Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Cher. Autobiografia. Część 1 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 października 2025
7649 pkt
punktów Virtualo

Cher. Autobiografia. Część 1 - ebook

Niezwykłe życie Cher może opowiedzieć tylko jedna osoba... Sama Cher.

Cher w końcu ujawnia swoją prawdziwą historię w intymnych szczegółach. Jej niezwykła kariera jest wyjątkowa i nie ma sobie równych. Jako jedyna kobieta, zdobywała szczyty listy Billboardu przez siedem kolejnych dekad, zdobyła Oscara, nagrody Emmy, Grammy oraz nagrodę Festiwalu Filmowego w Cannes. W 2024 roku wprowadzono ją do Rock and Roll Hall of Fame. Od lat angażuje się w działalność społeczną i charytatywną. Według najnowszych danych sprzedała niemal 200 milionów płyt.

Autobiografia Część pierwsza, której autorką jest Cher - ukazuje jej niezwykłe początki – od dzieciństwa po spotkanie i małżeństwo z Sonnym Bono. W niezwykle szczery sposób odsłania skomplikowaną relację, która uczyniła ich sławnymi na całym świecie, ale ostatecznie ich rozdzieliła.
Autobiografia Część pierwsza ukazuje córkę, siostrę, żonę, kochankę, matkę i supergwiazdę.

Świadectwo niezwykłej odporności.
„The New York Times”

Całkowicie szczera.
„The Washington Post”

Wspaniała!
„People”

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8402-830-8
Rozmiar pliku: 7,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

_Los Angeles, lato 1956 roku_

Wpatrzona z otwartymi ustami w telewizor, upuściłam kanapkę z masłem orzechowym i dżemem na spoczywający na kolanach talerz, bo poczułam dreszcze przebiegające mi przez całe ciało.

Po powrocie ze szkoły siedziałam po turecku (to nadal moja ulubiona pozycja) na podłodze przed telewizorem, sama w domu, napawając się spokojem i ciszą oraz ulubionym programem telewizyjnym _American Bandstand_. „A teraz, panie i panowie, Ray Charles”, zaanonsował Dick Clark, podczas gdy kamera wykonała najazd na przystojnego mężczyznę w ciemnych okularach siedzącego za fortepianem.

„Georgia, Georgia…”, zaczął śpiewać, a ja wybuchnęłam płaczem. Nie mogłam uwierzyć, że ten muzyk śpiewa piosenkę o mojej mamie. Łzy spadały na moją kanapkę, a ja czułam, że z niczym innym w życiu nie byłam tak związana. Wydawało mi się, że głos Raya Charlesa i ta melodia dokładnie oddają moje uczucia.

Tygodnie minęły, zanim otrząsnęłam się z wrażenia, jakie wywarł na mnie jego śpiew, a pod pewnymi względami nigdy nie doszłam po tym do siebie, lecz wtedy ktoś, kogo piosenki po raz pierwszy usłyszałam w radiu, zburzył mój sposób pojmowania świata, a ja już nigdy, przenigdy nie byłam tą samą osobą. Kiedy wpatrywałam się w telewizor, oglądając razem z mamą _The Ed Sullivan Show_, na ekranie pojawił się popularny młody wokalista Elvis Presley. Mama i ja należałyśmy do sześćdziesięciu milionów Amerykanów, którzy na własne oczy oglądali tamten historyczny występ we wrześniu 1956 roku.

Chociaż Elvis w ów niedzielny wieczór nosił dość tradycyjny strój, wyglądał i poruszał się inaczej niż jakikolwiek wykonawca, którego kiedykolwiek widziałam. Zaczął od zaśpiewania _Don’t Be Cruel_, a zanim doszedł do _Love Me Tender_, czułam się tak, jak gdyby śpiewał tylko dla mnie. Chciałam wskoczyć prosto do telewizora i być Elvisem.

Kiedy rok później usłyszałam, że Elvis koncertuje w Pan-Pacific Auditorium w Los Angeles, biegłam do domu z gwiazdami w moich jedenastoletnich oczach. „Mamo, mamo! Elvis wystąpi w Pan-Pacific! Czy możemy pójść…? Proszę!” Byłam przekonana, że muszę tam być. W tajemnicy marzyłam, że on dostrzeże mnie w tłumie i wybierze, choć wszystkie dziewczęta na pewno o tym fantazjowały.

Na szczęście moja trzydziestojednoletnia matka miała takiego samego bzika na punkcie Elvisa jak ja, a ten fakt robił wrażenie na moich przyjaciółkach, gdyż ich mamy nie aprobowały jego nieskrywanej seksualności. Nie wiem, skąd Georgia wzięła pieniądze, ale jakimś sposobem tego dokonała. Ubrałyśmy się i wyruszyłyśmy razem do miasta, wyglądając raczej jak siostry niż jak matka i córka. W miarę zbliżania się do dzielnicy Fairfax napięcie narastało. Wkrótce znalazłyśmy się w pulsującym tłumie dziewięciu tysięcy hałaśliwych dziewcząt.

Na widowni unosiłyśmy się na fali czystej adrenaliny. Nasze składane fotele znajdowały się mniej więcej w połowie sali koncertowej, ale według mnie miejsca były wspaniałe. Kiedy zerkałam naokoło na wszystkie dziewczęta wpatrujące się w oczekiwaniu w tonącą w mroku scenę, czułam, że serce wali jak młotem we wnętrzu mojej płaskiej, małej piersi — to uczucie w późniejszych latach życia miało się dla mnie stać aż nazbyt znajome.

Na scenie panował mrok, ale kiedy zaświeciły reflektory punktowe, Elvis już tam był — i był cudowny. Z tłumu wyrwał się wrzask, który nie przypominał niczego, co kiedykolwiek słyszałam. Nastąpiła istna eksplozja żarówek lamp błyskowych. Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą naszego małego aparatu Kodak Brownie. Elvis stał przy mikrofonie w swoim słynnym złotym garniturze, który połyskiwał i zmieniał barwy w świetle reflektorów.

Był taki przystojny z tym niesamowitym uśmiechem i lśniącymi czarnymi włosami, barwy takiej samej jak moje. Wszyscy wokół nas poderwali się na równe nogi i zaczęli krzyczeć tak histerycznie, że ledwie mogłyśmy dosłyszeć słowa _Heartbreak Hotel_. Ale widziałyśmy, jak się poruszał — o rany! Wirował biodrami i potrząsał nogami, aż trzepotały. Dziewczęta, którym nie dość było, że robią tyle hałasu, ile tylko mogą, zaczęły wskakiwać na fotele, żeby mieć lepszy widok, w wyniku czego od tamtej chwili widziałyśmy wyłącznie głowę i ramiona Elvisa.

Przebywając w samym środku tego wrzeszczącego tłumu, odnosiło się wrażenie, jakby porwała nas ogromna fala wirujących bioder, zmiatająca nas z tą całą histerią w kierunku sceny. Nie miałam pojęcia, dlaczego wszyscy zachowują się w tak szalony sposób. Prawdę mówiąc, byłam zbyt młoda, by zrozumieć tę część przeżycia (ale gdybym była o trzy lata starsza, a mama o trzy lata młodsza, tobyśmy zemdlały). Było to najbardziej ekscytujące doświadczenie, jakie kiedykolwiek przeżyłam, ponieważ już wiedziałam, że też chcę znaleźć się pewnego dnia na scenie w świetle reflektorów.

Kiedy spojrzałam na matkę, wyglądała na kompletnie znokautowaną. Obie czułyśmy się jak zahipnotyzowane. Wyglądała tak pięknie w swoim niesamowitym stroju, że miałam pewność, że Elvis wybierze właśnie ją ze wszystkich obecnych tam dziewczyn, ze mną włącznie.

Przycisnęłam usta do jej ucha, żeby mogła mnie dosłyszeć, i przez zwiniętą w trąbkę dłoń wrzasnęłam:

— Mamo, czy możemy też wejść na fotele i pokrzyczeć?

— Tak — odpowiedziała uśmiechnięta niczym nastolatka, zdejmując szpilki. — Chodź, zróbmy to!

Tak zrobiłyśmy, wspinając się na palce, żeby widzieć Elvisa.

Promieniejąc ze szczęścia, próbowałam obliczyć, czy Elvis byłby za stary, żeby poślubić mnie, kiedy dorosnę, i śpiewać mi codziennie. Marzyłam o zostaniu panią Presley, przez całe tygodnie nie byłam w stanie przestać rozmawiać o nim z mamą. Miałam wrażenie, że unoszę się w powietrzu na chmurce ze złotej lamy.1

georgia on my mind¹

Gdzieś w tylnej części szuflady mebla stojącego w domu mojej matki schowana była przedstawiająca mnie mała czarno-biała fotografia, której nigdy nie widziałam na oczy. Matka nie mogła się zdobyć na to, by się nią ze mną podzielić, a na każdą wzmiankę o tym zdjęciu reagowała załamaniem. Aż do dnia jej śmierci ból związany z tamtą chwilą w 1947 roku, kiedy zrobiono to zdjęcie, był jak zawsze dojmujący i kobieta znana później jako Georgia Holt nie mogła znieść, gdy jej o tym przypominano.

Z poznanych przeze mnie okruchów informacji wynikało, że ten niewielki kwadrat celuloidu przedstawiał mnie jako małe nieszczęśliwe dziecko, wczepione w pręty dziecinnego łóżeczka w katolickim domu dziecka w Scranton w stanie Pensylwania. Zdjęcie zrobiła przez małe okienko moja zapłakana mama, wówczas dwudziestoletnia i nosząca nadane jej przy narodzinach imiona Jackie Jean — wokalistka z wiejskiego rejonu stanu Arkansas, utrzymująca się z napiwków zarabianych jako kelnerka w czynnej przez całą noc taniej restauracji.

Odwiedzała mnie podczas cotygodniowych wizyt w domu; w placówce umieścił mnie mój ojciec, zanim wyruszył, żeby zrealizować jakiś najnowszy lukratywny przekręt. Nadal nie mogę uwierzyć, że zostawił mamę z dzieckiem w Scranton, bez pieniędzy, z niewielkim bagażem umiejętności, i nigdy nie powrócił. Zakonnice przyjmowały pod swój dach dwa rodzaje bezdomnych dzieci: nastoletnie dziewczęta, które „zeszły z drogi cnoty”, i niemowlęta „uratowane z siedliska zła”. Przypuszczam, że zaliczałam się do tej drugiej kategorii. Siostry obciążały matkę opłatą wynoszącą cztery i pół dolara tygodniowo, a dzięki napiwkom otrzymywanym w knajpce ledwie udawało jej się związać koniec z końcem.

Kiedy myślę o historii mojej rodziny, często brzmi ona dla mnie jak początek powieści Dickensa, ale jest prawdziwa. Nasza historia to smutna, dziwna opowieść o południowcach przychodzących znikąd i wykuwających sobie życie w czasach po wielkim kryzysie. To życie nie było ładne i nigdy nie było łatwe. Dla większości kolejnych przeszłych pokoleń mojej rodziny każdy dzień oznaczał walkę o przetrwanie. Odporność psychiczną mam zapisaną w genach.

Na kolejnej fotografii przez wiele lat przechowywanej przez mamę uchwycono jej dziadków ze strony matki oraz ich dzieci na frontowym ganku ruderowatej chałupy na głębokiej prowincji stanu Missouri, z trzymającym się z boku gończym psem. Można orzec, jak ciężkie wiedli życie, na podstawie stanu chaty oraz wyrazu twarzy mojego dziadka. Ani jedna osoba na zdjęciu nie ma na twarzy uśmiechu, a najbardziej ponuro wygląda mój pradziadek Isaac Gulley, robotnik kolejowy z krzaczastą brodą. Kiedyś skręcił kark ukochanemu kotkowi mojej babci po tym, jak zwierzak wpadł do wiadra z mlekiem. Rodzina żyła tak biednie, że nie było u nich nic w zapasie, nawet dla kotka. Babcia do końca życia codziennie to wspominała, tak mocno kochała tego zwierzaka; nawet nauczyła go różnych sztuczek, w tym pchania wózka dla lalek.

Żałuję, że nie wiem więcej o mojej prababci Margaret, która nosiła włosy zaplecione w długie warkocze, a w swojej społeczności słynęła jako kobieta zbierająca w lesie lecznicze zioła. Dzięki wiedzy odziedziczonej po swojej matce i miejscowych rdzennych Amerykanach albo ludach pierwotnych — wiadomo mi bowiem, że obecnie tak wolą być nazywani — zbierała w lesie zioła i korzonki będące składnikami naturalnych leków. Znała także niektóre tańce plemienne, których nauczyła swoje dzieci. Miała zdolności psychiczne, które również występują u nas w rodzinie, a poprzez które doświadczała snów pełnych przeczuć — w 1923 roku przyśnił się jej koszmar, że jej mąż wybuchł, po czym spadł na ziemię w niezliczonych drobnych kawałkach przypominających confetti. Sen wydał się jej tak realny, że następnego dnia zebrała wokół siebie swoje dzieci, żeby im o wszystkim opowiedzieć. Zanim nadszedł zmierzch, jej mąż Isaac już nie żył. Był zatrudniony przy budowie linii kolejowej, wysadzał w powietrze pniaki po ściętych drzewach i tamtego dnia podpalił lont od ładunku dynamitu zbyt blisko spłonki. Wybuch wyrzucił jego ciało aż pod niebo.

Margaret, owdowiałej i bez grosza, z trudem udawało się wykarmić rodzinę, a kiedy straciła swoją małą farmę, stać ją było na zatrzymanie tylko dwóch najmłodszych chłopców, resztę dzieci musiała wysłać do nieznanych im krewnych. Moja babcia Lynda, chuda, nieśmiała i drobna jak na swoje dziesięć lat, była zmuszona przeprowadzić się do krewnych, których nie cierpiała. Żeby zarobić na utrzymanie, musiała pójść do pracy w pensjonacie, gdzie do jej obowiązków należało przynoszenie chleba z miejscowej piekarni. Tam poznała mojego dziadka Roya Croucha, pomocnika piekarza, który uciekł przed losem maltretowanego dziecka w Oklahomie, żeby podjąć pracę w kawiarni należącej do jego starszej siostry Zelli — wysokiej, dostojnej i barwnej damy, cieszącej się powszechnym uwielbieniem. W tamtych czasach w wiejskich rejonach kolejne pokolenia przekazywały sobie historię ustnie. Nie zapisywano jej. Tak samo działo się w mojej rodzinie, wydaje się zatem, że nikt nie wiedział na pewno, w jakim wieku byli Roy i Lynda, kiedy po raz pierwszy się spotkali. Mówiono mi, że Roy miał szesnaście lat, a Lynda dwanaście. Ale kto wie?

Roy, przedostatni z dziewięciorga dzieci, nie mógł ułożyć sobie relacji z matką, Laurą Belle Greene. Według tradycji rodzinnej Laura Belle miała imponującą posturę, prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, i w części pochodziła od Czirokezów. Odznaczała się gwałtownym usposobieniem i chłostała swojego pyskatego syna nahajką do poganiania koni. Mimo to żałuję, że jej nie poznałam, bo według wszystkich relacji była niezwykłą kobietą, która przekazała dzieciom, a ostatecznie też mnie miłość do muzyki. Pewnego razu, kiedy matka ciężko pobiła Roya, jego siostry, a moje cioteczne babki Zella i Clara, które miały bzika na punkcie młodszego brata, zaniosły go do źródła i smarowały jego rany maścią. Roy, desperacko pragnąc uciec z domu, marzył o karierze bandyty wyjętego spod prawa, jak Jesse James lub Pretty Boy Floyd, wtedy jednak poznał moją babcię Lyndę i zakochał się w tej dwunastoletniej dziewczynie z farmy bez żadnego doświadczenia życiowego. Po wspólnym pływaniu przy świetle księżyca Lynda zaszła w ciążę i w wieku trzynastu lat w 1926 roku urodziła moją matkę Jackie Jean. Lynda była zbyt młoda, by poradzić sobie z dzieckiem, a Roy, znużony jej narzekaniem, zwrócił się ku innym kobietom i whiskey zwanej księżycówką, nielegalnej w czasach prohibicji. Po pijanemu czasami bił Lyndę, kontynuując cykl przemocy, w który wkroczył za młodu.

Kiedy dorastałam, mówiono mi, że aresztowano go przeszło trzydzieści razy za przemoc i pijaństwo, a ponieważ znałam go od dzieciństwa, gdyż odwiedzał nas latem, bez trudu mogłam w to uwierzyć. Po tym, jak Roy zaatakował miejscowego szeryfa, który próbował go aresztować za nielegalne pędzenie wódki, razem z Lyndą i dzieckiem uciekli i tak oto dziadek zaczął wieść życie wyrzutka wyjętego spod prawa, o jakim zawsze marzył. Oboje mogli zdobyć jedynie podrzędną pracę, więc zbierali z Lyndą bawełnę. Najwcześniejsze wspomnienie mamy z dzieciństwa to worek z grubej jutowej tkaniny, w którym moja babcia Lynda, zajęta zbieraniem bawełny, ciągnęła ją po nierównym podłożu, a co kilka godzin zatrzymywała się, żeby ją nakarmić. Ponieważ Jackie Jean miała nawyk ssania kciuka, otrzymała zamiast smoczka jedną z tych puszystych białych piłeczek. Całodzienna praca w upalnym słońcu warta była galon² melasy, którą mała rodzina jadła z herbatnikami lub czerstwym chlebem — to była ich jedyna dieta oprócz mięsa upolowanego sporadycznie zająca. Brzuchy mogli napełnić tylko wtedy, gdy zakradali się do piekarni Zelli na darmowy posiłek.

Przed głodowaniem ratowała ich dotowana rządowa „pomoc humanitarna”: fasola, mleko w puszkach, mąka i słonina. Żeby je dostać, Lynda musiała godzinami wystawać w kolejce. Trwał wielki kryzys, najgorsza zapaść finansowa w dziejach Ameryki, podczas której dziesiątki tysięcy ludzi zmarły z niedożywienia i chorób. Jackie Jean była chorowitym dzieckiem; zapadła na anginę paciorkowcową i gorączkę reumatyczną, które jej babcia Margaret leczyła ziołowymi specyfikami. Kiedy ciężko zachorowała na różyczkę, rodziców nie było stać na lekarza, więc przekazali ją pod opiekę Armii Zbawienia, dopóki nie wydobrzała na tyle, żeby do nich wrócić.

Chociaż matka nieomal umarła, wyrosła na ładne dziecko, śpiewające głosem tak potężnym, że można ją było wziąć za dorosłą kobietę. Chyba okazałam się jabłkiem, które upadło niedaleko od tej jabłoni. Ludzie ze zdumieniem słuchali jej śpiewu, a Roya aż rozpierała duma z córki, którą nazywał czule „Jack”. Lynda, która sama nadal była dzieckiem, nigdy nie polubiła macierzyństwa, więc Jackie Jean całą miłość zachowała dla ojca, troskliwego i wesołego — kiedy był trzeźwy. Zabierał ją ze sobą wszędzie, również do nielegalnych szynków, gdzie sadzał ją na barze, żeby śpiewała, gdy on popijał.

Kiedy w Shamrock Saloon w Saint Louis, lokalu ze spluwaczkami i podłogą wysypaną trocinami, pierwszy raz puścił w obieg swój kapelusz na drobniaki dla niej, ze zdumieniem przekonał się, że zebrał szesnaście centów. Kupił trochę mocnego trunku, a resztę oddał córce, która pobiegła do sklepiku po paczkę herbaty, bryłkę lodu i torebkę cukru dla swojej nastoletniej matki, wiedziała bowiem, jak bardzo brakuje jej słodkiej herbaty, jaką kiedyś przyrządzała jej matka. Za ostatni grosik Jackie Jean zafundowała sobie trochę cukierków.

Z chwilą, kiedy Roy zobaczył, że jego pięcioletnie dziecko obdarzone głosem bluesowej wokalistki może mu przynieść zysk, ogłosił je żywicielem rodziny. Pewnego pomyślnego wieczoru ludzie wrzucili dziewczynce tyle pięciocentówek, że kiedy je poupychała po kieszeniach, ciężar monet omal nie ściągnął jej spodni. Chociaż jej matka była wdzięczna córce za zarabiane przez nią pieniądze, dręczyła ją zazdrość o poświęcaną córce uwagę. W końcu, zmęczona zaniedbywaniem jej przez Roya oraz jego odmowami wzięcia ślubu, uciekła od niego. Po prostu zniknęła i zostawiła moją mamę.

Roy wszędzie szukał Lyndy i zgłosił ją jako zaginioną. Ponieważ nie mógł jej znaleźć, zabrał Jackie Jean do swojej siostry Lodemy i jej męża Wesleya. Wuj molestował dziewczynkę. Wymógł na niej przysięgę dochowania tajemnicy, więc nigdy nie powiedziała o tym ojcu, a kiedy w końcu wyznała wszystko ciotce Lodemie, ta kazała jej wypłukać usta mydłem karbolowym. Bezradna, prosiła Jezusa o ocalenie i być może to podziałało, ponieważ złapała ospę wietrzną i została przeniesiona do kuchni, gdzie dalsze molestowanie było niemożliwe. Jedynym azylem Jackie Jean był śpiew i codzienne próby z Royem. Gdy śpiewali w duecie _Danny Boy_, czuła się bezpieczna. „Kiedy śpiewałam, oddalałam się od kłopotów i bólu”, powiedziała. Dokładnie wiedziałam, co ma na myśli, bo przez całe życie w muzyce znajdowałam spokój.

Po wyjeździe z Saint Louis oboje z ojcem pojechali do South Town, najbiedniejszej części Oklahoma City, gdzie Jackie Jean śpiewała na całe gardło na antenie radia WKY numery w rodzaju _Minnie the Moocher_ i _The Saint Louis Blues_. „Pewnego dnia naprawdę będziesz kimś, Jack”, nie ustawał w obietnicach ojciec. „Nawet Judy Garland nie śpiewa tak dobrze jak ty”. Śpiewała w duecie z Bobem Willsem, liderem popularnej grupy grającej w stylu hillbilly swing, kiedy tylko zespół zjawiał się w mieście. To Bob Wills powiedział Royowi: „Ta mała zrobi z ciebie bogacza”. Pod wpływem rozbudzonych nadziei po uchyleniu prohibicji w 1933 roku mój dziadek dalej ciągnął córkę do każdego zadymionego baru w mieście. Bez względu na to, jak była zmęczona i głodna, musiała śpiewać, stojąc na barze boso, ponieważ nie miała butów, dopóki nie zebrała wystarczająco dużo datków, żeby starczyło im na jedzenie i wódkę. Odór tych spelunek na zawsze pozostał w pamięci mojej matki. Mawiała, że film _Papierowy księżyc_ idealnie przedstawia jej dzieciństwo, oprócz tego, że jej ojciec nie sprzedawał Biblii, tylko kupczył jej głosem.

Roy nigdy nie zaprzestał poszukiwania Lyndy, a kiedy wreszcie ją wytropił, znowu uczynił ciężarną i przekonał, by do niego wróciła. Para nie miała pieniędzy na czynsz i żywiła się sczerstwiałym chlebem maczanym w wodnistym sosie z pieczeni. Przed eksmisją ocaliło ich tylko współczucie gospodyni dla Lyndy, która wkrótce po urodzeniu mojego wuja Mickeya omal nie umarła z powodu zakażenia nerek. Dziadek, żyjący w biedzie większej niż kiedykolwiek, potrzebował jakiegoś marzenia i stała się nim Jackie Jean. Bob Wills powiedział mu, że dziewczynka marnuje w Oklahomie swoje talenty, więc Roy postanowił zabrać ją do Hollywood, gdzie jak mu się zdawało, miała zostać nową Shirley Temple, dziecięcą gwiazdą zarabiającą tysiąc dolarów tygodniowo.

Było zima 1934 roku, kiedy moja ośmioletnia matka wyruszyła autostopem ze swoim tatą w drogę na zachód, liczącą dwa tysiące kilometrów. Spłukani i głodni, sypiali gdzie popadło, płacąc głosem mamy za nocleg w tanich hotelach. Mama nie chodziła już boso, nosiła na patykowatych nogach rozlatujące się kowbojskie buty, ale śnieg miejscami był tak głęboki, że wlatywał do środka. Jakaś para, która ich podwiozła, kupiła mamie jej pierwszy w życiu płaszcz, ponieważ nie mogła znieść widoku dziewczynki trzęsącej się z zimna na poboczu autostrady. Kierowca autobusu linii międzymiastowej przewiózł oboje przez cały stan Nowy Meksyk za darmo i jeszcze opłacił im noc w motelu.

Po drodze Roy kazał mamie sprzedawać na rogach ulic pocztówki bożonarodzeniowe i zbierać w salach kinowych puste butelki po napojach w zamian za bezpłatny wstęp. Jackie Jean wpatrywała się w srebrny ekran, oglądając filmy takie jak _Małe kobietki_ z Katherine Hepburn lub _Synowie pustyni_ z Laurelem i Hardym, i przysięgała sobie, że pewnego dnia zostanie gwiazdą. Hollywood stało się jej obsesją, ale kiedy w końcu dotarli z ojcem do slumsów San Pedro w południowej części Los Angeles, Jackie Jean zaszokował fakt, że legendarne miasto wcale nie przypominało swojego wizerunku z filmów. Jeszcze bardziej przygnębiało ją to, że wszyscy ich wyśmiewali z powodu akcentu i lichych ubrań, przezywając „głupimi Oklakami”. Życie i geny już ją nauczyły, że jeśli nie starczy jej sił, by stawiać krok za krokiem, nie da sobie rady. Mogła być biedna jak mysz kościelna, ale nosiła się jak królowa.

Roy był chłopakiem z farmy, który nie miał pojęcia, jak zwrócić uwagę innych na talent córki, więc kiedy jego nadzieje na sukces się nie ziściły, zatrudnił się jako piekarz w Clifton’s — słynnej sieci kafeterii w Los Angeles. Gdy jego szef po raz pierwszy ujrzał Jackie Jean, dał jej dwa dolary na jakieś odpowiednie buty, twierdząc, że znalazł pieniądze pod stołem. Mimo że mama z wszami we włosach wyglądała na bezdomną, to jednak wygrywała każdy konkurs dla piosenkarzy amatorów, do jakiego przystąpiła, i regularnie występowała w radiu, śpiewając z Jimmim Wakelym i jego zespołem His Saddle Pals. Zaoferowano jej nawet stypendium w trupie młodzieżowej Meglin Kiddies, w której szkoliła się Judy Garland, ale musiała zrezygnować z tej nadarzającej się raz w życiu okazji, bo nie stać jej było na kupienie wymaganych butów do stepowania.

Kiedy ojciec był w pracy, Jackie Jean spędzała cały dzień w kinach z biletami po pięć centów, unikając czających się w ciemności obleśnych typów. Nocą przebywanie w samotności było dla niej zbyt niebezpieczne, więc sypiała w piekarni na stołach do zagniatania ciasta. Gdy ojciec zaoszczędził dość pieniędzy, opłacił koszty podróży, żeby Lynda i mały Mickey mogli przyjechać z Oklahomy. Jednak Lynda ku swemu przerażeniu dowiedziała się, że Roy spłodził kolejne dziecko z jakąś nastolatką. Dla Jackie Jean to również było nowiną i długo martwiła się o swoje przyrodnie rodzeństwo. W obliczu perspektywy ponownej utraty Lyndy Roy wrócił w objęcia dawnego przyjaciela — bourbona. W mojej rodzinie proces uzależnienia nie tyle biegnie, ile galopuje, a jego nieszczęśliwe następstwa powtarzały się przez całe moje życie ze straszną systematycznością. Zmuszony do porzucenia swojego hollywoodzkiego marzenia, dziadek wrócił z żoną i synem na wschód. Zawiesił na szyi Jackie Jean tabliczkę z nazwiskiem i wsadził ją do pociągu do Arkansas, gdzie mieszkała jego siostra Zella. Chociaż mama okropnie tęskniła za ojcem i bratem, w wygodnym domu ciotki spędziła sześć najszczęśliwszych miesięcy swojego dzieciństwa.

Zella (którą uwielbiałam) była osobą żywiołową, pokochała Jackie Jean jak własną córkę. Dziecko, niemające nic, zostało wykąpane i ubrane w ładne sukienki, we włosy wpleciono mu wstążki. Dziewczynka wygrała stanowy konkurs bluesowy dla utalentowanych amatorów w swojej kategorii. Zella chciała ją adoptować i pewnego dnia posłać do college’u, ale kiedy Jackie Jean dowiedziała się, że Lynda na dobre odeszła od Roya i porzuciła Mickeya, zaniepokoiła się o małego brata i wróciła, żeby zadbać o jego bezpieczeństwo.

Znalazła ich obu w slumsach Oklahoma City. Roy tak rozpaczliwie pragnął powrotu Lyndy, że kiedy zorientował się, gdzie ona pracuje, próbował groźbami nakłonić ją do odwiedzenia dzieci. Ona zaś, bojąc się mu powiedzieć, że wyszła za Sycylijczyka, zgodziła się na to. Zszokowana warunkami życia swoich dzieci, Lynda po kilku dniach wróciła z pewnym zapasem pieniędzy i odzieży, ale Roy siłą zaciągnął ją do łóżka. Kiedy Sycylijczyk dowiedział się, co zaszło, wybił dziadkowi kilka zębów i oświadczył żonie, że adoptuje jej dzieci. Wkrótce potem mój dziadek otrzymał sądowe powiadomienie, że utracił prawo opieki nad dziećmi, co sprawiło, że ostatecznie się załamał.

Wspomnienia mamy z wieczoru, który prawdopodobnie oznaczał dla niej najgorsze chwile w życiu, zawsze były wyrywkowe. Szczegóły zostały odblokowane w jej pamięci dopiero po latach, kiedy opłaciłam koszty jej terapii. W lichym lokum, w którym roiło się od osobników bijących dzieci, Jackie Jean siłą broniła się przed zaśnięciem, ze strachu, że obcy mężczyźni mogą wedrzeć się do środka i napastować ją i jej młodszego brata. Wpatrując się w okno, powiedziała sobie: „Kiedy dorosnę, nie będę tak żyła”. Musiała chyba się zdrzemnąć, bo obudził ją jakiś syczący dźwięk. Niezupełnie rozbudzona, wyobrażała sobie przez chwilę, że w pokoju jest pełno węży, ale wtedy ujrzała czyjąś niewyraźną sylwetkę, która przeszła przez ich pokój. Zżyta z niebezpieczeństwem, udawała, że śpi, dopóki tamten człowiek nie wyszedł. Nagle, dusząc się, zdała sobie sprawę, że słyszała nie syk węży, ale gazu. Zerwała się z łóżka, chwyciła Mickeya i pobiegła do sąsiada, który wezwał policję. Dopiero później mama uświadomiła sobie, że niewyraźna postać, którą ujrzała o trzeciej nad ranem, to był jej ojciec. Rozpoznała go po chodzie i charakterystycznym zapachu świeżych drożdży. Roy wrócił ze swojej zmiany, odkręcił gaz i wyszedł. Mama słyszała jego cichnące kroki na schodach. Najbardziej przerażające było dla niej to, że Roy był wtedy absolutnie trzeźwy, i długo nie potrafiła przyznać sama przed sobą, że jedyny rodzic, który — jak się jej wydawało — zawsze kochał ją i mojego wuja Mickeya, próbował położyć kres ich życiu.

Dzieci przeprowadziły się z matką i sycylijskim ojczymem do dzielnicy Los Angeles o nazwie Gardena. Ta część miasta z identycznymi domkami i małymi trawnikami rozciągała się na całe kilometry. Roy został w Oklahomie i nie utrzymywał kontaktów z dziećmi, które próbował zamordować, choć córka nadal za nim tęskniła. Tamten rok stał się dla Jackie Jean lepszy wyłącznie dzięki ojczymowi, który nadał jej czuły przydomek „Sznurek Fasolek”. Okazał się jedynym miłym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznała. Jednak Lynda ponownie zrobiła się zazdrosna z powodu ich bliskich relacji i kiedy moja mama skończyła trzynaście lat — tyle samo, ile miała jej mama, kiedy ją urodziła — Lynda oznajmiła jej, że będzie musiała wrócić i zamieszkać z Royem. Zamierzała opuścić Sycylijczyka i związać się z jego siostrzeńcem, a Mickeya zabierała ze sobą.

Przychodzi mi do głowy myśl: o rany! Moja rodzina. Tego nikt by nie wymyślił.

Jackie Jean nie potrafiła zmierzyć się z chaosem życia z ojcem, więc przejrzała ogłoszenia i znalazła pracę jako służąca mieszkająca w domu pracodawców w dzielnicy Hancock Park. Dom jej chlebodawcy był duży, miała więc ciężką pracę, ale nigdy nie narzekała, bo było to najlepsze miejsce, w jakim kiedykolwiek żyła. Nie było tam robactwa, za to miała czystą pościel, a co wieczór gorący posiłek na stole. O ile tylko uporała się z robotą, pozwalano jej uczęszczać w ciągu dnia do miejscowego liceum i uczyć się do późna w nocy.

Mama stała się osobą oczytaną, dostawała dobre stopnie i czytała sobie na głos, żeby poprawić wymowę i pozbyć się „oklackiego” akcentu. W obawie, że bogate dziewczęta w szkole mogą się dowiedzieć, jakie życie wiedzie, zaskarbiła sobie ich sympatię, popisując się umiejętnościami wokalnymi. Pracowała również nad wizerunkiem pilnej kujonki, zbyt zajętej redagowaniem szkolnej księgi pamiątkowej, żeby mieć czas na życie towarzyskie lub trwonienie pieniędzy, których nie miała. Dzięki zachętom nauczycieli w końcu stała się „kimś”, czego zawsze pragnął jej tata, choć teraz krwawiło jej serce, że nikogo z najbliższej rodziny nie wydawało się to obchodzić. Co wieczór zwijała się w kłębek na podłodze łazienki i szlochała w ręcznik, żeby nikt jej nie usłyszał, bywało też nawet, że myślała o odebraniu sobie życia. Coś ją jednak powstrzymało — zdecydowana chęć przeżycia, przekazywana w jej rodzinie po linii żeńskiej. Jackie Jean ciężko pracowała nad zdobyciem stypendium dla studentów college’u, ale załamała się pod wpływem listu od Roya, który błagał ją o powrót do domu. Przewrócił się na krawężniku w Oklahoma City i złamał kilka żeber, więc zapakowano go w gorset gipsowy. W wieku piętnastu lat Jackie Jean zrezygnowała z wyższego wykształcenia i z dziwną mieszaniną żalu, miłości i poczucia obowiązku wróciła do ojca, żeby się nim opiekować.

Postanowiła jednak, że powróci do miasta, które uznała za swój dom. Powiedziała mi: „Wiedziałam, że będę miała pod górkę, ale muszę spróbować wrócić do Los Angeles”.

Nie wiedziała, dokąd ta decyzja doprowadzi nas obie.

1 Większość tytułów rozdziałów książki to tytuły utworów muzycznych, pozostawiono je zatem w oryginale, gdyż dzięki temu czytelnikowi łatwiej będzie je skojarzyć (przyp. tłum.).

2 Niecałe 4 litry (przyp. tłum.).3

a dream is a wish your heart makes

Jedno jest pewne: nigdy nie miałam normalnego dzieciństwa, ale dopiero w późniejszych latach w pełni zrozumiałam, dlaczego nie cierpiałam, gdy mnie zostawiano. Może dlatego to ja zawsze odchodziłam pierwsza. Zważywszy na moją historię, prawdopodobnie nikt nie poczuje się zaskoczony. Mój strach przed porzuceniem bez wątpienia wyrasta z rozdzielenia w dzieciństwie z matką, a moja wewnętrzna _drama queen_ stała się integralną częścią tej skomplikowanej istoty ludzkiej, jaką jestem.

Po uwolnieniu mnie z rąk zakonnic mama złapała pociąg do Twin Falls w stanie Idaho, gdzie w nędzy żyli mój dziadek Roy z wujkiem Mickeyem. Uratowała swojego dwunastoletniego brata przed tym losem i pojechała z nim do Los Angeles, gdzie ulokowała go tymczasowo u babci Lyndy, która z trudem wiązała koniec z końcem na posadzie kelnerki. Miałam niewiele ponad rok, więc z tamtego okresu nie pozostały mi żadne wspomnienia, ale powiedziano mi, że opiekowały się mną Edith i Mackie, przyjaciółki babci, podczas gdy mama harowała jak wół. Dopiero po trzydziestce, kiedy występowałam w Caesars Palace w Las Vegas i przed koncertem robiłam makijaż, babcia Lynda weszła za kulisy i przedstawiła mnie Mackie, która dawniej była jej sąsiadką. Mnóstwo o niej słyszałam i wiedziałam, że między innymi to ona opiekowała się mną, kiedy byłam mała. Przywiozła mi wtedy stare wysokie drewniane krzesełko z wytartą kalkomanią przedstawiającą jelonka Bambi. „Było twoje, kiedy u nas mieszkałaś”, oznajmiła Mackie, gotowa mi je podarować.

„Mieszkałam u was?”, odpowiedziałam pytaniem, tak zaskoczona, że ledwie mogłam mówić. A przez głowę przeleciała mi myśl: „Kurwa, te ciosy nigdy nie przestają na mnie spadać!”. Wiesz, jak to jest, że czasami, kiedy już zaczniesz mówić, kończy się to krzykiem? Więc zamiast tego siedziałam w milczeniu jak ogłuszona i dalej robiłam makijaż. Wiedziałam, że zaraz mam występ, na który wszystkie miejsca są wyprzedane. Na szczęście do tego czasu nauczyłam się już szufladkowania życiowych problemów i ta sztuczka dobrze mi służyła przez resztę kariery. (Zdarzało mi się to częściej, niż chce mi się pamiętać — coś denerwującego spada na mnie tuż przed występem. To dziwne, ale przechodzę wtedy w rodzaj trybu zawieszonej animacji). Dopiero znacznie później mogłam przyprzeć do muru moją babcię, która mi powiedziała, że pobyt w domu dziecka nie był jedynym przypadkiem pozostawienia mnie pod opieką osób praktycznie mi obcych. Kiedy miałam około dwóch lat, Mackie mnie przygarnęła, podobnie jak Edith, podówczas młoda matka. Pomyślałam: „Do licha, to porzucanie mnie nie miało końca!”.

„A więc jak długo mieszkałam u tych kobiet?”, zapytałam, chwiejąc się na nogach.

„Och, całkiem długo”, odparła Lynda. Ponieważ sama nie miała normalnego dzieciństwa, ten fakt w ogóle jej nie speszył i wyjawiła mi go ze swobodą, jak gdyby to nie było ważne, że moja rodzina znowu mnie pozostawiła, bo nie mogła się mną opiekować. Nic dziwnego, że przez całe życie czułam się tak niepewnie i lękałam się rozłąki. Emocje, które ta nowa informacja wydobyła we mnie na powierzchnię, męczyły mnie przez dłuższy czas. Zaczęłam przypominać sobie dziwne rzeczy, fragmenty układanki przeszłości, przez które czułam się tak, jak gdybym nie miała żadnego związku z częściami własnej historii. Nie wiedziałam, jak poukładać te puzzle, i potrzebowałam czyjejś pomocy. „Nie rozumiem”, odpowiedziałam mojej babci. „A gdzie przez cały czas była mama?”

Lynda się zawahała. „No cóż, była młoda i zajęta, a potem poznała w Reno tego faceta, on był bogaty…”

Przerwałam jej w pół słowa. W jednej chwili uświadomiłam sobie, że Lynda, ogarnięta obsesją znalezienia mojej mamie zamożnego męża, zachęcałaby ją do zostania z bogatym mężczyzną, nawet gdyby to oznaczało opuszczenie mnie. Zatem choć mama walczyła o mnie w Scranton, za namową babci opuściła mnie znowu. Co to, kurwa, ma znaczyć?

Opowieść o tym, co się działo potem, rozwijała się stopniowo, a chronologia wydarzeń nadal nie jest jasna. Po tym, jak zostałam wybawiona z rąk zakonnic, zostawiono mnie z Mackie i Edith, a Mickeya umieszczono gdzie indziej. Tymczasem matka z babką pojechały do Nevady, żeby starać się o rozwód ze swoimi mężami. Korzystając ze sztuczki nazwanej „lekarstwem z Reno”, musiały uzyskać prawo stałego pobytu przez sześć tygodni, zanim ich separacja z małżonkami zyska moc prawną.

Podczas ich pobytu w Reno odbywał się tam lokalny konkurs piękności i Lynda nalegała, żeby mama wzięła w nim udział, choć żadna z nich nie sądziła, że naprawdę może wygrać. Mama zatem ze zdumieniem przyjęła ukoronowanie jej tytułem „Model Miss”. Wygrała nagrodę pieniężną, a jej zdjęcie przez wiele dni ukazywało się w gazetach. Na jednej z fotografii puszcza oko do kogoś na widowni, a kiedy zapytałam, kto to był, odpowiedziała, że moja babcia.

Babcię jeszcze bardziej podekscytowało wypatrzenie Ernesta Primma, milionera stale goszczącego w Gardena Club w LA, gdzie Lynda stała się jego ulubioną kelnerką. Ernie był łysiejącym Teksańczykiem w średnim wieku, właścicielem całego imperium nieruchomości, obejmującego Reno’s Palace Club Casino oraz Primadonna Club. Ci dwoje dobrali się jak w korcu maku. Chciwość mojej babci i jego pieniądze. Lynda nie mogła się doczekać, żeby przedstawić swoją jedynaczkę facetowi, którego nazywała „wielkim bossem”. Babcia szybko postawiła sobie za cel zrobienie z Ernesta Primma zięcia. Lubiła mawiać: „Równie łatwo zakochać się w bogaczu, jak i w biedaku”. A jeśli w młodości słyszysz to dostatecznie często, zaczynasz w to wierzyć, zwłaszcza jeśli to twoja matka wciąż powtarza ci te słowa.

Po dziś dzień żal mi babci z powodu życia, jakie miała, a jeszcze bardziej żałuję, że wpoiła tyle toksycznych przekonań mojej mamie, która tak potrzebowała jej miłości i aprobaty. Kiedy dorastałam, powtarzała mi te same słowa o poślubieniu bogatego mężczyzny i to stąd wziął się jej pogląd, że jeśli jesteś piękna, zasługujesz na nadzianego faceta.

Machinacje Lyndy szły lepiej, niż na to liczyła, bo Ernie zakochał się w mamie, kiedy usłyszał, jak w nocnym klubie śpiewa _Can’t Help Lovin’ Dat Man_. Od tamtej pory przystawiał się do niej na całego, kupił jej futro z norek i brylantową bransoletkę. Była to ogromna zmiana po jej doświadczeniach z moim ojcem Johnniem, więc mama czuła się oczarowana. Ponadto Ernie był o wiele lepiej wykształcony i wykorzenił z niej prostactwo, nauczywszy, jak ma się ubierać, co jeść, jak chodzić, a nawet grać w kości. Mama wykorzystała swoją naturalną wytworność i czułe wspomnienia o posągowej cioci Zelli, zaczęła nosić głowę wysoko i stała się tak elegancką damą, że tylko nieliczni odgadliby jej pochodzenie z dzielnicy biedoty (choć w gronie przyjaciół nadal klęła jak marynarz, to od niej nauczyłam się takiego słownictwa). Niewiele czasu minęło od jej dwudziestych urodzin, gdy w końcu polubiła Erniego, wiedziała również, że kiedy on też sfinalizuje swój rozwód, będą wieść razem cudowne życie. Był tylko jeden problem — Ernie nie chciał widzieć w pobliżu mnie. Choć obiecał, że zapewni mi wykształcenie w najlepszych szkołach na swój koszt, dał jasno do zrozumienia, że ja nie jestem elementem tej układanki. Mama postanowiła przyjąć radę Lyndy, żeby okazać cierpliwość: „Kiedy zostaniesz jego żoną, podaruje ci gwiazdkę z nieba”.

Po otrzymaniu oficjalnych rozwodów obie panie wróciły do LA. Mama wzięła udział w kolejnym konkursie i zwyciężyła. Na koronie miała wypisany tytuł: „Miss Holiday on Wings”. Sfotografowano ją w kostiumie kąpielowym, siedzącą okrakiem na modelu samolotu. Nagrodą pieniężną była oszałamiająca suma siedmiuset pięćdziesięciu dolarów, o wiele większa niż jej miesięczne zarobki kelnerki. Tym razem wypatrzył ją łowca talentów, który zaoferował jej stypendium w Ben Bard School of Dramatic Arts, jednej z najbardziej renomowanych szkół aktorskich w Hollywood. To było jak spełnienie jej wszystkich nadziei, kiedy w dzielnicy biedoty przyrzekła sobie lepsze życie. Liczyłoby się jako pierwszy krok na drodze do ziszczenia obietnicy, jaką złożyła sobie przed laty, czuwając przez całą noc i strzegąc małego brata. Ale nadal czekała na Erniego, więc odłożyła zapisanie się do szkoły, a ja pozostałam u Mackie i Edith.

Pewnego wieczoru mama pojawiła się na jakiejś gali w Holly­wood Palladium. Poprosił ją tam do tańca zabójczo przystojny młody aktor Chris Alcaide. Górował nad nią z wysokości swoich przeszło stu dziewięćdziesięciu centymetrów. Chris pracował w Dolores’ Drive-in przy Wilshire Boulevard, ale studiował aktorstwo w Ben Bard, co w uszach mamy zabrzmiało jak głos przeznaczenia. Po kilku dalszych spotkaniach zaczęła się z nim umawiać za plecami Erniego. Kiedy poznałam Chrisa, on na oczach matki zgiął się wpół i otworzył ramiona, a ja wpadłam w jego objęcia. Ernie nigdy nie uczyniłby czegoś podobnego. „Wyjdę za tego mężczyznę”, pomyślała mama, bo wtedy już wiedziała, że nigdy nie będzie z kimś, kto nie pokocha mnie. Porzuciła Erniego i wszystkie jego propozycje, oznajmiwszy mu, że nie zrezygnuje ze mnie. Kilka dni później wzięli z Chrisem ślub i tak oto został on Mężem Numer Dwa. Następnie zapisała się do szkoły aktorskiej, gdzie — zrządzeniem przypadku — pierwsze lekcje aktorskiego fachu pobierała Shirley Temple. Wtedy to Jackie Jean najbardziej zbliżyła się do „małej panny Cud”, o czym niegdyś marzył jej ojciec.

Ben Bard, założyciel szkoły aktorskiej i łowca talentów wytwórni Twentieth Century Fox, był niegdyś gwiazdą wodewilu i kina niemego. Mama miała zajęcia w jednej klasie z kilkoma przyszłymi sławami aktorskimi, między innymi z Rodem Steigerem, który później zagrał główne role w filmach _Na nabrzeżach_ i _W_ _upalną noc_, Stuartem Whitmanem, Davidem Janssenem oraz Robertem „Bobem” Mitchumem. Skoro miałam wokół siebie te wszystkie barwne postacie, trudno się dziwić, że w końcu sama zostałam artystką.

Wydawało się, że życie mamy, Chrisa i moje będzie układać się jak z płatka. Mama wieczorami miała zajęcia w szkole, które uwielbiała, angażowała się też do występów w reklamach pralek Hotpoint, samochodów, zegarków, a nawet miętowej gumy do żucia Beech-Nut w programach takich jak _The Dinah Shore Show_. Moje opiekunki wieczorami odwoziły mnie do szkoły aktorskiej, gdzie mogłam przyglądać się próbom do produkcji w rodzaju _Oklahoma!_ i _Opowieść wigilijna_. Jako jedyne dziecko robiłam tam wiele zamieszania, a kiedy oczy już mi się same zamykały, pod tylną ścianą sali teatralnej zwijałam się w kłębek i zasypiałam, przykryta płaszczem mamy.

W szkole Bena Barda nauczyłam się na pamięć pierwszego monologu z dramatu Szekspira. W wieku czterech lat nie miałam pojęcia o starodawnej prozie ani o pentametrze jambicznym. Po prostu podobał mi się rytm słów i ich dźwięk. Nic też nie rozumiałam ze sztuki, w której próbach mama brała udział, ale uważałam, że te przerażające cizie są fajne. Zaskoczyłam wszystkich, gdy wystąpiłam z pieśnią czarownic z _Makbeta_, zaczynającą się od słów: „Dalej! żwawo! hassa! hej! / Buchaj, ogniu! kotle, wrzej!”³. Nikt nie wierzył, że potrafiłam podchwycić tak skomplikowaną kwestię i ją powtórzyć. Była to wyjątkowa umiejętność jak na czterolatkę i dobrze mi służyła przez całe życie. Kiedy tylko szkoła aktorska wystawiała musical, mama jako zdecydowanie najlepsza wokalistka zawsze otrzymywała główną rolę. Przywykłam do jej śpiewu w domu, ale zupełnie inne wrażenie sprawiał jej głos, gdy na scenie śpiewała na całe gardło znane numery. Uwielbiałam jej słuchać. Mama i wszyscy członkowie obsady grali tak dobrze, że jako czterolatka wzięłam za rzeczywistość scenę w _Oklahomie!_, kiedy Michael Ansara jako nikczemnik Jud napastuje Laurey. W momencie, kiedy mama zaczęła wołać o pomoc, zareagowałam tak histerycznie, że trzeba mnie było wyprowadzić. Uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy Michael łagodnie objaśnił mi, że to tylko na niby. Traktował mnie zawsze tak miło. Jego rysy nadające mu mroczny wyraz twarzy czyniły tego urodzonego w Syrii aktora mężczyzną zabójczo przystojnym, a ja czułam szczególne przywiązanie do niego ze względu na ten jego wygląd. Później zagrał Cochise’a w serialu telewizyjnym _Złamana strzała_.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

3 William Shakespeare, _Makbet, tłum. Józef Paszkowski, Lwów—Złoczów 1908._
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij