- W empik go
Chłopcy Jo - ebook
Chłopcy Jo - ebook
Światowy bestseller Małe kobietki doczekał się kolejnych tomów, w których autorka, Louisa May Alcott kontynuowała – na wyraźne żądanie swoich Czytelników – opowieść o losach swoich bohaterów. Po dziesięciu latach czytelnik powraca zatem do Plumfield, aby poznać dalsze losy sióstr March, ich dzieci i wychowanków. Życie małej wspólnoty toczy się wokół college'u ufundowanego przez pana Lauriego, jednej z pierwszych koedukacyjnych uczelni w Ameryce. Tymczasem chłopcy Jo – Rob, Ted, Tom, Nat, Emil, Demi i Dan – stają na progu dorosłości. Każdy z nich wybiera drogę życia zgodną ze swoim charakterem i powołaniem. I choć niektórym z nich przyjdzie okupić te wybory wielkim wysiłkiem, żaden z chłopców nie przegra swojego życia.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-646-7 |
Rozmiar pliku: | 5,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Oto, jakie cuda mogą zdziałać pieniądze i dobre serce. Pan Laurence z pewnością nie mógłby mieć wspanialszego pomnika niż college, który tak wspaniałomyślnie ufundował, a dom taki jak ten sprawi, że pamięć o ciotce March będzie wiecznie żywa – odparła pani Meg, zawsze skora pochwalić nieobecnych.
– Pamiętasz, jak wierzyłyśmy w dobre wróżki i planowałyśmy, o co poprosiłybyśmy, mając trzy życzenia? Czy nie wygląda na to, że moje nareszcie się spełniły? Pieniądze, sława i pod dostatkiem pracy, którą kocham – rzekła pani Jo i nieostrożnie zmierzwiła sobie włosy, splatając palce na głowie tak samo, jak robiła to, będąc dziewczynką.
– Moje też, a i Amy cieszy się swoimi, ile dusza zapragnie. Gdyby droga mamisia, John i Beth byli tutaj, byłoby wprost idealnie – dodała Meg z czułym drżeniem w głosie, bo miejsce mamisi było teraz puste.
Jo położyła dłoń na dłoni siostry i obie przez chwilę siedziały w milczeniu, przyglądając się przyjemnemu widokowi z mieszaniną smutku i radości.
Faktycznie zdawało się, że zadziałały jakieś czary, bo spokojne Plumfield zmieniło się w ruchliwy światek. Dom – odmalowany, rozbudowany, ze starannie utrzymanym trawnikiem i ogrodem, spowity aurą zamożności, której próżno było szukać, gdy wszędzie roili się rozbrykani chłopcy i Bhaerom trudno było związać koniec z końcem – wyglądał teraz bardziej gościnnie niż kiedykolwiek. Na wzgórku, tam gdzie dawniej puszczano latawce, stał piękny college wzniesiony dzięki szczodremu zapisowi pana Laurence’a. Po ścieżkach, gdzie niegdyś stąpały dziecięce stopy, przechadzali się teraz tam i z powrotem pracowici studenci i wielu młodych mężczyzn oraz kobiet korzystało z dobrodziejstw majątku, mądrości i hojności.
Tuż za bramą do Plumfield, wśród drzew, rozsiadł się ładny brązowy domek bardzo podobny do Gołębiego gniazdka, a nieco na zachód, na zielonym zboczu lśniła w słońcu białymi filarami rezydencja Lauriego. Po tym jak w wyniku gwałtownego rozwoju miasto wchłonęło stary dom, zniszczyło gniazdo rodzinne Meg i miało czelność postawić oburzonemu panu Laurence’owi pod nosem fabrykę mydła, nasi przyjaciele przenieśli się do Plumfield i zaczęły się wielkie zmiany.
Te były miłe, zaś utratę drogich staruszków osłodziły dobrodziejstwa, które po sobie zostawili. Tak więc w małej wspólnocie wszystko szło teraz dobrze i będący rektorem pan Bhaer oraz kapelanem pan March doczekali chwili, gdy ich odwieczne marzenie szczęśliwie się spełniło. Siostry podzieliły się pieczą nad młodzieżą, przy czym każda z nich wybrała rolę, która najbardziej jej odpowiadała. Meg była matczyną przyjaciółką młodych kobiet, Jo powiernicą i obrończynią wszystkich młodzieńców, a Amy panią Obfitością, która dyskretnie wspierała potrzebujących studentów i zabawiała wszystkich tak serdecznie, że nie na darmo nazwali Parnasem jej śliczny dom wypełniony muzyką, pięknem i kulturą, za którą tęsknią głodne młode serca i wyobraźnie.
Pierwszych dwunastu chłopców oczywiście zdążyło się przez te lata rozpierzchnąć po całym globie, ale wszyscy, którzy żyli, pamiętali stare Plumfield i wracali z czterech stron świata, aby opowiedzieć o swoich różnorakich doświadczeniach, pośmiać się z minionych miłych zdarzeń i ze świeżą odwagą stawić czoło obecnym obowiązkom. Takie bowiem powroty sprawiają, że serca pozostają wrażliwe, a ręce skore do pomocy dzięki wspomnieniom młodych szczęśliwych dni. W kilku słowach opowiemy historię każdego z nich, a potem będziemy mogli przejść do nowego rozdziału w ich życiu.
Franz, obecnie mężczyzna dwudziestosześcioletni, mieszkał ze swoim krewnym, kupcem, w Hamburgu i miał się dobrze. Emil był najweselszym majtkiem, jaki kiedykolwiek „żeglował po błękitnym oceanie”. Jego wuj wysłał go w długi rejs, aby zniechęcić chłopaka do awanturniczego życia, ale ten wrócił tak zachwycony, że jasnym było, iż znalazł swoje powołanie, a niemiecki krewniak dał mu pracę na swoich statkach, więc chłopak był szczęśliwy. Dan nadal był obieżyświatem. Po badaniach geologicznych w Ameryce Południowej próbował swych sił jako hodowca owiec w Australii, obecnie zaś przebywał w Kalifornii, oglądając kopalnie. Nat zajmował się muzyką w konserwatorium i przygotowywał się do wyjazdu do Niemiec na ostatni rok lub dwa lata studiów. Tom próbował przekonać się do medycyny. Jack, zdecydowany zbić majątek, robił interesy razem ze swoim ojcem. Dolly, Nadziany i Ned studiowali prawo. Biedny Dick nie żył, podobnie jak Billy, nikt jednak nie mógł ich opłakiwać, jako że będąc chorymi na ciele i umyśle, chłopcy i tak nie mieliby szczęśliwego życia.
Roba i Teddy’ego nazywano „lwem i barankiem”, jako że drugi z nich był nieokiełznany niczym król zwierząt, a pierwszy łagodny jak owieczka. Pani Jo nazywała go „swoją córką”, uważając chłopca za najposłuszniejszego z dzieci, choć pod spokojnym sposobem bycia i wrażliwą naturą kryła się spora dawka męskości. Natomiast w Tedzie matka zdawała się dostrzegać w nowej formie wszystkie wady, kaprysy, ambicje i wesołość własnej młodości. Ted, ze swoją burzą wiecznie rozczochranych płowych loków, długimi kończynami, donośnym głosem i niestrudzoną ruchliwością był w Plumfield osobą rzucającą się w oczy. Miewał napady przygnębienia i mniej więcej raz na tydzień wpadał do swojego Bagna Rozterki, skąd wyciągał go cierpliwy Rob lub matka, która wiedziała, kiedy zostawić go samego, a kiedy nim potrząsnąć. Syn stanowił dla niej zarówno źródło dumy i radości, jak i udręki, jako że był nad wiek bystry i posiadał zadatki tak rozlicznych talentów, że matczyny umysł nieźle się wytężał, zastanawiając się, jaki to niezwykły chłopak z niego wyrośnie.
Demi ukończył college z wyróżnieniem i pani Meg bardzo zależało na tym, aby został duchownym. Oczami czułej wyobraźni już widziała, jak staje do swego pierwszego kazania, które miał wygłosić dostojny młody pastor, jak również długie, użyteczne i zacne życie, jakie będzie wiódł. Jednak John, jak go teraz nazywała, stanowczo odmawiał pójścia do seminarium, mówiąc, że ma już dość książek i chce lepiej poznać ludzi oraz świat. Sprawił też drogiej kobiecie duży zawód, decydując się spróbować swych sił jako dziennikarz. To był cios, jednak matka wiedziała, że w przypadku młodych umysłów na nic zda się przymus, a najlepszym nauczycielem jest doświadczenie, pozwoliła więc synowi podążać za własnymi skłonnościami, wciąż mając nadzieję, że ujrzy go na ambonie. Ciotka Jo wściekła się, kiedy usłyszała, że w rodzinie będzie reporter i z miejsca przezwała go „pismakiem”. Podobały jej się skłonności literackie młodzieńca, ale, jak się później okaże, miała powód, aby nienawidzić oficjalnych Paulów Pry¹. Demi jednak wiedział, czego chce i spokojnie realizował swoje plany, niewzruszony gderaniem zatroskanych mamuś ani żartami kolegów. Wspierał go wuj Teddy, roztaczając przez chłopakiem perspektywy wspaniałej kariery, jako przykład przytaczając Dickensa oraz inne znakomitości, które zaczynały od bycia reporterami, a skończyły jako słynni pisarze lub publicyści.
Wszystkie dziewczęta rozkwitły. Daisy, jak zwykle słodka i przywiązana do domu, była podporą i towarzyszką matki. Josie w wieku lat czternastu stała się niezwykle oryginalną młodą osobą, skorą do psot i dziwactw, z których najnowsze było zamiłowanie do teatru, co dla matki i siostry było źródłem tyleż troski, co uciechy. Bess wyrosła na wysoką, piękną dziewczynę, która wyglądała na kilka lat starszą, niż była w rzeczywistości. Posiadała te same pełne wdzięku maniery i wykwintny gust co Mała Księżniczka oraz była szczodrze obdarzona zaletami zarówno ojca, jak i matki wspieranymi przez miłość i pieniądze tak dalece, jak to tylko było możliwe. Jednak dumą wszystkich była niesforna Nan. Podobnie jak wiele innych ruchliwych, przekornych dzieci, wyrastała na energiczną, obiecującą kobietę, która nagle rozkwita, gdy ambitna poszukiwaczka znajdzie pracę, do której się nadaje. Nan zaczęła studiować medycynę, mając lat szesnaście, a w wieku lat dwudziestu radziła sobie dzielnie, jako że teraz dzięki innym mądrym kobietom college i szpitale stały przed nią otworem. Od czasów dzieciństwa, gdy na starej wierzbie zaszokowała Daisy stwierdzeniem: „Nie chcę zawracać sobie głowy rodziną. Zamierzam mieć gabinet pełen butelek i moździerzy, będę jeździć po okolicy i leczyć ludzi”, Nan ani razu nie zboczyła z obranej drogi. To, co przewidziała dziewczynka, młoda kobieta szybko urzeczywistniała, znajdując w tym tyle szczęścia, że nic nie mogło odciągnąć jej od ukochanej pracy. Kilku zacnych młodych dżentelmenów próbowało skłonić ją do zmiany zdania i wybrania, podobnie jak Daisy, „miłego domku i rodziny, o które mogłaby się troszczyć”. Ale Nan tylko się śmiała i rozpędzała adoratorów, proponując obejrzenie języka, który mówił o uwielbieniu, albo fachowo badając puls w męskiej dłoni oferowanej jej do przyjęcia. Tak więc odstąpili od niej wszyscy prócz jednego upartego młodzieńca – tak oddanego Traddlesa², że nie sposób było go zrazić.
Tom, równie wierny dziecięcej miłości jak Nan swoim „moździerzom”, dał dowód wierności, który bardzo wzruszył dziewczynę. Poszedł na medycynę wyłącznie ze względu na nią, nie mając zamiłowania do kierunku, a zdecydowane upodobanie do kupieckiego życia. Ale Nan była nieugięta, a Tom dzielnie nie odpuszczał, mając szczerą nadzieję, że nie zabije żadnego ze swoich bliźnich, kiedy zacznie uprawiać zawód. Oboje byli jednak znakomitymi przyjaciółmi, a perypetie ich zabawnych podchodów miłosnych przysparzały towarzyszom niemałej uciechy.
Oboje zbliżali się do Plumfield tego samego popołudnia, gdy pani Meg i pani Jo rozmawiały na werandzie. Nie razem jednak – Jo maszerowała żwawo drogą, rozmyślając nad interesującym ją pacjentem, a Tom wyciągał nogi z tyłu, chcąc ją, niby przypadkiem, dogonić, kiedy skończą się przedmieścia.
Nan była ładną dziewczyną o żywym kolorze cery, jasnych oczach, spontanicznym uśmiechu i pewnym siebie spojrzeniu właściwym dla dziewcząt zdeterminowanych w dążeniu do celu. Była ubrana prosto i praktycznie, szła lekko, a szerokie wyprostowane plecy, swobodnie kołyszące się ramiona oraz właściwa młodości i zdrowiu elastyczność widoczna w każdym ruchu sprawiały wrażenie wigoru. Nieliczni przechodnie, których mijała, oglądali się za nią, tak jakby hoża, radosna dziewczyna idąca w stronę wsi w tak ładny dzień stanowiła miły dla oka widok, a pędzący za nią czerwonolicy młodzieniec z kapeluszem w ręku i trzęsącymi się z niecierpliwości kędziorami najwyraźniej był tego samego zdania.
Teraz lekki wietrzyk poniósł dźwięk łagodnego „cześć”, a Nan, która przystanęła, bezskutecznie próbując zrobić zdziwioną minę, powiedziała przyjaźnie:
– Och, to ty, Tom?
– Na to wygląda. Pomyślałem, że może wyjdziesz dziś na spacer.
Jowialna twarz Toma rozpromieniła się ze szczęścia.
– Wiedziałeś, że wyjdę. Jak tam gardło? – zapytała Nan, przybierając zawodowy ton, który zawsze gasił zbytnie zachwyty.
– Gardło? A, tak! Pamiętam. Ma się dobrze. Recepta podziałała cudownie. Już nigdy nie nazwę homeopatii szarlatanerią.
– Tym razem to ty byłeś szarlatanem, podobnie jak pozbawione wartości leczniczych pigułki, które ci dałam. Jeśli cukier lub mleko mogą wyleczyć błonicę w ten niezwykły sposób, zanotuję to sobie. Och, Tom, Tom, czy ty nigdy nie przestaniesz płatać figli?
– Och, Nan, Nan, czy ty nigdy nie przestaniesz brać nade mną góry?
I wesoła para zaśmiała się z siebie nawzajem tak jak za dawnych czasów, które zawsze powracały na nowo, kiedy szli do Plumfield.
– Cóż, wiedziałem, że nie zobaczę cię przez cały tydzień, jeśli nie wymyślę jakiegoś pretekstu, żeby zjawić się w gabinecie. Cały czas jesteś tak potwornie zajęta, że ciężko jest zamienić słówko – wyjaśnił Tom.
– Ty też powinieneś być zajęty i wznosić się ponad takie bzdury. Naprawdę, Tom, jeśli nie skupisz się na nauce, nigdy nie zrobisz postępów – zauważyła trzeźwo Nan.
– Już i tak mam jej dość – odparł chłopak tonem pełnym obrzydzenia. – Człowiek musi się trochę rozerwać po całym dniu krojenia zwłok. Nie mogę wytrzymać zbyt dużej liczby sekcji naraz, chociaż są tacy, którzy zdają się czerpać z nich wielką przyjemność.
– W takim razie dlaczego nie zostawisz medycyny i nie zabierzesz się do czegoś, co bardziej ci odpowiada? Wiesz, zawsze uważałam to za głupotę – powiedziała Nan z wyrazem niepokoju w bacznym spojrzeniu, które szukało objawów choroby w twarzy rumianej jak jabłko Baldwina.
– Wiesz, dlaczego ją wybrałem i zostanę przy niej, nawet gdyby miałoby mnie to zabić. Mam głęboko zakorzenioną dolegliwość sercową i wcześniej czy później mnie ona uśmierci, bo na świecie jest tylko jeden lekarz, który może ją wyleczyć, a nie chce.
Tom miał minę pełną melancholijnej rezygnacji, która była tyleż komiczna, co żałosna, jako że chłopak nie żartował i ciągle robił podobne aluzje bez najmniejszej zachęty ze strony dziewczyny.
Nan zmarszczyła brwi, ale nawykła do tego i wiedziała, jak potraktować towarzysza.
– Lekarz leczy chorobę w najlepszy i jedyny sposób, ale nie było jeszcze bardziej opornego pacjenta. Poszedłeś na bal, jak zaleciłam?
– Poszedłem.
Clara Miller Burd
– I zająłeś się śliczną panną West?
– Tańczyłem z nią cały wieczór.
– Nie podziałało to na ten twój wrażliwy organ?
– Ani trochę. Raz ziewnąłem pannie w twarz, zapomniałem ją nakarmić i odetchnąłem z ulgą, oddając ją mamie.
– Przyjmuj dawkę tak często jak to możliwe i obserwuj objawy. Przewiduję, że z czasem zaczniesz domagać się lekarstwa.
– Nigdy! Jestem pewien, że nie odpowiada mojemu organizmowi.
– To się okaże. Stosuj się do zaleceń! – nakazał stanowczy głos.
– Tak, pani doktor – brzmiała potulna odpowiedź.
Przez chwilę panowało milczenie, a potem, tak jakby kość niezgody przysłoniły miłe wspomnienia wywołane znajomymi obiektami, Nan powiedziała nagle:
– Ależ mieliśmy w tym lesie uciechę! Pamiętasz, jak spadłeś z wielkiego orzecha i o mało nie złamałeś sobie obojczyków?
– A jakżeby nie! A jak ty zanurzyłaś mnie w piołunie, aż nabrałem pięknej mahoniowej barwy, a ciotka Jo lamentowała nad moją zniszczoną kurtką? – zaśmiał się Tom, który w jednej minucie znów stał się małym chłopcem.
– I jak podpaliłeś dom?
– A ty pobiegłaś po swoje pudełko na drobiazgi?
– Czy zdarza ci się jeszcze mówić „do pioruna”?
– A czy ciebie ludzie nazywają jeszcze Iskrą?
– Daisy to się zdarza. Kochana, nie widziałam jej od tygodnia.
– Spotkałem dziś rano Demiego i powiedział, że Daisy prowadzi dom dla matki Bhaer.
– Zawsze to robi, gdy ciotka Jo wpada w literacki wir. Daisy jest wzorową gospodynią i nie mógłbyś zrobić nic lepszego, jak złożyć jej uszanowanie, jeśli nie możesz pójść do pracy i zaczekać z amorami, aż dorośniesz.
– Nat złamałby mi na głowie skrzypce, gdybym coś takiego zasugerował. Nie, dziękuję. Na moim sercu inne imię jest wypisane w sposób równie niezatarty jak niebieska kotwica na ramieniu. Moim mottem jest „nadzieja”, a twoim „nie poddam się”. Zobaczymy, kto dłużej wytrzyma.
– Wy głupi chłopcy uważacie, że musimy kojarzyć się w pary tak samo jak wtedy, gdy byliśmy dziećmi, ale my nic takiego nie zrobimy. Jak pięknie wygląda stąd Parnas! – rzekła Nan, znów niespodziewanie zmieniając temat.
– To wspaniały dom, ale ja najbardziej kocham stare Plum. Czyż ciotka March nie zrobiłaby wielkich oczu, gdyby mogła zobaczyć, jakie zmiany tu zaszły? – odparł Tom, gdy oboje zatrzymali się w wielkiej bramie, aby popatrzeć na miły dla oka pejzaż.
Zadrżeli na dźwięk nagłego okrzyku. Tyczkowaty chłopak o rozwichrzonej żółtej czuprynie przeskoczył przez żywopłot niczym kangur, a za nim pojawiła się szczupła dziewczyna, która utknęła w krzewie głogu i siedziała tam, śmiejąc się jak wiedźma. Była z niej mała ślicznotka o ciemnych kręconych włosach, jasnych oczach i bardzo ekspresyjnej twarzy. Kapelusz miała zsunięty na plecy, a jej spódnica znacznie ucierpiała na skutek przekroczonych strumieni, drzew, na które się wdrapała, oraz ostatniego skoku, od którego przybyło kilka drobnych rozdarć.
– Nan, zdejmij mnie, proszę. Tom, trzymaj Teda. Zabrał mi książkę, a ja muszę ją mieć! – zawołała Josie ze swojej grzędy, ani trochę niezrażona pojawieniem się przyjaciół.
Tom niezwłocznie złapał złodzieja za kołnierz, podczas gdy Nan wyjęła Josie spomiędzy kolców i postawiła na ziemi bez słowa wyrzutu, bowiem sama będąc w dzieciństwie psotnicą, miała pobłażanie dla podobnych skłonności u innych.
– Co się stało, kochanie? – zapytała, upinając najdłuższe rozdarcie, podczas gdy Josie oglądała zadrapania na rękach.
– Uczyłam się roli na wierzbie, gdy Ted zakradł się i kijem wytrącił mi książkę z ręki. Wpadła do strumienia, a zanim zeszłam na dół, on zniknął. Ty łajdaku, oddawaj ją w tej chwili, albo wytargam ci uszy – zawołała Josie, jednym tchem śmiejąc się i karcąc.
Wyrwawszy się Tomowi, Ted uderzył w sentymentalny ton i czule zerkając na mokrą, obdartą młodą osobę, wygłosił słynną mowę Claude’a Melnotte’a³ w niefrasobliwy sposób, co było nieodparcie zabawne. Zakończył zaś słowami: „Podobaż ci się ten obrazek, miła?”, po czym zrobił z siebie pośmiewisko, zaplatając swoje długie nogi i ohydnie wykrzywiając twarz.
Odgłos braw z werandy położył kres tym błazeństwom i młodzież ruszyła razem aleją podobnie jak za dawnych lat, gdy Tom powoził czwórką, a Nan była najlepszym koniem w zaprzęgu. Zaróżowieni, zdyszani i radośni, młodzi ludzie pozdrowili damy i usiedli na schodach, aby odpocząć. Ciotka Meg zabrała się do zszywania łachmanów córki, a pani Jo wygładziła lwią grzywę syna i ocaliła książkę. Zaraz też przyszła Daisy przywitać się z przyjaciółką i wszyscy zaczęli rozmawiać.
– Babeczki na podwieczorek. Lepiej zostać i zjeść, Daisy robi je bezbłędnie – powiedział zapraszająco Ted.
– On jest ekspertem, ostatnio zjadł aż dziewięć. Dlatego jest taki gruby – dodała Josie, posyłając miażdżące spojrzenie kuzynowi, który był chudy jak szczapa.
– Muszę pójść i obejrzeć Lucy Dove. Ma zanokcicę i czas ją nakłuć. Zjem podwieczorek w college’u – odpowiedziała Nan, wkładając rękę do kieszeni, aby się upewnić, że nie zapomniała futerału z narzędziami.
– Dzięki, ja też tam idę. Tom Merryweather ma jaglicę i obiecałem opatrzyć mu powieki. On zaoszczędzi na lekarzu, a dla mnie będzie to dobre ćwiczenie. Mam niezręczne kciuki – powiedział Tom, zobowiązany być blisko swojej idolki, gdy tylko mógł.
– Ciii! Daisy nie lubi, jak rozmawiacie o pracy, łapiduchy. Wolimy babeczki.
I Ted wyszczerzył zęby w słodkim uśmiechu, mając na uwadze przyszłe korzyści w dziedzinie jedzenia.
– Są jakieś wieści o Komandorze? – zapytał Tom.
– Jest w drodze do domu, a Dan ma nadzieję wrócić wkrótce. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę moich chłopców razem i błagałam obieżyświatów, aby wrócili na Święto Dziękczynienia, o ile nie wcześniej – odparła pani Jo, ciesząc się na tę myśl.
– Przyjadą wszyscy, jeśli tylko dadzą radę. Nawet Jack zaryzykuje utratę dolara dla jednego z naszych dawnych wesołych obiadów – zaśmiał się Tom.
– Indyk już się tuczy. Przestałem za nim ganiać, za to dobrze karmię i pęcznieje w oczach, niech będą błogosławione jego udka – powiedział Ted, wskazując na skazanego na zagładę ptaka dumnie paradującego po pobliskim polu.
– Jeśli Nat wyjedzie pod koniec miesiąca, urządzimy dla niego pożegnalne harce. Przypuszczam, że drogi stary Świergotek wróci do domu jako drugi Ole Bull⁴ – rzekła Nan do przyjaciółki.
Ellen Wetherald Ahrens
Policzki Daisy nabrały żywego koloru, a fałdy muślinu na jej piersi zaczęły falować pod wpływem przyśpieszonego oddechu, ale odparła spokojnie:
– Wujek Laurie mówi, że on ma prawdziwy talent, a po kształceniu, jakie odbierze za granicą, da mu się tutaj całkiem dobrze żyć, choć może nigdy nie doczeka sławy.
– Młodzi ludzie rzadko wyrastają zgodnie z przewidywaniami, więc nie ma sensu niczego oczekiwać – powiedziała z westchnieniem pani Meg. – Jeśli nasze dzieci wyrosną na dobrych i pożytecznych mężczyzn i kobiety, będziemy zadowolone, choć to zupełnie naturalne życzyć im wybitnych zdolności i sukcesów.
– Są jak moje kury: bardzo wątpliwe. Na przykład ten piękny kogut jest najgłupszy z całego stada, a brzydki, długonogi samiec to król podwórka, spryciarz jakich mało. Pieje tak głośno, że zdołałby obudzić Siedmiu Śpiących z Efezu, zaś ten piękny chrypi i straszny z niego tchórz. Teraz się mnie lekceważy, ale zaczekajcie, aż dorosnę, a zobaczycie. – I Ted przybrał wygląd tak podobny do swojego długonogiego pupila, że wszyscy roześmiali się z jego skromnej przepowiedni.
– Chciałabym, żeby Dan się ustatkował. Kto nigdzie nie zapuszcza korzeni, niczego się nie dorobi, jak powiadają, a on w wieku dwudziestu pięciu lat wciąż tuła się po świecie, nie mając żadnych więzów oprócz tego jednego. – Tu pani Meg skinęła głową w stronę siostry.
– Dan w końcu znajdzie swoje miejsce, a doświadczenie jest najlepszym nauczycielem. Wciąż jest nieokrzesany, ale za każdym razem, gdy wraca do domu, dostrzegam zmianę na lepsze i nie tracę wiary w niego. Może nigdy nie dokona niczego wybitnego ani nie zbije majątku, ale jeśli nieokiełznany chłopak wyrośnie na uczciwego człowieka, będę zadowolona – rzekła pani Jo, która zawsze broniła czarnej owcy ze swego stada.
– Słusznie, matko, wstawiaj się za Danem! Jest wart tuzin Jacków i Nedów przechwalających się pieniędzmi i pozujących na wielkich panów. Zobaczysz, czy jeszcze nie zrobi czegoś, z czego będzie mógł być dumny i nie sprawi, że innym zrzędną miny – dodał Ted, którego miłość do jego „Danny’ego” spotęgował teraz chłopięcy podziw dla śmiałego, żądnego przygód mężczyzny.
– Mam nadzieję, że tak będzie. To jest właśnie gość zdolny robić nieprzemyślane rzeczy i dojść do sławy – zdobywając Matterhorn, skacząc na główkę do Niagary albo znajdując dużą bryłkę złota. To jego sposób na burzliwą młodość i może jest on lepszy od naszego – powiedział w zamyśleniu Tom, który od czasu zostania studentem medycyny zdobył duże doświadczenie w tego rodzaju „meteorologii”.
– Dużo lepszy! – powiedziała z emfazą pani Jo. – Wolę wysyłać moich chłopców, żeby w ten sposób zobaczyli świat, niż wzorem wielu zostawiać ich samych w mieście pełnym pokus, gdzie nie ma nic do roboty oprócz tracenia czasu, pieniędzy i zdrowia. Dan musi działać po swojemu i to go uczy odwagi, cierpliwości i samodzielności. Nie martwię się o niego tyle, co o studentów George’a i Dolly’ego, którzy nie są w stanie zatroszczyć się o siebie bardziej niż dwójka niemowląt.
– A co z Johnem? Krąży po mieście jako dziennikarz i donosi o różnych rzeczach, od kazań po walki bokserskie – zapytał Tom, który uważał, że tego rodzaju życie odpowiadałoby mu dużo bardziej niż wykłady z medycyny i szpitalne oddziały.
– Demi ma trzy zabezpieczenia: dobre zasady, wyrafinowany gust i mądrą matkę. Nic złego mu się nie stanie, a doświadczenie, jakie zdobędzie, przyda mu się, kiedy zacznie pisać, co z pewnością kiedyś nastąpi – zaczęła profetycznym tonem pani Jo, zależało jej bowiem na tym, aby z niektórych z jej kaczątek wyrosły łabędzie.
– Wspomnij o pismaku, a usłyszysz szelest jego gazety – zawołał Tom, gdy aleją zbliżył się młodzieniec o świeżej cerze i brązowych oczach, powiewając nad głową dziennikiem.
– Oto twój „Evening Tattler”⁵! Najnowszy numer! Straszne morderstwo! Kasjer bankowy zbiegł! Wybuch w fabryce prochu i wielki strajk uczniów gimnazjum klasycznego! – ryczał Ted, wychodząc na spotkanie kuzynowi pełnym gracji krokiem młodej żyrafy.
– Komandor przybił do brzegu, odetnie linę i popędzi z wiatrem, gdy tylko zdoła się wywinąć – zawołał Demi, który, grzęznąc w chaosie terminów żeglarskich, z uśmiechem przynosił dobrą nowinę.
Wszyscy rozmawiali ze sobą przez chwilę, a gazeta krążyła z rąk do rąk tak, aby wzrok każdego mógł na chwilę spocząć na miłym fakcie, że przybyła z Hamburga „Brenda” bezpiecznie dopłynęła do portu.
– Do jutra przyjdzie tu chwiejnym krokiem ze swoją nieodłączną kolekcją potworów morskich i wesołych opowiastek. Widziałem go: jest radosny, usmolony i opalony jak owoc kawowca. Miał dobry rejs i ma nadzieję zostać drugim oficerem pokładowym, jako że ten gość został unieruchomiony z powodu złamanej nogi – dodał Demi.
– Szkoda, że nie mogłam jej nastawić – powiedziała do siebie Nan, wykonując fachowy skręt ręką.
– Jak tam Franz? – zapytała pani Jo.
– Będzie się żenił! Oto wieści dla ciebie. Pierwszy ze stadka, ciociu, więc żegnaj się z nim. Wybranka nazywa się Ludmilla Heldegard Blumenthal: z dobrego domu, zamożna, ładna i kobieta-anioł, rzecz jasna. Drogi chłopak chce mieć zgodę wuja, a potem ustatkuje się i zostanie zadowolonym i uczciwym mieszczaninem. Niech żyje długo i szczęśliwie!
– Miło mi to słyszeć. Tak bardzo lubię, kiedy moi chłopcy osiądą w miłym domku z dobrą żoną u boku. A więc jeśli wszystko jest w porządku, będę się czuła tak, jakbym miała Franza z głowy – rzekła pani Jo, z zadowoleniem składając dłonie, często bowiem czuła się jak strapiona kura mająca na barkach dużą gromadę różnego rodzaju kurcząt i kaczek.
– Ja też – westchnął Tom, rzucając Nan filuterne spojrzenie. – Właśnie tego potrzeba mężczyźnie, aby pozostał stały, a obowiązkiem miłych dziewcząt jest wychodzić za mąż tak wcześnie, jak się da, prawda, Demi?
– Jeśli tylko istnieje wystarczająco dużo miłych chłopców, za których można wyjść. Wiesz, że liczba kobiet przewyższa liczbę mężczyzn, zwłaszcza w Nowej Anglii, co może tłumaczyć wysoko rozwiniętą kulturę, w której żyjemy – odpowiedział John, który opierał się krzesło matki, szeptem opowiadając jej wypadki dnia.
– To zbawienne zabezpieczenie, moi drodzy, ponieważ trzeba trzech lub czterech kobiet, aby jednego mężczyznę wydać na ten świat, przeprowadzić przez niego i pomóc mu z niego zejść. Kosztowne z was stworzenia, chłopcy, i dobrze, że matki, siostry, żony i córki kochają swój obowiązek i tak dobrze go spełniają, inaczej zniknęlibyście z tego świata – powiedziała z powagą pani Jo, podnosząc koszyk z podniszczonymi wyrobami pończoszniczymi, ponieważ zacny profesor nadal obchodził się surowo ze swoimi skarpetami, a jego synowie wdali się w niego pod tym względem.
– W takim razie „nadliczbowe kobiety” mają ręce pełne roboty, jeśli chodzi o zajmowanie się tymi bezradnymi mężczyznami i ich rodzinami. Z każdym dniem widzę to coraz wyraźniej, więc cieszę się i jestem wdzięczna, że mój zawód uczyni ze mnie użyteczną, szczęśliwą i niezależną starą pannę.
Nacisk, z jakim Nan wypowiedziała dwa ostatnie słowa, wywołał jęk Toma i śmiech całej reszty.
– Jesteś dla mnie źródłem wielkiej dumy i ciągłej satysfakcji, Nan, i mam nadzieję, że odniesiesz wielki sukces, bo takich właśnie przydatnych kobiet potrzeba nam na świecie. Czasami mam poczucie, że minęłam się z powołaniem i sama powinnam była pozostać panną, ale mój obowiązek zdawał się wskazywać mi ten kierunek i nie żałuję wyboru – powiedziała pani Jo, przyciskając do piersi dużą i mocno przetartą niebieską skarpetę.
– Ani ja. Co ja bym zrobił bez mojej najdroższej mamy? – dodał Ted z synowskim uściskiem, który sprawił, że oboje zniknęli za gazetą, którą łaskawie zajmował się przez ostatnie minuty.
– Ukochany chłopcze, gdybyś przynajmniej na wpół sporadyczne mył ręce, twoje czułości byłyby mniej katastrofalne w skutkach dla mojego kołnierzyka. Mniejsza z tym, mój drogi rozczochrańcze, lepsze plamy z trawy i błoto niż brak przytulania.
Pani Jo wyłoniła się z krótkiego zaćmienia, robiąc wrażenie bardzo pokrzepionej, chociaż jej włosy wplątały się w guziki Teda, a kołnierzyk zawędrował aż pod ucho.
W tym miejscu Josie, która uczyła się roli na drugim końcu werandy, nagle wystrzeliła ze stłumionym piskiem i wygłosiła przemowę Julii w grobowcu tak przekonywająco, że chłopcy zaczęli bić brawo, Daisy zadrżała, a Nan wymamrotała:
– Za dużo podniecenia umysłowego jak na osobę w jej wieku.
– Obawiam się, że będziesz się musiała z tym pogodzić, Meg. To dziecko jest urodzoną aktorką. My nigdy nie zrobiłyśmy nic równie dobrze, nawet Klątwy wiedźmy – powiedziała pani Jo, rzucając bukiet różnokolorowych skarpet pod stopy rozpalonej i zdyszanej siostrzenicy, gdy ta wdzięcznie opadła na wycieraczkę.
– To kara dla mnie za moje dziecięce zamiłowanie do teatru. Teraz wiem, jak czuła się droga mamisia, kiedy prosiłam ją, żeby zostać aktorką. Nigdy nie będę potrafiła się zgodzić, a jednak może znów będę zmuszona porzucić moje życzenia, nadzieje i plany.
W głosie matki brzmiała nutka wyrzutu, która kazała Demiemu unieść siostrę z lekkim potrząśnięciem i stanowczym nakazem „porzucenia tych wygłupów na oczach wszystkich”.
– Zostaw mnie, Minion, albo uraczę cię Szaloną panną młodą⁶ z moim najlepszym ha-ha! – zawołała Josie, patrząc na niego wzrokiem obrażonego kociaka.
Postawiona na ziemi, złożyła wspaniały ukłon i dramatycznie obwieszczając, że „powóz pani Woffington⁷ czeka”, spłynęła po schodach i zniknęła za rogiem, majestatycznie wlokąc za sobą szkarłatny szal Daisy.
– Czyż ona nie jest zabawna? Nie mógłbym mieszkać w tym nudnym miejscu, gdyby nie ożywiało go dla mnie to dziecko. Jeśli kiedykolwiek stanie się zbyt sztywna, wyjeżdżam, więc uważaj, jak będziesz ją dławić w zarodku – powiedział Teddy, patrząc z ukosa na Demiego, który siedząc na schodach, zajął się teraz pisaniem stenograficznych notatek.
– Wy dwoje należycie do jednego zaprzęgu i potrzeba silnej ręki, aby wami powozić, ale mnie się to nawet podoba. Josie powinna być moim dzieckiem, a Rob twoim, Meg. Wtedy twój dom byłby oazą spokoju, a mój jednym wielkim domem wariatów. A teraz muszę iść przekazać Lauriemu nowiny. Chodź ze mną, Meg, mały spacer dobrze nam zrobi.
Po tych słowach pani Jo włożyła sobie na głowę słomiany kapelusz Teda i odeszła wraz z siostrą, zostawiając Daisy, aby doglądała babeczek, Teda, aby udobruchał Josie, a Toma i Nan, aby zgotowali swoim pacjentom koszmarny kwadrans.Dostępne w wersji pełnej
1 Paul Pry – bohater farsy (1825) Johna Poole’a o tym samym tytule. Synonim wścibskiej osoby .
2 Traddles – Tommy Traddles, przyjaciel tytułowego bohatera powieści David Copperfield (1849-50) Charlesa Dickensa. Żeni się z „najdroższą dziewczyną w świecie”.
3 Claude Melnotte – bohater melodramatu The Lady Of Lyons (1838) Edwarda Bulver-Lyttona.
4 Ole Bull – norweski skrzypek i kompozytor epoki romantyzmu.
5 Tattler – słowo to oznacza również plotkarza.
6 Szalona panna młoda (The Maniac Bride) (1885) – tytuł książki Margaret Blount
7 Margaret Woffington – osiemnastowieczna aktorka brytyjska
8 Daniel – istny Daniel! – aluzja do Kupca weneckiego Williama Szekspira.
9 parafraza cytatu z Pieśni nad Pieśniami za Biblią Tysiąclecia