Chichot - ebook
Chichot - ebook
MAŁE MIASTECZKA WSZYSTKO MAJĄ MAŁE –
POZA PAMIĘCIĄ
Wandzie przeszło przez myśl, że gdyby nie zwłoki w kałuży krwi, ten dom byłby idealny. Designerska rezydencja w środku lasu zasługiwała na coś więcej niż protokół z miejsca zbrodni. Dziwna śmierć, jakby sam ją sobie napisał… Popularny, uwielbiany, a jednak anonimowy autor, polski Stephen King dostający milionowe zaliczki.
Dlaczego niedawno interesował się ruinami radzieckiej bazy atomowej w pobliskim lesie? Czego szukał w miastach widmach? Prokurator Wanda Just i podkomisarz Piotr Dereń muszą zajrzeć w epokę, gdy zasieki z drutu kolczastego pilnie strzegły tajemnic, a za zdradę dostawało się bilet w jedną stronę. Oboje aż za dobrze wiedzą, że powtarzane kłamstwo nigdy nie stanie się prawdą.
Trzeci tom cyklu Wanda Just i Piotr Dereń,
serii kryminalnej, hipnotyzującej jak True Detective .
WKRÓTCE EKRANIZACJA!
Trudno mi ocenić, co tym razem bardziej mnie ujęło: ten tajemniczy, zahaczający o mistycyzm klimat czy nieoczywista relacja Wandy i Piotra. A może lekkie pióro autorki i wciągająca akcja?
IG ie
Nie zawiodłam się. Autorka stworzyła doskonałą fabułę. Zbrodnie, podejrzani, legenda, bohaterowie oraz zagadka nieprosta do rozwiązania. Świetna książka dla miłośników kryminału, śledztw oraz zakończeń wbijających w fotel. IG ona_siedzi_w_domu
Historia pokazuje, że skrywane głęboko tajemnice ciągle mogą budzić lęk, ból, niepokój. Czytałam z zapartym tchem.
IG testerkaznatury
Greta Drawska ma dar spajania elementów prywatnego życia bohaterów i prozaicznej pracy z wiedzą i fantazją, które prowadzą nas w rejony wywołujące dreszcze emocji, gniew i empatię. IG pani_ka_czyta
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7626-0 |
Rozmiar pliku: | 819 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wanda pomyślała, że gdyby nie zwłoki w kałuży krwi na kamiennej posadzce, ten dom byłby idealny. Zasługiwał na coś więcej niż protokół oględzin miejsca zbrodni i powinien być fotografowany i pokazywany w magazynach typu „Weranda” czy „Country Life”. Tymczasem niewielu okolicznych mieszkańców w ogóle zdawało sobie sprawę z jego istnienia. Schowana głęboko w lesie rezydencja stała na szczycie skarpy górującej nad jeziorem Komorze niczym średniowieczna twierdza i nie była widoczna z głównej drogi. Otaczała ją świeża zieleń, jedyny dziś znak wiosny, bo pogoda nie rozpieszczała i kwiecień serwował więcej zimy niż lata. Przez całą noc padało i w powietrzu nadal unosiła się wilgoć, a deszcz zmienił leśną drogę w błotne wertepy, na których citroën ledwo dał sobie radę. Wanda wzdrygnęła się i poprawiła ciemny golf.
– Kto go znalazł? – zapytała Derenia, który ze swoim metrem dziewięćdziesiąt wreszcie zdawał się mieć odpowiednie proporcje w przestronnym holu z fortepianem.
Za to jego dżinsy i koszula w kratę nie pasowały do eleganckiego czarnego instrumentu. Na lśniącym wieku stał srebrny kandelabr, w którym tkwiło pięć niedopalonych świec. Z pewnością to właśnie fortepian skupiałby wszystkie spojrzenia, gdyby nie leżący u podnóża schodów martwy mężczyzna.
– Gosposia. Poważnie, jak w powieści Agaty Christie. – Dereń skinął głową Wandzie. – Nazywa się Marta Grzelak i jest tu zatrudniona, gotuje i sprząta. Przyjechała jak zwykle o siódmej trzydzieści, ma swój klucz i zna czterocyfrowy kod alarmu. Tabliczka firmy ochroniarskiej, która wisi na zewnątrz, nie jest żadną atrapą. Kobieta nic więcej nie wie. Gdy tylko zobaczyła zwłoki, wykręciła sto dwanaście.
Wanda podeszła do martwego mężczyzny i westchnęła na widok zakrwawionego kawałka drewna, który wystawał z jego klatki piersiowej na wysokości serca. Gdyby nie ten nieszczęsny szczegół, można by podejrzewać nieszczęśliwy wypadek. Ot, facet poślizgnął się na schodach i spadł.
– Tylko mi nie mów, że tym razem mamy do czynienia z pogromcą wampirów. Chociaż gdy patrzę na ten fortepian i świecznik, mimowolnie zaczynam myśleć o Drakuli i Nosferatu. Znaleźliście coś w pokojach na piętrze? – zapytała.
– W jednej z sypialń jest sejf, w dodatku otwarty i pusty – powiedział podkomisarz. – Nie można więc wykluczyć motywu rabunkowego.
– Rozumiem, że Grzelak potwierdziła tożsamość zamordowanego?
– Zgadza się, to Jakub Tomczyński. Jego żona, Izabela Tomczyńska, uczy polskiego w czaplineckim liceum. Podobno wczoraj rano wyjechała na wycieczkę z klasą. Tyle wiem od gosposi.
– Gdzie ona jest?
– Siedzi na ławce za domem, świeci na pomarańczowo i pali papierosy.
– Świeci na pomarańczowo?
– Sama zobaczysz. – Dereń machnął ręką. – Nie sądzę, by miała z tym coś wspólnego.
– A żona? Udało się z nią skontaktować?
– Jest w drodze. Wiesz, na górze znaleźliśmy coś jeszcze. Coś, co może się okazać bardzo istotne.
Piotr zaprowadził Wandę po schodach do pokoju z otwartym sejfem i wskazał wnękę, w której wisiały oprawione w ramki dyplomy i wyróżnienia, a na półkach stało kilkanaście statuetek. Cała ta ściana zdawała się oddawać hołd jednemu człowiekowi, a teraz, za sprawą jego śmierci, zmieniła się w swoiste _in memoriam_.
– Pan Tom? Zamordowany to słynny Pan Tom? – Wanda z niedowierzaniem potrząsnęła głową.
Choć omijała tak zwaną literaturę rozrywkową szerokim łukiem i uważała, że w ciągu najbliższych lat jej autorzy zostaną skutecznie zastąpieni przez sztuczną inteligencję, słyszała rzecz jasna o Panu Tomie. Był tak popularny, że stał się zjawiskiem popkulturowym, zabijając ćwieka specom od reklamy, nigdzie bowiem się nie udzielał.
– Na to wygląda.
Z dołu dobiegło ich jęczenie patologa i gdy z powrotem zeszli po schodach, w drzwiach do domu stanął Roman Wrzos. Miał urodę złośliwego cherubina, a język tak kwiecisty, że uszy więdły, ale był dobry, najlepszy w regionie.
– Cały samochód sobie upierdoliłem w tych jebanych chaszczach, gdybym wiedział, pożyczyłbym od kuzyna traktor – jęczał. – Co to za, kurwa, hobbitówka na wygwi… pardon, wypizdowie? Dom barona narkotykowego?
– Pisarza, Wrzosiu.
Piotr pochylił się nad niewysokim lekarzem i uścisnęli sobie dłonie. Z miejsca, w którym stała Wanda, wyglądało to faktycznie jak powitanie Gandalfa z Bilbem Bagginsem.
– A czy oni czasem nie przymierają głodem? – Wrzos naciągnął rękawiczki. – Co on, kurwa, pisał, jakieś Greye czy inne pornoromansidła dla znudzonych gospodyń domowych?
– Kryminały. Ze względu na popularność nazywano go polskim Stephenem Kingiem. Pisał pod pseudonimem…
– Pan Tom? Pierdolisz. Chcesz powiedzieć, że facet, który leży tam martwy, to ten Pan Tom? Autor _Krwi_? – Lekarz podszedł do ciała. Jego ruchy stały się mniej zamaszyste niż zwykle, jakby znaleźli się w kościele.
_– Śniegu_, _Ciała_ i_ Krwi._ Czytałeś?
– A wy nie? Ach, no tak, pani prokurator z pewnością gardzi literaturą popularną, a ty, Piotruś, czekasz na ekranizację.
Jego pucołowata twarz otoczona przerzedzonymi blond lokami posmutniała.
– Zawsze myślałem, że jest starszy. Czyli nie będzie dalszego ciągu, no, kurwa, szkoda – dodał i gdy Wanda już myślała, że się przeżegna, sięgnął po torbę lekarską.
Przeszła przez hol do salonu z wielkim oknem w kształcie przeciętej na ćwiartki elipsy, z którego rozpościerał się widok na jezioro Komorze. Otoczone gęstym lasem, jaśniało daleko w dole jak oko w gęstwinie rzęs. Gdyby nie mieszkali tu pisarz i nauczycielka, Wanda pomyślałaby, że to dom architekta wnętrz. W każdym pomieszczeniu ściany były grube, pokryte chropawą warstwą tynku, a kąty zaokrąglone. W jednym rósł dąb, którego nie wycięto podczas budowy, ale wkomponowano w budynek. Masywny pień przedzierał się przez strop i sięgał zapewne nie tylko kolejnej kondygnacji, ale i jeszcze wyżej, ponad dach. Wrzos miał rację: dom kojarzył się z hobbicką norką, ale był przestronny. Baggins nie zmieściłby w swoich krecich tunelach ani fortepianu, ani drugiego piętra.
Wanda weszła do dużej kuchni utrzymanej w wiejskim stylu, w której nadal pachniało jedzeniem pozostawionym na głębokiej patelni. W czerwonawym sosie pływały kawałki papryki i zieleniny, być może ziół rosnących w donicach ustawionych na szerokim dębowym parapecie. Tu też, jak w całym domu, dominowały drewno i kamień. Droga, szlachetna prostota. W pomieszczeniu panował porządek, nie licząc resztek cebuli przyklejonych do deski postawionej w poprzek kuchennej wyspy z granitowym blatem. Ona też miała owalny kształt. Właściciele najwyraźniej nie lubili kanciastości. W zlewie leżały na wpół zanurzony w wodzie talerz i sztućce. Wanda przełknęła ślinę. Tego podczas oględzin nie lubiła najbardziej: kontaktu z rzeczami ludzi, którzy nagle i gwałtownie odeszli. W ciele pod schodami nie było już życia, które tutaj wciąż jeszcze się tliło.
Zajrzała do lodówki. Paczkowane wędliny leżały obok kostki pomarańczowego cheddara i słoika delikatesowych oliwek. Do tego salaterka z galaretką, która pachniała malinami, a w drzwiczkach napój owsiany w kartonie, woda i nieotwarta butelka białego wina. Poza tym kilka plastikowych pojemników na żywność, w których znalazła kaszę jaglaną, ten sam czerwony sos, który pływał na patelni, sałatkę z pomidorami i pestkami dyni. I jeszcze puszka z kocią karmą, opróżniona mniej więcej w dwóch trzecich. Wanda nigdzie nie widziała kota, pewnie wystraszył się i uciekł, gdy tylko gosposia otworzyła rano drzwi. Albo jeszcze wcześniej, kiedy do domu wlazł morderca. Czyżby ktoś, kogo zwierzak nie znał?
Wróciła do holu i spojrzała na wnętrze z tej perspektywy. Otwarta przestrzeń była niezależnie od wszystkiego bardzo przytulna. Na tyle, by mimo rozmiaru pomieszczeń i obecności fortepianu oraz drogich mebli czuć się tutaj swobodnie. Jurek Falski, szef techników, szeleścił już flizelinowym kombinezonem. Wanda wiedziała, że za chwilę zacznie marudzić, że zanieczyszczają mu miejsce zbrodni, i ich stąd wyrzuci.
– No i? – Podeszła do Wrzosa, który szykował się do wyjazdu.
– No i nie załatwił go upadek ze schodów. Został dziabnięty.
– Kołkiem?
– Kołkiem, kurwia noga, kołkiem. – Pokiwał smętnie blond głową. – Więcej powiem, jak go sobie umyję. Cholera jasna. Pan Tom. Nadal nie mogę w to uwierzyć. Dziwna śmierć, jakby ją sobie sam napisał.
– Co masz na myśli?
– W ostatnim tomie pisał o wampirach. Dokładnie już nie pamiętam, ale było tam coś o antropolożce badającej miejsca podejrzanych pochówków.
Wanda uniosła brwi. Cóż, choć Wrzos miał rację na temat jej stosunku do literatury popularnej, zdaje się, że będzie musiała się zapoznać z twórczością denata.
– Co o nim wiemy? Poza tym, że był znanym pisarzem, który z jakiejś przyczyny ukrywał się pod pseudonimem? – zapytała Piotra, gdy stali już na zewnątrz, a ciało Jakuba Tomczyńskiego było w drodze na sekcję zwłok.
Przed kilkoma tygodniami zauważyła, że Dereń schudł, a teraz zamiast cameli pykał elektronicznego papierosa, jakby to była fajka. Po raz kolejny pomyślała o Gandalfie. Gdyby tak jeszcze długie włosy i płaszcz… Zamrugała, by wyrzucić ten obraz z głowy. Był to w każdym razie kolejny dowód na to, że plotki, które do niej dotarły, prawdopodobnie nie mijają się z prawdą. Słyszała, że podkomisarz spędza dużo czasu na nowej siłowni na komendzie i że spotyka się z jakąś kobietą. Cóż, najwyraźniej rzucił dla niej substancje smoliste, choć nie nikotynę – pomyślała z przekąsem.
– Na razie niewiele. Na pewno miał nietuzinkowy gust. – Piotr kiwnął głową, wskazując płaski dach pokryty darnią, nad którym szumiały konary dębu. Wanda widziała drzewo zaraz po przyjeździe, ale była przekonana, że rośnie za domem, a nie przestrzeliwuje się przez strop. – Dobrze wychowywałoby się tu dzieci, nie uważasz?
– W sensie: sarenki i jelenie podchodzące pod same okna? Marzenie myśliwego.
– Ale z ciebie cynik, czy raczej powinienem powiedzieć: cyniczka. Podobno teraz lubicie, jak do wszystkiego dodaje się żeńskie końcówki.
– Nie wiem, co inne kobiety „lubicie”, ale sama nigdy nie byłam fanką poprawności politycznej. Za bardzo trąci dogmatyzmem, który podobno stara się zwalczać – dokończyła może odrobinę za ostro, ale nigdy nie lubiła się identyfikować z żadną grupą, ani zawodowo, ani prywatnie. A jeśli Piotr myśli, że ona i jego nowa kobieta mają ze sobą coś wspólnego, to się grubo myli.
Odwróciła się w stronę domu, żeby ukryć zdenerwowanie. Kamienna bryła wtapiała się w krajobraz, zdawała się stać tu od zawsze. Tuż za płotem rozpościerał się las; sprawiał wrażenie, jakby rozstąpił się jedynie na chwilę, by zaraz pochłonąć tę przedziwną budowlę, ukryć ją w swej gęstwinie. Gdyby tylko wynieśli się stąd ludzie, natychmiast wziąłby ją w posiadanie. Korzenie drzew wrosłyby w darń na dachu, okna pokryłby mech, a w zacienionych zakamarkach rozpoczęłaby się cicha owadzia kolonizacja.
Brązowopiaskowy kamień, którego użyto do budowy, pochodził zapewne z rozbiórki poniemieckich stodół, które wciąż można było znaleźć w okolicy. Z boku dobudowany był przeszklony pawilon, który wcześniej Wanda wzięła za ogród zimowy, ale teraz, gdy podeszła bliżej, widziała, że jest tam basen. Niewielki, w kształcie fasolki jak w hotelowym spa, wyłożony płytkami nadającymi wodzie idealnie lazurowy odcień. W odbiciu za sobą zobaczyła twarz Piotra. Teraz, gdy zgubił kilka kilogramów, znowu przypominał chłopaka sprzed lat, z którym mieszkała w jednej kamienicy.
– Jak się trzymasz? – zapytał.
Wiedziała, że nie ma na myśli oględzin i ciała z wbitym kołkiem. Od zamka na dole jej kurtki odchodziła niebieska nitka i Wanda próbowała ją urwać, ale ta trzymała się zbyt mocno, więc zwinęła ją w małą kulkę. Znacznie większą poczuła w gardle.
– Nie było mnie wtedy na miejscu. Gdybym był, przyszedłbym na pogrzeb. Mam nadzieję, że o tym wiesz.
– Nie przejmuj się, frekwencja, jak to mówią, nie dopisała. Ojciec nigdy nie był dobry w nawiązywaniu, a tym bardziej utrzymywaniu kontaktów towarzyskich. Miał od tego mamę.
Wanda odwróciła się wreszcie od szyby, bo nie chciała już dłużej patrzeć na lazur wody. Ruszyli przed siebie ścieżką okalającą dom.
– Ostatnio miał za to już tylko demencję i, cóż, trzeba by zapytać mojej siostry, ale myślę, że to spore utrudnienie. Przyszła para staruszków spod ósemki, oczywiście Natalia z Tomkiem i Ignacym, rodzice Tomka, którzy za ojcem nie przepadali, i tajemnicza kobieta, która podobno pracowała z nim jeszcze za czasów zakładów odzieżowych. Obstawiałyśmy z Natalią, że to jego dawna flama. Była podpita i przez cały czas zalewała się łzami, aż spłynął jej tusz.
Wanda nie chciała już rozmawiać o śmierci ojca i z ulgą przyjęła widok nieruchomej postaci siedzącej w ogrodzie na ławeczce obok tarasowych drzwi. Piotr miał rację, ona naprawdę świeciła. Miała wściekle pomarańczową kurtkę i włosy w niemal tym samym odcieniu. Zadeptała papierosa i wrzuciła do słoika pełnego starych petów. Wanda spojrzała na mocno ubłocony rower, którym Marta Grzelak podobno dojeżdżała z Sikor, i pomyślała, że z tą fryzurą i w tej kurtce nie potrzebowała odblasków.
Piotr odebrał telefon i zniknął za domem, podeszła więc do kobiety sama. Wszystko wokół, łącznie z deskami ławki, było mokre, ale jej zdawało się to nie przeszkadzać. Pod grubymi ciemnymi brwiami widniały zmęczone oczy. Pasemka w jaskrawym odcieniu na krótkich włosach miały chyba stanowić kobiecy akcent, ale efekt był odwrotny do zamierzonego, bo twarz Marty Grzelak wydawała się surowa, wręcz męska.
– Wiem, że rozmawiał już z panią podkomisarz Dereń, ale chciałabym zadać jeszcze kilka pytań. Nazywam się Wanda Just. Jestem prokuratorem rejonowym.
– Chyba nie sądzi pani, że ja, że mogłabym… Ja nie mam z tym wszystkim nic wspólnego. – Na dźwięk słowa „prokurator” kobieta uniosła się z ławki i wyjęła kolejnego papierosa, ostatniego, bo zgniotła paczkę i schowała ją do kieszeni kurtki.
– Zadam pani rutynowe pytania w ramach procedury, tak więc proszę o spokój. Wszystko, co pani nam powie, może pomóc w jak najszybszym ujęciu sprawcy. To bardzo ważne.
Grzelak zaciągnęła się kilka razy, unikając wzroku Wandy, ale w końcu usiadła z powrotem.
– Od jak dawna tu pani pracuje?
– No, we wakacje to byłby rok.
– Codziennie?
– Bez weekendów. Pani Iza, znaczy pani Tomczyńska, powiedziała, że weekendy są dla rodziny. W sensie dla mojej, bo oni nie mają dzieci. Nie mieli dzieci – poprawiła się szybko.
Wanda nie zareagowała. Przyzwyczaiła się już, że rodzina bez dzieci to dla większości ludzi oksymoron.
– Zawsze przyjeżdżała pani o tej samej porze?
– Zawsze na siódmą trzydzieści, jak pani Iza wyjeżdżała do szkoły, a jej mąż – głos kobiety się załamał, jakby napotkał niespodziewaną przeszkodę, ale szybko się z nią uporał – jeszcze spał. Miałam przykazane, żeby mu nie przeszkadzać, bo pracuje nocami, a w dzień odsypia. Za to jak wstał, to lubił mieć już wszystko porobione, uprane, uprzątnięte i ugotowany obiad.
– O której zwykle kończyła pani pracę?
– Około dwunastej. No chyba że poniedziałek był.
– Bo w poniedziałek…? – Wanda spojrzała na Martę Grzelak nieco zagubiona.
– No w poniedziałek to po weekendzie, kiedy rządzili się sami. Wiadomo, że roboty więcej.
– Odkurzała pani dom?
– No przecież, jak sprzątać bez odkurzacza. – Kobieta spojrzała na Wandę ze zdziwieniem, jakby zwątpiła w jej inteligencję.
– I nie obudziło to nigdy Tomczyńskiego?
– Nie mam pojęcia. Jeśli nawet, to i tak nie wychodził z pokoju. Zresztą, niektórzy w specjalnych zatyczkach śpią. Mój syn też, jak ma nockę w tartaku i potem odsypia.
– Czyli pokoju Tomczyńskiego pani nie sprzątała?
– No nie, nigdy nie wchodziłam do środka, nie widziałam go nigdy. – Grzelak potrząsnęła pomarańczową głową.
– Tomczyńskiego?
– Tego pokoju. Nigdy nie byłam w jego pokoju – podkreśliła. – Pana Tomczyńskiego kilka razy to i owszem, niemożliwe byłoby się tak całkiem nie widzieć przecież. – Wzruszyła ramionami.
– I jakie zrobił na pani wrażenie?
– Miłego, ale takiego bardziej cichego. Jak to zresztą mężczyzna. Mój mąż też za rozmowny nie jest, ale czasem to ja nawet myślałam… – Kobieta zamilkła pod spojrzeniem Wandy.
– Co pani myślała?
– Nic tam ważnego. Głupoty mi czasem przychodzą do głowy. – Uśmiechnęła się i zasłoniła ręką usta, maskując brak w górnym uzębieniu.
Zaraz jednak przybrała obojętną minę i dla Wandy stało się jasne, że kobieta niczego już na ten temat nie powie.
– Wiedziała pani, na czym polega praca pana Tomczyńskiego?
– Nie wiem. Nie wiedziałam. Na komputerze pewnie coś robił?
Wanda wyczuła w jej głosie przyganę wobec faceta, który do południa wylegiwał się w wyrze. Musiał być w jej mniemaniu zwykłym trutniem, który postawił ten dom za pieniądze ze spadku po bezdzietnym wuju albo trafił szóstkę w totka.
– Nie słyszała pani nigdy, że jest pisarzem?
– Pisarzem? – To słowo zabrzmiało w ustach gospodyni obco, jak nazwa jednego z zapomnianych zawodów, rymarz czy ludwisarz. – W sensie, że… Takim od książek?
Wanda przytaknęła.
– Ja to raczej gazety czytam, na książki nie mam czasu.
– Nie słyszała też pani od nikogo, że tu mieszka słynny pisarz?
– To on słynny był? Mąż pani Izy? Nic żeśmy nie wiedzieli. – Wydawała się oburzona, jakby Tomczyński nawet po śmierci zrobił coś irytującego.
– Media na pewno będą chciały z panią rozmawiać w związku z tą sprawą. Powiem tylko, że najlepiej będzie siedzieć cicho. Dla dobra śledztwa – dodała Wanda bez przekonania, bo oczy Marty Grzelak rozbłysły na tę wzmiankę. Pewnie w wyobraźni właśnie udzielała pierwszego wywiadu.
Kobieta przejechała ręką po włosach, próbując je ujarzmić. Teraz, gdy podekscytowana pozowała już w myślach do zdjęć, wydała się Wandzie młodsza, być może nie miała nawet pięćdziesiątki. Porzuciła skuloną pozycję na ławce i obdarzyła Wandę przychylniejszym spojrzeniem, w którym kryła się kalkulacja. Niemal słychać było szmer jej rozumowania. Mąż pani Izy okazał się podwójnie sławny, po pierwsze jako pisarz – aktor byłby lepszy, ale co tam, trzeba brać, co jest – a teraz dodatkowo jako ofiara morderstwa. Oczywiste, że wiele osób będzie z nią chciało rozmawiać. Prokurator Just to zaledwie początek. Wreszcie miała coś do zaoferowania światu i nie mogła się doczekać, by zacząć tym handlować.
– Jeszcze jedno – powiedziała Wanda, gdy Grzelak wyprowadziła rower spod daszku. – Czy zauważyła pani ostatnio coś dziwnego w zachowaniu Tomczyńskich?
– Ale że co niby takiego?
– Cokolwiek.
– Nic. Wszystko jak zawsze.
– Może ktoś niespodziewanie ich odwiedził?
– Nie wiem. Rano przecież nie przyjmowali gości. Ona jechała na ósmą do szkoły, a on spał. Dzień w dzień to samo.
Grzelak usadowiła się na siodełku, a gdy tylko oderwała stopy od ziemi, jakby nabrała nowej pewności siebie.
– Pisarz nie pisarz, leniwy to on był, pani prokurator, jak wszystkie chłopy.
Jej głowa z pomarańczowymi pasemkami, podskakująca na wertepach, przypominała Wandzie główkę zapałki. Przyglądała się jej, dopóki nie zgasła za zakrętem.
Poprosiła techników, by dali jej znać, gdy tylko Iza Tomczyńska pojawi się na miejscu, i ruszyła do Czaplinka. Miała trochę czasu. Dereń pojechał przesłuchać faceta, którego numer był ostatni na liście połączeń Jakuba Tomczyńskiego.3
Piotr pokwitował odbiór broni i amunicji i wcisnął na uszy wysłużone słuchawki. Oddał sześć strzałów dragunowem, jeden niezły, dwa takie sobie i trzy kompletnie do dupy. Strzelcowi na stanowisku obok szło zdecydowanie lepiej i sądząc po stosie zużytych tarcz, był tu już dobrą chwilę. Piotr stanął z tyłu, pod ścianą, ograniczając się tylko do obserwowania poczynań sąsiada, który strzelał dziewięciomilimetrowym glockiem i właśnie przeładowywał broń. Wanda – bo to była ona, poznałby ją bez trudu, nawet jeśli nie po fryzurze i zgrabnych pośladkach, to po broni – w skupieniu wróciła do pozycji i oddała pięć strzałów do nowej tarczy. Dopiero wtedy rozluźniła mięśnie i skrzywiła się, gdy tarcza podjechała bliżej, choć wynik był znowu niezły. Kilka długich jasnych kosmyków wymknęło się z węzła nad karkiem, gdy zdjęła słuchawki i okulary ochronne. Odwróciła się w stronę Piotra z nieobecnym, skupionym wyrazem twarzy.
– Słyszałem, że spędzasz tu ostatnio dużo czasu.
– To już nie jest ta sama strzelnica.
– Wiem. Wszyscy błogosławimy prezenty pożegnalne Iwana, choć szczerze mówiąc, liczyliśmy na klimę. Chcesz zobaczyć naszą nową siłownię? Nazywamy ją Skarpetą.
– Bo przeliczyliście się z tą klimą?
Z uśmiechem skinął głową. Wanda jak zawsze była w formie. Może niepotrzebnie się martwił o to, jak na nią wpłynie śmierć ojca.
– A jaki prezent dostał od was przed odejściem?
– Zrzuciliśmy się na kompas z grawerunkiem.
– Kompas?
– Podobno obiecał żonie, że gdy przejdzie na emeryturę, zabierze ją w podróż jachtem.
– Dookoła świata?
– Dookoła jeziora Drawskiego.
Wanda poruszyła kącikami ust. Prawie się uśmiechnęła.
– A jak nowy szef wydziału?
– Świder? Nie poznałaś go jeszcze? Myślałem, że góra z górą…
– Przelotnie i nie jestem dla niego górą. Traktuje mnie raczej jak upierdliwe wzniesienie, które chciałby obejść.
– Cóż, jedno trzeba mu przyznać – Piotr się uśmiechnął – jest inny.
– W sensie: inny niż Iwanowski czy jedyny w swoim rodzaju?
– W sensie… – Machnął ręką. – Jak dzieciaki były małe, czytałem im czasem historie o Muminkach.
– Daj mi chwilę, spróbuję to sobie wyobrazić.
– Mnie w roli pana Dobranocka?
– Świdra jako Muminka.
– Sęk w tym, że to nie Muminek. Zamień czarne oprawki okularów na czerwone i masz. Migotek jak żywy.
Do środka weszła grupka młodych policjantów, Wanda i Piotr wyszli więc na korytarz.
– Napijesz się kawy? Kiepska jak zawsze, za to ma niewątpliwy walor – wskazał ręką schody – jest blisko.
Gdy znaleźli się w jego gabinecie, zauważył, że zerknęła z ciekawością na ramkę, którą niedawno postawił na biurku. Była odwrócona do Wandy tyłem, pani prokurator nie widziała więc, kogo przedstawia fotografia. Nawet jeśli Wanda była ciekawa, nie zapytała. Odsunęła sobie krzesło.
– Jak poszło przesłuchanie tego faceta w Czaplinku?
– To młody chłopak, tegoroczny maturzysta. Na początku był wystraszony i niewiele chciał mówić przy ojcu, bo myślał, że wpadłem, żeby zarekwirować jego trawkę.
– Gra w zielone?
– Podobnie jak Pan Tom. To dlatego pisarz zadzwonił wczoraj do chłopaka i młody przyznał się w końcu, że go odwiedził. Dopłynął tam łódką z Sikor. Jak zawsze.
– Bo łódką szybciej?
– Szybciej i bezpieczniej. Tomczyński raczej nie chciał, by ktoś zaobserwował regularne odwiedziny chłopaka. Łódka należała do niego i była jego pomysłem.
– Naprawdę chodziło o zioło?
– Jak ojciec na niego huknął, to pokazał woreczek, który ukrywał, _nomen omen_, w _Źdźbłach trawy_ Whitmana. Byłem pewien, że docenisz ten smaczek. Książka miała w środku plastikową skrytkę. Sprytne, nic z zewnątrz nie widać. Ją też dostał od pisarza.
– Żona Tomczyńskiego wiedziała o tych wizytach?
– Nie. Umawiali się telefonicznie i chłopak odwiedzał Pana Toma, tylko gdy nasz autor był sam w domu. To dlatego dopiero dziś się dowiedział, że niemal od roku bywał w domu swojej nauczycielki polskiego.
– Nie znał jego nazwiska?
Piotr pokręcił głową. Włączył czajnik i zaczął szukać dwóch niewyszczerbionych kubków.
– Nie miał pojęcia, że Pan Tom, którego zaopatruje w zioło, nazywa się Jakub Tomczyński, a od września uczy go polskiego jego żona. Wspomniałem już chyba, że młody w maju zdaje maturę?
– Jak się nazywa ten dzieciak?
– Kamil Żuk.
– No więc w jaki sposób Żuk poznał Pana Toma?
– Podobno spotkali się nad jeziorem. Chłopak ma psa, który dziwnie się wabi.
– Jeszcze dziwniej niż twój? – spytała, mając na myśli jamnika o dźwięcznym imieniu Dexter.
– Sabat? Sabaton? W każdym razie jego pies polubił Pana Toma, a potem zaczęli rozmawiać o książkach.
– O jego książkach? Tak szybko zdradził chłopakowi, kim jest? Pisarz, który od lat ukrywa przed światem swoją prawdziwą
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.