękawiczce, z której kapała krew. Jan usłyszał syknięcie zapałki. Sierpowy cios dostrzegł już tylko kątem oka. Kiedy benzyna buchnęła płomieniem, w ostatniej sekundzie zdążył rzucić się w bok. Fala gorąca wywołana eksplozją dodała mu skrzydeł – rzucił się do ucieczki.

Płomienie skwierczały za nim, odwrócił się. Dwa pędzące cienie supermenów na tle kuli ognia. Jeszcze nigdy w życiu tak szybko nie przebierał nogami. Słyszał ciężkie kroki swoich prześladowców, potem syreny. Ale najgłośniejsze było jego dyszenie. Miał wrażenie, że zaraz pęknie mu głowa.

„W samochodzie byli ludzie! Jeden jeszcze żył! Oni go po prostu spalili!”.

Naprzeciw niego, w przytłumionym świetle, biegli dwaj mężczyźni. Od strony Kolumny Zwycięstwa. W ciemnych spodniach i ciemnych koszulach. „Czy oni są z tamtymi?”.

Jeden gmerał przy pasku spodni. Broń? Jan obejrzał się za siebie. Ogień. Nikt go nie gonił. A tamci wciąż pędzili w jego stronę.

– Stać! Policja! Dokąd panu tak spieszno?!

Jego oddech był szybszy od pulsu. Przez płomienie i gęsty dym chłopak zobaczył teraz obok miejsca wypadku migające niebieskie światła. Kilka karetek. Ciemne typy zniknęły. W płonącym wraku coś eksplodowało, wyrzucając iskry w ciemną noc. Najbliższe drzewa zajęły się ogniem. Było już za późno na jakąkolwiek pomoc. Na myśl o trzech mężczyznach we wraku Janowi ścisnął się żołądek. Fala mdłości dotarła do czubków palców u rąk i nóg, do nasady włosów, do lędźwi, przeszyła ciało porażającym skurczem.

– Dlaczego pan ucieka? – spytał ostro jeden z mundurowych.

„Nigdy mi nie uwierzycie!”.

Jan nie wykrztusił ani słowa.

– Idziemy!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: