- W empik go
Chłopcy 3. Zguba - ebook
Chłopcy 3. Zguba - ebook
„Gdzie są moi Chłopcy?!”
Krótkie wakacje Dzwoneczka nieomal kończą się tragedią. Gdy wróżka budzi się po wielomiesięcznej śpiączce, odkrywa, że całe życie, jakie znała, to tylko twór podświadomości, a prawda jest… zupełnie inna. Jaką rolę w intrydze odgrywa Cień i sam Piotruś Pan? I gdzie podziali się Chłopcy? Za odpowiedzi na te pytania Dzwoneczek będzie musiała zapłacić wysoką cenę. O ile w ogóle zdąży je poznać…
Zguba to książka, przy której Czytelnik będzie miał poczucie, że opuścił stary, poczciwy lunapark i właśnie pędzi Skrótem na złamanie karku. Świat Chłopców 3 jest bezwzględny i brudny (tak jak bezwzględna i brudna bywa dorosłość), a jednocześnie niebywale pociągający. Najlepsza część bestsellerowego cyklu!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7924-280-1 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie mogła przestać tańczyć. Ostygły po nocy bruk był wytchnieniem dla zmęczonych stóp, w kałużach mieniły się kolorowymi rozbłyskami neony klubów Barcelony. Chłodny wiatr muskał jej uda coraz śmielej z każdym powiewem, niczym napalony chłopak badający na pierwszej randce, jak daleko może się posunąć. Tym razem nawet nie zbliżył się do granicy, bo dziś królowa nocy zamierzała pozwolić na wiele. Dziś zwiewna, letnia sukienka barwy śnieżnej bieli miała wirować do świtu, a potem zsunąć się na ziemię niczym porzucona wężowa skóra. To była ostatnia noc, gdy roztańczona dziewczyna mogła nie być mamą. Potem, gdy już się przebudzi, gdy wytrzeźwieje, sen o roztańczonej Katalonii skończy się w jednej chwili i…
Zacznie się nowe życie, pomyślała, nie przestając wirować w szalonym tańcu. Na biodrach czuła delikatne palce młodego Hiszpana; chwiała się, traciła równowagę, więc partner ubezpieczał ją przed upadkiem. A może wahał się, wyczekiwał momentu, by wreszcie zacisnąć dłonie na jej talii, przycisnąć ją do siebie i wpić usta w jej usta? Niewykluczone…
Zachichotała i zatrzymała się nagle, a potem położyła na jego dłoniach swoje i wspięła się na palce, jednocześnie zadzierając nieco głowę. Była niższa od niego, wciąż brakowało paru centymetrów, ale zrozumiał sygnał i z uśmiechem dopełnił rytuału nocy. Poczuła jego język wodzący najpierw pieszczotliwie po jej wargach, a potem wsuwający się delikatnie między nie. Czuła ciepły oddech z jego nozdrzy na swoim policzku, serce pragnące wyrwać się z piersi, napierający wzwód, zapowiedź tego, jak to wszystko się skończy…
Ostatnia noc przed powrotem. Woda z kałuży niczym rosa, blask neonów jak najpiękniejsza zorza. Śmiechy, pijackie śpiewy gdzieś w oddali i on, jego ciało i każdy pulsujący mięsień. Czuła, że przyzwyczaja się do tego rytmu, że staje się jego częścią. Pocałunek rwał się i strzępił, ale trwał i było cudownie. Tak bardzo, że chyba mogła to wreszcie powiedzieć: była szczęśliwa…
* * *
Poranek nie był za to tak magiczny. Właściwie nie był też wcale porankiem, bo słońce wspięło się już wysoko na niebo; wdzierało się blaskiem i żarem przez niedomknięte, drewniane żaluzje hotelowego pokoju, tnąc jego wnętrze na czarno-białe pasy. W rozgrzanym powietrzu wirowały drobinki kurzu.
Westchnęła. Odrzuciła satynowe, przyjemnie chłodne prześcieradło i usiadła, opuszczając brudne stopy na podłogę. Obejrzała się za siebie. Jej nocny kochanek leżał na brzuchu, z obiema rękami pod ściśniętą poduszką. Na jego plecach dostrzegła świeże rany, wąskie linie biegnące skośnie po obu stronach kręgosłupa. Uśmiechnęła się na ten widok z lekkim zawstydzeniem. Stanowczo za dobrze się tu przez ten czas bawiła. Tak dobrze, że zupełnie przestawała być sobą, a stawała się…
No właśnie, kim?
Leniwie podniosła się z łóżka i nago przeszła przez pokój. Na moment przystanęła przed wielkim lustrem i przyjrzała się sobie. Jedną rękę oparła na biodrze i zadarła głowę, a potem przechyliła ją lekko na bok. Wciąż miała ciało dwudziestoparolatki i nawet rozliczne drobne blizny nie potrafiły odebrać jej uroku. Przeciwnie, dodawały tajemniczości, czyniły bardziej zagadkową. Pamiętała jak przez mgłę, jak ten Hiszpan za nią – za Boga nie mogła sobie przypomnieć, jak ma na imię – wodził po nich wczoraj palcami i pytał, pytał, pytał, aż zamknęła mu usta po gorącym całunkiem, a potem sprawiła, że brakło mu oddechu na bycie ciekawskim.
Był miły, pomyślała, przechodząc do łazienki i wślizgując się przez uchylone drzwi do kabiny prysznicowej. Ciekawe, co powiedzieliby chłopcy, gdyby postanowiła go sobie zatrzymać. Nie na zawsze, rzecz jasna, ale…
– Nie – powiedziała na głos, kręcąc jednocześnie głową. Nie zwozi się świata do domu, bo wtedy… po co wracać? Nie żeby chciała wracać do tego tutaj, ale…
Pozwoliła, by letnia woda zmyła z niej podobne myśli wraz z porannym potem. Poddała się mocnemu, szumiącemu strumieniowi, zamykając oczy i podstawiając pod niego głowę. A gdy wspomnienie nocy przyszło skuszone hałasem kaskady rozbijającej się o prysznicowy brodzik, gdy odsunęło przeszklone drzwi i stanęło za nią, by władczo pochwycić ją za biodra, by twardą męskością naprzeć na jej kształtne pośladki… grzecznie, acz stanowczo kazała mu się zbierać. Wakacje się skończyły i wiedziała dobrze, że ma niewiele czasu, by przypomnieć sobie, jak znowu być mamą.
Wyglądało jednak na to, że śniada, kruczowłosa pokusa nie zamierzała tak łatwo odpuścić.
– Nie bądź taka – mruknął przystojniak po hiszpańsku, łapiąc za krawędź przeszklonych drzwi. – Przecież nie powiesz, że było ci źle.
Nie, zdecydowanie nie mogła tego powiedzieć, dlatego westchnęła i powtórzyła swe wcześniejsze słowa:
– Powinieneś już iść, Miguel.
– Nie nazywam się… – zaczął, ale nie dała mu dokończyć.
Zmniejszyła strumień wody, by mógł usłyszeć ją wyraźniej:
– Jeszcze raz dziękuję, ale naprawdę chciałabym teraz zostać sama.
Zawahał się, cofnął rękę i przez moment wydawało się, że odpuści. Zaraz jednak złapał za drzwi i odsunął je gwałtownie. Uśmiechnął się przy tym rozbrajająco chłopięcym uśmiechem i lewą ręką wskazał sterczący penis.
– Nie zostawisz mnie chyba w takim stanie? – zapytał. – Naprawdę nie możesz.
Pokręciła głową lekko rozbawiona.
– W zasadzie już tu skończyłam, więc myślę, że znajdziemy sposób, jak na to zaradzić – stwierdziła, uśmiechając się półgębkiem.
Złapała go za rękę, wciągnęła do kabiny i oparła o ściankę naprzeciw drzwi. Następnie wspięła się na palce, pocałowała go w kącik ust i… położyła jego dłoń na nabrzmiałym członku.
– Góra, dół – powiedziała, cofając własną rękę. – Pomyśl o wczoraj, to pójdzie szybciej.
Odwróciła się, by wyjść, ale tym razem to on złapał ją za przedramię. Mocno, stanowczo za mocno i zdecydowanie nieprzyjemnie.
– Ej – warknął – to nie jest zabawne.
Dzwoneczek wywinęła się gwałtownie i uderzyła go w splot, aż jęknął.
– Było – odparła, patrząc, jak powoli osuwa się po ścianie, by wreszcie klapnąć tyłkiem w brodzik. – Ale niestety wszystko zepsułeś.
Wyszła z kabiny na chłodną, mokrą posadzkę i udała się do pokoju. Nie kłopocząc się szukaniem bielizny, szybko włożyła krótkie szorty i luźną koszulkę, a potem zeszła na śniadanie.
Tak jak się spodziewała, gdy wróciła, nocnej przygody już nie było. Przebrała się więc spokojnie w motocyklowy kombinezon i dopakowała maleńki plecaczek. Wsunęła stopy w motocyklowe buty i sięgnęła po kask leżący na fikuśnej, ozdobnej komodzie i wyglądający tam jak nietypowa współczesna rzeźba. Raz jeszcze omiotła wzrokiem pomieszczenie, jakby upewniała się, czy nie zapomniała o niczym, ale tak naprawdę wyłącznie, by zachować to miejsce jak najdokładniej w głowie. Wszak poza tym całkowicie drobnym porannym epizodem świetnie się bawiła przez ostatnie dni.
Wreszcie wyszła na korytarz, windą zjechała do podziemnego garażu i pewnym krokiem udała się do miejsca, gdzie zaparkowała motocykl. Ze schowka pod siedzeniem wyjęła telefon, ale po namyśle nie zdecydowała się go jeszcze włączać. Idąc za namową i prośbą Stalówki, trzymała się z dala od domowych spraw, ograniczając swój kontakt do poinformowania chłopców, gdzie się zatrzymała. Gdy wróci, czekać ją będą przeprawy z Lubym, mniejsze i większe spory z innymi klubami, zwłaszcza z BattleSnake’ami, którym mimo zawartego pokoju ani myślała ufać. Wreszcie sam odwyk od magii, który wcale jeszcze się nie skończył, bo przecież uzależnienie od podróży Skrótem czy ułatwiania sobie życia za pomocą syrenich łez mogło jeszcze wrócić, wystarczyłby jeden większy kryzys. Jak to mawiają? Raz w nałogu, na zawsze w nałogu…
– Tak, dziewczyno – mruknęła pod nosem. – Czas wrócić do własnej bajki.
Ale jeszcze nie w tym momencie, uznała w myślach. Teraz, choć wakacje miały się ku końcowi, zamierzała cieszyć się powrotem, drogą i wszystkim, co się z tym wiązało. Nie była jej potrzebna ścieżka na skróty. W żadnym znaczeniu.
Wrzuciła aparat z powrotem do schowka, wsiadła na maszynę, odpaliła ją i gwałtownie, z rykiem i wizgiem, od którego przechodziły ciarki, wyrwała podziemną drogą ku powierzchni. Akurat ktoś wyjeżdżał samochodem, więc szlaban nie zdążył jeszcze opaść. Wykorzystała ten moment, by przejechać koło stróżówki bez zatrzymania, a potem w ciasnym korytarzu śmignęła obok drugiego pojazdu – o mało nie urywając mu lusterka. Wyskoczyła na ulicę.
Do zobaczenia, Barcelono! – pomyślała i uśmiechnęła się smutno. – Jeszcze tu wrócę!
Dwie przecznice dalej zatrzymała się na światłach i wyprostowała na siedzeniu. Kilku chłopców w koszulkach FC Barcelony przeszło tuż przed nią, przyglądając się jej uważnie. Z wyraźnym przejęciem skomentowali albo motocykl, albo jej figurę. A może kombinację obu? Nie miała nic przeciwko temu, nawet jeśli komentowali tak, jak zwykle robią to chłopcy. Pomachała im nawet, ale żaden nie odpowiedział podobnym gestem.
Z prawej strony wyjechał srebrny van, ale ponieważ skręcał w lewo, zatrzymał się na środku skrzyżowania i przepuścił fioletową corsę. Kierowca vana również zagapił się na Dzwoneczka i puścił do niej oko. Jego twarz wydała się wróżce w jakiś sposób znajoma.
W tym momencie usłyszała ryk, a potem coś z całej siły uderzyło w tył jej motocykla. Czerwone ducati wierzgnęło do przodu i w bok, a potem runęło, przygniatając nogę Dzwoneczka. Z ust wróżki dobył się jęk, który niemal natychmiast przeszedł we wrzask, gdy wciąż rozpędzony pojazd wepchnął ją wraz z motocyklem na środek skrzyżowania, niemal pod samego vana. Przez ten krótki moment, ułamek sekundy, chwilę wyjętą z czasu i zatopioną w zastygającej żywicy szoku, miała wrażenie, że jej nogę ktoś polał benzyną i podpalił. Czuła smród palonego mięsa, słyszała dźwięk pękającej skóry. W głowie jej szumiało i dudniło, jak gdyby coś od środka skrobało pazurami w czaszkę. Ramię i bark również zapiekły, ale nie aż tak jak noga. Usłyszała krzyki, kątem oka dostrzegła też, że otworzyły się drzwi srebrnego samochodu. Ktoś przyklęknął przy niej, dotknął jej ramienia i – mogłaby przysiąc! – urwał je, tak bardzo, niewyobrażalnie wręcz zabolało. To była ostatnia rzecz, którą poczuła, nim zapadła w ciemność.
* * *
Martyna Tarkowska miała dwadzieścia cztery lata, dyplom jednego z pomniejszych uniwersytetów ze słowem „pielęgniarka” wpisanym w odpowiedniej rubryce, piękne dołeczki w zaróżowionych policzkach i figurę, która zagwarantowała jej podwójny tytuł Miss Foto lokalnej gazety – wygrała w głosowaniu zarówno jury, jak i czytelników. Nie była też głupia. Doskonale wiedziała, że o ile to dyplom załatwił jej pracę w tej klinice, to właśnie swojej figurze, tym uroczym dołeczkom dodawanym w bonusie do rozsyłanych na lewo i prawo uśmiechów oraz graniu przed męskim szefostwem słodkiej idiotki, która do słowa „nie” zawsze dodaje „wiem”, zawdzięczała wszystkie swoje przywileje. Należały do nich na przykład dwa wolne weekendy w miesiącu oraz to, że nigdy, niezależnie od trudności w ułożeniu grafiku, nie dostawała dyżurów innych niż poranne, od szóstej do czternastej. Kto inny mógłby uznać to za nierozsądne, wszak za nocki i niedzielne dniówki płacono więcej, ale Martynie nie zależało aż tak na dodatkowych pieniądzach. Dużo bardziej ceniła sobie zyskany czas, który mogła przeznaczyć na rozwijanie swoich rozlicznych pasji, a szczególnie jednej – fotografii.
To właśnie dokształcanie się w tym kierunku, nie dla przyszłej pracy, lecz ot tak, dla frajdy i świadomości, że jest w czymś coraz lepsza, zajmowało jej niemal wszystkie wolne chwile. W weekendy szkoła zaoczna, codziennie ćwiczenia realizowane według internetowego kursu. Po roku osiągnęła już rzeczywiście pewne efekty, miała nawet jedną lokalną wystawę opisaną w gazecie. Tak, tej samej, w której dwa lata wcześniej prezentowała się w kostiumie kąpielowym z celowo nieco za małą górą, co kupiło jej głosy niezdecydowanych.
Tego dnia zjawiła się w pracy za kwadrans szósta. Kiedyś, w ogólniaku czy nawet na pierwszym roku studiów, taka godzina byłaby dla niej nie do pomyślenia, jeśli miałaby być choć odrobinę przytomna, dziś jednak Martyna, wzmocniona raptem jedną kawą, czuła się rześka i wypoczęta. Bez pośpiechu przebrała się w szatni na dole, a potem przyjęła raport od koleżanki schodzącej z nocnej zmiany. Następnie, już w dyżurce pielęgniarek, nalała wody do czajnika elektrycznego, wyciągnęła z torebki swoją ulubioną herbatę z jaśminem i migdałami i wsypała trochę do metalowego zaparzacza. Miała teraz około trzech minut, nim woda się zagotuje, więc szybko wyjęła z tej samej przepastnej torebki aparat fotograficzny. Schowała go za plecami jak dziecko ukrywające niedozwoloną zabawkę i dyskretnie przemknęła korytarzem do pokoju 1408.
Pierwsza cyfra w numerze jednego z najbadziej luksusowych pokoi w klinice oznaczała, że jest jednoosobowy, z osobną łazienką, porządnym telewizorem, a nawet minilodówką. Dobór wystroju – mebli, wykładziny czy obrazków na ścianach – a także delikatny zapach z elektrycznego odświeżacza tworzyły złudzenie przebywania raczej w czterogwiazdkowym hotelu niż placówce leczniczej. Oczywiście, by owo złudzenie było kompletne, pacjent musiałby spełnić dwa wymagania. Po pierwsze, zlekceważyć stojącą obok łóżka skomplikowaną aparaturę medyczną, a po drugie… musiałby być przytomny.
Zgodnie ze stanem wiedzy Martyny młoda kobieta leżąca w 1408 ostatni raz była przytomna przeszło pół roku temu. Przywieźli ją cztery czy pięć tygodni po wypadku motocyklowym. Wedle dokumentacji medycznej dziewczyna przeszła kilka skomplikowanych operacji, a tylko dzięki heroicznej walce najlepszych specjalistów – i zapewne ogromnym nakładom finansowym poniesionym przez rodzinę – udało się uratować złamaną w kilkunastu miejscach i gdzieniegdzie obdartą aż do mięsa nogę. Potem, gdy jej stan się ustabilizował, na życzenie bliskich przeniesiono ją tutaj.
Martyna, która pracowała wtedy w klinice ledwie kilka miesięcy, wtedy właśnie po raz pierwszy użyła triku z jednym dodatkowo rozpiętym guzikiem, by załatwić sobie przeniesienie z oddziału geriatrycznego. Zadziałało, przydzielono ją na czwarte piętro i pośród innych obowiązków przypisano jej – a także trzem innym koleżankom – opiekę nad pechową motocyklistką.
Pamiętała dobrze, gdy po raz pierwszy zjawiła się w jej pokoju sama. Mimo lawendowego odświeżacza, wyraźnie poczuła intensywny zapach środków odkażających, jakich użyto przy przemywaniu śrub spinających teraz nogę dziewczyny, okładów wspomagających regenerację skóry i innych rozlicznych medykamentów. Ostra, a zarazem w jakiś sposób słodka woń choroby przedzierała się przez aromat kwiatów, zupełnie jakby ten drugi był tylko kurtyną, za którą kotłowało się coś nienasyconego, wręcz przerażająco żarłocznego i wściekle dzikiego.
Martyna poczuła wówczas falę gorąca idącą od przepony i prącą ku górze niczym niestrawiony posiłek wracający z żołądka falą wymiocin. Falę zupełnie niezrozumiałą, zważywszy na jej zawód i odbyte praktyki oraz czas spędzony w innym skrzydle kliniki, gdzie starzy ludzie robili pod siebie w łóżkach, a potem, gdy nikt nie patrzył, umierali ze wstydu. W porównaniu do tamtej kakofonii aromatów, smrodliwego jarmarku staroci, to co czuła tutaj, wydawało się wręcz sterylne, czyste i… bezduszne, nieludzkie.
Czy o to chodziło? Czy właśnie to wrażenie sprawiło, że zrobiło jej się słabo? Uczucie, jakby już nikogo tu nie było, tylko ta czystość, jałowość okładów, odkażaczy, detergentów, sztucznych woni. Czy tak właśnie pachniała śmierć?
Martyna nie miała pojęcia, skąd wzięły się w jej głowie takie myśli, zupełnie jakby ktoś szeptał jej do ucha z cienistego kąta pokoju przy drzwiach łazienki. Raz nawet odwróciła się wiedziona odruchem, by tam spojrzeć, ale oczywiście w kącie nikogo nie było. Ten ruch jednak wystarczył, by na nowo obudzić w niej normalną siebie – zdecydowaną, ambitną, prącą do celu pielęgniarkę. Teraz miała sprawdzić stan pacjentki i niech ją szlag, jeśli jakieś głupie myśli jej w tym przeszkodzą.
Gdy jednak podeszła do łóżka, po raz kolejny w odstępie paru minut przystanęła całkowicie zdumiona i zaskoczona, tym razem widokiem leżącej na łóżku dziewczyny.
Nie chodziło o to, że była piękna, chociaż była, zwłaszcza gdy promienie słońca zza okna padały na jej krótkie złocistorude włosy, sprawiając wrażenie, jakby jej głowa była otoczona świetlistą aureolą. Największe wrażenie robił fakt, że choć była poturbowana, połamana, choć jej cudem ocalała noga była zdruzgotana, twarz prócz paru niewielkich siniaków – przypominających nieco miłosne ukąszenia, czyli malinki, jak je nazywano – była niemal nieskazitelna. Wrażenie potęgowała nałożona na nią odżywka przypominająca nieco cienką warstwę wosku na dojrzałych owocach oraz niebywała wręcz bladość. Zupełnie jakby cała krew odpłynęła jej z czoła i policzków, by zgromadzić się w pełnych ustach. Wyglądała przez to trochę jak wampirzyca, ale bardziej jak… Disneyowska księżniczka z bajki. Taka Śnieżka czy ta… Śpiąca Królewna.
– Nie – powiedziała na głos Martyna – jednak Śnieżka.
Widok ten był tak niezwykły, że pielęgniarka, już wtedy myśląca o fotografii i swych pierwszych tematycznych wystawach, następnego dnia przyniosła do pracy aparat i zrobiła pierwsze z serii zdjęć zatytułowanych już wtedy w jej głowie Księżniczka śpi. Potem fotografowała ją już codziennie, w tajemnicy przed wszystkimi, zwykle o tej samej porze, z wyjątkiem tych kilku wolnych weekendów, gdy nie było jej w pracy. Stało się to jej małym rytuałem.
Teraz, gdy zmierzała do pokoju 1408 z aparatem za plecami, przeszła jej przez głowę myśl, że gdyby księżniczka motocyklistka, od jakiegoś czasu nabierająca kolorów, kiedyś się przebudziła, Martynie byłoby z tego powodu naprawdę przykro.
Poszło raz-dwa, jak zawsze, zupełnie jakby światło i nieruchoma modelka postanowiły ją wesprzeć w tym małym występku na rzecz sztuki. Dwa strzały migawki, mała korekta ustawień i jeszcze raz.
– Dziękuję – szepnęła pielęgniarka i wymknęła się z pokoju, by zacząć właściwy dyżur.
* * *
Tym razem zjawił się wcześniej, na szczęście już po tym, jak Martyna zrobiła zdjęcie i odniosła aparat do dyżurki. On również był swego rodzaju rytuałem, pewną stałą każdego dyżuru, odkąd zjawiła się tutaj śpiąca księżniczka.
Dojrzały mężczyzna w trudnym do określenia wieku, szczupły, dobrze zbudowany, do tego w garniturze, który należycie podkreślał jego zalety, jednocześnie tuszując wady. Był raczej małomówny, ale gdy się odzywał, mówił zawsze uprzejmie, cicho i uspokajająco, acz władczo. Można było odnieść wrażenie, że jest tu lekarzem, a nie gościem odwiedzającym pacjentkę w śpiączce. Czasami, zawsze niespodziewanie, bo bez szczególnej okazji, przynosił do dyżurki kwiaty albo czekoladki, dziękując tym samym za zaangażowanie zespołu w opiekę nad pacjentką. Nazywał się Grzegorz Luby i podobno był dla śpiącej księżniczki partnerem w interesach, ale z jego zachowania dało się wyczytać, że było między nimi coś więcej.
Każdego ranka mężczyzna zjawiał się najpierw pod drzwiami pokoju, lekko zbliżając do nich ucho, ale nigdy go nie przykładając, a potem odwracał się i szedł pewnym krokiem do dyżurki pielęgniarek. Poruszał się bezgłośnie, bo w przeciwieństwie do większości wizytujących miał nie zwykłe buty obleczone w niebieskie worki ochronne, lecz lekkie mokasyny, które zawsze przywoził na zmianę w czarnej, skórzanej teczce. To właśnie dzięki owej bezszelestności niemal każdego dnia udawało mu się zaskoczyć i nieco przestraszyć Martynę. Dziś, ponieważ zjawił się wcześniej niż zazwyczaj, udało mu się to tym bardziej.
– Puk, puk – powiedział, stukając jednocześnie we framugę. – Dzień dobry.
Martyna, która właśnie wyciągała zaparzacz z kubka, podskoczyła, ochlapując uniform gorącą herbatą. Kilka kropelek spadło na odsłonięty dekolt i zakłuło niczym maleńkie igły. Syknęła.
– Przepraszam – powiedział Luby, spiesząc w jej kierunku; w jego głosie słychać było autentyczną troskę. – Nie chciałem przestraszyć.
Martyna się uśmiechnęła.
– Nie, nic się nie stało, to tylko ja… chyba jeszcze nie do końca się dzisiaj obudziłam i…
Odłożyła zaparzacz i machnęła ręką, jakby chciała strząsnąć z fartucha małe wilgotne plamki.
– A cóż to pan dzisiaj tak wcześnie? Herbaty?
Luby kiwnął głową, że owszem, a następnie odsunął sobie krzesło przy niewielkim, trójnożnym stoliku i usiadł.
– To będzie intensywny dzień i niestety zaczyna się dość wcześnie – wyjaśnił. – Myślałem, że może wpadłbym po pracy, ale mógłbym nie zdążyć.
– Rozumiem.
Wytrząsnęła fusy z zaparzacza i wsypała nową porcję herbaty. Z szafki wyjęła kubek Anki, ze złośliwą satysfakcją myśląc o tym, co powiedziałaby jej nielubiana koleżanka, gdyby tu była. Nie ucieszyłaby jej myśl o dzieleniu kubka z nieznajomym, to pewne. Nalała wody, włożyła zaparzacz i nakryła całość spodeczkiem.
– Proszę – powiedziała, stawiając napój przed Lubym.
Usiadła obok mężczyzny. Kiedyś zdała sobie sprawę, że to niezwykłe, bo nie zachowywała się tak wobec nikogo innego. Dziś traktowała to już jako coś normalnego.
– A co to, jeśli można spytać, za zamieszanie dzisiaj?
Luby objął kubek dłońmi. Wyglądały na zadbane, ale i spracowane, jak to często zdarza się u ludzi, którzy ciężką pracą doszli do fortuny, a potem zaczęli korzystać z jej dobrodziejstw. Martyna złapała się na myśli, że chciałaby je kiedyś sfotografować, najlepiej splecione jak do modlitwy, ostre, z rozmytym drugim planem. Jaki tytuł mogłoby mieć takie zdjęcie?
– Inkwizytor – powiedział Luby i to słowo tak dziwacznie pasowało do jej ciągu myślowego, że przez moment aż się zlękła. Zaraz jednak odwiedzający rozwinął myśl i dziwne wrażenie minęło.
– To nowa atrakcja, montują ją dzisiaj. Jest trochę upiorna, jeśli mam być szczery, i na pewno będziemy mieli przez nią kłopoty z prasą i… pewnymi środowiskami. No ale Matylda bardzo się upierała i… zwłaszcza teraz nie umiem jej odmówić.
Martyna pokiwała głową. Matylda Blaszka, tak nazywała się śpiąca księżniczka. Nazwisko zupełnie do niej nie pasowało i wręcz zgrzytało w połączeniu z obrazem – jak źle dobrany dubbing.
– A jak wygląda ten cały inkwizytor? – zapytała.
Luby pokręcił głową i uśmiechnął się jakby nieco zażenowany. Następnie zdjął ręce z kubka i rozłożył je niczym wędkarz pokazujący rozmiar swej ostatniej zdobyczy.
– Trochę jak zwykła karuzela – powiedział – z tym, że pasażerowie nie kręcą się w kółko, ale zasuwają po takiej wstędze z coraz większą prędkością. – Ręce zaczęły krążyć, naśladując opisany ruch. – Wszyscy siedzą na miotłach, na takich specjalnych siodełkach, dodatkowo w uprzężach, żeby nic im się nie stało, gdy spadną, co ostatecznie musi się zdarzyć każdemu, zależy tylko od prędkości. Wtedy natychmiast są ściągani na bok i wpadają na platformę na środku, gdzie się szamoczą, aż wreszcie, gdy są tam wszyscy, klatka się zamyka.
Klasnął tak nagle, że zabrzmiało to jak wystrzał. Martyna podskoczyła – już drugi raz tego dnia za jego sprawą – i zachichotała nerwowo. Luby uśmiechnął się na ten widok, po trosze przepraszająco, ale bardziej łobuzersko, i dokończył:
– A wtedy przez pręty z włókna szklanego zaczynają lecieć wiązki przypominające ogień, a spod ziemi wynurza się na specjalnym podeście Inkwizytor i ogłasza, że nie będzie więcej wiedźm! – Ostatnie słowa powiedział, modulując głos i najwyraźniej się tego zawstydził, bo zaraz machnął ręką i lekko odwrócił wzrok. – Takie tam…
– Brzmi fantastycznie – stwierdziła Martyna. – Czy sądzi pan, że gdy to zainstalują, będę mogła przyjechać i porobić parę zdjęć?
Luby znowu na nią spojrzał, tym razem wyraźnie rozbawiony.
– Oczywiście! – powiedział. – A czy ja aby nie zapraszam pani do naszego miasteczka od początku sezonu?
– No tak, ale…
– Bez żadnego ale!
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął z niej gruby portfel, a z niego mały plik złotych kart wyglądających jak kredytowe. Położył jedną na stole, po czym z drugiej kieszeni wyjął wieczne pióro.
– Przepraszam, pani Martyno, ale zupełnie wyleciało mi z głowy pani nazwisko – powiedział, pochylając się z piórem nad rewersem karty, gdzie pod napisem „VIP Card” było miejsce na podanie jej właściciela.
– Tarkowska – powiedziała. – Ale naprawdę, panie Grzegorzu, nie trzeba zupełnie.
Luby zdążył już jednak wpisać jej imię i nazwisko starannymi literami. Machnął kartonikiem kilka razy, a następnie wręczył go Martynie z uprzejmym, miłym uśmiechem.
– To uprawnia do wejścia i korzystania z dowolnych atrakcji bez kolejek przez cały najbliższy sezon – powiedział. – Oczywiście z robieniem zdjęć również nie będzie kłopotu pod warunkiem, że będę mógł je później przynajmniej zobaczyć. Jestem przekonany, że będą świetne, widać w pani oczach tę pasję.
Martyna zaczerwieniła się i już miała coś odpowiedzieć, ale w tym momencie przeraźliwy, metaliczny skrzek zmusił ją do spojrzenia na znajdującą się po prawej tablicę pełną kontrolek. Każda z nich odpowiadała jednemu przyciskowi „Alarm” umieszczonemu przy poszczególnych łóżkach, tak by bez trudu można się było natychmiast rozeznać, który z pacjentów potrzebuje pomocy. W tym momencie tylko jedna kontrolka świeciła jasną, intensywną czerwienią. Oznaczała łóżko w pokoju 1408.
* * *
Ostatni sen wyparował z pamięci Dzwoneczka niemal w jednej chwili. To, co jeszcze przed momentem było jej jedyną rzeczywistością, rozwiało się nagle, rozmyło niczym obraz wyświetlany z rzutnika na dymie, a następnie za sprawą mocnego podmuchu wracającej świadomości rozproszyło na wszystkie strony. Została tylko ta ciepła, rozmemłana imitacja ciemności, jakiej każdy doświadcza, gdy zamknie oczy w słoneczny dzień.
Przez moment miała w głowie zupełną pustkę, jałową pustynię bez choćby krzaczka myśli czy wspomnienia, ale wystarczyło, że spróbowała unieść ciężkie powieki, że ledwie promień przedarł się przez ich zasłonę, a natychmiast syknęła z bólu i podjęła próbę zasłonięcia oczu. Ale i to się nie udało. Ręka, wyraźnie osłabiona i tak odrętwiała, że praktycznie obca, uniosła się nieco, ale zaraz opadła bezwładnie na poduszkę, a ciało przeszył ten nieprzyjemny dreszcz, jakby przez wnętrze żył przebiegł właśnie milion małych pająków. W dodatku ta pozornie błaha czynność nad wyraz ją zmęczyła. Jej serce zaczęło bić szybciej, oddech skrócił się i również nabrał tempa.
Wtedy przypomniała sobie o wypadku, o tym, jak upadła, jak zaraz potem samochód pchnął ją wraz z motocyklem prosto pod koła vana. Przypomniała sobie smród, własny krzyk i to, że bolało ją tak, jak jeszcze nic nigdy w życiu, choć samego bólu na szczęście jej umysł nie potrafił już odtworzyć.
Dzwoneczek spróbowała w pierwszej chwili uspokoić kołaczące serce. Metoda małych kroczków, powtarzała sobie w duchu, to zawsze działało i teraz też się uda. Tylko zacznij od tego, co potrafisz, od tego, z czym na pewno dasz sobie radę od razu. Dopiero potem powoli podnoś poprzeczkę.
Oddech był akurat dobry na start. Wdech… głębszy… jeszcze… O tak. Teraz wydech. Wdech… i wydech. Świetnie. Gdzieś z tyłu głowy przemknęła jej myśl, że zachowuje się jak jedna z tych instruktorek fitness, które nieustannie mówią podczas ćwiczeń. Brakowało jeszcze tylko, by dopingowała samą siebie. „Na pewno dasz radę! Nie poddawaj się!”
Uśmiech spowodowany tą myślą również przyszedł z trudem i nie całkiem się udał. Miała wrażenie, że aby się poruszyć, mięśnie jej twarzy musiały skruszyć jakąś zastygłą skorupę pokrywającą policzki i czoło.
To środki przeciwbólowe, pomyślała przytomnie, to na pewno przez nie. Musiałam dostać ich sporo, skoro nie czuję żadnego bólu w nodze czy żebrach. Wszystko jest w porządku i najważniejsze, że żyję…
Udało jej się wreszcie zapanować nad tym przeklętym oddechem, podjęła więc kolejną próbę poruszenia ręką. Tym razem ostrożniej, delikatniej uniosła ją na parę centymetrów, odsunęła odrobinę od siebie i opuściła na materac. A potem jeszcze raz. Po trzeciej próbie jej palce opadły na plastikowy przedmiot o dziwnym kształcie, który po szybkim obmacaniu uznała za przycisk do wzywania pielęgniarki.
Upewniła się, że pamięta jeszcze, jak powinno zabrzmieć po hiszpańsku to, o co chciała zapytać, i chwyciwszy mocniej – ale wciąż zaskakująco słabo – plastikowe urządzenie, wcisnęła gumowany guzik. Z oddali dobiegł ją cichy, skrzekliwy dźwięk alarmu.
* * *
Alarm wciąż brzęczał. Lampka mrugała do nich jaskrawą czerwienią i zdawać się mogło, że robi to coraz szybciej, jakby zniecierpliwiona, ale mimo to zajęło chwilę, nim Martyna czy Luby zareagowali na nią inaczej niż pełnymi zdumienia spojrzeniami i bezgłośnym poruszaniem ustami.
W końcu ciszę przerwał Luby.
– Czy to możliwe, żeby kto inny… albo przez pomyłkę…
Pielęgniarka wzruszyła ramionami. Z jednej strony szanse na którąś z tych opcji były bliskie zera, zwłaszcza w przypadku jedynek. A z drugiej jak wielkie było prawdopodobieństwo przebudzenia się motocyklowej księżniczki? Czy naprawdę tak dużo większe?
– Nie wiem, proszę pana – powiedziała i wstała.
Podeszła do telefonu i połączyła się z gabinetem lekarskim.
– Nie, niech pan tam jeszcze nie idzie… – rzuciła, zasłaniając mikrofon, gdy zobaczyła, że i Luby podniósł się z krzesła. – W pierwszej kolejności lekarz, a dopiero…
– Dość się naczekałem – stwierdził.
Nie bacząc na jej niezbyt stanowcze protesty, ruszył korytarzem w stronę pokoju 1408. Z trudem powstrzymywał się, żeby nie biec, ale gdy już dotarł do właściwych drzwi, odczekał chwilę. Uspokoił oddech, przyczesał włosy i przećwiczył uśmiech, zanim ostatecznie złapał za klamkę i wszedł do pokoju.
Gdy znalazł się w środku, odwróciła głowę w jego stronę i próbowała zerknąć, jednocześnie mrużąc oczy.
Wychrypiała też coś po hiszpańsku, co rozbawiło go tak, że gdyby mógł, parsknąłby śmiechem i zgięty w pół tłukłby się po udach pewnie z godzinę. Zamiast tego jednak, nie przestając się uśmiechać, przemierzył pokój i zasłonił żaluzje. Następnie zbliżył się do łóżka, wygładził kołdrę i usiadł. Ujął w ręce jej dłoń, wciąż jeszcze spoczywającą na przycisku alarmowym.
– Już dobrze, Matyldo – powiedział głosem tak pełnym troski, ale i ulgi i radości, że jego samego to zdziwiło. – Wróciłaś do nas. Trochę się martwiliśmy…
Uniosła głowę z wyraźnym wysiłkiem, a następnie podjęła kolejną próbę otworzenia oczu. Teraz w pokoju panował półmrok, więc było nieco łatwiej, ale i tak jej organizm, pamiętający poprzednią próbę, stawiał opór. Powieki wydawały się jeszcze cięższe, mięśnie twarzy jeszcze bardziej zesztywniałe. Tak bardzo jednak chciała zobaczyć tego, który siedział teraz koło niej, który trzymał ją za rękę i który nawet ubrał garnitur. Kto to był? Już kształt dawał do zrozumienia, że nie mógł to być ani Kędzior, ani Kruszyna. Milczek też nie i raczej nie Stalówka. Bliźniacy? Tylko jakim cudem nie poznała swoich Chłopców po głosie?! I dlaczego ktoś nazwał ją Matyldą?!
W końcu jednak udało jej się spojrzeć i nieprzyjemnie zaskoczona natychmiast spróbowała cofnąć rękę. Poczuła, że niczym elektryczna wiązka przeszywa ją dreszcz, który rozlewa się zaraz potem po ręce i plecach falą bólu i bezwładności. Gdzieś w mózgu ktoś odpalił fajerwerki, a teraz popiół powidoków opadał na wnętrze gałek ocznych.
– Ty? – wysapała. – Ty!
Luby wydawał się niemile zaskoczony jej reakcją. Cofnął ręce, a radość w jednej chwili spełzła mu z twarzy zastąpiona szczerym, bezbrzeżnym zdumieniem. Wyprostował się i przez chwilę przyglądał uważnie Dzwoneczkowi, aż wreszcie pochylił się znowu. Uśmiech na jego twarzy był teraz niepewny, płochliwy jak płomień świeczki w pokoju z przeciągiem. Jak wystraszone zwierzątko…
– To pewnie przez ten uraz, Matyldo – szepnął.
Po chwili dodał już nieco głośniej, odważniej:
– Nieźle nas wystraszyłaś, powiem ci. Co poniektórzy lekarze to nawet nie dawali ci już szans, ale ja się uparłem. Zobaczysz, wrócisz jeszcze do siebie i wtedy…
Drzwi do pokoju otworzyły się nagle i do środka wkroczył energicznie cały pluton ludzi w białych kitlach, pod wodzą niemal całkowicie łysego mężczyzny z wydatnym brzuchem i nosem jak orli dziób. Luby znał tego człowieka, profesora nauk medycznych Zdzisława Maśleckiego; kilka razy urządzili sobie nawet krótkie pogawędki. Teraz jednak wyczytał z oczu lekarza, że najlepiej będzie do tej znajomości nie nawiązywać, nie prosić o nic, tylko wyjść jak najszybciej. Wstał.
– Pogadamy później, Matyldo – szepnął, wciąż się uśmiechając. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że wróciłaś.
Nie odpowiedziała, więc ruszył w stronę drzwi, przeciskając się między zespołem lekarsko-pielęgniarskim. Gdy jego wzrok napotkał spojrzenie Martyny, Luby wzruszył ramionami. Dziewczyna uśmiechnęła się i skinęła głową na znak, że rozumie.
* * *
– Nie wiedzieć czemu, ona nie chce pana widzieć – powiedziała Martyna.
Wróciła właśnie z pokoju 1408 prosto do dyżurki, gdzie – jak się spodziewała – zastała wciąż czekającego Lubego.
– Zapytała nawet z oburzeniem, gdy już udało jej się odzyskać głos, kto miał czelność pana tu wpuścić i gdzie są jej chłopcy.
Usiadła i objęła rękami zimny już kubek.
– Swoją drogą sprawdziłam i nie mamy o tym żadnej informacji w jej dokumentach. Ona ma synów?
Luby przejechał ręką po twarzy i westchnął głośno. Następnie potrząsnął głową.
– Nie ma synów – powiedział. – Nie ma żadnej rodziny. Ale wzmianka o chłopcach… Cóż, wydaje mi się, że coś jest nie tak z jej pamięcią. Coś, co tłumaczyłoby jej reakcję także i na mnie.
Zrobił pauzę akurat na dwa łyki zimnej herbaty, po czym powiedział:
– Muszę wykonać jeden telefon. Pozwoli pani?
Nie czekał na jej zgodę, tylko wyszedł na korytarz i przez chwilę rozmawiał z kimś po angielsku. Gdy wrócił, minę miał poważną, surową wręcz i groźną.
– A teraz, pani Martyno, proszę mnie połączyć z gabinetem profesora Maśleckiego.
Coś było w jego oczach, jakiś stalowy chłód, który sprawił, że nie odważyła się ani pytać, ani tym bardziej się sprzeciwiać. Po prostu wstała i sięgnęła po telefon. Odczekała chwilę, następnie przedstawiła sprawę i wysłuchała krótkiej odpowiedzi. Wreszcie podała Lubemu słuchawkę. Wziął ją, ale tylko zasłonił mikrofon i czekał, patrząc na Martynę bez słowa, póki nie wyszła z dyżurki. Dopiero wtedy zza zamkniętych drzwi pielęgniarka usłyszała jego bardzo stłumiony głos.
Ale chociaż przykładała ucho, nie była w stanie wychwycić więcej niż kilku słów, bez kontekstu pozbawionych większego sensu.
* * *
Profesor Maślecki siedział w fotelu i w skupieniu zasysał parę z e-papierosa. Z uwagą słuchał dwóch mężczyzn znajdujących się po drugiej stronie gabinetu, ale przyglądał się wyłącznie temu młodszemu, ostrzyżonemu po żołniersku – góra najwyżej na centymetr, boki niemal do skóry – mówiącemu wyborną polszczyzną, choć z lekkim obcym akcentem. Ten drugi, znany już Myśleckiemu lokalny biznesmen, niejaki Grzegorz Luby, nie chciał usiąść. Krążył nerwowo od drzwi do krzeseł i co jakiś czas dorzucał do opowieści swoje trzy grosze.
Bo tak, myślał Maślecki, to, co mu serwowali, to rasowa opowieść, i to w dodatku jedna z takich, które na pewno spodobałyby się jego żonie i synowi. Mocno sensacyjna, pełna zwrotów akcji historia jak z Ludluma, ale podszyta romansem i mocnym wątkiem obyczajowym. A co najważniejsze, niezwykle trudna do uwierzenia nawet mimo kompletu dokumentów i legitymacji, jakimi chwilę temu zamachano profesorowi przed nosem.
Raz jeszcze zaciągnął się aromatyzowaną parą i chrząknął, jakby chciał zabrać głos, ale tak naprawdę zależało mu tylko na tym, by pan Żołnierska Fryzura na chwilę umilkł. Maślecki potrzebował zebrać myśli, cofnąć się o krok i ogarnąć całość, zupełnie jak z tymi puzzlami na dwa tysiące elementów, które kiedyś kupowała mu żona, a których on szczerze nienawidził do czasu, aż się wciągnął i teraz nie potrafił się bez nich obyć żadnego wieczoru. Historia dziewczyny z 1408 wydawała się właśnie takimi puzzlami. Dopóki profesor nie ułoży tego, co już ma, dopóty nie będzie wiedział, czego mu brakuje.
Więc tak – myślał, wypuszczając kłęby pary niczym jakiś wiktoriański robot z powieści, jaką mógłby napisać Welles czy Verne – zaczęło się od wypadku motocyklowego, strasznych obrażeń i źle rokującej śpiączki, z której jednak pacjentka najwyraźniej wyszła. Teraz jednak mamy dodatkowo program ochrony świadków, brytyjskie gangi motocyklowe, gwałty i głębokie psychiczne traumy, które wróciły pod wpływem wstrząsu i być może wymazały wszystkie doświadczenia od tamtego momentu do teraźniejszości, a być może – zdarzały się przecież i takie przypadki – przestawiły umysł na inny tor.
Pierwsze słowa pacjentki, jakie Maślecki od niej usłyszał, skonfrontowane teraz z opowieścią tych dwóch – jej partnera biznesowego oraz inspektora Interpolu – sugerowały bardziej tę drugą opcję. Niczym w kalejdoskopie drobinki wspomnień, wyobrażeń i lęków wymieszały się wstrząśnięte i dały zupełnie nowy obrazek.
– Czyli jeszcze raz – powiedział wreszcie profesor – żebym to sobie dobrze poukładał. Pani Matylda Blaszka była żoną…
– Kochanką – poprawił Luby.
To jednak nie wystarczyło, bo Żołnierska Fryzura skorygował powtórnie, dużo bardziej dosadnie, choć nadal subtelnie, zważywszy na inne możliwości:
– Dziewczyną do towarzystwa. I naprawdę nazywa się nie Blaszka, a Davies. Mathilda Davies. Urodziła się jako obywatelka Wielkiej Brytanii.
Profesor machnął ręką na znak, że to niuans bez znaczenia.
– W każdym razie była z jakimś szefem dużego motocyklowego gangu, tak?
– Dokładnie to…
– Mniejsza o dokładnie, panie inspektorze. Chcę sobie tylko poukładać w głowie najważniejsze fakty. Jak zrozumiałem, pani Bla… Davies popadła w niełaskę i skrzywdzona zdecydowała się zeznawać przeciwko temu gangowi, tak?
Chciał sprawdzić, jak ten Luby zareaguje na nazwanie „popadnięciem w niełaskę i zrobieniem krzywdy” zbiorowego gwałtu dokonanego w akcie zemsty przez sześciu mężczyzn. Tak jak się spodziewał, biznesmen przystanął i wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby.
Tych dwoje coś łączy poza biznesem, pomyślał z satysfakcją profesor. Kolejny kawałek układanki wskoczył właśnie na właściwe miejsce. Zanotował na żółtej karteczce, by zlecić ginekologiczne badanie pacjentki.
– Jakiś czas spędziła w Hiszpanii pod nadzorem i opieką – podjął, odkładając pióro – aż stwierdzono, że zagrożenie zostało wyeliminowane… Właśnie. Jak właściwie to stwierdzono?
– Prezydenta gangu zamordowano w więzieniu, a reszta jego rady zginęła jeden po drugim w wojnie ulicznej – wyjaśnił Żołnierska Fryzura. – Interesy przejęli konkurenci, którym Mathil… znaczy panna Davies właściwie oddała przysługę. To wtedy stwierdziliśmy, że przy zachowaniu niezbędnych, acz minimalnych już środków ostrożności, może wrócić do normalnego życia poza programem.
– I tak ją po prostu zostawiliście, tak?
W głosie profesora nie było słychać wzburzenia, jakie sugerować mógł dobór słów. Z każdym kolejnym wypowiedzianym słowem owa sugestia zdawała się jednak wyraźniejsza.
– Z informacją, że może żyć, gdzie chce, zacząć od nowa mimo traumy i wieku niespecjalnie sprzyjającego, by…
Po raz pierwszy od dłuższej chwili do rozmowy wtrącił się Luby:
– Miała środki, finansowe znaczy. Wzięła je z…
– Były niewiadomego pochodzenia – ostro wszedł mu w słowo Żołnierska Fryzura – ale rzeczywiście dość znaczne. Ponadto, według naszej wiedzy, pani Davies nie zaprzestała terapii, zmieniła tylko prowadzącego ją terapeutę. Pan Luby jest z nim w kontakcie. Zresztą, jeśli mogę to ocenić – tu zerknął wymownie na Lubego, jakby szukał potwierdzenia, że rzeczywiście może – aż do wypadku radziła sobie świetnie, prawda? Dopiero teraz…
Rozłożył ręce w geście bezradności. Wszyscy wiedzieli, co dopiero teraz.
Maślecki pokiwał głową w zadumaniu i pyknął parą niczym z fajki.
– Co to za minimalne zagrożenie, o którym pan wspomniał? – zapytał. – Bo, jak rozumiem, to ono tu pana sprowadza. Inaczej nie byłoby przecież potrzeby mówienia mi o tym wszystkim, czyż nie?
Tak, te elementy też już wkomponował w obrazek i z satysfakcją dostrzegł, że młody inspektor uśmiecha się z szacunkiem.
– Tak, panie profesorze, ma pan rację. To dlatego pan Luby mnie tutaj ściągnął z Wrocławia, dlatego z panem rozmawiamy. Jak powiedziałem, w niczyim interesie nie jest teraz szukanie pani Davies, ale gdyby się pojawiła… Cóż, motocykliści to specyficzna grupa. Mogą się nienawidzić, mogą zwalczać nawzajem, ale gdy przychodzi co do czego, to są oni kontra reszta świata. A przynajmniej takie chcą zachować pozory. Gdyby wypłynęła osoba, która zakablowała jednego z nich policji…
– Omerta – westchnął Maślecki.
Tak się to chyba nazywało w Ojcu Chrzestnym. Święte prawo milczenia.
Żołnierska Fryzura uśmiechnął się pod nosem.
– Powiedzmy, że coś takiego. Rozumie pan teraz, dlaczego chcemy przywrócić pani Davies pamięć? I dlaczego wolimy być przy niej do momentu, gdy to nastąpi?
– Tak.
Profesor Maślecki odłożył e-papierosa i wstał, dając do zrozumienia, że według niego wszystko zostało już powiedziane. Najwyraźniej rzeczywiście tak było, gdyż Żołnierska Fryzura również się podniósł i wyciągnął rękę ponad biurkiem.
– Dziękuję za zrozumienie, profesorze, i mam nadzieję, że nie przysporzymy specjalnie kłopotów. Jak mówię, ryzyko w zasadzie nie istnieje, ale lepiej dmuchać na zimne, czyż nie?
– Tak – mruknął lekarz. – Ma pan rację. Pozostańmy w kontakcie, muszę przemyśleć tę rozmowę i dalsze działania.
– Oczywiście.
Profesor uścisnął wyciągniętą dłoń i przeciągnął ten gest, zerkając jednocześnie na Lubego.
– Jeszcze tylko jedno pytanie, panie…
Zapędził się w to zdanie, zanim sobie przypomniał, że nie zapamiętał nazwiska policjanta. Mimo to inspektor Żołnierska Fryzura nie wydawał się specjalnie obruszony, a jedynie lekko rozbawiony.
– Gretzki – przypomniał. – Jak ten hokeista, ale z „i” zamiast igreka na końcu.
– No właśnie. – Profesor skinął głową, jakby właśnie sobie przypomniał. – Proszę mi jeszcze tylko powiedzieć, inspektorze Gretzki, jakich chłopców miała na myśli pani Davies. Czy ten jej kochanek miał może jakichś synów?
Policjant potrząsnął głową i westchnął.
– Czasem jest tak – wyjaśnił – że kobieta szefa klubu zachowuje się trochę jak matka dla całej reszty. I ona mówiła właśnie o nich. O członkach gangu.
– Czyli tych, którzy ją potem zgwałcili – dopowiedział Luby, to, co było już oczywiste.
Wtedy profesor dostrzegł jeszcze jeden element układanki. Być może jeden z najważniejszych w tym obrazku. Wypowiedź panny Davies wskazywała na to, że wypadek cofnął ją we wspomnieniach do wydarzeń sprzed… tamtej traumy. Ci dwaj tutaj nie obawiali się, że gangsterzy znajdą jego pacjentkę. Bali się, że to ona zacznie ich szukać.
* * *
Szli ramię w ramię, ale nie odzywali się do siebie aż do chwili, gdy opuścili klinikę. Dopiero wtedy, przy metalicznoniebiskim oplu Gretzkiego Luby pozwolił sobie na pełen zadowolenia uśmiech.
– Myślę, że poszło dobrze – powiedział. – Spisałeś się.
Gretzki skinął głową zadowolony z pochwały. Sięgnął do kieszeni po kluczyk i wcisnął guzik z otwartą kłódką na breloczku. Błysnęły światła samochodu.
– Rozumiem, że teraz czekamy, aż porozmawia z psychiatrami, psychologami i całym sztabem specjalistów, aż wreszcie się do nas odezwie, tak?
– Zgadza się.
Luby wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował towarzysza. Zapalili.
– Czyli, rozumiem, nie wyrzucać telefonu. A co będzie, jeśli ona pozbiera się w międzyczasie i, bo ja wiem… ucieknie?
– Wątpię, by miała siły. Po pół roku leżenia w śpiączce atrofia mięśni musiała dać się jej we znaki. Ale nawet jeśli… – Luby rozłożył ręce i wyszczerzył się w paskudnym, pełnym złośliwej satysfakcji grymasie. – Przecież nie będę jej trzymać na siłę. Niech ucieka, niech wraca…
Zaciągnął się dymem i puścił w górę obłok, który ułożył się w niemal ludzką sylwetkę czy też bardziej rozciągnięty ludzki cień.
– Niech się przekona.
(...)