Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Chłopaki (nie) płaczą. Muniek Staszczyk bez ciemnych okularów w rozmowie z Piotrem Żyłką - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
24 listopada 2025
5872 pkt
punktów Virtualo

Chłopaki (nie) płaczą. Muniek Staszczyk bez ciemnych okularów w rozmowie z Piotrem Żyłką - ebook

A możesz zdjąć okulary?

Nie każdy może zadać takie pytanie Muńkowi Staszczykowi – jednemu z najbardziej znanych nad Wisłą rockandrollowców, autorowi piosenek, które przeszły do historii polskiej muzyki. Wszak za tymi okularami kryją się oczy, które od ponad 40 lat spoglądają na fanów z setek scen w całym kraju i poza jego granicami. Oczy, w których poza błyskiem rockowego geniuszu czasem pojawia się także cień smutku, wątpliwości, strachu…

Prośbę o zdjęcie kultowych już okularów odważył się skierować do Muńka Piotr Żyłka – dziennikarz, który jak nikt potrafi spoglądać prosto w oczy swoich rozmówców (tak zaglądał m.in. w głąb ks. Jana Kaczkowskiego, pisząc razem z nim bestsellerowe Życie na pełnej petardzie). Czy tym razem udało mu się dotknąć duszy rockowej legendy, syna, męża, ojca i dziadka? Co zobaczył w spojrzeniu człowieka, który już kilka razy powstawał do nowego życia? W oczach dojrzałego faceta, który mimo bolesnych doświadczeń, upadków i choroby wciąż ma ochotę, by każdego poranka siadać z żoną przy kubku kawy i co dzień zakochiwać się i w niej, i w życiu na nowo?

To wywiad, jakiego Muniek jeszcze nigdy nie udzielił. Intymny i zaskakujący. O rodzinie, o miłości, o wierze. O najważniejszych dla niego miejscach – o domu, mieście i o Polsce. O inspiracjach, o męskiej przyjaźni i o dojrzewaniu. O wielkich sukcesach i równie wielkich życiowych błędach. Zaproszenie Piotra Żyłki do szczerej rozmowy wyjątkowo przyjęła także Marta Staszczyk, żona artysty. Ze swojej perspektywy opowiedziała o kilkudziesięciu latach niełatwego, ale fascynującego życia z chłopakiem, który mimo wszystko czasem płacze.

---------------

Muniek zdejmuje ciemne okulary i odkrywa przed nami swoją duszę. Nie każdego stać na taką szczerość. Szacun za odwagę!

Bogdan Rymanowski

Polski Dylan czy król kiczu? Oczytany inteligent czy „chodnikowy, równy chłopak”? Rockandrollowy diabeł czy pokorny katolik? Muniek to postać nieoczywista, łącząca w sobie dużo paradoksów. Zajrzycie do głowy ikony polskiego rocka, autora Kinga i Boga. Ciekawa i szczera rozmowa, bez filtra i ciemnych okularów.

Krzysztof Zalewski

Muniek ma chyba więcej książek o sobie niż Kurt Cobain. Czytałem wszystkie. W tej najnowszej przechodzi samego siebie. Nie tylko ściąga okulary, ale, mam wrażenie, że także gacie. Wstrząsająca lektura. Polecam.

Krzysztof „Grabaż” Grabowski

Muniek Staszczyk to przede wszystkim szczerość.

Szczerość aż do bólu, porażająca. Taki jest tekst Wielkiej słoty, piosenki, którą nagraliśmy na płycie Atramentowa. Niełatwo jest przyznać się do mrocznej strony swego życia, ale tylko szczerość może pomóc. Muńku kochany, dziękuję za tę szczerość w swoim imieniu i w imieniu tych wszystkich, którym nią pomagasz.

Stanisława Celińska

----------------------

Piotr Żyłka - wrażliwy dziennikarz, publicysta, człowiek z Zupy na Plantach. Autor głośnych publikacji, m.in. wywiadu z ks. Janem Kaczkowskim Życie na pełnej petardzie oraz wydanej w Polsce i Niemczech rozmowy z ks. Manfredem Deselaersem Niemiecki ksiądz u progu Auschwitz. Prowadzi podcasty „Słuchać, żeby usłyszeć” i „Wiara wątpiących”. Laureat Nagrody „Ślad” im. bp. Jana Chrapka. Aktywnie angażuje się w działania na rzecz osób wykluczonych i skrzywdzonych w Kościele.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8404-027-0
Rozmiar pliku: 9,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OKULARY

Piotr Żyłka: Ile masz par okularów?

Muniek Staszczyk: Oj… zaczynasz od trudnego pytania! Poczekaj, rozejrzę się i spróbuję policzyć . Myślę, że co najmniej dziesięć. Może kilkanaście. Powiedzmy: dziesięć plus. Miałbym ich o wiele więcej, gdybym nie oddawał często na różne aukcje charytatywne.

I kupujesz cały czas nowe…

Nie będę cię okłamywać. Przyłapałeś mnie. Jeśli chodzi o okulary, to jestem niezłym świrem. Miałem ich w życiu bardzo dużo.

Świr to mocne określenie. Co masz na myśli?

Taka historia dla przykładu. Byliśmy w trasie gdzieś na Śląsku, więc wpadłem na chwilę do mojej rodzinnej Częstochowy. Zatrzymałem się w jakiejś knajpce, żeby coś zjeść. Szybka szamka i ruszyłem dalej w stronę Warszawy. Gdzieś w połowie drogi zorientowałem się, że nie mam okularów. Dotykam czoła – nie ma, szukam nerwowo na siedzeniu – też nie ma. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale w takich sytuacjach czuję, jakbym zgubił część siebie. Trochę to absurdalne, przecież zawsze mogę sobie kupić nowe. No, ale nie ma bata, musiałem się wrócić. Wróciłem, znalazłem je na stoliku i dopiero wtedy mogłem ze spokojem ponownie ruszyć do Warszawy.

Dalej tak masz?

Teraz okulary noszę głównie w okolicznościach – nazwijmy to – zawodowych. Kiedy wychodzę na scenę albo idę do mediów czy na jakieś spotkanie z fanami, muszę je mieć. Ludzie się przyzwyczaili, że Muniek Staszczyk z T.Love zawsze ma na nosie czarne szkła. Jak założę zwykłe korekcyjne, to mnie nikt nie rozpoznaje. Nie ma okularów, nie ma Muńka.

Żyjemy w kulturze obrazkowej. Dawniej ludzie chcieli przede wszystkim dostać autograf na płycie albo koszulce. Dziś wszyscy chcą selfie, więc okular musi być, żeby fotka była klasyk i nie było wątpliwości, kogo przedstawia. Nawet ostatnio miałem taką sytuację, że starszy pan zaczepił mnie w galerii handlowej i chciał sobie ze mną zrobić zdjęcie. Mówię: „Nie ma problemu”. „Szkoda tylko, że pan nie ma okularów, tych swoich. Nie ma pan?” Ja na to: „No, nie mam”. „Dobra, trudno, powiem żonie, że to pan. Może uwierzy”.

Lubisz rozdawać autografy? Albo odpowiadać na prośby fanów o selfie?

Wiesz co, jeśli ludziom coś sprawia przyjemność, to ja to chętnie robię. Zresztą, kto z nas kiedyś nie chciał od kogoś autografu? Pamiętam, jak dawno temu po koncercie Stonesów – których jestem wielkim fanem – udało mi się dostać jakimś cudem na _backstage_. Oficjalnie nie można tam było nic ze sobą wnosić, więc miałem płytę skitraną za pazuchą. Nagle do pomieszczenia wchodzi Charlie Watts, perkusista. Szybko wyrywam się do niego, na nielegalu, bo menadżerowie kilka razy podkreślali, żeby tego nie robić: „_Mr Watts, could you sign me, please, the CD record?_”. I on się zgodził. Prawie zawału serca z radości dostałem. Zaraz zadzwoniłem do żony i do kumpli, żeby się pochwalić. Oczywiście nie porównuję się do Rolling Stonesów, bo daleko mi do ich statusu. Chodzi tylko o to, że rozumiem, iż dla kogoś to może być megaważne. Dlatego, jeśli tylko nie jestem totalnie wykończony, staram się zostawać po koncertach dłużej. Podpisuję, przybijam piąteczki, pozuję do wspólnych zdjęć. Jeżeli ktoś na to czeka w kolejce specjalnie kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt minut, to ja chcę to uszanować. No i wtedy też muszą być okulary. Zresztą koncertu bez nich nie potrafiłbym zagrać.

Dlaczego?

Trudno to racjonalnie wytłumaczyć. Bez nich wydaje mi się, że mi czegoś brakuje, jakbym nie założył skarpetek. Czterdzieści trzy lata gramy z zespołem, a ja dalej potrafię w busie, którym jedziemy w trasę, wszczynać panikę. Niby mam wszystko już dzień wcześniej przygotowane i spakowane, w torbie nawet mam specjalną kieszonkę na okulary, ale tak czy siak przychodzi moment, kiedy wpadam w panikę i mówię do menadżera: „Hubert, zatrzymaj się, muszę sprawdzić, czy na pewno je wziąłem”. No i wtedy nie ma innej opcji, musimy się zatrzymać, otwieramy bagażnik, ja nerwowo sprawdzam. I one tam oczywiście zawsze są. Chłopaki to się już z tego śmieją. No bo przecież nawet gdyby tych okularów tam nie było, mógłbym kupić inne na jakiejś stacji benzynowej albo gdzieś w mieście, do którego dojedziemy. Ale tak już mam, że muszę mieć te swoje. Nic na to nie poradzę.

Ale po co ci one na scenie?

Z nimi czuję się lepiej.

Co to znaczy: lepiej?

Po pierwsze to kwestia stylówki. Kiedy zaczynaliśmy grać w latach osiemdziesiątych, była taka moda, że kolesie na scenie lubili mieć okular. Spodobało mi się to, więc też zacząłem nosić. I tak już zostało. A druga sprawa jest taka, że ja na początku przygody z muzyką w ogóle nie byłem pewny swojego głosu.

Zaraz… Co ty mi właśnie mówisz? Jedna z ikon polskiej muzyki czuła, że jej zdolności wokalne są niewystarczające?

Na początku naprawdę tak było. I to budziło we mnie pewną nieśmiałość. To jest w ogóle ciekawe, ile różnych rzeczy się w człowieku mieści. Bo równocześnie przecież, żeby wyjść na scenę, i to jeszcze nie byle jaką, bo punkową, i wydzierać się tam wniebogłosy, trzeba mieć w sobie pewien rys bezczelności. I on we mnie też był. Ale bez okularów nie potrafiłbym – parafrazując księdza Jana Kaczkowskiego – wrzeszczeć na pełnej petardzie.

A czy w takich ciemnych szkłach w ogóle widzisz ludzi z tej sceny?

Oczywiście! Nie wyobrażam sobie zagrania koncertu bez obserwowania emocji fanów. Musi być interakcja z publiką. Dlatego już od dawna mam też specjalne okulary koncertowe. Szkła są ciemne, ale przerobione na progresywne. Dzięki temu nie tylko doskonale widzę ludzi w trakcie imprezy, ale nawet jeśli zapomnę zabrać w trasę swoich zwykłych korekcyjnych okularów, to w tych mogę sobie wieczorem w hotelu czytać książkę. A jako że bardzo lubię czytać przed snem, to też jest ważna sprawa.

Pytam o te okulary również dlatego, że w połączeniu z ciemną skórzaną kurtką i ciężkimi butami, w których prawie zawsze występujesz, stwarzają one image twardego faceta, samca alfa. Do tego jeszcze te nastroszone włosy. Czysty rock’n’roll. Poza tym ciemne okulary są dla mnie rodzajem nieprzenikalnej bariery, bo zasłaniają twoje oczy. A oczy są przecież bardzo ważne, dużo mówią o człowieku. Widać w nich przeżycia, emocje: radość, smutek, wzruszenie, cierpienie. Widać też łzy. Dlatego podczas naszych rozmów chciałbym – na tyle, na ile mi na to pozwolisz – zdjąć ci te okulary.

Wiesz, że nie siedzielibyśmy tu, gdybym ci nie ufał. A skoro tak, możemy spróbować. Sam jestem ciekaw, dokąd nas to zaprowadzi.

Wskoczmy na chwilę do roku 2012. Wydaliście z T.Love płytę Old Is Gold. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem Muńka człowieka. Słuchałem sobie tego albumu i myślałem: „Okej. To jest koleś, który naprawdę dużo w życiu przeżył. I teraz próbuje się tym w jakiś głębszy, a momentami nawet wrażliwy sposób z nami podzielić”. To był chyba ważny i trudny okres w twoim życiu? Spróbujmy – na razie na takim ogólnym poziomie – dotknąć tego, co się wtedy w tobie działo.

Po pierwsze, to był czas bardzo poważnego kryzysu w moim związku. Małżeństwo prawie nam się rozpadło. Potwornie zawaliłem sprawę – i to nie pierwszy raz – więc Marta miała pełne prawo mnie kopnąć w dupę i zostawić. Po drugie, zbliżałem się do pięćdziesiątki. To już jest konkretny wiek, kawał życia, więc czułem, że potrzebuję sobie zrobić – jak by to nazwać? – pewien bilans. Może nie zysków i strat, to byłoby zbyt banalne, ale jakieś podsumowanie tego, co było i jest najważniejsze. I chciałem jakoś to wyrazić.

Ta płyta jest nie tylko mocna na poziomie tekstów, ale też zupełnie inna muzycznie niż poprzednie; ma wyjątkowy, przejmujący klimat.

Było we mnie sporo intensywnych emocji, w tym również jakiś smutek, więc wkręciłem się wtedy w bluesa. Ale tak na poważnie, i to w takiego twardego bluesa. John Lee Hooker, Muddy Waters, Willie Dixon – tego typu klimaty. Po raz pierwszy odkrywałem tę muzykę świadomie i w ogóle sczaiłem, o co w niej chodzi. Wcześniej tylko delikatnie lizałem te amerykańskie klimaty. Wydawało mi się, że to jest jakiś totalny banał. Niby wiedziałem, że country, folk i blues to jest podstawa, na której powstał później cały rock i pop, ale nie dostrzegałem w tym niczego interesującego dla siebie. Jednak nagle coś się zmieniło i ten blues zaczął we mnie na maksa pracować.

Jak myślisz, dlaczego tak się stało?

Bo to jest naprawdę mocna muzyka, poważni zawodnicy. Najpierw wkręciłem się tylko w Dylana. Aż któregoś dnia na jakiejś imprezie u mnie w domu mój przyjaciel Stachu – wielkie chłopisko, dwa metry wzrostu, marynarz, cały świat opłynął – przeglądał moje półki z płytami i mówi: „Zyga, kurwa, Dylexa masz prawie wszystko, elegancko. Ale co ty, Casha nic nie masz?”. A ja na to: „Po chuj mi Cash? Przecież to jakieś wieśniackie country”. „Zyga, nie wkurwiaj mnie. Masz se kupić Casha i się porządnie wsłuchać w jego teksty”. Kupiłem więc – i to było coś niesamowitego. Wskoczyłem w to totalnie, a potem już samo poleciało. Zacząłem eksplorować kolejnych bluesowych, folkowych i country’owych twórców. Tam było wszystko: ból, miłość, Bóg, doświadczenie niewolnictwa, segregacja rasowa – bo przecież ta muzyka właśnie z tak poważnymi tematami się mierzy i z tak trudnych doświadczeń wyrasta. To bardzo korespondowało z moim stanem. Podczas pracy nad _Old Is Gold_ naprawdę byłem w rozsypce. Chorowałem na depresję, do tego zbliżająca się pięćdziesiątka. Patrzyłem wstecz. Ile ja w życiu zawaliłem, ilu, kurwa, ludzi skrzywdziłem, jak traktowałem najbliższych, jak traktowałem swoją wspaniałą żonę.

Pierwszy raz cię to wszystko tak emocjonalnie przeorało?

Tak. Niby wcześniej miałem już jakieś przebłyski, również w kontekście wiary, jakieś początki nawrócenia, ale nie potrafiłem nie popełniać tych samych błędów. Byłem też mistrzem w racjonalizowaniu sobie wszystkiego. No bo przecież, kurwa, bez przesady. Nikogo nie zabiłem, nikogo nie okradłem, w gruncie rzeczy jestem dobrym chłopakiem, tylko czasem lubię sobie poimprezować, napić się, poszaleć z dziewczynami. Może nie jestem ministrantem z grzecznie złożonymi rączkami, ale w mojej krwi płynie przecież rock’n’roll, nie?

W pewnym momencie te racjonalizacje przestały wystarczać?

Coś we mnie pękło. Pamiętam, że jeździłem w tym okresie dużo samemu samochodem. Tak zupełnie bez celu, po prostu, żeby jechać przed siebie. I w tej samotności wszystko zaczęło ze mnie wychodzić. Strasznie dużo płakałem. To nawet nie był płacz, ja ryczałem jak bóbr. A w tle leciał ten blues, który z jednej strony był spójny z moimi emocjami, a z drugiej – niósł jakieś ukojenie.

W takim klimacie powstawał _Old Is Gold_. Pamiętam, że łzy pojawiały się też na próbach, kiedy nagrywaliśmy kolejne kawałki. Zasłaniałem oczy, żeby chłopacy z bandu nie widzieli. Oni oczywiście czuli, co się dzieje, ale potrafili być delikatni, dzięki czemu nie wywoływali we mnie skrępowania ani dodatkowego napięcia.

Czułem, że jestem gotowy, żeby na tej płycie wszystko z siebie wyrzucić. Nagrywaliśmy dużo, tak dużo, że w którymś momencie zaproponowałem, żebyśmy wydali dwupłytowy album. Wiele osób stukało się w czoło i mówiło: „Podwójny album? Kto to kupi? Przecież dziś już się takich rzeczy nie robi”. A potem się okazało, że to była nasza pierwsza platynowa płyta. Ogromny sukces.

Myślę, że do tego sukcesu przyczyniła się wielka dojrzałość i szczerość, jakie na niej słychać. Odsłaniasz się mocno w tych kawałkach, ale nie jest to wulgarna pornografia. Robisz to z wyczuciem.

„Dojrzałość” to chyba najlepsze słowo na podsumowanie tej płyty. To na niej po raz pierwszy odważyłem się zmierzyć z Muńkiem-Golemem, którego sam stworzyłem na potrzeby rock’n’rolla i sceny. Zrozumiałem, że ranię siebie i innych ludzi. Ten album był właśnie zdjęciem ciemnych okularów i pokazaniem w końcu czegoś prawdziwego. Bardzo ważny etap w moim życiu.

Wrócimy jeszcze do niego, żeby dokładniej przyjrzeć się temu, co się w tobie działo, tymczasem jednak chciałbym przeskoczyć do innej przestrzeni. W 2017 roku kupiłem i przeczytałem książkową rozmowę, którą sześć lat wcześniej przeprowadził z tobą Grzegorz Brzozowicz. To była dla mnie fascynująca lektura. Wcześniej znałem cię tylko z tego, że jesteś wokalistą T.Love, masz charakterystyczny głos, a napisane przez ciebie hity lecą w największych stacjach radiowych i telewizyjnych. Czytając wasze rozmowy, zobaczyłem człowieka, którego trudno zamknąć w jakimś schemacie, mówiącego nieoczywiste rzeczy, idące wbrew naszym polskim podziałom. Zacytuję dwa krótkie fragmenty. „Nie jestem gościem skierowanym bardzo na lewo. Ale też absolutnie nie na prawo. Mogę nie lubić Kaczyńskiego, jednego czy drugiego, ale Muzeum Powstania Warszawskiego powstało dzięki nim. Pamięć jest ważną rzeczą”. A dwie strony dalej dodajesz: „Teraz, gdy patrzę na dokonania PO, na którą głosowałem, to… Człowiek trzeźwieje, uczy się, widzi, jak nim manipulują, i w końcu widzi, że jedni i drudzy to jest to samo gówno. Ta sama nieudolność. Może tylko PO ma lepsze opakowanie. Może Kaczyński jest uczciwy, ale co zrobię, że się go boję. Przepraszam, to ja mam się do niego przekonać czy on do mnie? Nie chciałbym, żeby krajem rządzili nieprzewidywalni politycy. Ale Tusk z kolei jest dla mnie takim malowanym premierem, takim premieruniem”. Nie boisz się mówić takich rzeczy?

Dlaczego miałbym się bać?

Bo żyjemy w bardzo zantagonizowanym społeczeństwie, w którym wielu twierdzi, że musisz się jasno opowiedzieć po jednej ze stron. Mówiąc rzeczy wyłamujące się z tego schematu, możesz zrazić do siebie wszystkich.

Zdaję sobie sprawę, że dzieląc się takimi przemyśleniami, jakoś ryzykuję i mogę wiele osób do siebie zniechęcić. Rzeczywiście prawie za każdym razem, kiedy mówię w wywiadzie nie tylko o muzyce, ale na przykład o wartościach, które są mi bliskie, albo o swoim spojrzeniu na pewne zjawiska w naszym społeczeństwie, słyszę, że jestem symetrystą. Chyba nawet Sidney Polak na próbie kiedyś rzucił: „Ty, Mundek, ty jesteś, kurwa, symetrysta”. A ja na to: „No i chuj”. Zwał jak zwał. Innym razem przeczytałem taki komentarz, w sumie trochę zabawny: „Panie Staszczyk, niech pan tak nie siedzi okrakiem na tym płocie, bo pan sobie jaja poharata”.

I co ty na to?

Staram się być prawdziwy, więc mówię, co myślę. Jeśli się komuś to nie podoba, ma prawo to krytykować. Żyjemy w wolnym kraju. Co ja poradzę na to, że moje patrzenie na świat nie mieści się w schematach naparzanki między twardymi prawakami a turbopostępowymi lewakami? Taki już jestem i tyle. W domu nasiąknąłem lewicowością, ale nie taką komunistyczną, tylko przedwojenną: PPS, ruch robotniczy i te sprawy. Dlatego jestem wyczulony na krzywdę ludzką i poniżanie słabszych. Bliskie mi też są wartości wynikające z chrześcijaństwa. Do tego mam szacunek dla historii i uważam, że trzeba ją dobrze znać, żeby wyciągać wnioski. Zawsze lubię i staram się słuchać ludzi starszych. Oni wiedzą więcej, bo wiele widzieli i przeżyli. Mam mocną świadomość obywatelską. Zawsze chodziłem na wybory. Nie mówię tu oczywiście o PRL-u, bo przecież wiadomo, że to była parodia, a nie wybory, ale od 1989 roku nie opuściłem żadnych. I przez tych ponad trzydzieści lat głosowałem różnie. Nie jestem niewolnikiem jednej partii. Staram się uważnie słuchać i przyglądać temu, co mówią i robią politycy. Jeśli mnie zawiodą, nie trzymam się ich kurczowo i krytykuję to, co mi się nie podoba.

W twoich piosenkach z różnych okresów słychać, że to, co się dzieje w naszym społeczeństwie, nie jest ci obojętne.

Bo nie jest. Ja jestem państwowcem. Kocham Polskę. Z jednej strony wkurwiam się, jak widzę, że politycy bardziej interesują się partyjnym interesem i wygrywaniem kolejnych wyborów niż naszym dobrem, a z drugiej – smutno się patrzy na to, jak my, zwykli ludzie, dajemy się w to wkręcać. Do polityki nie pójdę, bo nie mam temperamentu, który jest w tym świecie potrzebny, w ogóle się do tego nie nadaję, ale swoje zdanie mam i chcę je wyrażać. I w piosenkach, i przy okazji różnych medialnych wystąpień. Naprawdę kocham ten nasz kraj i nie mogę patrzeć na pęknięcia, a może właściwiej będzie powiedzieć: przepaście, które z roku na rok coraz bardziej nas dzielą.

Tak samo jest z moją wiarą i z katolicyzmem. Podczas jednego spotkania, takiego trochę w kościelnym klimacie, wstał facet i mówi: „Panie Muńku, przecież pan powiedział, że jest wierzący. To nie mógłby pan tak szerzej z tym wszystkim wychodzić do ludzi? Zakładać na koncerty koszulkę z napisem »Jezus jest królem«, ewangelizować. Dlaczego pan tego nie robi? Pana dużo ludzi słucha”.

No właśnie, dlaczego tego nie robisz?

Bo to nie byłoby moje. Tak, jestem wierzącym człowiekiem, ale nie chcę nikomu swojej wiary nachalnie narzucać ani jakoś przesadnie się z nią obnosić. Z tobą będę o tym rozmawiać, bo takie założenie sobie zrobiliśmy, że chcemy w tej książce dotknąć też tego tematu; mogę też mówić o tym na spotkaniach, na które zapraszają mnie środowiska kościelne, ale to wszystko. Myślę, że wiara to zbyt intymna sprawa, żeby nią bombardować ludzi jakimiś chwytliwymi hasłami z koszulek.

Są ludzie wierzący i niewierzący, poszukujący i wątpiący. Są ludzie bardziej konserwatywni, bardziej centrowi i bardziej lewicowi. Świat nie jest _black or white_. Życie i rzeczywistość są o wiele bardziej złożone i ciekawsze, niż nam się starają wmówić ludzie chcący nas nawracać na jedyną właściwą prawdę i wizję świata. Może to nie zabrzmi zbyt pokornie, no ale, kurwa, jestem chyba zbyt inteligentny, żeby mi ktoś wciskał jakiś ideologiczny kit.

Trzeci moment, w którym mnie zaintrygowałeś, to była kolejna książka, tym razem rozmowy z Rafałem Księżykiem. Mam wrażenie, że tam obnażyłeś się zupełnie. Wyciągasz wszystkie brudy, urządzasz niemal publiczną spowiedź. Nie bałeś się, że aż taka szczerość może ci zaszkodzić? Że ludzie będą cię oceniać i jakoś to wykorzystają przeciwko tobie?

Książka z Księżykiem zdecydowanie bardziej podobała się facetom. Dużo pochlebnych słów od mężczyzn o niej słyszałem. Właśnie w takim kluczu: że mocna, brudna, waląca prosto w twarz. Kobietom się mniej podobała i nie dziwi mnie to, bo mówię w niej sporo rzeczy, które pokazują moje nie w porządku podejście do kobiet. To była książka o mojej karierze muzycznej, czyli o rock’n’rollu, więc jest dużo chlania, imprez, zdrad i jazdy bez trzymanki.

Powstała w momencie, kiedy zawiesiłem działanie T.Love, co budziło dużo emocji i napięć z chłopakami z zespołu, i to pewnie też w niej czuć. To był naprawdę ciężki temat. Trochę jak rozstanie z ukochaną kobietą, i to po tylu latach. Zespół to też miejsce pracy dla wielu osób, zawieszenie jego działalności było więc trudne także od tej strony. Wszyscy ci ludzie tak samo jak ja oddawali przecież muzyce swoje życie, mocno związali się z bandem, nie tylko emocjonalnie, ale i zawodowo. Dużo różnych rzeczy się we mnie wtedy kotłowało. Kolejny raz robiłem jakieś podsumowanie w życiu. Faktycznie można powiedzieć, że był to rodzaj spowiedzi. Arek Jakubik powiedział, że dzięki tej książce poznał skomplikowanego faceta, który potrafi być też niefajny.

Bywasz niefajny?

Staram się, żeby tego niefajnego Muńka było jak najmniej, ale różnie z tym bywa. Dlatego dobrze, że taką swoją twarz odsłoniłem. We mnie jest też jakaś ciemność. Nie jestem jakiś megamroczny i generalnie staram się dążyć do jasności, ale gdybym zatajał ten mniej przyjemny kawałek siebie, tworzyłbym wykreowany PR-owy obrazek, w którym brakowałoby ważnego elementu.

Z tego, że naprawdę mocno się odsłoniłem, najmocniej zdałem sobie sprawę, kiedy zadzwoniła moja mama i powiedziała coś takiego: „Zygmusiu, przeczytałam tę książkę. Nie wiedziałam, że było aż tyle tego wszystkiego. Tej konsumpcji, tego imprezowania… Kiedy przyjeżdżałeś do Częstochowy, trochę mi opowiadałeś o różnych rzeczach, ale jak czytałam te wasze rozmowy, to się w kilku momentach przestraszyłam”. I ja ci powiem, że się jej nie dziwię, bo kiedy sam to czytałem w procesie autoryzacji, były takie momenty, że dzwoniłem do swojego ówczesnego menadżera i pytałem: „Ty, Bodek, to się działo naprawdę? Bo ja mam ciarki, jak się z tym wszystkim konfrontuję. Ale nie z jakiegoś podniecenia. To naprawdę byłem ja? Mnie to autentycznie przeraża”.

Co cię najbardziej przerażało?

Przestraszyłem się tego, jak żyłem. Jak bardzo nie szanowałem siebie i swoich bliskich. Jak niszczyłem swój organizm i psychikę. Aż trudno uwierzyć, że nie zszedłem z tego świata. Serio, tak na logikę moje ciało nie powinno było tego wytrzymać. Wiadomo, że napędzałem się alkoholem, dragami i adrenaliną. I nie jest tak, że taki tryb życia nie odbił się na moim zdrowiu i obecnym stanie. Dziś wiem o tym bardzo dobrze.

Wciąż mam w uszach to pytanie mamy: „Zygmusiu, to wszystko byłeś ty? Naprawdę? Nie wiedziałam, że to aż tak”.

Wspomniałeś, że jesteś wierzący, i ten rys też mnie bardzo interesuje. I dlatego, że sam jestem chrześcijaninem, i – a może przede wszystkim – dlatego, że znowu, kiedy mówisz na ten temat, wyłamujesz się ze schematów. Z jednej strony potrafisz w rozmowie z Kubą Wojewódzkim przywalić wprost, że Jezus Chrystus jest twoim najlepszym kumplem, a z drugiej strony, kiedy spotykasz się ze studentami, niuansujesz i z szacunkiem mówisz o Dawidzie Podsiadle, który dokonał apostazji. W rozmowach z Brzozowiczem tłumaczysz: „Chciałbym, żeby w moich tekstach wielu znalazło coś dla siebie. I ten, który wierzy w Boga, i ten, który ma w dupie Kościół”. W tej samej książce mówisz coś, co jest mi bardzo bliskie: że jesteś wierzący, ale równocześnie masz duże wątpliwości. Zastanawiam się, po co w ogóle poruszasz publicznie ten temat. Nie lepiej przeżywać wiarę tylko prywatnie? Piętnaście lat temu był taki moment, że przyznawanie się do wiary stało się modne, nawet w świecie show-biznesu. Ludzie opowiadali, że chodzą do dominikanów, jeżdżą na rekolekcje w ciszy i tak dalej. Ale dziś, kiedy tyle syfu powychodziło na temat Kościoła, wiele osób się dystansuje, dokonuje apostazji, a ty nic takiego nie robisz. Dlaczego?

Swojego katolickiego coming outu dokonałem bardzo dawno, bo w latach dziewięćdziesiątych. Dlatego na przykład w zespole nie jest to jakiś żywo czy często poruszany temat. Chociaż całkiem niedawno, bo w ubiegłym roku, Perkoz, nasz gitarzysta, z którym się znam od trzydziestu lat, wyskoczył z pytaniem. Pamiętam, że byliśmy w Londynie, w snobistycznej dzielnicy, poszliśmy sobie zrobić jakieś ę–ą zakupy, żeby coś szpanerskiego sobie przywieźć z trasy, jak prawdziwe gwiazdy rocka, i on nagle wali prosto z mostu: „Muniek, ale ty do kościoła chodzisz?”. A ja na to: „Jacek, no kurwa, przecież wiesz, że jestem wierzący”. „Ale chodzisz do kościoła? Tak normalnie?” „Tak, chodzę na mszę w niedzielę”. „Co ty pierdolisz?” „No, mówię ci, jak jest”. „Kuuuuuurwa”. Zdziwiony był ogromnie.

Oczywiście chłopaki robią sobie czasami ze mnie jaja. Na przykład jedziemy w busie i ktoś nagle rzuci, że Muniek znowu ma spotkanie z klerykami, ciekawe, co on tam z nimi robi. Wiadomo, jaki jest podtekst w tle. Ale to jest wszystko w życzliwości i dla beki, więc się na nich nie obrażam.

Pamiętam, że udzieliłem kiedyś wywiadu Bartoszowi Węglarczykowi, który wtedy pracował w „Rzeczpospolitej”. Bartosz chyba nie jest jakimś rozmodlonym kolesiem. Widziałem jednak, że bardzo chciał, żebym mu opowiedział właśnie o swojej wierze. To był mocny wywiad i trochę się bałem, jak ludzie zareagują. Tym bardziej że redaktorzy podkręcili tytuł i napisali coś w stylu, że jestem z różańcem za pan brat.

I jak to zostało przyjęte?

Zaskakująco dobrze. Bo w gruncie rzeczy to była sensowna rozmowa, bez próby instrumentalnego wykorzystywania mnie, przeciągania na którąś ze stron. A i takie rzeczy przechodziłem. Raz „Gazeta Wyborcza” próbowała ze mnie robić swojego megaotwartego Muńka, co kocha wszystkich, jest nowoczesny i europejski. Innym razem jakieś prawicowe media robiły ze mnie byłego rock’n’rollowca, co kiedyś był zły, chlał i bzykał, ale spotkał Bozię, nawrócił się i teraz jest nasz.

A ty idziesz swoją drogą.

Tak. I ta droga jest procesem. Na początku pomogli mi się nawrócić dominikanie. Dzięki ich otwartości i – nazwijmy to kolokwialnie – fajności mogłem zrobić pierwsze kroki w głąb wiary.

Dziś jestem na takim etapie, że kiedy chcę iść na mszę, to idę do swojej parafii, tutaj niedaleko. Nie potrzebuję już żadnych fajerwerków, tego, żeby było przyjemnie. Wiem, po co tam idę. Ale do tego musiałem dojrzeć.

Jeszcze kilkanaście lat temu, kiedy ktoś stawiał cię w jednym szeregu z nawróconymi rockmanami, takimi jak Litza czy Malejonek, to się przed tym mocno broniłeś.

Dziś bronię się trochę mniej, ale dalej twierdzę, że nasze drogi są inne. Przede wszystkim T.Love nie gra chrześcijańskiego rocka.

To jasne, że na poziomie wyrazu artystycznego poszedłeś w inną stronę. Jednak w tym momencie mniej mnie interesuje T.Love, a bardziej to, co się dzieje w tobie. Mówiąc symbolicznie – chciałbym zajrzeć do duszy Muńka.

To może postaram się odpowiedzieć w ten sposób: patrz, siedzimy w moim pokoju. Na ścianach i półkach widzisz mnóstwo ważnych dla mnie pamiątek, przedmiotów. Tu jest obraz Maryi, tu mamy Jezusa, tu moje zdjęcie z Olgą Tokarczuk, a tu z ekipą The Rolling Stones. Zaraz obok znowu Jezus, tym razem ikona autorstwa mojej córki. A trochę niżej mnóstwo płyt CD z muzyką. Rock’n’roll się miesza z duchowością. Taki nie do końca poukładany miks. To właśnie jestem ja.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że rock’n’roll nie jest specjalnie chrześcijański. Ale jak przyjrzysz się bliżej, to znajdziesz wielu muzyków, którzy choć nie określają się mianem chrześcijan ani w ogóle osób wierzących, w swoich utworach opowiadają o poszukiwaniach jakiejś transcendencji. Nick Cave, na przykład, nigdy nie powiedziałby, że jest człowiekiem wierzącym, a odnajdziesz w jego tekstach mnóstwo nawiązań do Biblii. Podobnie u mojego kochanego Dylana.

O czym to według ciebie świadczy?

O tym, że pewnych rzeczy nie da się z siebie całkowicie wyrzucić. Nawet jeśli się deklarujesz jako człowiek niewierzący, nawet jeśli od tego uciekasz, w którymś momencie życia musisz się skonfrontować z pytaniami o świat duchowy, o to, czy jest coś więcej niż my, czy śmierć wszystko kończy. I my, artyści, też się z nimi mierzymy.

Ja miałem to szczęście, że spotkałem na swojej drodze ludzi, którzy pomogli mi odnaleźć wiarę. I to nie jest u mnie coś świeżego, bo moje poważne i świadome wejście w chrześcijaństwo zaczęło się w 1998 roku, czyli już ponad ćwierć wieku temu. Można chyba zaryzykować stwierdzenie, że jestem doświadczonym katolikiem.

Gdybyś miał dziś powiedzieć, według swojego wyczucia, czym jest chrześcijaństwo, to co byś powiedział?

Dla mnie to jest przede wszystkim relacja z Bogiem, który jest kimś fascynującym. Trudno to do czegokolwiek porównać, ale spróbuję w ten sposób: wiele osób lubi gry komputerowe. Wciąga nas przygoda, kolejne poziomy i nieznane przestrzenie do odkrycia. Oczywiście wiara to nie jest gra komputerowa, ale nawet najlepsze gry, takie, nad którymi pracowały najbardziej wybitne zespoły z branży, które mają gigantyczne budżety i na maksa kombinują, jak zaskoczyć użytkownika tym, co będzie za kolejnym rogiem, żeby go przykuć do ekranu na jak najdłużej, nie mają nawet startu do tego, jak ciekawe, wciągające i zaskakujące jest życie z Bogiem.

Wiem, że mówię teraz rzeczy, które są dziś średnio popularne, ale gdybym nie miał relacji z Bogiem, brakowałoby mi podłogi, jakiegoś mocnego gruntu, na którym można bezpiecznie się oprzeć. Chociaż ze słowem „bezpiecznie” trzeba w tym kontekście uważać, bo z Bogiem są czasem niezłe jaja i jazda bez trzymanki.

Kiedyś Maciek Maleńczuk mnie zapytał: „Muniek, co ty, kurwa, z tym Jezusem?”. No i ja mu wtedy spokojnie odpowiedziałem: „Nic, po prostu jestem wierzący, kocham Jezusa”. Taka prawda.

W piosence _Bóg_ w 1994 roku wyśpiewałem, że chciałbym zostać Jego kumplem. No i zostaliśmy, przyjaźnimy się. Ale – jak już wspomniałem – to się nie stało z dnia na dzień. W mojej historii nie ma cudownego nawrócenia w jednej sekundzie. U mnie nawracanie się i budowanie relacji z Nim jest ciągłym procesem. Sam jestem ciekaw, dokąd mnie to wszystko ostatecznie doprowadzi.

Nie lubię się obnosić ze swoją wiarą, ale też się jej nie wstydzę. Jeśli ktoś mnie pyta, to odpowiadam bez kluczenia: jestem wierzący i praktykujący.

A kiedyś się wstydziłeś?

I to bardzo. Wstydziłem się, na przykład, regularnie chodzić do kościoła. Jakieś tam prywatne spotkanie z zakonnikiem czy spowiedź byłem jeszcze w stanie zrozumieć, ale biegać co niedzielę na mszę? No, kurwa, bez przesady!

Był też zabawny motyw z okularami, bo jak już zacząłem częściej chodzić do kościoła, to na początku również na mszy koniecznie musiałem być w okularach. Ale w pewnym momencie pomyślałem: „Muniek, co ty robisz? Przychodzisz się spotkać z Bogiem i będziesz się chować za ciemnymi szkłami?”.

I je zdjąłeś?

Zdjąłem i już ich w tej przestrzeni nie zakładam. Lubię chodzić do swojej lokalnej parafii. Znamy się z ludźmi z widzenia. Czasem ktoś do mnie podejdzie i mówi, że widział jakiś wywiad i szacunek za to, że nie wstydzę się mówić szczerze o swojej drodze duchowej.

Miałem też kiedyś taką sytuację w Częstochowie, która mi pokazała, że warto publicznie wychodzić z wartościowym przekazem. Byłem na Jasnej Górze, już wychodziłem, nagle widzę, że goni mnie jakiś młody chłopaczek. Dopadł do mnie cały zdyszany i przejęty mówi: „Panie Muńku, ja panu bardzo dziękuję, bo ja dzięki panu się nawróciłem. Ja na Boga plułem dosłownie, a teraz jestem tu. Ta zmiana zaczęła się u mnie, kiedy usłyszałem, jak pan gdzieś mówi o swojej wierze”.

Albo wiele lat temu zaczepiła mnie dwójka młodych ludzi – dziewczyna i chłopak. Widać było, że są zniszczeni narkotykami. „Słuchaj, Muniek, wydaliście tę płytę _Prymityw_. Ale ona ma energię! Nie wiemy, co się stało, ale tak nas jej słuchanie pozytywnie nakręciło, że udało nam się rzucić dragi”. „Naprawdę? Serio przestaliście ćpać?” „Jesteśmy czyści. Rzuciliśmy wszystko. A jak się pojawia kryzys, to słuchamy _Prymitywa_. W tej płycie jest taka energia życia, no, po prostu czad. Dzięki!”

Jak słyszysz takie historie, to czujesz, że tworzenie i dzielenie się swoimi poszukiwaniami ma sens. Dlatego też rozmawiam z tobą, bo wierzę, że ta nasza książka może dotrzeć do ludzi, którzy będą potrzebować takiego pozytywnego kopa. Ale też takiego, który nie będzie oczywisty i nie będzie pokazywać naiwnej historii o złym Muńku z przeszłości i obecnym świętym, nawróconym Muńku. Moja historia jest trochę bardziej skomplikowana.

Ale pozwól, że teraz ja zadam ci pytanie, okej?

Tego w scenariuszu nie przewidziałem, ale śmiało.

Było już kilka książek z moim udziałem. Dlaczego uważasz, że jest sens robić następną?

Myślę, że najważniejsze są dwa powody. Po pierwsze – głęboko wierzę w to, że każde spotkanie jest inne. Jeśli spotykają się dwie osoby, to połączenie ich wrażliwości i doświadczeń daje coś unikalnego i niepowtarzalnego. Nikt inny nie jest w stanie przeprowadzić takiej rozmowy, jaka się wydarzy między tobą a mną.

Drugim powodem jest to, że zdałem sobie sprawę, jak mocne rzeczy wydarzyły się w twoim życiu w ostatnich kilku latach. 15 lipca 2019 roku – rozległy udar. Rok 2020 – pandemia. Ledwo się ona kończy i w 2022 umiera twój tata. Z kolei w marcu 2024 roku zostajesz dziadkiem. Dużo tego jak na tak krótki okres, a to są przecież wydarzenia i zmiany największego kalibru. Jestem przekonany, że warto porozmawiać o nich samych, poza tym one mogły mocno wpłynąć na twoje myślenie.

To prawda. W ostatnich latach wydarzyło się w moim życiu tyle mocnych rzeczy, że spokojnie można by nimi obłożyć z dekadę albo dwie. Gdzieś w międzyczasie – nie wiadomo jak i kiedy – skończyłem sześćdziesiąt lat.

Chciałbym spróbować przejść przez kilkanaście bloków tematycznych, w których będę cię pytać o to, co w życiu jest najważniejsze. Mniej interesuje mnie twoja kariera muzyczna, bardziej chciałbym się przekonać, co dzisiaj jest w twojej głowie, sercu i duszy.

Czyli grube tematy.

I w nieoczywistym ujęciu. Takim, którego nie da się włożyć do jakiejś szufladki. Wydaje mi się, że takie rozmowy są najciekawsze. Mam też przeczucie, że twoja historia może dodać ludziom otuchy i siły. A wydaje mi się, że w czasach, kiedy dzieje się wiele trudnych rzeczy i jesteśmy ze wszystkich stron bombardowani informacjami, które budzą w nas niepokój i nas przytłaczają, takie historie, które mogą dawać nadzieję, po prostu warto opowiadać.

No dobra, to ruszamy.HANIA I TOMEK

Kiedy ostatnio rozmawiałeś z mamą?

Mamy teraz luty, ostatni raz na żywo widzieliśmy się w Boże Narodzenie. Była tutaj u nas na święta. Ile razy od tego czasu rozmawialiśmy przez telefon? Trudno powiedzieć, nie liczę, bo tych rozmów jest bardzo dużo. A od kiedy urodziła się Roma, moja wnuczka, a jej prawnuczka, ten kontakt jeszcze bardziej się zintensyfikował.

Często odwiedzasz mamę w Częstochowie?

Ostatnio bywałem u niej częściej, bo nagrywałem płytę ze starymi kumplami z punkowych czasów. To jest taki mniej mainstreamowy projekt, nazywa się Shamboo. Pierwsze skrzypce gra tam mój kumpel Maciek Maślikowski, który mieszkał za dzieciaka w sąsiednim bloku. Maciek bardzo pomaga mojej mamie, czasem coś jej przywiezie, za co mu jestem ogromnie wdzięczny. A teraz, kiedy pracujemy znowu nad płytą, to i ja, zawsze jak jestem w Częstochowie, zaglądam do mamy.

Ile ona ma lat?

Osiemdziesiąt sześć. Jak na swój wiek jest w bardzo dobrej formie. Ma tylko trochę kłopotów z nogami. Swoją drogą, płyta, nad którą pracujemy z Maćkiem, będzie nosić tytuł _Mama_, właśnie na cześć wszystkich mam. Pierwsza nazywała się _Tata_.

Pytałeś o nasze rozmowy. Jakiś czas temu odbyliśmy jedną, która była bardzo intensywna emocjonalnie. Można powiedzieć, że się mamie wypłakałem. Dorosły facet jestem, a przyjechałem i mówię: „Mamo, jest mi potwornie smutno, mam megadoła, strasznie źle się czuję. Skończyłem sześćdziesiąt lat i nie wiem, ile jeszcze przede mną”. A ona na to: „Synku, przestań. Co to jest sześćdziesiąt lat? Ja mam osiemdziesiąt sześć i całkiem nieźle się trzymam, przestań”. Rozmowa z nią mi pomogła. Postawiła mnie do pionu. Czasem po prostu trzeba z siebie wyrzucić to, co w nas siedzi i zżera nas od środka.

Pierwszy raz cię tak metryka zdołowała?

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij