- W empik go
Chirurg - ebook
Chirurg - ebook
Okrutna cena mrocznych żądz
Martynka Hemerska obchodzi swoje dwunaste urodziny. W prezencie dostaje króliczka, o którym od lat marzyła. Zachwycona wychodzi narwać mu trawy. Z tego spaceru nigdy już nie wraca. Jej okaleczone i zbezczeszczone ciało zostaje znalezione niedaleko cmentarza na Naramowicach w Poznaniu.
Porucznik Dagmara Madej, zwana Zbójem, oraz jej koledzy z komendy Freddy i Harry rozpoczynają śledztwo, które odsłania wstrząsającą prawdę.
Nowa seria inspirowanych realnymi wydarzeniami thrillerów Michała Larka to zaproszenie w najbardziej mroczne zakamarki umysłu mordercy!
Michał Larek – pisarz, wykładowca i autor podcastu Zabójcze opowieści. Pracuje w Instytucie Filologii Polskiej UAM w Poznaniu (Zakład Literatury i Kultury Nowoczesnej). Bada techniki przyciągania uwagi odbiorcy i prowadzi warsztaty ze storytellingu. Autor serii kryminalnej Dekada oraz współautor Martwych ciał i Mężczyzny w białych butach (wraz z Waldemarem Ciszakiem).
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65891-89-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nagle zahaczył o coś nogą. Syknął gniewnie, ale utrzymał równowagę. Wyciągnął z kieszeni spodni chustkę i wytarł nią spocone czoło. Mimo jesiennego chłodu, było mu bardzo gorąco. Ze zdziwieniem zorientował się, że jest zdyszany. Biegłem – pomyślał. Ale dlaczego?
Schował mokrą chustkę i rozejrzał się wokół siebie. Miał wrażenie, że ktoś dla makabrycznego żartu uśpił go podstępnie, a potem wyrzucił w jakimś dziwnym i pogrążonym w ciemnościach miejscu.
Przetarł oczy. zdezorientowany Nie miał bladego pojęcia, gdzie się znajduje.
Gdy wytężył wzrok, dostrzegł tlące się gdzieniegdzie światełka. Zaintrygowany ruszył przed siebie, żeby po chwili ze zdziwieniem stwierdzić, że źródłem tych wątłych światełek są… znicze ustawione na nagrobkach.
Przystanął.
Gdy doszło w końcu do niego, że znajduje się na cmentarzu, cofnął się o krok. Wtedy na szyi poczuł muśnięcie. Odwrócił się gwałtownie, czując, że oblewa go fala gorąca.
To była gałązka jakiegoś krzewu.
Pokręcił głową i omiótł wzrokiem okolicę. Powoli przyzwyczajał się do ciemności, którą próbował przejrzeć na wylot. Zobaczywszy znajomy zarys kapliczki oświetlonej mizernym światłem lekko wygiętej lampy, uprzytomnił sobie, że jest na swoim ulubionym naramowickim cmentarzu.
– Co ja tu robię? – szepnął, odzyskując jednocześnie wewnętrzny spokój.
Sięgnął do kieszeni skórzanego płaszcza i wydobył z niej latarkę. Zapaliwszy ją, ponownie ruszył przed siebie. W trakcie niespiesznego marszu zaczął udzielać się mu całkiem przyjemny nastój. Gdy minął kapliczkę i wkroczył w jedną z alejek, zanucił Kawiarenki.
Szedł coraz pewniejszym krokiem, oświetlając z zainteresowaniem mijane obiekty. W końcu zatrzymał się przy nagrobku położonym pod wysokim rozłożystym drzewem. Wbił wzrok w marmurową płytę, do której przytwierdzono wizerunek uśmiechniętej dziewczyny.
Przyklęknął, przeżegnał się, zmówił Ojcze nasz.
Przez chwilę trwał w bezruchu, skupiając się na czarno-białych migawkach, przelatujących mu pospiesznie przez głowę. Ponownie przeniósł się do tego smutnego piątku sprzed niemal dwudziestu lat. Kondukt, matka ubrana na czarno, szlochający ojciec, grabarze o brzydkich kartoflanych twarzach, stare zawodzące baby. No i Joasia, jego starsza siostra, ułożona w trumnie jak do snu, ze złożonymi rękami, w których tkwił czerwony różaniec. Blada, nieruchoma, czarnowłosa piękność. Dopiero po jej śmierci mógł się w nią wpatrywać do woli.
Przyglądając się tym obrazom, czuł dziwny, niczym niezmącony spokój. Tak jakby oglądał po raz kolejny doskonale znany mu film w telewizji, którego akcja osadzona była w bardzo miłym, zacisznym miejscu. Bo czyż jest coś milszego niż cmentarz? Oddzielona od gwaru ulicy, zamknięta przestrzeń, w której można odetchnąć, ukoić skołatane nerwy.
Przeżegnał się raz jeszcze, wstał i otrzepał energicznie spodnie. Podmuch wiatru sprawił, że zapiął kurtkę pod samą szyję.
W oddali zaskrzeczało jakieś ptaszysko.
Rozglądając się wokoło, czuł, że podnosi mu się ciśnienie. Parę metrów dalej dostrzegł grób, ozdobiony szczodrze kwiatami i dogasającymi już zniczami.
– Świeżynka – szepnął i wysunął lekko język.
Wziął duży oddech i po chwili poczuł delikatny zapach roznoszonego przez wiatr dymu, który uwielbiał. Przez jego ciało przeszedł dreszcz. Przymknął na chwilę oczy i przypomniał sobie nagie kobiece ciało. Martwe ciało. To, które wykradł w lutowy piątek z tutejszej kapliczki.
Westchnął, otworzył oczy i zerknął na skrzynkę tkwiącą pod ławką przy grobie siostry. Wyciągnął z niej składaną saperkę własnej roboty, zagwizdał raz jeszcze Kawiarenki i podszedł do nowego grobu. Miał wielką nadzieję, że spoczywa tam jakaś kobieta.
Wbił wzrok w tabliczkę przytwierdzoną do krzyża i uśmiechnął się nieznacznie. Tak, to była kobieta, a właściwie młoda dziewczyna.
– Wioletta Amberska, urodzona w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku – odczytał szeptem i natychmiast uzmysłowił sobie, że właśnie wtedy w Jeziorze Bytyńskim utonęła jego Joasia. Westchnął, potarł nos i doczytał w myślach: „Zmarła 25 października 1982 roku”.
Przez chwilę trwał w bezruchu. Potem sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, żeby się upewnić, że jest w niej scyzoryk myśliwski, którego zawsze używał do tej roboty. Był. Krew zaczęła szybciej krążyć w jego ciele.
Rozłożył saperkę, rozejrzał się nieuważnie wokoło i wbił ją w usypany spulchniony kopiec. Kiedy odrzucił pierwszą ziemię, zaczęło mu dzwonić w uszach.
Przymrużył oczy i zaczął pospiesznie rozkopywać grób, oddając się całkowicie tej ekscytującej czynności. Napędzała go myśl, że już za chwilę wyciągnie nieboszczkę, rozbierze ją, dotknie czule, a potem wydobędzie scyzoryk i wytnie ulubione, ukochane kawałki…
Ale dokładnie w chwili, w której przyłożył ostrze do dużej zimnej piersi, rozległ się jakiś straszliwy krzyk, a jego oczy zostały zaatakowane przez agresywny strumień światła.
Przerażony wypuścił z ręki saperkę.
Nocną ciszę zakłócił wściekły ryk:
– Stój, popierdoleńcu!
– Gleba, gleba!
– Zostaw ją!
Przerażony zamknął powieki i zakrył rękoma twarz, czekając na bolesne ciosy. Strach ścisnął go za gardło tak mocno, że osunął się bezwładnie na ziemię. Zapadła ciemność, którą po jakimś czasie zaczęły zakłócać znane mu pijackie nawoływania. Poruszył się na łóżku. Był cały spocony.
Gdy zorientował się, że śnił, spojrzał na uchylone okno wychodzące na ulicę. Przetarł oczy i usiadł.
Doszedłszy do siebie po tym wstrząsającym śnie, poczuł żal. Jeszcze parę sekund wcześniej był przecież o krok od wielkiej rozkoszy, przyglądał się martwemu ciału, które miał niebawem pozbawić dwóch dużych piersi i jeszcze czegoś, co jest najcudowniejsze na świecie. Na myśl o tym poczuł silny ucisk w podbrzuszu.
Wstał z łóżka, wzuł laczki, narzucił na siebie sweter, który wisiał na krześle, i skierował się ku drzwiom. Wyszedł na korytarz, skręcił do kuchni, usiadł przy stole, na którym leżała blacha pełna jabłecznika. Ukroił sobie kawałek i zaczął jeść, rozkoszując się jego niepowtarzalnym smakiem.
Potem poczłapał do toalety. Ściągnął spodnie, usiadł na plastykowej zimnej klapie i oparł się o zbiornik spłuczki. Po raz kolejny wrócił do sceny sprzed lat, od której wszystko się zaczęło. Uwielbiał ją odtwarzać w myślach.
Doszedł, charcząc jak zwierzę. Wytarł się, wyszedł z łazienki i poszedł do kuchni. Wypił parę łyków kranówki i stanął przed kalendarzem ściennym. Zerwał kartkę i przyjrzał się nowej.
– Dwudziesty dziewiąty października – odczytał na głos datę, po czym zgniótł kartkę w dłoniach. – Jutro mamy piątek. To dobrze.
Ziewnął i ruszył z powrotem do sypialni. Lubił piątki, dobrze mu się kojarzyły. Z końcem tygodnia, ze specjalnymi mszami, takimi jak droga krzyżowa, z kinem, z czasem dla siebie. Gdy nacisnął klamkę, wiedział już, że po pracy pójdzie na cmentarz i znajdzie sobie jakieś dobre, świeże ciało.
Cmoknął z zadowoleniem i po chwili ułożył się na łóżku. Po paru sekundach zasnął głębokim snem i zaczął dziarsko pochrapywać.
Śniło mu się, że stoi w prezbiterium wśród ministrantów, patrzy na wiernych i jednocześnie wsłuchuje się w znakomicie wygłoszone kazanie arcybiskupa. Uwielbiał go słuchać, czuł wówczas, że świat, w tym on sam, jest otoczony opieką i mimo wszystkich złych rzeczy, jakie mają miejsce na ziemi, można sobie dalej skromnie żyć.2
– Jesteś moim najpiękniejszym urodzinowym prezentem – szepnęła Martynka, zbliżając swoją roześmianą twarz do króliczego pyszczka. – Nazwę cię… nazwę cię…
Zamyśliła się.
– Nazwę cię… Kruszynkiem… Bo ty chyba chłopiec jesteś, prawda? – spojrzała na niego wnikliwie. – Tak przynamniej twierdzi tata.
Odstawiła swojego nowego pupilka do kartonu wypełnionego słomą i pogłaskała go czule. Była w wyśmienitym humorze. O króliku marzyła od przeszło dwóch lat. Rodzice ciągle wynajdywali jakieś problemy – mówili, że jest za mała, że szybko jej przejdzie ochota na opiekowanie się zwierzęciem, że to zbyt odpowiedzialne, i tak dalej, i tak dalej. W końcu gdy zwątpiła, że zostanie szczęśliwą posiadaczką stworzenia o dumnej łacińskiej nazwie Oryctolagus cuniculus, którą poznała na lekcji przyrody, nastąpił zwrot akcji. Oto w dniu urodzin, gdy otworzyła po przebudzeniu oczy, zobaczyła, że po kołdrze kica sobie jak gdyby nigdy nic królik. A gdy wydała z siebie dziki okrzyk radości, w progu stanęli uśmiechnięci rodzicie. „Wszystkiego najlepszego, Kwiatuszku” – powiedzieli. A ona wtedy zerwała się z piskiem z łóżka i wyściskała ich za wszystkie czasy.
– Pewnie jesteś głodny, prezenciku – stwierdziła i spojrzała na zegar zawieszony nad jej biurkiem. Paręnaście minut temu minęła szesnasta.
Podeszła do tornistra, wyjęła z niego frotkę i zawiązała swoje długie jasne włosy w końską kitkę.
– Pójdę na łąkę i narwę ci trawy, Kruszynusiu – rzuciła wesoło i wybiegła z pokoju.
Gdy zakładała w korytarzu czerwoną kurtkę, usłyszała głos mamy dobiegający z głębi mieszkania. Założyła kozaki i poszła do kuchni.
– Wołałaś mnie?
Mama uśmiechnęła się promiennie i wskazała głową stół, na którym stał piękny, kolorowy tort ze świeczkami.
– Ciocia przed chwilą przyniosła – oznajmiła.
Martynka podbiegła do stołu i przez chwilę przyglądała się zachwycona cukierniczemu arcydziełu.
– Piękny, prawda?
– Przepiękny! – wykrzyknęła dziewczynka. – Ciocia jest genialna!
Mama przytaknęła głową.
– Liczba świeczek się zgadza? – zagadnęła.
Martynka zmrużyła oczy i bezgłośnie policzyła świeczki.
– Zgadza się – odparła. – Dwanaście.
– W takim razie zabieram się za naleśniki – powiedziała mama, po czym schowała tort do lodówki. – Wychodzisz z domu? – zapytała jeszcze, wyciągając z szafy dużą patelnię.
– Idę narwać trawy dla Kruszynka!
– Dla Kruszynka?
– Tak nazwałam królika!
Mama zaśmiała się.
– No tak. Pasuje do niego doskonale. Ten zwierzak jest tak milutki.
– Prawda?
– Martynuś, tylko wróć szybko. Za godzinę zaczynamy twoje urodziny. Goście zaczną się niebawem schodzić.
Martynka chwyciła jabłko z drewnianej miski, ugryzła i z pełną buzią zapytała, czy naleśniki będą z dżemem truskawkowym.
– Będą, jeśli w drodze powrotnej wstąpisz do babci i weźmiesz od niej słoik – to powiedziawszy, mama pogłośniła radio, z którego głośników zaczęły wydobywać się pierwsze takty Kawiarenek.
– Idziesz na łąkę przy cmentarzu?
– Tak.
– W takim razie zerknij na grób dziadka i sprawdź, czy nie trzeba wymienić kwiatów.
– Dobrze, mamusiu!
– Tylko nie zapomnij o tym dżemie!
– Nie zapomnę, za bardzo go lubię! – Martynka zamlaskała głośno, zachichotała i wybiegła na korytarz. Po chwili trzasnęły drzwi wyjściowe.
Mama, nucąc ulubioną piosenkę Ireny Jarockiej, podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. Po chwili dostrzegła córkę, która rozmawiała z Maksem, jej siedemnastoletnim kuzynem, mieszkającym na równoległej ulicy.
Ale ona wyrosła – przeszło jej przez myśl. – Gdybym jej nie znała, pomyślałabym, że to czternastoletnia albo piętnastoletnia pannica. Dzieci teraz szybciej dojrzewają. Ja w jej wieku wyglądałam jak niewinny szczypiorek.
Uśmiechnęła się bezwiednie, odprowadzając dzieci wzrokiem. Gdy zniknęli jej z oczu, zerknęła na zegarek. Czasu do imprezy urodzinowej było coraz mniej. Zestresowała się tym trochę.
– Coś mnie ominęło? – usłyszała nagle. Kiedy się odwróciła, zobaczyła męża i obdarzyła go zagadkowym spojrzeniem.
– O tak – odparła. – Przegapiłeś ważny moment w życiu Kruszynka.
Mężczyzna wybuchnął śmiechem.
– A kim jest Kruszynek?
– Królikiem, którym zapewne przebiłeś wszystkie prezenty, jakie dzisiaj zostaną wręczone twojej córce.
Podszedł do niej i objął w pasie.
– Jesteś zazdrosna? – szepnął i wyszczerzył zęby.
Kobieta prychnęła.
– Chciałbyś!
– Mogę kupić ci dwa, jeśli chcesz.
– Nie chcę.
– A czego chcesz od swojego męża? – zapytał, całując ją po szyi.
– Żebyś dał mi teraz spokój, chłopie – odepchnęła go delikatnie. – Muszę zabrać się za naleśniki.
– A będą z dżemem truskawkowym?
Roześmiała się w głos i sięgnęła po ścierkę zawieszoną na uchwycie kuchenki.
– To bardzo prawdopodobne.
– Zapowiada się cudowny piątek!
– Zamiast się cieszyć jak głupi do sera, przygotowałbyś stół w salonie – rzuciła, przybierając surową minę. – Zacznijże zanosić talerze, sztućce, co?
Zasalutował.
– Tak jest, pani generał – ominął wyłożone na podłodze blachy oraz formy do ciast i podszedł do sterty talerzy, które stały na krześle.
– A gdzie jest nasza cudowna dwunastolatka? – zapytał.
– Poszła narwać trawy dla Kruszynka.
Podniósł talerze, zrobił parę kroków i zatrzymał się w progu kuchni.
– Też miałem kiedyś królika – rzucił nagle.
Zaśmiała się.
– Jak się nazywał?
– Uszatek.
– Uszatek?
– No bo miał długie uszy.
– Myślałam, że uszatek to miś.
– No cóż, mój uszatek był królikiem, kochanie.
Zmierzyła go wzrokiem.
– Czy jest jeszcze coś, czego nie wiem o twojej szalonej przeszłości? – zapytała rozbawiona.
Nie doczekała się jednak odpowiedzi. Zabrzęczał dzwonek u drzwi i jej mąż, uśmiechnąwszy się, wyszedł na korytarz.
– No to wracam do naleśników – skwitowała i wydobyła jajka z lodówki. Ubijając jajka, nuciła piosenkę opowiadającą o „miłości jak wino” Eleni, którą właśnie usłyszała z głośników.3
Pędził jak szalony. Narastające podniecenie wywoływało w nim złość, którą próbował rozładowywać, pedałując coraz szybciej i szybciej. Najchętniej rozjechałby kogoś na miazgę. W głowie kotłowały mu się obrazy, które ujrzał we śnie.
Ciemność, rozkopywanie grobu, martwe kobiece ciało, gwałtowny atak na niego.
Przymrużył oczy, wysunął brodę do przodu i wyobraził sobie, że dotyka nagich, dużych zimnych piersi. Zadrżał.
Zatrzymał się przy bramie i oparł rower o drzewo. Wyjął z siatki kwiaty i położył ją na bagażniku. Spojrzał na zegarek, dobiegała siedemnasta. Uprzytomnił sobie wtedy, że robi się powoli coraz ciemniej. Rozejrzał się wokoło.
Z cmentarza wychodziła jakaś grupka staruszek, które rozmawiały ze sobą o czymś z przejęciem. Do jego uszu dochodziły strzępki zdań: „Pani to rozumie? Wczoraj byliśmy razem z nią w kościele, a dzisiaj ja się dowiaduję, że…”, „Z kolei ona dostała jakiegoś….”, „Pani kochana, ja mam przeszło osiemdziesiąt lat…”.
Podszedł do tablicy z ogłoszeniami i przebiegł po niej wzrokiem. Gdy zobaczył klepsydrę młodej dziewczyny, której grób mu się przyśnił, poczuł, że coś mu piknęło w sercu. Zacisnął szczęki.
Wioletta, Wiola, Wiolunia…
Przepełniało go narastające pożądanie, które musiał jak najszybciej zaspokoić. Poprawił beret na głowie, wbił ręce w kieszenie jesionki. Przymknął oczy, przypominając sobie dziewczynę, którą udało mu się wykraść w lutym. Młodą, cudownie zimną, nieruchomą, posłuszną wszystkim jego zachciankom. Owszem, najadł się przy tym dużo strachu, ale warto było.
Po jego ciele rozlało się przyjemne ciepło. Szkoda, że to takie stresujące – westchnął w myślach. – Świat jest niesprawiedliwy.
– Ma pan ognia, szefie? – nagle jakiś zachrypnięty głos wytrącił go z rozkosznego odrętwienia.
Wzdrygnął się i spojrzał na intruza.
Był to niski zaniedbany mężczyzna w kufajce i kaloszach. Śmierdziało od niego alkoholem, chyba denaturatem.
– Nie mam.
– Pitolisz pan – oburzył się nieznajomy.
– Sam pan pitolisz – burknął i ruszył w stronę głównej bramy wejściowej.
– Jednego, panie, co panu szkodzi? – usłyszał za plecami.
W odpowiedzi machnął zirytowany ręką. Kiedy przekraczał bramę, poczuł, że serce zaczyna mu szybciej bić.
Ruszył energicznie w stronę kapliczki. Doszedłszy do niej, przeżegnał się. Spojrzał na zegarek. Było parę minut po siedemnastej.
Poszedł na grób siostry, włożył kwiaty do wazonu, uklęknął na jedno kolano i pomodlił się. Postał jeszcze parę minut i potem zaczął krążyć po cmentarzu w poszukiwaniu grobu Wioletty. W końcu go odnalazł. Okazało się, że był usytuowany w zupełnie innym miejscu niż to sugerował jego sen.
Przymknął oczy i przez chwilę oddawał się rozkosznym fantazjom z młodym martwym ciałem. Przerwała je nagle zimna kropla, która spadła z gałęzi poruszonej przez powiew wiatru. Dokładnie wtedy, gdy włożył penisa między zimne piersi.
Otworzył oczy i westchnął. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wrócić tu w nocy i nie rozkopać grobu, ale ostatecznie stwierdził, że jest dzisiaj na to zbyt zmęczony.
Opuściwszy teren cmentarza, usiadł na ławce, sprawdził, czy nigdzie nie ma penera w kufajce, wyciągnął paczkę klubowych i zapalił. Zaciągnął się mocno. Wypuszczając dym, zerknął w prawą stronę, gdzie majaczyła linia niewielkiego lasku, który stanowił obrzeże rezerwatu przyrody.
Jak on się nazywa? – zastanowił się. Żurawiniec chyba. Zamyślił się.
Migawka z przeszłości znowu go pobudziła. Nerwowo dopalił papierosa, a niedopałek rzucił na ziemię. Wstał i przydeptał go. Czuł, że serce wali mu jak młotem. Spojrzał na swoje ręce – drżały. Zerknął na lasek.
Oczyma wyobraźni widział, jak podniecony, dyszący, z ogniem w oczach targa martwe ciało kobiety w jego stronę.
Co robić? Co robić?
Nagle odniósł wrażenie, że lasek przywołuje go do siebie i jednocześnie obiecuje ponowne spełnienie jego sekretnych marzeń, których nikt nie rozumiał. Wiedział, że nie może się wezwaniu oprzeć. Po prostu musi się tam znaleźć.
Ciężko oddychając, wsiadł na rower i po chwili znalazł się na ścieżce. Zerknął na zegarek, zbliżało się wpół do szóstej. Gdy wystartował energicznie, minął wysokiego rosłego mężczyznę w czarnym płaszczu, a chwilę potem młodą dziewczynę spacerującą z psem. Spojrzał na nią łakomie, ale jechał dalej. Żywe kobiety mają w sobie jakiś feler. Są zbyt swobodne, nie można się z nimi dogadać, robią co, chcą. Mają gdzieś człowieka. Wymagają, żeby za nimi biegać, spełniać ich dziwaczne zachcianki. Zamiast się położyć i leżeć nieruchomo, ciągle gdzieś łażą, gadają bzdurne rzeczy, nie można za nimi nadążyć. Przyspieszył. Pedałujące stopy same niosły go w stronę lasku. Gdy znalazł się na łące i poczuł powiew wiatru, coś zgrzytnęło. Zwolnił, spojrzał w dół.
Boże święty – zasępił się, widząc, że spadł łańcuch. Dlaczego ja mam zawsze pecha? – jęknął w duchu. Dlaczego zawsze coś mi się głupiego przytrafia? Co ja takiego i komu zrobiłem?
Zatrzymał się niepocieszony, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Wyciągnął klubowe, wsunął papierosa w kącik ust i zabrał się za naprawę.
– Może pomóc? – usłyszał, gdy po krótkiej szamotaninie udało mu się wreszcie założyć łańcuch.
Drgnął i spojrzał ponuro na intruza, którym był wysoki, szczupły, długowłosy nastolatek. Twarz miał pokrytą paskudnymi krostami, na które żal było patrzeć.
– Już sobie poradziłem, dzięki – burknął.
Chłopak uśmiechnął się i pokiwał głową.
– Mnie też ciągle spada łańcuch – rzucił. Najwyraźniej miał ochotę na pogawędkę.
– Muszę lecieć, przepraszam.
– Do lasku? – zdziwił się nastolatek. – O tej porze?
Zignorował to pytanie, wsiadł na rower i wymamrotał, że musi jechać. Z wielkim impetem ruszył w stronę lasku, który coraz mocniej przyciągał go do siebie obietnicą rozkoszy. Wielkiej, choć grzesznej i zakazanej rozkoszy.4
Janek, piętnastoletni licealista, drapiąc się po twarzy, patrzył przez chwilę na odjeżdżającego pospiesznie mężczyznę. Był ciekaw, czy czasem łańcuch znowu mu nie spadnie. Według niego mężczyzna jechał za szybko i za nerwowo. Gdy zniknął mu z oczu, wzruszył ramionami i skierował się w stronę cmentarza.
Myślami wrócił do jutrzejszego wyjazdu do Hiszpanii na całe trzy tygodnie. Wkrótce całkowicie zapomniał o rowerzyście w jesionce i rozbieganym wzroku. Wyobraził sobie, że biegnie po gorącym piasku w stronę błękitnego morza wyglądającego jak wycięte z turystycznego folderu. W tym wyobrażeniu był chłopakiem bez ani jednego wstrętnego pryszcza. Ale co ważniejszego – przykuwał uwagę grupki młodziutkich dziewcząt, które stały po kolana w ciepłej wodzie i co chwilę wybuchały śmiechem, zerkając na niego z ciekawością.
Ładne sarniątka – pomyślał. Chętnie bym je upolował. Usiadł na ławce przy cmentarzu i przypomniał sobie dyskotekę szkolną, na którą poszedł jakieś trzy tygodnie temu. Przymknął oczy.
Wyobraźnia podsunęła mu scenkę, w której tańczył przytulańca z Kingą do jakiejś amerykańskiej pościelowy. Dziewczyna miała na sobie miniówkę, koszulkę z dużym dekoltem oraz czarne kozaki do kolan. Była ciepła i lekko spocona. Na karku czuł jej oddech. W pewnym momencie zrobiło mu się tak błogo, że rękoma zjechał na jej pośladki. Nie odepchnęła ich, ale wkrótce piosenka się skończyła i więcej nie miał okazji z nią zatańczyć. Podobno ktoś widział ją, jak całowała się pod koniec imprezy z jakimś chłopakiem z wyższej klasy. Przez tydzień chodził jak struty. Pragnienie dotknięcia ładnej dziewczyny coraz mocniej go prześladowało. Czasami wydawało mu się, że nie wytrzyma i rzuci się na którąś z koleżanek i dobierze się do jej piersi. Marzył o tym, żeby w końcu popatrzyć sobie do woli na dziewczęce piersi, dotknąć ich, pocałować.
Zerwał się wiatr i głośno zamknął bramkę cmentarną. Janek otworzył oczy i spojrzał na przechodzące obok niego dwie starsze panie.
– Brakuje mi go – powiedziała jedna. – Kiedy żył, strasznie mnie irytował. Ale teraz nie mogę bez niego dojść do ładu.
– Miałam tak samo, moja droga. Ale dziś już mi jego nieobecność tak nie doskwiera.
– To dobrze.
– Czas leczy rany.
Odprowadził je wzrokiem, westchnął, przejechał ostrożnie dłonią po krostach i ruszył do domu.5
Dagmara Madej, porucznik Dagmara Madej z nowo powstałego Wydziału Zabójstw Komendy Miejskiej w Poznaniu, wytarła wilgotne oczy, wbiła ręce w kieszenie jeansów i spojrzała na czubki swoich czarnych podniszczonych butów.
Za każdym razem tak to się właśnie kończyło. Smutkiem, który wywoływał stopniowo coraz dotkliwszy ucisk w piersiach. No i łzami, które ją strasznie irytowały. A potem chlaniem w piątkowy wieczór, które niekiedy przedłużało się o sobotnie popijanie i kończyło niedzielnym kacem wzmocnionym radykalną niechęcią do świata. W poniedziałek następowała zazwyczaj mobilizacja, rzeczywistość stawała się całkiem znośna, a ona sama wracała do roli znakomitego milicyjnego psa o ksywie Zbój. Jej nazwisko skojarzyło się kiedyś komuś z legendarnym zbójem zamieszkującym jaskinię w Górach Świętokrzyskich i tak już zostało.
Pociągnęła nosem, raz jeszcze zerknęła na wizerunek Zuzi, swojej nieżyjącej przyjaciółki, przytwierdzony do nagrobnej płyty, i ruszyła w stronę wyjścia. Gdy opuściła teren naramowickiego cmentarza, zasiadła za kierownicą swojego niebieskiego dużego fiata i zapaliła papierosa.
Obracając w lewej dłoni czerwono-białą paczkę marlboro, pomyślała o Harrym, charyzmatycznym przystojniaku, z którym pracowała w Wydziale Zabójstw. Jakiś rok temu po zakrapianej firmowej imprezie poszli ostro pijani do łóżka i od tamtej pory praktykowali skrycie ten koleżeńsko-erotyczny układ. Żadnej miłości, dużo namiętności – tego się konsekwentnie trzymali. Chodziło o to, żeby odreagować stres w pracy i urozmaicić sobie życie prywatne bez żadnych uczuciowych komplikacji, których Dagmara nie znosiła. Gdy oczami wyobraźni ujrzała jego przystojną twarz, poczuła nagłą ochotę na gorący seks, w którego czasie mogłaby zapomnieć o wszystkim.
Spojrzała na zegarek, była osiemnasta.
„Podobno jego żona znowu wyprowadziła się z chaty” – szepnęła jej dzisiaj na ucho Halinka Biedakowa, koleżanka z Sekcji Obyczajowej Wydziału Kryminalnego w czasie pierwszego porannego papierosa, po czym dodała: „Za wódkę. Przez ostatni tydzień non stop był na rauszu. Dziewczyna nie wytrzymała, spakowała się i zawinęła do mamusi. Chyba trzeci raz w tym roku”.
Dagmara zgasiła papierosa, przekręciła kluczyk w stacyjce i ruszyła przed siebie. Włączyła radio, ale po chwili niemal całkowicie je ściszyła. Miała ochotę na jakiegoś ostrego punka, a nie smętne melodie Eleni albo innej muzycznej mimozy. Ostatnio w kółko słuchała Kryzysu, głównie piosenki, w której Brylewski śpiewał, że „jest już zmęczony”. Ona też była zmęczona, może dlatego.
Jadąc gruntową drogą, rozglądała się uważnie po bokach. W pewnym momencie przy śmietniku dostrzegła pryszczatego nastolatka, o długich czarnych włosach, który rozmawiał z jakąś dziewczynką trzymającą na rękach małego pieska. Popatrzyła na nich bez specjalnego zainteresowania. Gdy przeniosła wzrok na drogę, gwałtownie zahamowała. O mały włos nie przejechała jakiegoś pijaka, który nagle wyskoczył z bramy i przetoczył się przed maską samochodu. Zirytowana otworzyła boczną szybkę i krzyknęła: „Jak leziesz, ćwoku!?”.
Gdy wyjechała na ulicę Naramowicką, postanowiła, że najpierw wróci do siebie, zadzwoni do Harry’ego i zaproponuje „randkę za śniadaniem”. Tak też zrobiła. Słysząc w słuchawce telefonicznej jego głos, miała wrażenie, że facet jest już trochę wcięty.
To nawet lepiej, będzie łatwiejszy – pomyślała i jednocześnie zadecydowała, że włoży na siebie małą czarną. Raz na jakiś czas można się przecież ubrać jak normalna kobieta.
– Wpadnij – rzucił tym swoim zmysłowym głosem, od którego poczuła mrowienie na całym ciele. – I weź trochę gorzały, bo zaraz zabraknie.
Gdy suszyła włosy po długiej kąpieli w gorącej wodzie, zadzwoniła do niej babcia, krzepka osiemdziesięciolatka, z prośbą o pomoc w przestawieniu mebli. Nie mogła odmówić. Ale dzięki temu zjadła pyszną kolację, jej lodówka jak zwykle była przecież pusta. Na Osiedlu Czecha, gdzie mieszkał Harry, znalazła się więc dopiero około dwudziestej drugiej. Gdy zapukała do jego drzwi, była podekscytowana.
Zobaczywszy w progu Harry’ego w rozchełstanej dżinsowej koszuli, poczuła, że miękną jej nogi. Wyglądał jak amerykański aktor. Wysoki, o wysportowanej sylwetce, czarnowłosy ze zniewalającym uśmiechem. Na tle swoich kolegów z firmy, którzy wyglądali jak arcypolscy chłopi o kartoflanych twarzach, prezentował się doskonale.
Przywitali się koleżeńskim buziakiem. Odbierając od niej butelkę wyborowej, Harry wyszczerzył zęby.
– Mam gościa – oznajmił. – Ale zaraz wychodzi.
Spojrzała na niego pytająco.
– Sprawy zawodowe – szepnął i przejął od niej kurtkę.
Ściągnęła buty i weszła do dużego pokoju. Na fotelu siedział czterdziestoletni zadbany mężczyzna w kolorowej koszuli, dżinsach i czerwonych skarpetkach. Nieobecnym spojrzeniem przyglądał się opróżnionej butelce i gładził po wąsikach. Na jej widok podniósł się i uśmiechnął promiennie. Uścisnęli sobie dłonie. Mężczyzna intrygująco pachniał.
– Janusz.
– Dagmara.
– Też ładnie. Mów mi Cichy.
– Cześć, Cichy.
Po krótkiej zapoznawczej rozmowie Harry rozlał wódkę. Wypili, zakąsili kiszonym ogórkiem i spojrzeli po sobie. W końcu Cichy cmoknął, uderzył się w uda i wstał energicznie.
– Pójdę już – powiedział, spoglądając na Harry’ego. – Nie będę wam przeszkadzać, kochani.
Dagmara odniosła wrażenie, że usłyszała w jego głosie ton wyrzutu.
– Dziękuję ci za informację, przyjacielu.
– Do usług.
Gdy Cichy opuścił mieszkanie, Harry przeprosił Dagmarę i poszedł do przedpokoju. Chwycił słuchawkę telefonu i po chwili wyszeptał do niej jakiś adres. Dagmara miała wrażenie, że usłyszała słowo „Głogowska”. Wróciwszy, uśmiechnął się do niej, rozlał wódkę, nastawił adapter i zgasił jedno światło. Zrobiło się nastrojowo. Usiadł na sofie tuż obok niej. Dagmara poczuła, że sukienka podjeżdża jej do góry, odsłaniając uda. Poprawiła ją mimowiednie. Ale gdy z głośników wybrzmiał głos Franka Sinatry, uprzytomniła sobie, że to był głupi odruch, bo przecież znalazła się tu po to, żeby całkowicie się rozebrać i wskoczyć do łóżka temu lekko podpitemu przystojniakowi, który miał jakąś dziwną, niewytłumaczalną moc przyciągania kobiet.
Wypili, spojrzeli sobie w oczy i zaczęli się całować. Ale gdy Dagmara pospiesznie ściągała sukienkę, nagle zadzwonił telefon. Chcieli go zignorować, ale on cały czas dzwonił, nieprzerwanie, natarczywie, jakby pragnął zakomunikować coś złowrogiego. Harry westchnął, dźwignął się z sofy i podniósł słuchawkę.
Momentalnie przybrał poważny wyraz twarzy.
– Gdzie? – zapytał. – Naramowice? – powtórzył.
Dagmara wyprostowała się i wbiła wzrok w Harry’ego, który wymamrotał po chwili:
– Wypiłem trochę, niech ktoś po mnie przyjedzie. – Chrząknął. – Zbój jest u mnie – rzucił, a potem skrzywił się lekko. – Omawiamy jedną sprawę. Zawodową. Zamknij się, idioto.
Odłożywszy słuchawkę, spojrzał na Dagmarę.
– Znaleziono zwłoki dziewczynki niedaleko cmentarza – powiedział. – Podobno straszliwie okaleczone.
Spojrzała na niego, zdumiona, czując, że coś ściska ją za gardło.
– Byłam tam dzisiaj – szepnęła.
Harry zmarszczył brwi.
– Gdzie?
– Na Naramowicach.
– Co tam robiłaś?
– Odwiedziłam grób przyjaciółki.
Harry skinął głową rozumiejąco. Zerknął na zegar ścienny. Była dwudziesta trzecia trzydzieści.
– Zapowiada się cudowna piątkowa noc – rzuciła Dagmara.
– Tak, noc z trupami.
Prychnęli równocześnie i zaczęli doprowadzać się do porządku.
Dziesięć minut później pod blok podjechała nyska, która zabrała ich na miejsce odnalezienia ciała.
Na obrzeżach rezerwatu przyrody Żurawiniec trwało wielkie poruszenie. Przy kiepskim oświetleniu prowadzono czynności zakłócane przez milicyjną wierchuszkę, pojedynczych niezwykle podnieconych dziennikarzy oraz zaintrygowanych mieszkańców okolicy.
Rzeczywiście, tak jak przekazał Harry, dziewczynka była straszliwie okaleczona. Ktoś wyciął jej piersi i genitalia. Co ciekawe, obok ciała natrafiono na ludzkie wymiociny.
Dagmara w odrętwieniu przyglądała się makabrycznemu obrazowi, którego grozę dopełniały przerażone oczy zamordowanej. Kto mógł to zrobić? – zastanawiała się, czując, że zalewa ją fala wściekłości. Co za popierdoleniec?
Ciężko oddychając, próbowała sobie wyobrazić to, co powiedział jej jeden z kolegów. Najprawdopodobniej sprawca spotkał dziewczynkę w okolicy, może na łące, na której znaleziono siatkę z trawą, zaatakował, zaciągnął do lasku, udusił, rozebrał, „wykroił” i schował w krzakach. Nie wiadomo, czy została zgwałcona.
Ustalono, że nazywała się Martynka Hemerska, mieszkała nieopodal, na ulicy Perkuna. Miała dwanaście lat. O jakiejś dwudziestej jej ojciec zadzwonił na komisariat i niespokojnym głosem zgłosił zaginięcie. Szukali po rodzinie, sąsiadach i koleżankach, niestety, bezskutecznie. Rozpłynęła się w powietrzu. W końcu zdecydowali się na telefon na milicję.
Ciało dziewczynki znalazła młoda studentka AWF-u, której pies, cocker-spaniel, uciekł w stronę lasu za zającem. Była wtedy mniej więcej dwudziesta pierwsza. Nikogo nie widziała w pobliżu, nic nie zwróciło jej uwagi.
Dagmara poczuła nagłe ukłucie w sercu. Mimowolnie dotknęła brzucha. Z wielkim trudem opanowała wzbierające drżenie. Zaczęła się jej udzielać ponura atmosfera. Gdy zobaczyła, że jeden z kolegów wyciągnął z kieszeni papierowe zawiniątko z kanapką, zacisnęła pięści i ledwo powstrzymała się od ordynarnej odzywki. Pokręciła głową, odeszła na bok, oparła się o sosnę i zapaliła papierosa. Muszę się napić – pomyślała. Muszę zaraz łyknąć gorzały.
Zaciągając się, próbowała przypomnieć sobie wszystkich ludzi, których mijała podczas dzisiejszego pobytu na cmentarzu. Chciała wycisnąć wszystko, co się da, ze swojej pamięci, żeby sporządzić jak najdokładniejszą dokumentację. Być może otarła się o zabójcę. Stare milicyjne porzekadło dowodziło, że sprawca bardzo często znajduje się w pierwszym tomie. Może i w tym przypadku tak będzie? Niestety, kiepsko jej to szło, była wówczas niemal całkowicie skoncentrowana na opłakiwaniu przyjaciółki.
– Cześć, Zbóju. – Ktoś trącił ją w ramię.
Na widok przystojnego postawnego blondyna z wąsem, który trzymał w rękach duży zeszyt, uśmiechnęła się.
– Cześć, Freddy – odparła.
Porucznik Adam Kruger wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza długopis i zanotował parę słów. Jak zwykle doskonale opanowany.
– Poczęstujesz fajką? Głodny jestem – zagadnął, pstrykając długopisem.
Podsunęła mu paczkę marlboro, zauważając jednocześnie, że drży jej ręka.
– Ostatnia sztuka.
– Spasiba.
– Nie chcę cię martwić… – odezwał się, gdy zapalił papierosa i solidnie się zaciągnął. – Ale musimy… – chrząknął i zrobił niewyraźną minę.
Dagmara zerknęła na niego przestraszona i schowała pustą paczkę do kieszeni.
– Tylko nie to – jęknęła. – Tylko nie to.
Westchnął.
– Właśnie to. Mamy poinformować rodzinę dziewczynki…
– Nie kończ!
Spojrzeli na siebie. Kruger wzruszył ramionami.
– To rozkaz.
– Dlaczego znowu my?
– Bo ja jestem empatyczny, a ty jesteś kobietą.
Pokręciła głową w odpowiedzi.
Zamilkli i przenieśli wzrok na kolegów i koleżanki, którzy krążyli wokół ciała zamordowanej.
– Oczywiście, wszystkie interesujące ślady zostały zadeptane – wydął wargi Kruger, po czym dodał: – Powinno się w końcu stworzyć przepis, który by zakazywał szefostwu łażenia po miejscu zbrodni.
Naraz doszedł ich z oddali groźny głos komendanta Komendy Miejskiej, szefa wszystkich szefów.
– I żeby mi, kurwa, nikt z was nie napisał, co tu znaleźliśmy! Rozumiecie, jaśnie państwo dziennikarze? Krótka notka, że zabito dziewczynkę i że Milicja Obywatelska prowadzi czynności, które lada dzień zakończą się sukcesem. Żadnych szczegółów. Zrozumiano, kurwa jego mać?
Kruger spojrzał na Dagmarę i przewrócił oczami.
– Uciekajmy.
– Dobry pomysł.
Ruszyli przed siebie. Gdy wyszli na drogę, którą Dagmara wracała wieczorem z cmentarza, dostrzegła samochód Krugera, czerwoną skodę 105. Wsiedli do środka. Porucznik wyjął ze schowka paczkę klubowych.
Znowu zapalili i milczeli przez moment.
– Co za piździelec to zrobił? – szepnęła Dagmara, przypominając sobie nagle makabryczny obraz zamordowanej dziewczynki. Oparła głowę o zagłówek.
– Á propos – odezwał się Freddy. – Jeden z mieszkańców powiedział, że kręci się tutaj pewien podejrzany typek. Dzieci mówią, że czasami rozdaje im cukierki i pyta, czy może chcą zobaczyć jego słonika. Podobno parę razy obnażył się przed jakimiś dziewczynkami. Mam jego zdjęcie.
– Pokaż.
Porucznik wydobył z wewnętrznej kieszeni płaszcza zdjęcie, które przedstawiało migawkę z jakiegoś pogrzebu. Fotograf uchwycił moment wynoszenia trumny przez grabarzy z kaplicy.
– To jest on – oznajmił Kruger i wskazał palcem niewysokiego, szczupłego mężczyznę, który przyglądał się z uwagą trumnie.
– Szczurek.
– Co ciekawe, nie był to pogrzeb jego bliskiego.
– A patrzy jak na swego. Z wielką uwagą.
– No właśnie. Może lubi trupy?
Dagmara przymrużyła oczy i znowu wytężyła pamięć, ale bezskutecznie. Chyba nie widziała dzisiaj tutaj kogoś takiego.
– Jutro go namierzymy.
– Ano.
W milczeniu dokończyli palić. Freddy przekręcił kluczyk w stacyjce, samochód zawarczał. Ruszyli.
Dagmara poruszyła się na siedzeniu i wydobywała spod siebie jakiś zeszyt, który ją uwierał. Na czerwonym tle okładki komiksu widniał tytuł: Smutny finał. Przyjrzała się postaciom narysowanym sprawną kreską i odłożyła go na tylne siedzenie. Rzeczywiście: smutny finał – skwitowała w duchu. – A zapowiadało się tak przyjemnie. Westchnęła głośno, zwracając tym uwagę kolegi. Ten włączył radio, jakby chciał zagłuszyć ich posępne myśli.
Przerwali ciszę dopiero po przyjeździe na Perkuna. Ulica była zabudowana dwoma rzędami wolnostojących domków.
– Chodźmy.
– No trudno.