- W empik go
Chłód - ebook
Chłód - ebook
Kolejna książka z serii Rossa Macdonalda, uchodzącej za swoistą klasykę amerykańskiego kryminału. Główny bohater, detektyw Lew Archer, prowadzi skomplikowane śledztwa, rozwiązując kolejne makabryczne intrygi i wdając się przy tym w niejedną niebezpieczną potyczkę z przestępcami.
Lew Archer udowadnia, że można rozwiązać sprawę w kilka godzin. Jego spokój jednak nie trwa długo, bo udany finał jednej zagadki pociąga za sobą kolejną.
Odnaleziona przez detektywa kobieta zostaje podejrzana o zabójstwo Helen Haggerty, która dawniej prosiła go o pomoc. Czując wyrzuty sumienia wobec zmarłej, Archer rozpoczyna kolejne śledztwo. Z każdym następnym tropem odsłania się przed nim przerażająca prawda...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-7931-3 |
Rozmiar pliku: | 438 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nieszczelne czerwone story sali rozpraw przepuszczały słońce. Cytrynowy blask wlewał się szparami, łagodził światło żarówek pod wysokim sufitem i wydobywał banalne detale: kształt automatu z zimną wodą obok ławy przysięgłych, karmin lakieru na paznokciach palców stenotypistki, biegających po klawiszach maszyny, błysk przebiegłych, wlepionych we mnie zza stołu obrony oczu pani Perrine.
Dochodziło południe drugiego i końcowego dnia rozprawy. Byłem ostatnim świadkiem obrony. Adwokat już mi podziękował. Zastępca prokuratora powiatowego nie wziął mnie w ogień krzyżowych pytań i kilku przysięgłych spojrzało na niego z dezaprobatą, zaskoczonych i zgorszonych. Sędzia oznajmił, że jestem wolny.
Z miejsca dla świadka zwróciłem uwagę na młodego mężczyznę w pierwszym rzędzie publiczności. Nie należał do stałych obserwatorów rozpraw sądowych, grona gospodyń domowych i emerytów zapełniających puste przedpołudnia kłopotami innych ludzi. Ten człowiek miał własne kłopoty. Jego zasępione spojrzenie wisiało na mojej twarzy i miałem niezbyt miłe przeczucie, że jest skłonny podzielić się nimi ze mną.
Kiedy opuszczałem podium, wstał i zaczepił mnie przy drzwiach.
— Panie Archer, mogę z panem pomówić?
— W porządku.
Woźny sądowy otworzył drzwi i przepędził nas na zewnątrz.
— Na korytarz, dżentelmeni. Rozprawa trwa.
Wyszliśmy. Młody człowiek skrzywił się, patrząc na automatycznie zamykające się drzwi.
— Nie lubię, kiedy przestawia się mnie jak mebel.
— Nie nazwałbym tego przestawianiem. Co cię gryzie, przyjacielu?
Nie należało go pytać. Należało pośpiesznie skierować się do auta i wrócić do Los Angeles. Ale w jego poczciwie patrzących oczach przeciętnego Amerykanina, który muchy by nie skrzywdził, szkliła się udręka.
— Najpierw spotkał mnie cały szereg grubiaństw ze strony miejscowych władz, po czym wyrzucono mnie z biura szeryfa. Nie przywykłem do takiego traktowania.
— Nie trzeba brać tego tak do siebie.
— Jest pan detektywem z doświadczeniem, prawda? To dało się słyszeć, kiedy pan mówił. Tak przy okazji, świetnie się pan przysłużył pani Perrine. Jestem pewien, że zostanie uniewinniona.
— Zobaczymy. Nigdy nie obstawiaj głosowania ławy przysięgłych. — Nie ufałem jego komplementom; świadczyły, że chce ode mnie czegoś konkretnego. Rozprawa, w której zeznawałem, kończyła wlokącą się nieciekawą sprawę i korciło mnie, żeby wyskoczyć na ryby do La Paz. — To wszystko, co chciałeś mi powiedzieć?
— Mam dużo do opowiedzenia, byle tylko mnie pan wysłuchał. Moje życie straciło sens. Żona mnie zostawiła.
— Jeśli szukasz kogoś, kto by znalazł dowody zdrady małżeńskiej, żebyś mógł wystąpić o rozwód, to trafiłeś na niewłaściwego człowieka.
— Rozwód? — Drgnął gwałtownie, jakby wstrząsnął nim głuchy, bezgłośny śmiech. — Byłem żonaty tylko jeden dzień... niecały dzień. Wszyscy, z ojcem na czele, wciąż mi powtarzają, że powinienem wystąpić o unieważnienie małżeństwa. Ale ja nie chcę ani unieważnienia, ani rozwodu. Chcę, żeby wróciła.
— Gdzie jest twoja żona?
— Nie wiem. — Trzęsącymi się rękami zapalił papierosa. — Dolly zostawiła mnie w połowie miodowego weekendu, dzień po ślubie. Może spotkało ją jakieś nieszczęście.
— A może zdecydowała, że nie chce być zamężna albo chce, tyle że nie z tobą. Takie rzeczy się zdarzają.
— To właśnie w kółko powtarza policja: takie rzeczy się zdarzają. Jakby to mogło mnie pocieszyć! Nieważne, wiem, że nie w tym sprawa. Dolly kochała mnie i ja ją kochałem... kocham.
Powiedział to z wielkim naciskiem, z całą mocą swojej natury. Nie znałem tej jego natury, ale wyczuwałem w nim wrażliwość i uczuciowość, więcej uczuciowości, niż był w stanie udźwignąć.
— Nie powiedziałeś, jak się nazywasz.
— Przepraszam. Jestem Kincaid. Alex Kincaid.
— Gdzie pracujesz?
— Ostatnio nie za wiele pracowałem, od kiedy Dolly... od kiedy ta sprawa się wydarzyła. Teoretycznie byłem zatrudniony w spółce Channel Oil. Mój ojciec jest dyrektorem biura w Long Beach. Może pan o nim słyszał. Frederick Kincaid.
Nie słyszałem. Woźny otworzył drzwi sali rozpraw i przytrzymał je. Sąd ogłosił przerwę na lunch i przysięgli przedefilowali przed nami z powagą, w dalszym ciągu celebrując rytuał rozprawy. Alex Kincaid obserwował ich z taką miną, jakby szli rozpatrywać sprawę, w której był oskarżonym.
— Tu nie da się rozmawiać — powiedział. — Pozwoli pan, że postawię panu lunch.
— Możemy iść na lunch. Ale każdy płaci za siebie. — Nie chciałem żadnych zobowiązań, przynajmniej póki nie usłyszę, co ma mi do powiedzenia.
Restauracja była po drugiej stronie ulicy. Główną salę wypełniał dym i gwar rozmów. Nakryte płótnem w czerwoną szachownicę stoliki były zajęte co do jednego, głównie przez pracowników sądu, adwokatów, kuratorów sądowych i podwładnych szeryfa. Chociaż Pacific Point znajdował się pięćdziesiąt mil na południe od mojego rewiru, rozpoznałem kilkanaście osób na sali.
Poszliśmy do baru; w mrocznym kącie była para wolnych stołków. Alex zamówił podwójną szkocką z lodem. Poszedłem w jego ślady. Wychylił szklaneczkę do dna, jak lekarstwo, i natychmiast zamówił drugą kolejkę.
— To się nazywa tempo. Zwolnij.
— Chce mi pan mówić, co mam robić? — spytał głośno i napastliwie.
— Mam zamiar wysłuchać tego, co masz mi do powiedzenia. Chcę, żebyś był w stanie to zrobić.
— Myśli pan, że jestem alkoholikiem czy co?
— Myślę, że jesteś kłębkiem nerwów. Kłębek nerwów podlany alkoholem to zarodek nieszczęścia. Może niepotrzebnie gadam, ale przestań zgrywać twardziela. Jeszcze ktoś sprowadzi cię na ziemię, co może okazać się bardzo bolesne.
Chwilę siedział ze zwieszoną głową. Twarz mli błyszczała i zaczął lekko drżeć.
— Nie jestem sobą, nie ma co. Nie spodziewałem się, że coś takiego mi się przytrafi.
— Pora opowiedzieć, co ci się przytrafiło. Może zaczniesz od początku?
— Znaczy się od tego, jak wyszła z hotelu?
— Niech będzie. Zacznij od hotelu.
— Zatrzymaliśmy się w Surf House — powiedział — w samym Pacific Point. Tak naprawdę to hotel nie na moją kieszeń, ale Dolly chciała się przekonać, jak w nim jest... nigdy nie zakosztowała takich luksusów. Pomyślałem sobie, że trzydniowy weekend jeszcze mnie nie zrujnuje. To był weekend w święto pracy . Poprosiłem o urlop i wzięliśmy ślub w sobotę, żeby mieć przynajmniej trzy dni tylko dla siebie.
— Gdzie wzięliście ślub?
— W Long Beach, cywilny.
— To brzmi tak, jakbyście nagle wpadli na ten pomysł.
— Pewnie po części. Nie znaliśmy się zbyt długo. Faktycznie ma pan rację, to Dolly chciała brać ślub. Niech pan nie myśli, że ja nie chciałem. Ale rodzice uważali, że powinienem trochę poczekać, najpierw kupić dom, urządzić go i tak dalej. Oni woleli ślub kościelny. Dolly wolała cywilny.
— A jej rodzice?
— Nie żyją. Nie ma żadnych krewnych. — Powoli podnosił głowę, aż napotkał mój wzrok. — Tak twierdzi.
— Mówisz, jakbyś w to wątpił.
— Nie całkiem. Tylko nie rozumiem, czemu się tak denerwowała, kiedy ją pytałem o rodziców. To normalne, że chciałem ich poznać, ale ona mówiła, że wtykam nos w nie swoje sprawy. W końcu powiedziała, że cała jej rodzina nie żyje, zginęła na miejscu w wypadku samochodowym.
— Gdzie?
— Nie wiem. Właściwie to nie wiem zbyt dużo o swojej żonie. Poza tym, że to cudowna dziewczyna — dodał w przypływie lojalności, popartej nieco whisky. — Jest piękna, inteligentna, dobra i wiem, że mnie kocha. — Tak to recytował, jakby za pomocą pobożnych życzeń mógł kształtować rzeczywistość.
— Jakie miała nazwisko panieńskie?
— McGee. Dolly McGee. Naprawdę ma na imię Dorothy. Pracowała w bibliotece uniwersyteckiej, a ja byłem na letnim kursie zarządzania...
— Tego lata?
— Zgadza się. — Przełknął ślinę i zadygotało mu jabłko Adama, w głosie zadrżał smutek. — Znaliśmy się przed ślubem sześć tygodni... sześć i pół. Ale spotykaliśmy się każdego dnia.
— Coście robili?
— Nie rozumiem, jakie to mogłoby mieć znaczenie.
— Może mieć. Próbuję ustalić, jakie miała nawyki.
— Ona nie miała złych nawyków, jeśli tego pan szuka. Nigdy nie pozwalała mi się napić, kiedy wychodziliśmy. Nie przepadała za kawiarniami czy za kinem. Była... była bardzo poważną dziewczyną. Przez większą część czasu rozmawialiśmy.... rozmawialiśmy i spacerowaliśmy. Zeszliśmy całe zachodnie Los Angeles.
— O czym rozmawialiście?
— O sensie życia — powiedział, jakby to rozumiało się samo przez się. — Chcieliśmy ułożyć plan, jak żyć w małżeństwie, jak wychowywać dzieci. Dla Dolly najbardziej liczyły się dzieci. Chciała wychować je na porządnych ludzi. Uważała, że bycie uczciwym człowiekiem jest ważniejsze niż dobra materialne, i tak dalej. Nie chcę pana tym wszystkim nudzić.
— Nie nudzisz mnie. Rozumiem, że była całkowicie szczera?
— Była szczera jak nikt na świecie. Przysięgam. Tak naprawdę to chciała, żebym zrezygnował z pracy, wrócił na studia i zrobił magisterium z humanistyki. Uważała, że nie powinienem brać pieniędzy od rodziny. Była gotowa dalej pracować, żebym tylko skończył studia. Ale kiedy zdecydowaliśmy się na małżeństwo, zrezygnowaliśmy z tego pomysłu.
— Nie złapała cię na dziecko?
Popatrzył na mnie kamiennym wzrokiem.
— Żadne z nas nigdy nie stosowało nieczystych zagrywek. Więcej, my nawet nie... to znaczy, nawet nie tknąłem jej w noc poślubną. Surf House i Pacific Point chyba trochę ją przytłaczały, chociaż sama chciała tu przyjechać. No więc zdecydowaliśmy się na jakiś czas odłożyć kontakty fizyczne. W dzisiejszych czasach wiele par tak robi.
— Jaki Dolly ma stosunek do seksu?
— Zdrowy. Rozmawialiśmy o tym bardzo szczerze. Jeśli pan myśli, że zostawiła mnie, bo bała się kontaktów fizycznych, bardzo się pan myli. To niesamowicie ciepła osoba.
— Więc w takim razie czemu cię zostawiła, Alex?
Ból, prawie stale goszczący w jego oczach, zgęstniał jeszcze bardziej.
— Nie udało mi się tego ustalić. W każdym razie między nami wszystko było w jak najlepszym porządku. To pewnie sprawka tego człowieka z brodą.
— Skąd on się wziął?
— Zjawił się w hotelu tamtego popołudnia... tego dnia, kiedy ona znikła. Ja poszedłem popływać w oceanie i potem zasnąłem w słońcu, na plaży. Pewnie nie było mnie w pokoju kilka godzin. Kiedy wróciłem, ona już znikła, z torebką i bagażami. Recepcjonista powiedział, że zanim wyszła, przez godzinę miała gościa w naszym pokoju, mężczyznę z siwą bródką.
— Znasz jego nazwisko?
— Nie przedstawiał się.
— Czy wyszedł razem z twoją żoną?
— Recepcjonista powiedział, że nie. Tamten wyszedł pierwszy. Potem Dolly wzięła taksówkę na stację autobusową, ale chyba nie kupiła biletu. Nie kupiła też biletu na pociąg ani na samolot. Nie miała samochodu. Więc wydaje mi się, że wciąż jest tutaj, w Pacific Point. Nie mogła pójść autostradą.
— Mogła pojechać autostopem.
— To nie w stylu Dolly.
— Gdzie mieszkała przed ślubem?
— W Westwood, w pokoju umeblowanym. Zrezygnowała z niego i w sobotę przed południem, tuż przed ślubem, przewieźliśmy jej maszynę do pisania i resztę rzeczy do mojego mieszkania. Wszystkie te klamoty wciąż tam leżą i to, że ich nie odebrała, też bardzo mnie martwi. Przetrząsnąłem je dokładnie, szukałem wskazówki, co robić, ale nie znalazłem żadnych śladów... niczego, co by mi pomogło.
— Czy myślisz, że planowała wyjść za ciebie, a potem cię rzucić?
— Nie. Jaki miałaby w tym cel?
— Nasuwa się kilka możliwości. Na przykład, czy jesteś ubezpieczony na wysoką sumę?
— Tak. Tato ubezpieczył mnie, kiedy się urodziłem. Ale to on jest beneficjantem.
— Czy twoja rodzina jest zamożna?
— Bez przesady. Tato żyje na poziomie, ale ciężko na to pracuje. W każdym razie nie ma mowy, żeby Dolly była oszustką. Jest uczciwa do szpiku kości i wcale nie zależy jej na pieniądzach.
— A na czym jej zależy?
— Wierzyłem, że na mnie — powiedział, spuściwszy głowę. — Wciąż w to wierzę. Musiało na nią spaść jakieś straszne nieszczęście. Takie, że straciła zmysły.
— Czy bywała niezrównoważona psychicznie?
Rozważył pytanie i odpowiedź.
— Nie sądzę. Miewała złe nastroje. Ale nie gorsze niż większość ludzi. Mówiłem ot, tak sobie.
— W porządku, mów ot, tak sobie. Nie wiadomo, co może okazać się ważne. Oczywiście szukałeś jej?
— Robiłem, co mogłem. Ale w gruncie rzeczy bez pomocy policji człowiek jest bezradny. A oni tylko zapisują, co mówię, na jakichś świstkach, odkładają je do szuflady i posyłają mi litościwe spojrzenia. Chyba myślą, że w noc poślubną odkryła jakiś mój haniebny sekret.
— A nie ma w tym ziarnka prawdy?
— Nie! Szalejemy za sobą. Dziś rano starałem się to powiedzieć szeryfowi. Rzucił mi jedno z tych znaczących, obleśnych spojrzeń i powiedział, że nie może przystąpić do działania, póki nie znajdzie żadnego dowodu potwierdzającego naruszenie prawa. Spytałem go, czy zaginięcie kobiety to nie dowód, a on powiedział, że nie. Jest wolna, ma dwadzieścia jeden lat, odeszła z własnej woli i nie mam prawa zmuszać jej do powrotu. Radził mi zająć się unieważnieniem małżeństwa. Powiedziałem mu, co może zrobić z takimi radami, a wtedy on rozkazał swoim przydupasom wyrzucić mnie z biura. Dowiedziałem się, że zastępca prokuratora jest w sądzie, i czekałem na niego, żeby złożyć skargę, i wtedy usłyszałem pana składającego zeznania.
— Więc nikt cię do mnie nie skierował?
— Nie, ale mogę opowiedzieć panu więcej o sobie. Ojciec...
— Już wspominałeś o swoim ojcu. Pewnie też uważa, że powinieneś wystąpić o unieważnienie małżeństwa.
Alex z boleścią pokiwał głową.
— Tato myśli, że tracę czas na dziewczynę, która nie jest tego warta.
— Może ma rację.
— Kompletnie się myli. Dolly jest jedyną kobietą, którą kochałem i którą będę kochał. Jeśli pan mi nie pomoże, znajdę kogoś innego na pańskie miejsce!
Podobał mi się jego upór.
— Sporo kosztuję. Sto dziennie plus koszta.
— Mam dość, żeby zapłacić panu przynajmniej za tydzień. — Sięgnął po portfel i tak mocno walnął nim o bar, że barman zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem. — Chce pan zaliczkę?
— Nie ma pośpiechu — powiedziałem. — Masz zdjęcie Dolly?
Wyjął z portfela wycinek z gazety i podał mi go z ociąganiem, jakby to był jakiś skarb nie do oszacowania. Pewnie rozkładał go i składał wiele razy; świadczyły o tym liczne przetarcia. Wycinek zawierał tekst i reprodukcję fotografii.
„Wśród szczęśliwych młodych małżeństw spędzających poślubny weekend w Surf House — głosił podpis pod zdjęciem — są pan i pani Alexandrostwo Kincaidowie z Long Beach”. Alex i jego młoda żona uśmiechali się do mnie w mętnym świetle. Ona miała uroczą okrągłą twarzyczkę i spojrzenie osoby nieobnoszącej się ze swoją inteligencją, za to wyrażające cierpkie poczucie humoru.
— Kiedy je zrobiono?
— W sobotę, trzy tygodnie temu, kiedy przyjechaliśmy do Surf House. Robią fotografie każdemu. Naszą wydrukowali w niedzielnym porannym wydaniu. Chwała Bogu, że ją wyciąłem. To jedyne zdjęcie Dolly, jakie mam.
— Możesz zamówić odbitki.
— U kogo?
— U tego, kto zrobił to zdjęcie.
— Że też na to nie wpadłem. Pójdę z tym do hotelowego fotografa. Jak pan myśli, ile zamówić?
— Co najmniej dwa lub trzy tuziny. Lepiej za dużo niż za mało.
— To będzie kosztować.
— Wiem. I ja też.
— Próbuje się pan wymigać od roboty?
— Nie potrzebuję jej, za to przydałoby mi się odpocząć.
— To do diabła z panem.
Nadal trzymałem wycinek, więc chciał mi go wyrwać. Marny papier rozerwał się. Patrzyliśmy na siebie jak wrogowie, każdy ze swoją połówką wizerunku szczęśliwych młodożeńców.
Alex wybuchnął płaczem.ROZDZIAŁ 2
Podczas lunchu zgodziłem się pomóc mu odnaleźć żonę. Obietnica i kurczak w cieście sprawiły, że rozpogodził się i wcinał łapczywie. Pewnie nie pamiętał, kiedy ostatni raz miał coś w ustach.
Udaliśmy się do Surf House, każdy własnym samochodem. Hotel stał nad morzem w dobrej dzielnicy miasta; jego hiszpańskie ogrody były upstrzone bungalowami wynajmowanymi po sto dolarów za dobę. Szerokie, ozdobione zielenią schody opadały tarasowo do prywatnej przystani. Między pomostami kołysały się jachty i łodzie motorowe. W oddali, za rogalem cypla, który nadal Pacific Point imię, białe żagle napierały na niski, szary mur mgły.
Recepcjonista w ciemnym wełnianym garniturze był bardzo uprzejmy, ale okazało się, że to nie on miał zmianę w tamtą niedzielę, która mnie interesowała. Latem zastępował go student, który już wrócił do swojego college’u na wschodnim wybrzeżu. Przykro mu, ale nic nie wie o brodatym gościu pani Kincaid ani o tym, dlaczego nagle opuściła hotel.
— Chciałbym się zobaczyć z fotografem hotelowym. Kręci się tu dzisiaj?
— Tak, proszę pana. Pewnie jest na dworze, przy basenie.
Znaleźliśmy go. Był chudym żwawym człowieczkiem z ciężkim aparatem huśtającym się na szyi, ubranym w ciemny garnitur z kamizelką. Wśród gości w kolorowych strojach plażowych i kostiumach kąpielowych wyglądał jak przedsiębiorca pogrzebowy. Z przejęciem obfotografowywał kobietę w średnim wieku, wyglądającą dość komicznie w bikini. Jej rozlazły obnażony pępek przypominał pusty oczodół.
Kiedy fotograf skończył swoje koszmarne zajęcie, odwrócił się z uśmiechem do Alexa.
— Cześć. Jak tam żonka?
— Nie widziałem jej ostatnio — odparł ponuro Alex.
— To nie wyście spędzali tu miesiąc miodowy kilka tygodni temu? Nie robiłem wam zdjęcia?
Alex zapadł w milczenie. Patrzył na tłum roznegliżowanych wczasowiczów niczym upiór, próbujący sobie przypomnieć, jak to jest być człowiekiem. Powiedziałem:
— Chcielibyśmy dostać parę odbitek tego zdjęcia. Pani Kincaid zaginęła. Jestem prywatnym detektywem. Nazywam się Archer.
— Fargo. Simmy Fargo. — Obdarzył mnie krótkim uściskiem dłoni i spojrzeniem jak mrugnięcie migawki. — Jak to zaginęła? Co się jej przytrafiło?
— Sami tego nie wiemy. Drugiego września opuściła hotel taksówką. Od tej pory mąż jej szuka.
— Bolesna sprawa — mruknął Fargo. — Pewnie chcielibyście puścić odbitki w obieg. Ile wam trzeba?
— Trzy tuziny?
Gwizdnął i klepnął się w wąskie, pomarszczone czoło.
— Czułem, że szykuje się ciężki weekend, i miałem nosa. Jest piątek. Mogę wam trachnąć te fotki na poniedziałek. Ale pewnie przydałyby się na wczoraj?
— Wystarczy na dziś.
— Przykro mi. — Wzruszył ramionami; aparat podskoczył mu na piersiach.
— To ważne, Fargo. Co by pan powiedział, gdybyśmy obniżyli wymagania do tuzina, za dwie godziny?
— Chciałbym wam pomóc. Ale mam robotę. — Powoli, jakby wbrew sobie, odwrócił się i spojrzał na Alexa. — Powiem wam, co zrobię. Zadzwonię do żony i ona trachnie wam te fotki. Tylko nie wystawcie mnie do wiatru jak tamten facet.
— Jaki tamten? — spytałem.
— Wielgachny facet z brodą. Zamówił odbitkę tego samego zdjęcia i w ogóle się więcej nie pokazał. Jak chcecie, dam ją wam od ręki.
Alex obudził się z transu. Złapał Fargo za ramiona i potrząsnął nim.
— Więc widział go pan. Kto to jest?
— Myślałem, że może go znacie. — Fargo uwolnił się z uścisku i cofnął o krok. — Tak po prawdzie, wydawał mi się znajomy. Przysiągłbym, że kiedyś robiłem mu zdjęcie. Ale nie mogłem go skojarzyć. Za dużo gąb się tu przewija.
— Przedstawił się?
— Musiał. Nie przyjmuję anonimowych zamówień. Zobaczę, może znajdę wam jego nazwisko, hę?
Poszliśmy za nim do hotelu, labiryntem korytarzy do zagraconej ślepej klitki. Zadzwonił do żony, a potem pogrzebał w stosie papierów na biurku i wyciągnął z niego kopertę. W środku, między dwoma kartonikami marszczonego papieru, była błyszcząca odbitka. Na kopercie napisano ołówkiem: „Chuck Begley. Piwnica Win”.
— Teraz pamiętam — stwierdził Fargo. — Mówił mi, że pracuje w Piwnicy Win. To monopolowy niedaleko stąd. Kiedy Begley się nie zgłosił, zadzwoniłem tam. Oświadczyli, że już u nich nie pracuje. — Powiódł po nas wzrokiem. — To Begley coś wam mówi?
Powiedzieliśmy, że nie.
— Może go pan opisać, Fargo?
— Mogę opisać to, czego nie zakrywała szczecina, znaczy się broda. Włosy miał tak samo siwiejące jak broda, bardzo gęste i kędzierzawe. Siwe brwi, szare oczy, prosty nos, łuszczący się od słońca. Nie prezentował się źle jak na starszego faceta, tylko zęby miał zaniedbane. 1 chyba w swoim czasie parę razy zaliczył niezły łomot. Ale osobiście nie chciałbym mu podpaść. To wielki facet i wyglądał na bardzo nieokrzesanego.
— Jak wielki?
— Trzy, cztery cale wyższy ode mnie. To znaczy, że miałby sześć stóp i cal albo dwa. Nosił sportową koszulę z krótkimi rękawkami i zauważyłem, że był mocno umięśniony w ramionach.
— Jak się wysławiał?
— Normalnie. Ani jak gość po Harvardzie, ani jak człowiek z ulicy.
— Mówił, po co mu to zdjęcie?
— Tłumaczył, że z przyczyn sentymentalnych. Kiedy zobaczył je w gazecie, przypomniało mu kogoś. Pewnie nielicho mu na nim zależało. Gazeta wyszła w niedzielę rano, a on był u mnie już koło południa.
— Zaraz potem musiał spotkać się z twoją żoną — powiedziałem Alexowi. Zwróciłem się do Fargo: — Dlaczego gazeta wykorzystała właśnie to zdjęcie?
— Podrzuciłem im cały plik. Nie mam pojęcia, czemu wzięli to, a nie inne. Press często wykorzystuje moje zdjęcia, bo pracowałem dla nich. — Uniósł zdjęcie do jarzeniowej lampy, a potem podał mi. — Dobrze wyszło, pan Kincaid i jego żona są ładną parą.
— Bardzo dziękuję — ironicznie skwitował tę uwagę Alex.
— To był komplement, przyjacielu.
— Ależ oczywiście.
Wziąłem odbitkę z rąk Fargo i wyprowadziłem Alexa z pracowni, zanim zrobiła się dla niego za ciasna. Wzbierał w nim gorzki żal, który łatwo zamieniał się w gniew. To nie był tylko żal za jednodniową żoną, żałował również siebie. Chyba nie wiedział, czy jest mężczyzną, czy nie.
Nie mogłem winić go za to, co czuł, ale przeszkadzał mi w pracy. Kiedy w szeregu moteli kilka przecznic wcześniej znalazłem Piwnicę Win, zostawiłem go w jego czerwonym sportowym autku.
W sklepie z alkoholami panował przyjemny chłód. Byłem jedynym potencjalnym klientem i sprzedawca wyszedł mi na przywitanie.
— Czym mogę służyć szanownemu panu?
Nosił gładką kamizelkę, miał trochę bełkotliwy głos, rozmazany wzrok i zaczerwienione oblicze człowieka, który pije od rana do późnej nocy.
— Chciałbym zobaczyć się Chuckiem Begleyem.
Zrobił zbolałą, urażoną minę i rzekł tonem pełnym rozżalenia:
— Musiałem zwolnić Chucka. Jeździł z dostawami i nie zawsze trafiały, gdzie powinny.
— Jak dawno go pan zwolnił?
— Kilka tygodni temu. Pracował u mnie tylko miesiąc. Nie nadawał się do tego rodzaju pracy. Mówiłem mu nieraz, że to nie na jego zdolności. Chuck Begley to całkiem bystry człowiek, trzeba tylko, żeby się doprowadził do porządku, wie pan.
— Nie wiem.
— Myślałem, że jest pan jego znajomym.
Pokazałem mu odbitkę swojej licencji.
Chuchnął mi w twarz miętą.
— Policja go ściga?
— Może. Dlaczego pan tak myśli?
— Kiedy się u mnie pojawił, zastanawiałem się, dlaczego człowiek jego pokroju bierze zajęcie posłańca na niepełny etat. Za co go ścigają?
— Nie mam pojęcia. Może mi pan podać jego adres domowy?
— Chyba tak. — Podrapał się po pożyłkowanym nosie, obserwując mnie spod oka. — Niech pan nie mówi Begleyowi, że dałem panu namiar. Nie chcę, żeby potem się na mnie wyżył.
— Nie powiem mu.
— Przesiaduje masę czasu u jednej mojej klientki. Można by powiedzieć, że ma u niej darmową gościnę. Za żadne skarby nie chciałbym przysporzyć jej kłopotów. Ale z drugiej strony — rozmyślał na głos — skoro Begley jest ścigany, to wyświadczam jej przysługę, pomagając go ująć. Mam rację?
— Możliwe. Gdzie mieszka ta pani?
— Przy Shearwater Beach siedemnaście. Nazywa się Madge Gerhardi. Pojedzie pan na południe autostradą. Po jakichś dwóch milach będzie zjazd na Shearwater. Tylko niech pan nie mówi jej ani jemu, że to ja pana wysłałem. Może być?
— Może. — Zostawiłem go z jego butelkami.ROZDZIAŁ 3
Zaparkowaliśmy auta przed podjazdem i przekonałem Alexa, żeby się nie pokazywał i poczekał na mnie. Shearwater Beach okazało się czymś w rodzaju drogich slumsów, szeregiem kilkudziesięciu wolno stojących domków. W wąskich prześwitach między nimi migotały niebieskie refleksy. Za spiczastymi dachami, daleko nad wodą, rozpostarła połyskujące skrzydła rybitwa; krążyła, szukając żeru.
Numer siedemnasty prosił się o farbę, wsparty na palach jak inwalida na kulach. Zastukałem w łuszczące się szare drzwi. Z drugiej strony rozległo się powolne szuranie, jakby odgłos wleczonego ciała. Drzwi otworzył brodaty mężczyzna.
Miał około pięćdziesiątki. Nosił czarną, rozpiętą pod szyją koszulę, z której sterczała głowa jak kamień wygładzony przez deszcze i wiatry. Słońce odbijało mu się w oczach jak w odłamkach miki. Paznokcie zaciśnięte na krawędzi drzwi były obgryzione do żywego mięsa. Zauważył moje spojrzenie i zwinął dłoń.
— Szukam zaginionej dziewczyny, panie Begley. — Zdecydowałem się na natarcie wprost. — Jeśli stała się ofiarą przestępstwa, być może jest pan ostatnią osobą, która widziała ją żywą.
Potarł kłykciami policzek. Jego twarz z lekko nabrzmiałymi workami pod oczami i cienką szramą na skroni, rozdzielona bliznami szwów jak odrysowanymi przy miniaturowej linijce, nosiła oznaki kłopotów, niektórych wyciśniętych pięścią. Oznaki dawnych kłopotów i zapowiedź przyszłych.
— Chybaś pan zwariował. Nawet nie znam żadnej dziewczyny.
— Znasz mnie — upomniała go kobieta stojąca za nim.
Wyłoniła się nad ramieniem mężczyzny i oparła o nie, czekając na kogoś, kto poparłby to jej pochlebstwo pod własnym adresem. Była mniej więcej w wieku Begleya, a może starsza, bardzo wyzywająca, w szortach i trykocie wiązanym na szyi. Jej włosy, zniszczone wieloma farbowaniami i tlenieniami, sterczały we wszystkich kierunkach jak słomiana peruka klauna. Oczy między wypacykowanymi na granatowo powiekami miały koloryt dżinu.
— Obawiam się mocno, że pan się myli — powiedziała z wyrazistym akcentem ze wschodniego wybrzeża, z którego natychmiast zrezygnowała. — Przysięgam na wszystkie świętości, że Chuck nie ma nic wspólnego z żadną dziewczyną. Ma swoje milutkie kochanie i świata poza nim nie widzi. — Objęła go za szyję białym pulchnym ramieniem. — Prawda, kocie?
Begley był unieruchomiony między kobietą i mną. Pokazałem mu błyszczącą odbitkę nowożeńców.
— Zna pan tę dziewczynę, prawda? Po mężu nazywa się Kincaid. Dolly Kincaid.
— W życiu o niej nie słyszałem.
— Świadkowie mówią co innego. Twierdzą, że odwiedził ją pan w Surf House trzy tygodnie temu. Zobaczył pan jej zdjęcie w gazecie i zamówił odbitkę u fotografa hotelowego.
Kobieta zacisnęła mu ramię na szyi, bardziej jak zapaśnik niż kochanka.
— Co to za jedna, Chuck?
— Nie mam pojęcia. — Ale zamruczał pod nosem: — No i znów się zaczęło.
— Co znów się zaczęło?
Ta kobieta kradła mi kwestie.
— Czy mógłbym porozmawiać z panem Begleyem na osobności? — spytałem.
— Chuck nie ma przede mną tajemnic. — Spojrzała na niego z dumą, trochę nadwątloną niepokojem. — Prawda, kocie? Zamierzamy wziąć ślub, prawda, kocie?
— Mogłabyś przestać z tym kotem? Choć na pięć minut? Dobrze?
Cofnęła się, gotowa do płaczu. Czerwone usta, wygięte w podkówkę, ułożyły się w smętny grymas klauna.
— Proszę, wracaj do środka — powiedział. — Daj mi pogadać z facetem.
— To mój dom. Mam prawo wiedzieć, co się w nim dzieje.
— Pewnie, że masz prawo, Madge. Ale ja też mam jakieś przywileje przez zasiedzenie. Wracaj do środka i napij się kawy.
— Masz kłopoty?
— Nie. Oczywiście, że nie. — W jego głosie była jednak rezygnacja. — Spadaj, co? Jak grzeczna dziewczynka.
To chyba wreszcie na nią podziałało. Odeszła korytarzem, marudząc i oglądając się. Begley zamknął drzwi i oparł się o nie.
— Teraz może mi pan powiedzieć prawdę — rzekłem.
— Niech będzie, poszedłem spotkać się z nią w hotelu. To był głupi impuls. Nie dowodzi, że jestem mordercą.
— Nikt tego nie sugeruje poza panem.
— Pomyślałem, że oszczędzę panu kłopotów. — Rozłożył ręce jak do natychmiastowego ukrzyżowania. — Dorozumiewam się, że jesteś pan miejscowa władza.
— Współpracuję z nimi — powiedziałem z nadzieją. — Nazywam się Archer. Nie wyjaśnił pan, w jakim celu przyszedł pan do pani Kincaid. Jak dobrze ją pan znał?
— Wcale jej nie znałem. — Opuścił ręce, podkreślając gestem słowa. Broda zasłaniała mu kąciki ust i nie wiedziałem, co wyrażają. Szare oczy były nieprzeniknione. — Myślałem, że ją znam, ale nie.
— Nie rozumiem.
— Myślałem, że to może moja córka. Na tym gazetowym zdjęciu było całkiem duże podobieństwo, dopiero na żywo przekonałem się, że się walnąłem. Człowiek może się przecież walnąć, nie? Wieki nie widziałem córki.
— Jak nazywa się pańska córka?
Zawahał się.
— Mary. Mary Begley. Nie mieliśmy kontaktu ponad dziesięć lat. Byłem poza krajem, na drugim końcu świata. — Powiedział to tak, jakby miał na myśli niewidoczną stronę księżyca.
— Pańska córka musiała bardzo młoda, kiedy ją pan opuścił.
— No. Miała dziesięć czy jedenaście lat.
— I musiał ją pan bardzo lubić — dodałem — żeby zamówić czyjeś zdjęcie tylko dlatego, że przypominało panu córkę.
— Lubiłem ją.
— W takim razie czemu nie wrócił pan po to zdjęcie?
Zapadł w długie milczenie. Uświadomiłem sobie, że ten człowiek w jakiś dziwny sposób przypomina mi spokojne, starzejące się zwierzę.
— Obawiałem się, że Madge będzie zazdrosna — powiedział. — Tak się składa, że ona mnie utrzymuje.
Podejrzewałem, że użył tego urągliwego stwierdzenia jako zasłony dymnej. Ale mógł kierować nim jakiś głębszy motyw. Niektórzy ludzie przez całe życie szukają sposobów, by ukarać się za to, że przyszli na świat. Begley nosił stygmat człowieka ściągającego na siebie kłopoty.
— Co pańskim zdaniem przydarzyło się pani Kincaid? — zapytał. Było to zimne i sztywne pytanie, wyzbyte jakiejkolwiek ciekawości.
— Miałem nadzieję, że pan coś wie na ten temat. Zaginęła prawie trzy tygodnie temu. Nie podoba mi się to. To prawda, że młode kobiety często znikają, ale nie podczas miesiąca miodowego... nie kiedy kochają swoich mężów.
— Ona go kocha, co?
— On tak myśli. Jak się czuła, kiedy się pan z nią spotkał? Czy była załamana?
— Nie powiedziałbym. Była zaskoczona moim widokiem.
— Bo nie widziała pana od bardzo dawna?
Parsknął rozdrażniony.
— Nie próbuj mnie pan łapać za słówka. Wyjaśniłem przecież, że to nie była moja córka. Nie miała pojęcia, kim jestem.
— O czym pan z nią rozmawiał?
— Nie rozmawialiśmy. — Zamilkł na chwilę. — Może spytałem ją o parę rzeczy.
— Na przykład?
— Kto był jej ojcem. Kto matką. Skąd pochodzi. Powiedziała, że z Los Angeles. Miała na imię Dolly. Jej panieńskie nazwisko było... było... zapomniałem. Jej rodzice nie żyli. To chyba wszystko.
— Sporo czasu zajęło panu wydobycie z niej tych paru informacji.
— Byłem u niej tylko pięć czy dziesięć minut, może piętnaście.
— Recepcjonista powiedział, że godzinę.
— Pomylił się.
— A może to pan się pomylił, panie Begley? Bywa, że czas mija bardzo szybko.
Uchwycił się tej wątpliwej wymówki.
— Może faktycznie zatrzymałem się dłużej, niż mi się zdawało. Teraz sobie przypominam, chciała, żebym został i poznał jej męża. — Wzrok mu nie drgnął, ale pojawiło się w nim kłamliwe lśnienie. — Nie przychodził i nie przychodził, więc sobie poszedłem.
— Czy sugerował pan, że znów ją odwiedzi?
— Nie. Nie była ciekawa mojej historii.
— Opowiedział jej pan swoją historię?
— Opowiedziałem jej o swojej córce, dokładnie tak jak panu.
— Nie rozumiem. Powiedział pan, że był pan poza krajem dziesięć lat. Gdzie?
— Przeważnie w Nowej Kaledonii. Pracowałem tam w kopalni chromu. Zamknęli ją na wiosnę i odwieźli nas do kraju.
— I teraz szuka pan córki?
— Pewnie, że dobrze byłoby ją znaleźć.
— Żeby była druhną na pańskim weselu? — Chciałem się przekonać, jak mocne ukłucie wytrzyma.
Przyjął je bez słowa.
— Co się stało z pańską żoną?
— Umarła. — Jego wzrok drgnął. — Słuchaj pan, musimy w tym wszystkim grzebać? Człowiek zaznał już dość nieszczęść, kiedy stracił bliskich, żeby jeszcze musiał znosić, jak ktoś je wywleka i ciska mu w twarz. — Nie potrafiłem ocenić, czy jego litość nad samym sobą była udawana; to uczucie zawsze do pewnego stopnia jest udawane.
— Bardzo panu współczuję z powodu utraty rodziny — powiedziałem. — Ale czego się pan spodziewał, opuszczając kraj na dziesięć lat?
— To nie był mój wybór. Jak by się panu podobało, gdyby został pan porwany i nie mógł wrócić?
— Taka jest pańska historia? Niezbyt prawdopodobna.
— Moja historia jest jeszcze bardziej niesamowita, ale nie będziemy w nią wchodzić. Zresztą i tak byś pan w nią nie uwierzył. Nikt inny nie uwierzył.
— Zawsze może mnie pan sprawdzić.
— To zabrałoby cały dzień. Ma pan ważniejsze rzeczy do roboty niż rozmawianie ze mną.
— Takie jak...
— Powiedział pan, że pewna młoda dama zaginęła. Ruszaj pan i znajdź ją.
— Miałem nadzieję, że mi pan pomoże. Wciąż mam tę nadzieję, panie Begley.
Opuścił wzrok na nogi. Nosił drewniane klapki.
— Powiedziałem panu wszystko, co o niej wiem. Przede wszystkim nigdy nie powinienem był chodzić do tego hotelu. Niech będzie, popełniłem błąd. Nie możecie powiesić człowieka za mały błąd w ocenie sytuacji.
— Wspomniał pan raz o morderstwie i raz o wieszaniu. Ciekaw jestem czemu.
— To tylko taki sposób wyrażania się. — Ale jego pewność siebie ulatywała dziurką po moim ukłuciu. Spytał, podnosząc głos: — Myśli pan, że ją zamordowałem?
— Nie. Nie myślę. Kiedy był pan u niej, wydarzyło się albo padło w rozmowie coś takiego, co mogło popchnąć ją do nagłego wyjazdu. Niech się pan zastanowi, co by to mogło być?
Powoli, może bezwiednie, uniósł głowę i spojrzał w słońce. Jego szyja była biała i pomarszczona. Sprawiało to takie wrażenie, jakby nosił maskę, zakrywającą go całkowicie przed moim wzrokiem, jak aktorzy w antycznych greckich tragediach.
— Nie. Nic takiego nie padło.
— Doszło do jakiegoś zatargu między wami?
— Nie.
— Czemu wpuściła pana do siebie?
— Pewnie była ciekawa mojej historii. Rozmawiałem z nią przez telefon z recepcji, powiedziałem, że przypomina moją córkę. To był tylko głupi impuls. Kiedy ją zobaczyłem, wiedziałem, że się pomyliłem.
— Czy zrobił pan coś, żeby znowu się z nią spotkać?
— Nie. Ale chybabym chciał.
— Czy czekał pan na nią przed hotelem albo zgodził się spotkać z nią na stacji autobusowej?
— Nie. Na czym chcesz mnie pan przyłapać? Czego pan chcesz?
— Tylko prawdy. Nie jestem usatysfakcjonowany tym, co z pana wyciągnąłem.
Powiedział w nagłym wybuchu furii:
— Wyciągnąłeś pan tyle, co... — Uświadomił sobie, że może powiedzieć coś, czego potem będzie żałował, i przełknął resztę zdania.
Potem odwrócił się i wszedł do środka, zatrzaskując drzwi. Poczekałem chwilę i dałem sobie spokój. Wróciłem piaszczystym podjazdem do naszych aut.
Blondynka, Madge Gerhardi, siedziała obok Alexa w jego czerwonym porsche. Alex uniósł oczy. Bił z nich blask.
— Pani Gerhardi ją widziała. Widziała Dolly.
— Z Begleyem?
— Nie, nie z nim. — Madge otworzyła drzwi i z trudem wysiadła z autka. — Byłam w warsztacie samochodowym, który specjalizuje się w serwisowaniu zagranicznych wozów. Pojechałam do nich, żeby mi przesmarowali zwrotnice w moim MG. Ta dziewczyna była tam z jakąś zgrzybiałą babą. Odjechały starym brązowym rollsem. Dziewczyna prowadziła.
— Jest pani pewna, że to ona? — Jeszcze raz pokazałem jej zdjęcie.
Pochyliła się nad nim i stanowczo kiwnęła głową.
— Jestem pewna, chyba że ma siostrę bliźniaczkę. Wpadła mi w oko, bo była olśniewająca.
— Czy wie pani, kim była tamta starsza kobieta?
— Nie, ale mechanik w warsztacie powinien panu to powiedzieć. — Podała nam adres i zaczęła się wycofywać. — Lepiej wrócę do domu. Przesmyknęłam się plażą i Chuck zacznie zachodzić w głowę, gdzie się podziewam.ROZDZIAŁ 4
Mechanik leżący na wózku pod jaguarem wytoczył się na środek warsztatu. Kiedy wstał, zobaczyłem, że to pulchny włoski typ z napisem „Mario” wyhaftowanym na kombinezonie. Entuzjastycznie pokiwał głową, gdy spytałem go o starego rollsa i starszą panią.
— To pani Bradshaw. Doglądam jej rollsa od dwunastu lat, od dnia w którym go kupiła. Jeździ jak nowy. — Spojrzał z zadowoleniem na usmarowane ręce, jak chirurg wspominający serię trudnych, ale zakończonych sukcesem operacji. — Niektóre z tych dziewcząt, co je najmuje do szoferowania, nie wiedzą, jak się obchodzić z dobrym autem.
— Znacie dziewczynę, która teraz ją wozi?
— Nie żeby z nazwiska. Pani Bradshaw ma niezły przerób tych dziewcząt do szoferowania. Przeważnie bierze je z college’u. Jej syn jest dziekanem i nie dopuszcza do tego, żeby mamuśka sama prowadziła. Reumatyzm ją pogiął i myślę, że musiała kiedyś zaliczyć niewąską kraksę.
Przerwałem rozwlekłą opowieść Maria i pokazałem mu odbitkę.
— To ta dziewczyna?
— No. Była tu wtedy z panią Bradshaw. Jest nowa. Jak powiedziałem, pani Bradshaw ma niezły przerób tych swoich dziewuszek. Lubi postawić na swoim, a te babeczki z college’u nie za bardzo chcą słuchać. Ja osobiście zawsze się z nią dogadywałem...
— Gdzie ona mieszka?
Alex robił wrażenie niespokojnego i ten niepokój w pewnej mierze udzielił się mechanikowi.
— Czego od niej chcecie?
— Ona mnie nie obchodzi. Ale ta dziewczyna to moja żona.
— Drzecie ze sobą koty?
— Nie w tym rzecz. Muszę z nią porozmawiać. Mario uniósł wzrok ku krytemu blachą falistą dachowi warsztatu.
— Żona rozwiodła się ze mną parę lat temu. Od tamtej pory złapałem wagę. Człowiek nie ma tej samej motywacji.
— Gdzie mieszka pani Bradshaw? — spytałem.
— Przy Foothill Drive, niedaleko stąd. Skręcicie w pierwszą w prawo i dojedziecie. Możecie sprawdzić numer domu w książce telefonicznej, leży na biurku. Jest na jej syna. Roy Bradshaw.
Podziękowałem mu. Położył się na wózku i wsunął pod jaguara. Książka telefoniczna była pod telefonem, na sponiewieranym biurku w kącie. Znalazłem wpis: Roy Bradshaw, Foothill Drive 331.
— Moglibyśmy stąd zadzwonić — powiedział Alex.
— Zawsze lepiej osobiście.
Mimo terenów przygotowanych pod zabudowę i czystego przemysłu, rozwijającego się wokół, Pacific Point zachowało swoją tożsamość. Foothill Drive było obsadzone drzewami, zakurzone i w jakiś sposób bezczasowe. Ludzie mieszkali tu od dawien dawna za kamiennymi murami bez zaprawy, które przetrwały trzęsienia ziemi, lub żywopłotami, które przeżyły pokolenia ogrodników.
Wysoki cyprysowy żywopłot posesji numer 331 całkowicie zasłaniał dom od strony drogi. Skręciłem w otwartą żelazną bramę, mając Alexa za sobą. Minęliśmy małą białą stróżówkę z zielonymi drzwiami i okiennicami, zatoczyliśmy łuk podjazdem i ujrzeliśmy biały dom w kolonialnym stylu.
Kobieta w szerokim słomkowym kapeluszu, zawiązanym pod brodą, klęczała przed domem, zasłonięta do ramion kwiatami. W urękawiczonych dłoniach trzymała nożyce. Kiedy zamilkły silniki naszych aut, tylko szczęk ostrzy naruszał ciszę.
Uniosła się niezdarnie i podeszła ku nam, upychając pod kapeluszem kosmyki siwych włosów. Była tylko starą kobietą w zabrudzonych tenisówkach, ale jej bezkształtne ciało przemieszczało się ciężko i władczo w luźnych niebieskich ogrodniczkach, jakby pamiętało, że kiedyś było silne i zgrabne. Rysy jej twarzy zapadły się pod ciężarem zmarszczek i lat, niemniej jednak czarne oczy były czujne jak ptaki lub zwierzęta, nieoczekiwani mieszkańcy ruin.
— Pani Bradshaw? — spytał skwapliwe Alex.
— Jestem Bradshaw. Czego panowie sobie życzycie? Jak widzicie, jestem bardzo zajęta. — Zatoczyła łuk nożycami. — Nigdy nie dopuszczam nikogo do przycinania moich róż. A one i tak umierają, biedactwa. — W jej głosie zaszeleścił żal.
— Moim zdaniem są przepiękne — powiedziałem pełnym otuchy tonem. — Panu Kincaidowi i mnie jest bardzo przykro, że pani przeszkadzamy. Ale jego żona zaginęła i mamy powody przypuszczać, że pracuje u pani.
— U mnie? Nie zatrudniam nikogo poza meksykańskim małżeństwem. Mój syn — dodała z odcieniem dumy — wyznacza mi skromny budżet.
— Nie ma pani panny do towarzystwa, która panią wozi?
Uśmiechnęła się.
— Zupełnie o niej zapomniałam. Pracuje tylko dorywczo. Jak jej tam? Molly? Dolly? Te dziewczęce imiona wylatują mi z głowy.
— Dolly — powiedziałem i pokazałem jej zdjęcie. — Czy to Dolly?
Zdjęła ogrodniczą rękawicę, sięgając po zdjęcie. Artretyzm wykrzywił jej palce.
— Sądzę, że tak. Ale wcale mi nie powiedziała, że jest mężatką. Gdybym wiedziała, nigdy bym jej nie najęła, to za duże obciążenie. Lubię, żeby moje małe wypady były ściśle wedle rozkładu.
Alex przerwał ten potok gadaniny.
— Gdzie ona teraz jest?
— Skąd mogę wiedzieć? Na dziś skończyła zajęcia u mnie. Mogła pójść do college’u, a może jest w stróżówce. Pozwalam moim dziewczętom korzystać ze stróżówki. Czasem nadużywają tego przywileju, ale ta jak do tej pory tego nie zrobiła. — Czarne oczy spojrzały ostro na Alexa. — Mam nadzieję, że teraz, kiedy pan się pokazał, to się nie zmieni.
— Nie spodziewam się, żeby dalej...
Przerwałem mu pośpiesznie:
— Idź, sprawdź, czy jest w stróżówce. — Znów zwróciłem się do pani Bradshaw: — Jak długo ona jest u pani?
— Jakieś dwa tygodnie. Semestr zaczął się dwa tygodnie temu.
— Czy uczy się w college’u?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.