- W empik go
Chiny? Dlaczego nie... - ebook
Chiny? Dlaczego nie... - ebook
Chiny w dwa tygodnie to wyczyn raczej karkołomny. Autorki relacji w tym czasie nie tylko pokonały 8 tysięcy kilometrów między Warszawą a Szanghajem, ale jeszcze ponad 4 tysiące przejechały na miejscu. Podróżowały statkiem, szybką łodzią, komfortowym autokarem dalekobieżnym Express Liner, promem, płaskodenną łódką przypominającą gondolę, rikszą rowerową, tuk-tukiem, pociągiem w wersji „hard sleeper”, autobusem, który dawno już powinien stać w muzeum, taksówkami rekomendowanymi w przewodnikach i takimi, których podobno należy się wystrzegać, łódką bambusową z napędem na pych, autobusem nocnym z miejscami do leżenia, ekskluzywnym klimatyzowanym jeepem z wynajętym kierowcą, kolejką linową, rowerem, metrem i dwupiętrowymi autobusami miejskimi. Nocowały w miejscach o różnym standardzie i tylko jedną noc spędziły w hotelu. Zgodnie z założeniem jadały po chińsku, pałeczkami, spróbowały niezliczonej ilości nieznanych dotąd potraw, chociaż nie było w ich menu ani mózgu małpy, ani mięsa psa… chyba. Obaliły kilka mitów na temat Chin i mieszkańców tego kraju, a wiele innych zrozumiały.
Anna Karpa mieszka i pracuje w Warszawie. Ukończyła bankowość w Szkole Głównej Planowania i Statystyki, ale w banku ma tylko konto. Pracuje w szkole internetowej, bo ta umożliwia jej realizację pasji, jaką są podróże. Wykonywała już swoje obowiązki zawodowe, siedząc na bosaka w kafejkach internetowych w Kambodży, Laosie, Tajlandii i Chinach czy już kompletnie obuta z laptopem podczas objazdów po krajach europejskich.
Katarzyna Karpa, kiedyś dziennikarka, teraz przedsiębiorca, wydawca internetowy, social manager i szef projektów. Od małego uczestniczyła w szalonych, improwizowanych wyjazdach, potem sama takie organizowała z przyjaciółmi. Obecnie realizuje się w warszawskim Klubie Wysokogórskim. Jej pasje to oczywiście podróże, a poza tym rower, wspinaczka, turystyka górska i bieganie.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-993-4 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego dnia, a było to późną zimą, albo może nawet bardzo wczesną wiosną, moja córka Kasia oznajmiła radośnie po powrocie z pracy:
– Jedziemy do Chin!
– Chiny, Indonezja, Malezja, Dominikana, Malediwy, Republika Południowej Afryki, Przylądek Dobrej Nadziei – paplałam bezmyślnie, wymieniając odległe, nie tylko fizycznie, ale zwłaszcza mentalnie, kierunki ewentualnych podróży. Mając już swoje lata, ogrom doświadczeń, trochę spełnionych i niespełnionych marzeń wiedziałam, że jest wiele malowniczych miejsc na świecie, w których żyją bardziej lub mniej szczęśliwi ludzie. Zdawałam sobie też sprawę z tego, że tylko zrządzeniem losu i czystym przypadkiem może być fakt, że pojawimy się w jednym z tych lub w zupełnie innym niewyobrażalnym miejscu, w bliżej nieokreślonym czasie. Taki efekt motyla, w którego moc uwierzyłam kilka lat wcześniej, kiedy moja noga po raz pierwszy stanęła na bardzo jak dotąd odległym kontynencie azjatyckim – w Kambodży. Od tamtej pory pojęcie „daleko” zmieniło się nieco w moim pojmowaniu znaczeń i ponownie zostało zweryfikowane podczas podróży do Chin.
– To nie żarty! – przerwała stanowczo moje dywagacje Katarzyna.
– Już się umówiłam – dodała, jakby to było gwarantem realizacji wcześniej zasugerowanych planów.
– Umówiłaś się? Z kim się umówiłaś? Na co się umówiłaś? – próbowałam dociec.
– Usiądź spokojnie i słuchaj uważnie. Jedziemy do Chin. Ja, ty, moja koleżanka, którą znasz, i może ktoś jeszcze – mówiła, sondując uważnie moje reakcje.
– Wygrałyśmy jakąś wycieczkę? – zapytałam niepewnie.
– Nie, same to sobie zorganizujemy – odpowiedziała, a ja odetchnęłam z ulgą, bo wiem już, że nie sprawdzam się w grupach raczej wycieczkowych.
– Wiedziałam, że się zgodzisz – zatriumfowała, chociaż nic takiego nie powiedziałam.
Jednocześnie obie zdałyśmy sobie sprawę, że ziarno zostało rzucone na podatny grunt i teraz to już tylko kwestia czasu, kiedy znajdziemy się w Chinach, a czas ten nie może być zbyt odległy, bo planowanie długoterminowe nie jest naszą specjalnością. Należymy wszak do osób raczej improwizujących, zdolnych do szaleństwa i spontaniczności. Poza tym nie lubimy czekać. Zarówno kierunek, jak i czerwcowy termin wyprawy został zaakceptowany bez większego zastanowienia. Natychmiast też koleżanka zamówiła bilety lotnicze do Szanghaju. Cztery, bo dokooptowała jeszcze swoją psiapsiółkę – skądinąd sympatyczne dziewczę, z entuzjazmem akceptujące nasze pomysły. Jeszcze tylko chwila niepewności w oczekiwaniu na wizę, której mogła ewentualnie nie dostać Kasia. Wytypowałyśmy właśnie ją na podstawie jednego z punktów wniosku, który nakazywał zaznaczyć w szczególności zawód polityka, lotnika lub dziennikarza, jeżeli nie był on innym. A więc praca w mediach mogła zdyskwalifikować uczestnika wycieczki, bo Chińczycy niekoniecznie gustują w rozgłosie, a mają też wiele spraw, o których świat wiedzieć nie musi. Po tygodniu oczekiwań okazało się jednak, że prasa, dla której pracuje Kasia, nie koliduje z bezpieczeństwem narodu chińskiego, toteż mogłyśmy już całkiem na poważnie przystąpić do opracowywania szczegółów, a może bardziej – ogółów naszej wyprawy. Burza mózgów, lawinowa wymiana maili na temat miejsc, które każda z nas chciałaby odwiedzić, sprawiły, że powstała pętla zaczynająca się i kończąca w Szanghaju. Do ustalenia pozostało jedynie, czy wyruszymy najpierw na zachód, czy raczej na południe. Odbyłyśmy spotkanie w staromiejskiej knajpie, na którym nieśmiało zaproponowałam stworzenie opcji ogólnego tylko planu, który nie wiązałby nas żadnymi rezerwacjami i umożliwiałby elastyczność podróżowania, a więc zatrzymywanie się na dłużej w miejscach, które okażą się urokliwe, a omijanie tych mniej interesujących. Spodobało się. Kolejnym moim pomysłem było skorzystanie z możliwości, które oferuje społeczność couchsurfingu. Krótko nakreśliłam filozofię podróżników z całego świata, którzy goszczą w swoich domach przybyszów w zamian za wspólne rozmowy oraz dzielenie się doświadczeniami, kulturą i obyczajami. Miałyśmy już wcześniej wielokrotnie okazję gościć takie osoby u siebie, a teraz pojawiła się sposobność wystąpienia w roli gościa, której, co tu dużo mówić, byłyśmy bardzo ciekawe. I tutaj spotkałam się z aprobatą. Nieznane może wszak okazać się ciekawsze od konkretów oferowanych przez biura podróży. Znowu nastąpił czas wartkiego nurtu maili, w których krystalizowała się nasza podróż. Każda z nas pisała do każdej z opcją powiadamiania pozostałych.
Znajomi, którym pochwaliłam się pomysłem, pukali się w czoło.
– Cztery kobity. Przydałby się wam jakiś tęgi facet albo dwóch, ale przecież nikt rozsądny nie pojedzie tak w ciemno do Chin, a nierozsądnego nie warto brać sobie na głowę – komentowali. Przynieśli też przewodnik, w którym jasno było napisane, że pierwsza podróż w tamte rejony świata, to tylko z grupą zorganizowaną przez wiarygodne i doświadczone biuro. Samotnych wypraw bez znajomości języka chińskiego w ogóle nie należy brać pod uwagę. W naszym jednak przypadku przeciwności zwykle zagrzewają do walki, a już na pewno nie zniechęcają.
– Mówią tak, bo nam zazdroszczą – skwitowałyśmy i nie podawałyśmy więcej w wątpliwość tego, do czego zaczęłyśmy dążyć już z pełną determinacją. Chińskiego nie zdążymy się wprawdzie nauczyć, ale skoro tak radzą, to bez żadnej wiary w skuteczność przedsięwzięcia zakupiłam samouczek z płytą, przerobiłam nagrania na MP3 i wrzuciłam do odtwarzacza.
– Podróż długa, więc spędzimy ją pożytecznie – stwierdziłam. Odtwarzacz, wyprodukowany zresztą w Chinach, odmówił współpracy już w czasie pierwszej godziny funkcjonowania.
Po około miesiącu nastąpił impas. Koleżanki zmierzyły odległości, które planowałyśmy pokonać, i zaproponowały rezerwację samolotów. Potem stwierdziły, że jak już loty nas nieco zwiążą, to dlaczegoż by nie zarezerwować hoteli. Couchsurfing, owszem, początkowo im się spodobał, ale nie będą czuły się najlepiej goszczone u obcych ludzi, zwłaszcza że nie wiadomo tak do końca, jakie warunki zaoferują gospodarze. Nie wchodząc w szczegóły, w tym momencie nasze drogi się rozeszły. Nastąpił rozłam ekipy na dwie dwuosobowe i każda z nich podryfowała w swoją stronę. Nie było bowiem sensu przekonywać kogokolwiek do czegokolwiek. Forsowanie swoich racji albo uległość wobec tych, z którymi nie do końca się zgadzamy, nie wróżyło powodzenia akcji. W taki oto sposób wykluła się wielka dwuosobowa wyprawa naszego życia.
Zasadniczo lubimy podróże nieśpieszne. Wolimy spędzić parę dni w jednym miejscu i dobrze je poznać, nieco w nie wsiąkając, niż w pośpiechu, pobieżnie „zaliczać” kolejne wsie, miasta i miasteczka. W naszych wyprawach najbardziej cenimy sobie możliwość nawiązania kontaktu z miejscowymi ludźmi, zakosztowania ich życia oraz zrozumienia ich spojrzenia na świat. Tym razem jednak trasa naszej podróży wyniesie kilka tysięcy kilometrów i odbędziemy ją w ciągu dwóch tygodni, bo nie chcemy rezygnować z realizacji kiełkującego pomysłu tylko z powodu ograniczeń czasowych, jakie mamy tego lata. Wyprawa jest jedynie rozpoznaniem kierunku przyszłych eksploracji. W wybranych przez nas miejscach spędzimy zaledwie po dwa do trzech dni. Żadnego z odwiedzonych miejsc z pewnością nie poznamy w pełni. Do każdego z nich będzie jeszcze po co wrócić.
Lecąc samolotem w kierunku przeciwnym, niż kręci się Ziemia, dolecimy do Szanghaju. Promem, w towarzystwie wyłącznie Azjatów, po raz pierwszy ocierając się o ich codzienność, korzystając ze specyficznych toalet, podziwiając wschód słońca w gronie gimnastykujących się na pokładzie, od czasu do czasu spluwających za barierkę pasażerów w różnym wieku i obojga płci, dopłyniemy na wyspę Putuo Shan, buddyjskiej Częstochowy, najważniejszego miejsca kultu bogini Guanyin, bodhisattwy miłosierdzia. Następnie szybką łodzią, autobusem, rikszą rowerową oraz ekspresowym autobusem międzymiastowym, który przeprawi się na ląd promem morskim, dotrzemy do Hangzhou. Nocny pociąg zwany „hard sleeperem”, odmienny od naszych kuszetek przez to, że w wagonach nie ma przedziałów, w którym poczujemy chińską atmosferę podróżowania bardzo dalekobieżnego, dowiezie nas do Guilin. Stamtąd odbędziemy wyprawę na tarasy ryżowe oraz niezapomniany rejs łódką bambusową po rzece Lijiang. Odwiedzimy nocny targ w Yangshou. W dalszą podróż do Guangzhou zabierze nas olbrzymi autobus sypialny, wzdłuż którego ciągnąć się będą trzy rzędy piętrowych łóżek. Jedna z nas prześpi całą drogę, utyskując jedynie na zbyt krótkie posłanie. Druga, mająca miejsce w środkowym rzędzie tuż za kierowcą, nie zmruży oka, śledząc z zapartym tchem wykonywane przez niego ewolucje, klepiąc zdrowaśki w intencji naszego ocalenia. Zarzekać się potem będzie, że nigdy już do podobnego pojazdu nie wsiądzie. Zwłaszcza że podczas nocnego czuwania będzie miała okazję zajrzeć głęboko w oczy ogromnemu, azjatyckiemu karaluchowi. Na szczęście w czasie tej wyprawy nie będzie więcej takiej alternatywy. Do Hongkongu, przez granicę chińską, przerzuci nas elegancki, klimatyzowany jeep, w którym ulokuje nas pewna ważna pracownica dworca autobusowego tylko dlatego, że nie uwierzy, iż z naszą absolutną nieznajomością języka chińskiego zdołamy dotrzeć tam, dokąd zamierzamy. Po powrocie dowiemy się, że niewiele było w tym uprzejmości. Znaleziony i odczytany komisyjnie kwit okaże się być fakturą za wynajem samochodu z kierowcą na trasie Guangzhou – Hongkong. Zachowamy się jak paniska, nie mając w najmniejszym stopniu tego świadomości. Odcinek drogi przez granicę pokonamy w warunkach wyjątkowo niechińskich, ale pewnie jest to sposób, w jaki podróżują lepiej sytuowani mieszkańcy tego kraju. Hongkong podziwiać będziemy z perspektywy okolicznych gór, po morderczej wspinaczce w czterdziestostopniowym upale, oganiając się przed komarami, ale wynagrodzą nam wszystko rajskie ptaki, storczyki zwieszające się z konarów drzew i egzotyczna roślinność okolicznych lasów sprawiających wrażenie dżungli. Objedziemy wyspę na rowerach nadmorskimi bulwarami. Damy się również ponieść gondolowej kolejce nad cieśniną oddzielającą wyspy ku górze Lantau, podziwiając z lotu ptaka, zbudowane w 1998 roku na sztucznej wyspie, lotnisko Chek Lap Kok i most wiszący. Tam, na wysokości 460 metrów nad poziomem morza, powita nas łaskawie do niedawna największy posąg Buddy wykonany z brązu, mierzący ponad dwadzieścia metrów. Kolejnego dnia sprawnie działające metro przewiezie nas do granicy Chin w Shenzhen, gdzie rozpocznie się nasza droga powrotna. Zbyt optymistyczne okażą się nasze plany realizowane do tej pory, mimo braku jakichkolwiek wcześniejszych rezerwacji. Kupno biletów do Szanghaju na pociąg odjeżdżający za kilka godzin będzie niemożliwe. Gdyby taka sytuacja potrwała jeszcze dwa dni, to nie zdążyłybyśmy na samolot do Warszawy. Nieprzewidziany postój pozwoli nam zerknąć na niebezpieczne, nadgraniczne miasto, w którym roi się od policjantów i wojskowych, a zapewne też od przemytników oraz złodziei. Na naszych oczach, w ciągu zaledwie około godziny, kiedy kupować będziemy bilety, z dworca wyprowadzonych zostanie kilku mężczyzn w kajdankach, wyłuskanych z niezliczonej liczby kolejek dworcowych. Nie bez trudu odnajdziemy zakamuflowany, zaciszny, schowany w miejscowych loftach hostel, w którym panować będzie zgoła odmienna, globtroterska atmosfera sielankowej przerwy w zwykle długiej podróży. Z uczuciem niedosytu opuszczać będziemy każde z miejsc na trasie naszej podróży. Następnego dnia nocny pociąg o niezliczonej liczbie wagonów – w Chinach wszystko jest niezmierzone, a pociągi mają liczbę wagonów zbliżoną do nieskończoności – zabierze nas do miejsca, z którego startowałyśmy dwa tygodnie wcześniej. W Szanghaju nie będzie czasu na odpoczynek. Szybka kawa postawi nas na nogi, po czym popędzimy w miasto. Wyłuskamy rodzynki architektoniczne i kulturowe, chwytać będziemy różne klimaty. Nie tak wprawdzie jak lubimy, ale jeden dzień na dotknięcie tej ogromnej metropolii to zdecydowanie za mało. Wieczorem udamy się na międzynarodowe party obcokrajowców pracujących w Szanghaju wydawane na cześć jednego z nich, który opuści wkrótce Chiny po wieloletniej pracy w tym kraju i wróci do Ameryki Południowej, gdzie mieszka na stałe. Rano szybka kolej zabierze nas z prędkością przekraczającą trzysta kilometrów na godzinę na lotnisko, skąd udamy się w drogę powrotną do Polski. Nasz samolot utknie w korku na pasie startowym i miną niemal dwie godziny, zanim otrzyma zezwolenie na start do Europy. Nie uda się nadrobić straconego czasu, ale w ostatniej minucie dolecimy do Amsterdamu, abyśmy – przecinając lotem błyskawicy potężny terminal lotniska – zdążyły na samolot do Warszawy.
Ale zacznijmy od początku…
------------------------------------------------------------------------
Guanyin – również chińska bogini litości i płodności. Guanyin oznacza „obserwować dźwięki”. Uważa się bowiem, że wysłuchuje wszystkich próśb. Bodhisattwa to istota oświecona. Więcej o bogini Guanyin w części czwartej poświeconej podróży do Hangzhou (przyp. red.).1. Kierunek – Azja
– Dlaczego wakacje życia zaczynają się trzynastego?
– A dlaczego nie?
– Czy nic się nie wydarzy?
– Czy to w ogóle rozsądne lecieć tak daleko i tak w ciemno?
Pytań jest więcej, całe mnóstwo wątpliwości i jedna wielka niepewność – czy się uda. Ale nie ma co gdybać. Martwić się będziemy, jak coś pójdzie nie tak. I tej zasady się trzymajmy! Wszystko, co można było pozabezpieczać, zrobiłyśmy. Szczepienia, kilo leków na możliwe do przewidzenia sytuacje (spory pakunek tego był i wrócił w stanie nienaruszonym do domu, bo nie było czasu na choroby czy inne niedomagania), ubezpieczenia, skopiowane dokumenty, spisane numery kart i wszystko poupychane w tajemne miejsca. Potem okaże się, że najlepiej zabezpieczone i skrzętnie schowane dokumenty są zwykle bardzo trudne do odnalezienia wtedy, kiedy są naprawdę potrzebne. Od rana odprawiamy na jawie sen o przygotowaniach do wyjazdu i jak we śnie czas mija coraz szybciej. Wszystko niby na stosiku przygotowane, a plecak ciągle niedopięty. Ale bez paniki. Na szczęście lot przełożony jest na 17.45, a więc kilka godzin otrzymujemy w prezencie. Oczywiście plan wyjazdu na lotnisko z zapasem zapewniającym spokój jest nie do zrealizowania. O 15.30 siedzimy wreszcie w eleganckiej, klimatyzowanej taksówce i liczymy bagaże.
– Za mało macie tego wszystkiego jak na tak daleką podróż – zagaduje uśmiechnięty kierowca.
– Poczekam, a wy przynieście jeszcze po walizeczce – rzuca przez ramię.
Wolne żarty! Możemy mieć tylko tyle dóbr, ile udźwigniemy na plecach, a jeszcze trochę miejsca trzeba zostawić na egzotyczne prezenty i pamiątki. Musimy być mobilne.
Lotnisko. Odprawiamy bagaże i lądujemy w znanej już z wyjazdu do Kambodży knajpce. Spijamy szejki z mango, jako wstęp do egzotyki. Za oknem ulewa, ale to już nas jakby nie dotyczy. Przejście przez kontrolę. Kasia „piszczy”. Czujniki nie wytrzymały napięcia. Obmacana przez celniczkę od góry do dołu zostaje w końcu uwolniona. Chyba tylko do ucha jej nie zajrzała, ale żarty na bok, bo w obecności służb granicznych trzeba zachować śmiertelną powagę. Wsiadamy do samolotu. Pasażerowie nerwowi. Stewardesa po raz kolejny usadza na miejscu niezdyscyplinowanych podróżnych. Start, rutynowy posiłek i lądowanie w Amsterdamie. Szybki marsz do terminalu odlotów uniemożliwia zakup drewnianych, holenderskich chodaczków, śmiejących się do nas kolorami z mijanych stoisk z upominkami. Odkładamy to na drogę powrotną. Nie przypuszczamy wtedy, że dwa tygodnie później przestrzeń między terminalami przylotów i odlotów pokonamy biegiem.
W samolocie do Szanghaju czujemy już atmosferę Wschodu. Na początku głównie za sprawą skośnookich pasażerów, a po chwili również z powodu rozdawanych posiłków. Zamawiamy oczywiście danie azjatyckie. Siedząca z nami Chinka postanawia spróbować po europejsku. Manipulujemy pałeczkami, a nasza współpasażerka wybiera sztućce. Przygląda się naszym zmaganiom, a my zastanawiamy się, dlaczego ona ma problem z nożem i widelcem oraz dlaczego nie bardzo wie, co zrobić z masłem, które ogląda w skupieniu, a po chwili odkłada. Przecież to oczywiste, że powinna posmarować nim bułeczkę.
Znajdujemy się wysoko, na tyle daleko od ziemi, że trudno określić, czy to jeszcze Europa, czy już Azja. W tak odległym miejscu Chińczycy próbują zachowywać się po europejsku, bo stamtąd wracają, a my próbujemy przyjąć ich zwyczaje, spożywając posiłek pałeczkami, aby powoli wczuwać się w atmosferę Wschodu. Ten sposób jedzenia mamy już w pewnym stopniu opanowany. Początkowo sztuka ta wydawała nam się niezwykle trudna i trąciła prymitywizmem. Z czasem jednak uznałyśmy, że pałeczki są eleganckie oraz całkiem nieskomplikowane w użyciu. Dania, które mają być nimi spożywane, muszą być drobno posiekane, aby porcje można było uchwycić. Jedzący wkłada do ust niewielkie porcje, co pozwala dobrze przeżuwać i pomaga w trawieniu. Jedno z taoistycznych przysłów mówi nawet, że każdą rzecz w przyrodzie, choćby największą, można zjeść, jeśli tylko da się ją pokroić na odpowiednio małe kawałki. Na temat tego, co jedzą Chińczycy, funkcjonuje jeszcze wiele innych powiedzeń, ale te będziemy przywoływać w dalszej części naszej historii. Faktem pozostaje, że ponieważ składniki potraw są pokrojone jeszcze przed ugotowaniem, nie potrzebujemy przy stole noża, który jest na Wschodzie symbolem wrogości i przypomina krwawe łowy oraz czasy zatargów między barbarzyńskimi plemionami. Gastronomia zaś nie powinna kojarzyć się z wojnami, ranami czy okaleczeniami, jako że stanowi esencję kultury, a wspólne zasiadanie do stołu jest aktem zgody i pokoju.
Z zainteresowaniem śledzimy trasę lotu, która pojawia się od czasu do czasu na monitorach. Wiemy już, z jaką prędkością lecimy i na jakiej znajdujemy się wysokości. Wertujemy broszurkę opisującą wielkość i możliwości naszego samolotu. Jeszcze tylko przegląd proponowanej muzyki, po czym przechodzimy do kolejnego punktu programu, czyli filmów. Większość pasażerów zakłada słuchawki na uszy, nieliczni oddają się drzemce. A może to tylko tak wygląda, może wspominają to, co zostawili za sobą, albo też starają się przewidzieć, czy wyobrazić sobie, co czeka ich na innym kontynencie. Stewardesa montuje jeszcze na ścianie kabiny łóżeczka dla przewożonych niemowlaków. Będą leciały sypialnym. Steward przechodzi wzdłuż samolotu, zasuwa okienka, za którymi jest już noc, i przygasza światła. Mija kilka godzin. Większość podróżnych pogrążona jest w głębokim śnie, kiedy ktoś siedzący kilka rzędów przed nami nagle postanawia odsłonić okienko. Do kabiny wdziera się jasność. Ci, którzy to zauważyli, próbują również zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Przecież jest niewiele po północy. Jak spod ziemi pojawia się steward i stanowczym gestem przywołuje do porządku tych, którzy zakłócili panującą w samolocie noc. Czyżbyśmy uczestniczyli w „The Truman Show”? Szybko uświadamiamy sobie, że lecimy na wschód, a więc ta noc jest dla nas wyjątkowo krótka. Około godziny szóstej na pokładzie stopniowo następuje poranek. Słońce jest już wysoko, bardzo wysoko. Jesteśmy w innej strefie czasowej.2. Cel – Putuo Shan
Lądujemy w Szanghaju. Okazuje się, że tu jest już godzina trzynasta. Samolot sunie po pasie przed siebie niczym olbrzymi samochód wyścigowy. Do lotniska jeszcze spory kawałek drogi. Przejeżdżamy kładką nad autostradą, mijając skrzyżowanie ruchu samochodowego z lotniczym już na ziemi. Pod nami samochody pędzą w sobie tylko znanych kierunkach. Kołujemy na płycie i zatrzymujemy się przed terminalem, ale obsługa lotu nakazuje wszystkim pozostać na miejscach. Na pokład wkraczają przebierańcy o wyglądzie kosmitów w białych kombinezonach z kapturami na głowach. Duże plastikowe okulary i chirurgiczne maski przesłaniają ich twarze. Nie wiadomo, czy są to kobiety czy mężczyźni. Błyskają flesze aparatów fotograficznych. Chętnych do uwiecznienia niecodziennej sceny jest wielu. Przed wyjściem z samolotu odbywa się gruntowny przegląd sanitarny pasażerów, przylatujących wprawdzie z Amsterdamu, ale tak naprawdę to z całego świata. Za pomocą specjalnych przyrządów mierzą nam temperaturę, wodząc każdemu po czole czerwoną laserową kropką, a od wybranych losowo pobierają również próbki śliny spod języka. Co innego słyszeć o środkach zapobiegawczych przed szerzeniem się epidemii, a co innego uczestniczyć w tym całym procederze. Czujemy lekki niepokój. Potem jeszcze inwigilacja na temat miejsca naszego pobytu w najbliższym czasie na wypadek, gdyby jednak któryś z pasażerów okazał się być zakażony grypą, po czym możemy rozpocząć naszą przygodę.
Zgodnie z radami, jakich udzieliła nam przed wyjazdem pewna młoda osoba, doktorantka sinologii Uniwersytetu Warszawskiego, która ma za sobą wiele podróży do Chin i innych krajów azjatyckich, wymieniamy pieniądze w lotniskowym kantorze. Gdybyśmy o tym zapomniały w euforii podróżowania, na próżno szukałybyśmy czynnego w niedzielę banku na mieście. Wędrujemy szerokimi korytarzami, rozglądając się za informacją, gdy nagle zza jednej z lad wśród przedstawicielstw linii lotniczych i biur podróży spostrzegamy machające do nas uśmiechnięte, młode, elegancko ubrane Chinki. Patrzymy na szyld nad ich głowami z napisem: „Rent a car”. Odwzajemniamy przyjacielski gest, ale kręcimy głowami przepraszająco.
– Miło byłoby poszwendać się wypożyczonym autkiem – komentujemy, bo wtedy jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z tego, jakim wyzwaniem jest ewentualne prowadzenie samochodu po ulicach chińskich miast. Nie takie jest jednak założenie tej wyprawy. Mimo to Chinki nalegają. Przywołują nas do siebie.
– Dokąd zmierzacie? – pytają perfekcyjnym angielskim. A my przypominamy sobie, jak zniechęcano nas do wyjazdu, bo nie znamy chińskiego. Wtedy jeszcze nie wiemy, że to tylko miłe początki.
– Wyspa Putuo Shan niedaleko Hangzhou, tam planujemy dotrzeć na początek – informujemy chyba tylko po to, aby zagadać, sprawdzić, jak wygląda komunikacja z Chinkami. Widzimy uznanie na ich twarzach. Nie jest to miejsce powszechnie odwiedzane przez turystów z innych kontynentów, w odróżnieniu od Azjatów, którzy tłumnie przybywają tam ze względów religijnych. Krótką wzmiankę o tym miejscu znalazłyśmy tylko w jednym z przewodników. Chinki zachowują się jakby były pracownicami profesjonalnego biura podróży.
– W jaki sposób chcecie się tam dostać? – pytają i coś sprawdzają, gdzieś dzwonią, coś notują.
Okazuje się, że wybrana przez nas droga morska potrwa całą noc. Pierwszy niebanalny nocleg spędzimy więc na promie. Kobiety dyskutują między sobą po chińsku, na zmianę dopisują coś na kartce, kaligrafując misterne znaki.
– To nazwa portu, do którego zawiezie was taksówka – informują.
– A ten fragment pokażcie sprzedającemu bilety na statek – tłumaczą po angielsku, podając cenny papier, dzięki któremu zrozumieją, gdzie nas pokierować wszyscy, których w ciągu najbliższych godzin spotkamy na naszej drodze. Jedna z Chinek zostaje na posterunku, a druga odprowadza nas do taksówki, którą zdążyła wezwać. Żegnając się z nami, dopisuje jeszcze na kartce numer swojego telefonu.
– Tak na wszelki wypadek, gdybyście się gdzieś w Chinach pogubiły - mówi.
Miły gest serdeczności. Zdaje się być nam wdzięczna, że skorzystałyśmy z jej pomocy. Przez chwilę rozmawia z kierowcą. Wszystko ustalone.
– Xie, xie – dziękujemy, sprawdzając działanie słów, które jako pierwsze opanowałyśmy po chińsku. Co za przyjemny początek, angielski działa, przychylność Chinek – zaskakująca. Kiedy taksówkarz wyrzuca nas w pobliżu portu, uderza upał. Nie skwar, spiekota, jaką znamy z Europy, ale oblepiający żar, który sprawia, że ubranie przykleja się do wszystkich części ciała, makijaż spływa w mgnieniu oka i przestajemy już myśleć o tym, jak wyglądamy, a zaczynamy kombinować, jak przetrwać. Nie pora jednak na narzekania, bo wkrótce zaczną się schody. Jakie tam schody, zaledwie małe schodki, bo okazuje się, że jesteśmy wprawdzie w porcie, ale nie w tym. Wychodzimy na ulicę. Pstrykamy pierwsze fotki na tle chińskich napisów. Ludzie się do nas uśmiechają. Niektórzy zagadują i nie jest trudno ich zrozumieć. Ciekawi ich, dokąd zmierzamy. Pokazujemy naszą kartkę i już znamy kierunek, w którym powinnyśmy się udać. Idziemy wzdłuż ulicy. Jadące taksówki zwalniają. Kierowcy, patrząc na naszą kartkę, nie proponują podwózki, ale kiwają głowami, co znaczy, że wybrałyśmy słuszną drogę, a miejsce, gdzie się udajemy, nie jest zbyt odległe. Wkrótce zrozumiemy jednak, że nasze „blisko” i „małe” w Chinach, w odniesieniu na przykład do miast, ma się nijak do określeń, jakich powszechnie używamy. W Chinach odległości są przeogromne, a posągi, świątynie, budynki – olbrzymie. Zlane potem docieramy do właściwego portu. W kasie pokazujemy cenne notatki, a reakcja siedzących w okienku Chinek zaskakuje nas zupełnie. Wpadają w histeryczny chichot i zerkają na nas, nie mogąc opanować śmiechu. Podobne sytuacje będą się powtarzały potem jeszcze wielokrotnie w czasie naszej podróży. W miejscach, gdzie niezbyt często bywają cudzoziemcy, taki sposób porozumiewania się budzi rozbawienie. Wołają innych pracowników i wszyscy zachowują się podobnie. Na szczęście jest wśród nich młody chłopak, który łamanym angielskim oferuje nam sprzedaż biletów. Oddychamy z ulgą. Początkowo proponuje nam podróż w dwuosobowej kabinie, ale przecież nie o to nam chodziło, żeby się izolować, a wręcz przeciwnie. Nieco tańsze są miejsca w czteroosobowych kajutach. Brniemy dalej. W ośmioosobowych cena spada do równoważnej przejazdowi pociągiem na trasie Warszawa – Zakopane. Dla zasady pytamy jeszcze o bardziej hardcorową wersję, ale tutaj już nasz bileter okazuje się być stanowczy i nie daje się wciągnąć w dalszą dyskusję. Z jego zagadkowej miny odczytujemy, że taka możliwość istnieje, ale pewnie nie dla nas jest przeznaczona, a dla miejscowych – może.
Do odjazdu promu mamy kilka godzin. Chowamy plecaki do szafek w poczekalni i fotografujemy opisane chińszczyzną schowki, żeby potem trafić do właściwych, po czym idziemy rozejrzeć się po okolicy. Bagaż już nie ciąży, więc odzywa się uśpiony emocjami głód. Tak, teraz trzeba tylko znaleźć przytulne miejsce i oddać się błogiemu lenistwu. Trafiamy do małej, rodzinnej knajpki zaaranżowanej w pomieszczeniu podobnym do garażu. Wygląda swojsko, jest czysto, a nad wejściem wywieszone są zdjęcia serwowanych potraw. Wchodzimy, sądząc, że tutaj nie będzie kłopotu z zamówieniem, bo wskażemy palcem i już, ale tak nam się tylko wydaje. Prosimy o apetycznie wyglądającą potrawę z ryżu polanego sosem z kawałkami mięsa i jarzynami, by po chwili dostać na stół pokrojonego w centymetrowej grubości plastry gotowanego kurczaka na zimno. Pani podająca do stołu uśmiecha się serdecznie, jakby była dumna z niespodzianki, jaką nam sprawiła. Jej zdaniem widocznie to właśnie danie będzie dla nas najbardziej odpowiednie. Może reklama nad wejściem ma jedynie zwabić głodnych przechodniów, a w kuchni jest tylko drób. Nieważne, jest kurczak, więc zjemy kurczaka. Próbujemy tłumaczyć, że chciałybyśmy, aby nam go podgrzali, ale na próżno. Właścicielka nie rozumie. Prowadzi nas nawet do kuchni, abyśmy pokazały, o czym marzymy, ale nie ma tam niestety żadnej kuchenki. Kapitulujemy. Kiedy z konsternacją przystępujemy do jedzenia, gospodyni przynosi nam sos sojowy, przyprawy i jest już lepiej. Do tego podaje zimne piwo. Po chwili zastanowienia dochodzimy do wniosku, że jeśli chcemy przetrwać, to musimy jeść i pić to, co nam oferują. Dlatego nalewamy piwo do szklanek i delektujemy się smakiem. Tego kurczaka będziemy wspominać pewnie do końca życia, podobnie jak zielony groszek i sałatkę z liści dyni na tarasach ryżowych, a także dania serwowane nam w czasie rejsu bambusową łodzią na rzece Lijiang. Przy stole obok siedzi mała, może dziewięcioletnia, czarnowłosa oczywiście dziewczynka i uparcie kaligrafuje coś w zeszycie. Jest w tym nieprawdopodobnie sprawna. Bardzo się zdziwimy, gdy po chwili odezwie się do nas po angielsku i przedstawi się. Potem to właśnie dziewczynka podpowie mamie, jak w znanym nam języku podać cenę za jedzenie. Siedzący przy sąsiednich stołach Chińczycy zerkają w naszym kierunku, nie przerywając jedzenia. Robią to dyskretnie. My z równą kurtuazją, nie przyglądając się nazbyt natarczywie, mamy okazję obserwować, jak jedzą „Tambylcy”. Z rodziną, znajomymi, przy jednym, zwykle okrągłym stole, z jednego kociołka, z którego nakładają ryż do malutkich miseczek. Nieważne, czy to elegancka restauracja, czy najbardziej obskurnie wyglądający bar przy ruchliwej ulicy lub w podziemiach, czynność spożywania posiłku pochłania ich całkowicie. Z niebywałą zręcznością oddzielają w zamkniętych ustach kurze mięso od kości, przetransportowane z talerza oczywiście pałeczkami. Bezkarnie wypluwają kostki i inne nienadające się do przeżucia kawałki pod nogi albo na stół w okolice talerza. Mlaskają przy tym, siorbią i bekają. Wydawanie takich właśnie odgłosów jest nie tylko wskazane, ale traktuje się jako komplement dla kuchni i wyrazy uznania dla gospodarza. Reguły zachowania przy stole dopuszczają wszystko z wyjątkiem zostawiania pustego talerza po posiłku. Sugerowałoby to, że jedzenia było za mało.
Z zapasem nowych sił postanawiamy rozejrzeć się trochę po mieście. Jesteśmy właściwie gdzieś na obrzeżach Szanghaju, w starej dzielnicy portowej. Na próżno więc wypatrujemy drapaczy chmur, o których tyle słyszałyśmy. Po obu stronach ulicy mijamy stare domy, na parterze których znajdują się sklepy i sklepiki z najróżniejszymi i najpotrzebniejszymi artykułami, knajpki i restauracje. Murowane balkony okratowane żelaznymi prętami wyglądają jak ptasie klatki. Na zewnątrz przymocowane są wysięgniki z metalowych rurek służące do suszenia bielizny i ubrań, co w wątpliwy sposób dekoruje budynki. Skręcamy na targ, który z zewnątrz wygląda jak giełda kwiatowa egzotycznych roślin, ale już następna alejka obfituje w różnego rodzaju faunę akwarystyczną, a w kolejnych jedna na drugiej stoją klatki z ptakami, wiewiórkami, kotami, kociętami, szczeniakami, plastikowe wanny z żółwiami, żabami, węgorzami, pancernikami i innymi żyjątkami wodnymi oraz zbiorniki pełne ryb. Na razie podziwiamy zacięcie hodowlane Chińczyków, ale już wkrótce dowiemy się, że taki targ jest raczej bogato zaopatrzonym sklepem z żywnością, a oferowane zwierzaczki lądują potem wyśmienicie przyprawione na talerzach. Mówi się, że Chińczyk zje wszystko, co ma cztery nogi i nie jest stołem. Wychodząc z targu, przechodzimy koło straganu obwieszonego setkami małych bambusowych koszyczków z zielonymi pasikonikami, cenionymi ze względu na swój śpiew. Ludzie lubią słuchać ich cykania, bo dobrze ono wróży. Cudzoziemcy często mylą te muzykalne małe stworzonka ze świerszczami, które nazywane przez Chińczyków „końmi z dzwoneczkami” albo „muzykalnymi gąsienicami” czy „niebiańskimi ważkami” hodowane są, żeby na nich zarabiać. Codzienna ich pielęgnacja wymaga dużej delikatności, a wytrwała tresura skutkuje osiąganiem najlepszych wyników w walce. Istnieje wiele pradawnych metod hodowli, a Chińczycy uprawiają ten rodzaj sztuki od ponad tysiąca lat. Napisano nawet dzieła strategiczne o tresurze w stajniach dla świerszczy. Za panowania jednego z cesarzy z dynastii Ming walki świerszczy cieszyły się na dworze wielką popularnością. Urzędnikom kazano je wyłapywać. Wszyscy zaczęli polować na świerszcze i hodować je. Wkrótce ich ceny podskoczyły tak bardzo, że dobry świerszcz był droższy od nefrytu.
Wracając do portu, mijamy liczne w tym miejscu, bardziej lub mniej eleganckie restauracje. Nad wejściem do każdej z nich wiszą kuliste, czerwone, jedwabne lampiony. W Chinach miernikiem jakości jadłodajni nie jest stylowe wyposażenie, ale wydobywający się z jej wnętrza hałas. Pełna knajpa to gwarancja dobrej kuchni. Klatki ze zwierzakami i akwaria z żyjątkami wodnymi nie są tu ozdobą, lecz swoistym menu, z którego można wybrać określony posiłek. Sukces kulinarny to przede wszystkim świeże, dobrej jakości składniki. Mięso z zamrażalnika nie ma szans, a wrzucana do garnka kura musi się jeszcze szamotać.
Przy wejściu do portu sprawdzane są bilety, a panie od razu kierują nas do odpowiedniej poczekalni. Tutaj nie ma miejsca na dowolność, każdy wie, dokąd się udać. Hala podzielona jest rzędami plastikowych krzeseł na sektory. W każdym z nich znajdują się podróżujący w określonych kierunkach. Szybko orientujemy się, że taka organizacja eliminuje jakikolwiek błąd znalezienia się w niewłaściwym miejscu, czy trafienia na zły pokład. Bardzo nam się to podoba, bo ani z tego, co jest napisane na monitorach, ani tym bardziej z tego, co słyszymy przez megafony, nie jesteśmy w stanie wychwycić nawet nazwy miejscowości. Wsłuchujemy się w melodyjny głos płynący z głośników. W odpowiednim momencie bramka na końcu poczekalni otwiera się. Wszyscy, jak na komendę, wstają i formują kolejkę, a kontrolerzy zaczynają sprawdzać bilety i wpuszczać podróżnych do wąskiego korytarza obudowanego metalowym płotem. Wije się on wzdłuż ulicy, by po kilkuset metrach doprowadzić wszystkich na nadbrzeże portowe. Duża liczba pasażerów świadczyć może o tym, że popłyniemy nie byle jaką jednostką. Sunąc w tłumie ludzi, wyobrażamy sobie, jak wielki i okazały będzie nasz prom – pewnie podobny do tych pływających po Morzu Śródziemnym, z wieloma piętrami oświetlonych pokładów. Jakież jest nasze zdziwienie, kiedy idący przed nami wchodzą po trapie na długi wprawdzie, ale wcale nie tak okazały statek. Później okaże się, że jest on, owszem, rozbudowany, ale w dół. Sprawdzające po raz kolejny bilety, elegancko ubrane w granatowe uniformy stewardesy upewniają nas w przekonaniu, że znajdujemy się we właściwym miejscu. Przechodzimy za wszystkimi do schodów prowadzących w dół, gdzie kolejna para obsługi promu, patrząc na siebie porozumiewawczo, a potem na nas, kieruje dalej w dół. Na następnym piętrze znów przegląd biletów i kolejne Chinki, jakby zaniepokojone, niepewnie pokazują tym razem już całkiem wąskie, kręcone, metalowe schodki prowadzące pod kolejny pokład. Rozglądamy się wokoło. Przed nami i za nami już tylko faceci. No cóż, same chciałyśmy socjalizować się z miejscowymi, chociaż może trochę przesadziłyśmy. Nie zdążamy jednak wpaść w panikę, bo po krótkim zastanowieniu ostatnie na naszej trasie bileterki dochodzą do wniosku, że na dnie jednostki nie jest miejsce dla nas, że może omyłkowo sprzedano nam takie bilety i wołają z powrotem. Nie bez trudu przeciskamy się krętymi schodkami, wracając na wyższe piętro. Opatrzność jednak nad nami czuwa. Nie możemy uwierzyć, że na razie wszystko idzie zgodnie z naszym ogólnym planem.
– Dopłyniemy koło ósmej rano – mówią kobiety, w których kajucie czekamy na satysfakcjonujące nas rozwiązanie zakwaterowania. Pochodzą z Birmy, matka z mężem i dwiema córkami. Wszyscy tachają po ciężkim kartonie i tłumaczą, że na Putuo Shan jadą turystycznie.
– Bez bagażu, żadnych plecaków, toreb? – pytamy.
– Tak – odpowiadają z uśmiechem.
Dziwią się, że my się dziwimy, jakby to był najnormalniejszy sposób podróżowania. U nas każdy miałby po trzy walizki.
Trochę radości, a po chwili, ku naszemu niezadowoleniu, okazuje się, że spędzić tę noc mamy w dwóch odległych od siebie kabinach, nie wiadomo gdzie. Jednak stanowczy opór przed takim rozwiązaniem powoduje, że zostajemy zaprowadzone do pustego pomieszczenia, w którym znajduje się dziesięć piętrowych łóżek. Bardzo eleganckie jest to określenie w odniesieniu do drewnianych skrzynek zbitych z surowych desek, przy czym każda z nich ma wprawdzie odpowiednią szerokość, ale zapewniać może względny komfort jedynie przeciętnego wzrostu Chińczykowi. My natomiast, oscylujące około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu, musimy się składać to na jedną, to na drugą stronę i zawsze nam nogi zwisają gdzieś poza. Na domiar złego w suficie znajduje się rura wentylacyjna tłocząca do wewnątrz zimne powietrze, ale na szczęście skierowana jest w stronę podłogi po środku pomieszczenia. Poza tym mamy śpiwory, więc bez obaw, damy radę. Udajemy się do łazienki. W kranach zimna woda, lecz to nie przeszkadza przy panującym nadal upale. Zaglądamy do toalety i stajemy jak wryte. Czytałyśmy co nieco o sanitariatach chińskich, widziałyśmy je na filmach, ale to nie to samo, co doświadczyć tej przygody na własnej skórze. Przez środek ciągnie się rząd kabin przedzielonych metrowej wysokości przepierzeniami, w których z trudem można się zmieścić. Pod nimi biegnie metalowy rów głębokości kilkudziesięciu centymetrów, w którym wartkim nurtem płynie woda. Porywa ona wszystko, co do niej wpadnie. Szybko opuszczamy to dziwaczne miejsce, zdając sobie sprawę z faktu, że do rana nic się tam nie zmieni i chciał nie chciał, trzeba będzie tam zawitać ponownie. Wracamy do kajuty. Wbijamy się w nasze skrzynki i zapadamy w twardy sen. Po minionej nocy spędzonej przy wtórze silników samolotowych warkot maszyn promowych wcale nie przeszkadza. Gdyby nagle zapanowała cisza, pewnie nie pozwoliłaby nam usnąć.
Rano budzi nas jakiś ruch, ktoś wychodzi z naszej kabiny. Spod uchylonych powiek obserwujemy pozostałe łóżka, wszystkie zajęte przez mężczyzn leżących z otwartym oczami i bacznie się nam przyglądających. Przetrzymujemy ich, dosypiając i – kiedy postanawiamy wstać – nasza kabina jest znowu pusta. Bez skrępowania ubieramy się i po porannej ablucji pakujemy plecaki. Wychodzimy na górny pokład. Tam okazuje się, że czekają nas jeszcze trzy godziny drogi. Mijamy kolejne wyspy. Na brzegach trwa wielka budowa. Wysokie żurawie wyciągają w górę swoje szyje, wznosząc nowe fabryki, biurowce i domy mieszkalne. W portach, jak sterty drewnianych klocków, ustawione są setki kolorowych kontenerów zapełnionych butami, komputerami, telewizorami, swetrami, rękawiczkami, zabawkami, stołami, krzesłami i nie wiadomo czym jeszcze. Aż trudno sobie wyobrazić, że co dzień są one ładowane na statki i każdy z nich trafia w ściśle określone miejsce na świecie. Podobne składy pojemników kontenerowych widywać będziemy również w głębi lądu z okien pociągów i autobusów dalekobieżnych.
Stoimy wśród innych, nie do końca jeszcze obudzonych pasażerów. Jedni wypatrują czegoś w oddali, inni przeciągają się, masują ramiona i kark, kręcą głowami i rozciągają barki. Mężczyźni, podobnie jak kobiety w różnym wieku, bez skrępowania oczyszczają nosy i gardła, bezceremonialnie charcząc i spluwając za burtę. Dzielnie znosimy obce nam formy zachowań, chociaż łatwo nie jest! Chińczycy wydają z siebie wszystkie odgłosy, jakie tylko człowiek może z siebie wydać. Jak kaszlą czy kichają, to bynajmniej nie czują potrzeby, żeby zasłonić usta. Również nasze, z pozoru niewinne zachowania budzą z kolei odczucie obrzydzenia u nich. Do takich należy lizanie znaczków przyklejanych na kartkę lub list przy okienku pocztowym, czy też wycieranie nosa w chusteczkę w miejscu publicznym i chowanie jej do kieszeni. Co kraj, to obyczaj. Wykorzystujemy tę wiedzę w noc przed odlotem do Polski, wracając z międzynarodowego przyjęcia taksówką, kiedy kierowca zatrzymuje się na skrzyżowaniu, otwiera drzwi i spluwa siarczyście na ulicę. Niemka Lena, która nam towarzyszy, ostentacyjnie wyjmuje chusteczkę i dmucha nos. Taksówkarz patrzy na nią z obrzydzeniem. Chichocząc komentujemy wydarzenie w nam tylko znanym języku polskim, bo cóż nam pozostaje, jeżeli Deng Xiaoping, architekt odpowiedzialny za otwarcie Chin na zagranicę, wyznaje pogląd mający zwłaszcza w Chinach bardzo wielu zwolenników, że ludzkie ciało musi być regularnie uwalniane od zgromadzonych szkodliwych gazów i płynów przez plucie, bekanie i puszczanie bąków. Wpływa to bowiem na polepszenie ogólnego stanu zdrowia.
------------------------------------------------------------------------
W niezwykły sposób o tej jednej z małych zabaw Chińczyków pisze włoski dziennikarz Tiziano Terzani w swej książce pt. Zakazane wrota, przeł. K. Żaboklicki, Warszawa 2011 (przyp. red.).
Deng Xiaoping (1904-1997) – chiński przywódca komunistyczny, który był znaczącą postacią w Chińskiej Republice Ludowej od lat siedemdziesiątych, inicjator wielu reform społeczno-gospodarczych (przyp. red.).