Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Chłopaki znad kanału - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
9 kwietnia 2025
36,00
3600 pkt
punktów Virtualo

Chłopaki znad kanału - ebook

Nie pytaj. Nie drąż. I najważniejsze: nie reaguj na zaczepki. Tylko właściwie dlaczego? Trzymająca w napięciu opowieść o chłopcu, który wbrew wszystkim postanawia zawalczyć o siebie – i o to, co najważniejsze.

„To nasza historia, moja i Bruce’a, nie musicie w nią wierzyć, ale tak właśnie było. Od początku do końca”.

W szkole nikt nie dostrzega, kim tak naprawdę jest Lenny. Widzą tylko jedno: że waży więcej niż inni. Dlatego zamiast na lekcje woli chodzić nad kanał, na swoją ławkę. Tam może spokojnie pomyśleć.

Pewnego dnia, gdy wrzuca puszkę do wody, zatrzymuje go Bruce. Mieszka w kartonowym szałasie ukrytym przy brzegu i nie znosi, gdy ktoś mu śmieci w pobliżu.

Początki ich znajomości nie są łatwe – ale z czasem między tą dwójką nawiązuje się przyjaźń. Dzięki niej w głowie Lenny’ego rodzi się tajny plan. A żeby go przeprowadzić, musi wyruszyć w podróż…

Brian Conaghan, ceniony autor powieści dla młodzieży, z empatią i humorem opowiada historię, w której odnajdzie się wielu młodszych nastolatków. O nie zawsze łatwych relacjach z rówieśnikami i rodziną, o potrzebie akceptacji i bycia usłyszanym, o szczerości i zaufaniu – i wreszcie o przygodzie, która zmienia wszystko.

Seria z Poczwarką to działające na wyobraźnię powieści dla tych, którzy zaczynają dorastać, w głowie mają mnóstwo pytań i chcą być traktowani serio. Dzięki wyrazistym bohaterom i bohaterkom mogą spojrzeć na świat z innej perspektywy – i być może zobaczyć go całkiem inaczej niż do tej pory.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8150-727-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ŁAWKA

Wyobraźcie sobie, że tkwicie w świecie, w którym nienawidzicie wszystkiego. Pomyślcie, jakie to uczucie. Tym właśnie była dla mnie szkoła.

Dzisiaj na angielskim Liam McAvoy nazwał mnie prosiakiem. Czasami się wysila i mówi na mnie „spaślak”. Innym razem „baryła”. Ale najczęściej „grubas”. Chociaż nauczyciele nigdy się tak do mnie nie zwracają, wiem, że to słowo kołacze im gdzieś po mózgownicach. Raz przyłapałem wuefistę, pana Suttona, jak chichotał, gdy grałem w unihokeja. Próbował to maskować, ale ja i tak zauważyłem, kiedy tak stał jak ludzka litera A, ze splecionymi ramionami, szeroko rozkraczonymi nogami, wyszczerzony jak głupi do sera.

Jednak pani Kane, nasza nauczycielka angielskiego, to całkiem inna bajka. Zanim mnie zaczęli wyzywać od spaślaków, wyjaśniła nam, co to jest haiku, i zapisała następujące informacje na tablicy:

– Pochodzi z Japonii.

– Musi mieć trzy wersy.

– Pierwsza linijka = pięć sylab.

– Druga linijka = siedem sylab.

– Trzecia linijka = pięć sylab.

– Łącznie musi się składać z siedemnastu sylab.

– Zatem w przypadku haiku zwykle trzeba liczyć sylaby na palcach – powiedziała pani Kane. Następnie, żeby zobrazować nam, o co jej chodzi, wykonała mały pokaz rapowania sylab, który z założenia miał być zabawny.

Nikt się nie zaśmiał. Poza mną, w duchu.

– Psze pani? – Liam McAvoy podniósł rękę.

– Tak, Liam?

– Co za smutne świrusy piszą wiersze? – zapytał, po czym rzucił ołówkiem, który mógł mi się wbić w oko. To dla odmiany wszystkich rozbawiło.

Pani Kane przeczytała mój wiersz przy swoim biurku, a później, po lekcji, zatrzymała mnie i powiedziała:

– Pamiętaj, że jeśli będziesz kiedyś chciał o czymś porozmawiać, to zawsze możesz do mnie przyjść.

A potem ścisnęła mnie za ramię. To strasznie dziwne, kiedy nauczyciel cię dotyka.

Mój wiersz nosił tytuł Przyszłość.

Brzmiał tak:

Oto, co myślę:

Ja nie znajdę miłości

Nikt mnie nie znajdzie

(autor: Lenny Lambert).

Potem pani Kane napisała w moim zeszycie: „Celująco!” i postawiła pod spodem wielką parafkę. Zabawne, jak jeden drobny ruch czerwonego długopisu może sprawić, że zrobi ci się ciepło na sercu. Po chwili jednak to uczucie prysło. Za oknem zobaczyłem, jak Liam McAvoy przejeżdża sobie ręką po gardle, a Grace McKenna nadyma policzki i pokazuje mi środkowy palec. Wtedy minęła mnie Trisha Woods i się uśmiechnęła. Nie na tyle szeroko, żeby odsłonić zęby, ale uśmiech to zawsze uśmiech. Wszystko to wydarzyło się tak szybko, że nie zdążyłem go odwzajemnić i strasznie mi się przykro zrobiło z tego powodu.

Potem był francuski. Ech, non, merci! Nie mam ochoty przez całą lekcję słuchać okrzyków typu:

Mademoiselle Murphy, jak jest po francusku „wielki bebech”?

Mademoiselle Murphy, a czy we Francji też mają akcję „Spożywaj warzywa”?

Mademoiselle Murphy, jak będzie po francusku „prosiak”?

Wtedy to już wszystko staje na głowie. W takich chwilach nie chcę rozmyślać o haiku, uczyć się durnego francuskiego ani siedzieć w szkole. Więc często zamiast tego idę na swoją ławkę.

Jest metalowa i łuszczy się z niej zielona farba, strasznie tam niewygodnie, ale za to mam spokój. Mogę jeść i nie czuć na sobie tysiąca par oczu. Jesień wciąż trwa, a pogoda jest na tyle przyjemna, że można tu przewietrzyć głowę i przyglądać się rybom pływającym w brudnym kanale. Nigdy nie łowiłem ryb. Często podśpiewuję pod nosem. Każdą piosenkę, jaka tylko mi przyjdzie do głowy.

Podobno przechodzi tędy szlak przyrodniczy, ale zarósł i zrobił się zbyt podmokły. Nawet pnie drzew wyglądają jak pomniki nieszczęścia. Odkąd tu przesiaduję, nie widziałem jeszcze, żeby ktoś tędy spacerował lub odpoczywał na łonie natury. Raz tylko zobaczyłem jakiegoś biegacza, który mi się wymownie przyglądał. „A ty nie powinieneś być teraz w szkole?” Potem ruszył dalej na chudych nóżkach i od tamtej pory już się nie pojawił.

Właśnie zacząłem nową szkołę, gimnazjum, istny dom wariatów. Gdybym mieszkał w Ameryce, mówiliby o mnie freshman, czyli pierwszoroczniak. Freshman, dosłownie „świeżak”. Zupełnie nowy, niewinny, szczęśliwy. Tutaj jest inaczej. W Szkocji tacy jak ja to pierwszoklasiści i tyle.

Szkoda, że nie mogę po prostu siedzieć w swoim pokoju i śpiewać do lustra, zamiast chodzić do szkoły. Nie ma jednak mowy, żebym komukolwiek o tym powiedział. Nie po tym, co się stało z naszym Frankiem. Może i teraz z nami nie mieszka, ale mama i tata wciąż się nim zachwycają, jakby był ósmym cudem świata, i ciągle o nim gadają, kiedy wydaje im się, że nie słyszę:

– Des, mam nadzieję, że nasz Frankie jest bezpieczny – mówi mama do taty praktycznie co wieczór.

– Nic mu nie będzie, przecież to dobry chłopak – odpowiada tata.

– Myślisz, że za nami tęskni?

– Oczywiście, że tęskni.

– Serce mi pęka przez to wszystko.

– Przestań, skarbie. No już, przestań. – Tata poklepuje mamę po ramieniu. Bez tego poklepywania pewnie by się zapłakała na śmierć.

Czasami zastanawiam się, co by było, gdybym to ja znalazł się na miejscu Frankiego.

Mama: Myślisz, że z naszym Lennym będzie dobrze, Des?

Tata: Uhm, chyba tak.

Mama: Dobra, zobaczmy, co leci w telewizji.

Na ławce rozkładam zapiekankę z kurczakiem i pieczarkami, puszkę pepsi i paczkę chipsów. Cztery funty w sklepiku koło szkoły. Teraz już mnie tam znają. Koleś za ladą zawsze pyta: „Wszystko gra?”, a ja zawsze odpowiadam: „Gra i buczy”. To taka nasza przekomarzanka, nawet ją lubię. On wie, że wagaruję, ale ma na to wywalone, bo dostaje ode mnie hajs.

Nie myślę o szkole ani o żadnych Liamach McAvoyach tego świata. Myślę o tym, jak bardzo różnimy się od siebie z naszym Frankiem. On ma przystojną twarz, umięśniony brzuch i nierówny zarost na brodzie. Teraz mam dwanaście lat, jak będę miał siedemnaście, strasznie chciałbym wyglądać jak on. Ale nie chcę być taki jak on. Co to, to nie.ODPADKI

Wiem, że nie powinienem łamać prawa i wykańczać naszej planety, ale po wypiciu pepsi unoszę puszkę nad głowę jak oszczep i ciskam ją na brzeg kanału. Założę się, że pełno tam pustych butelek po winie marki Wino i wózków sklepowych, więc co zaszkodzi jedna mała puszeczka? Potem rzucam opakowanie po chipsach i tackę po zapiekance.

Czuję się jak przestępca.

Przestępca, który wciąż jest głodny.

Ruszam z powrotem do szkoły na popołudniowe lekcje, ale zatrzymuje mnie czyjś okrzyk:

– Ej, ty!

Odwracam się.

Staję jak wryty.

– Czy ty to właśnie rzuciłeś?

Facet trzyma puszkę jak pistolet, celuje nią prosto we mnie. Ma zmierzwioną brodę, czerwoną czapkę z pomponem i toporne buciory, idzie w moją stronę. Twarz ma pomarszczoną jak suszona śliwka. Jest coraz bliżej. Skąd się wziął ten świrus? Kanałowiec. Mokradlak. Bagniak. Podchodzi blisko. Cofam się.

– Chodź no tu – mówi.

Wygląda jak porywacz-morderca. Gęba jak z kroniki kryminalnej.

Nie zbliżam się do niego. Kręcę głową. Opuszcza puszkowy pistolet.

– No chodź, nie zrobię ci nic złego.

WSZYSCY TAK MÓWIĄ… A POTEM – BUM! – DZIEJE SIĘ MNÓSTWO ZŁEGO.

Kusi mnie, żeby rzucić się do ucieczki. Ale po co? Żaden ze mnie rączy jeleń.

– Nie próbuj wiać, synu, nie warto. I tak cię dogonię – ostrzega świrus. – Mimo wieku.

Staje w miejscu. Ja też. Dzieli nas dziesięć metrów.

– Nie zamierzam wiać – mówię.

Strach wcale mi tyłka nie ściska, w ogóle się nie boję. Właściwie, choć nie powiedziałbym tego nikomu, nawet podoba mi się wizja, że zostaję uprowadzony, a wszyscy nerwowo zastanawiają się, gdzie jestem; drapią się po głowach, kombinują, jak zebrać kasę na pokaźny okup.

Problem: Mama i tata nie mieliby pieniędzy na zapłacenie okupu.

Rozwiązanie: Cena za mnie nie byłaby wysoka.

Rzeczywistość: Kto w ogóle chciałby mnie porywać?

Oszołom w czapce z pomponem rzuca mi pod nogi puszkę po pepsi.

– Chciałbyś, żebym ja traktował twój dom jak śmietnik? – pyta.

– Co?

– Chciałbyś, żebym przyszedł do ciebie i tam śmiecił?

– Nie. Nie chciałbym.

– No właśnie, więc ty też nie właź mi do domu i nie rób tu chlewu.

– Ja tylko…

– W okolicy jest pełno koszy na śmieci.

Pstryknięciem palców nakazuje mi podnieść puszkę. Przyklękam i biorę ją do ręki.

– Przepraszam, już nie będę…

– A tak w ogóle, dlaczego nie jesteś w szkole? – Spogląda na nadgarstek, gdzie znajdowałby się zegarek, gdyby tylko go miał.

– Właśnie tam idę – odpowiadam.

Nie zamierzam oberwać w szczękę ani zarobić kopa poniżej pasa, więc wykonuję w tył zwrot i odchodzę. Szczerze mówiąc, wcale się nie boję. Serio. Wiem, że mnie obserwuje, ale powstrzymuję się przed zerknięciem za siebie.

– Ej! – krzyczy.

Dzielą mnie od niego jakieś dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia cztery metry. Odwracam się.

– A w ogóle to daj sobie z tym spokój. – Wskazuje na puszkę, którą trzymam. – Od tego mózg gnije – dodaje i pokazuje na moją głowę.

– Jasne.

– I następnym razem poszukaj kosza! – krzyczy.

Następnym razem?

Kiedy jestem pewien, że oddaliłem się na ponad sto sześćdziesiąt metrów, oglądam się za siebie. Zniknął. Dokąd poszedł? Skąd się wziął? Jakaś część mnie ma ochotę wrócić. Niech sobie facet nie myśli, że ta ławka należy teraz do niego; jeśli tak będzie, to mamy problem. W mieście rządzi nowy ławkowy szeryf. Zgniatam puszkę mocniej, wciskam ją do kieszeni marynarki i zaczynam nucić Vossi Bop Stormzy’ego. Ale trudno mi się nuci rap, więc przestaję.

Strach ściska mi zadek, dopiero gdy w zasięgu wzroku pojawia się szkoła.

O co mu chodziło z tym: „Nie właź mi do domu i nie rób tu chlewu”?
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij