Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Chłopcy z Ritza - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
13 września 2025
49,99
4999 pkt
punktów Virtualo

Chłopcy z Ritza - ebook

Jego celem nie była miłość, a rabunek... Były więzień pod przykrywką ochroniarza zostaje zatrudniony w domu wpływowego polityka. Ma chronić jego córkę, ale po cichu planuje skok życia. Wszystko wydaje się proste do chwili, gdy poznaje Rosaline – zamkniętą w sobie, trzymaną pod kluczem z powodu czyhającego nad nią zagrożenia i stopniowo wyniszczającej ją choroby. Dziewczyna budzi w nim uczucia, które zaczynają rozmywać granicę między celem a pragnieniem. Przy niej stopniowo zapomina o chęci zysku i marzy o ucieczce od własnej przeszłości. Nie jest mu jednak łatwo odciąć się od tego, co było, a w jej świecie nie ma miejsca dla kogoś takiego jak on. Czy powinien się wycofać i zniknąć, czy walczyć o miłość — nawet jeśli oznacza to konfrontację z rodziną ukochanej? Poruszająca, namiętna, chwilami brutalna historia złodzieja, który się zakochał.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788396758965
Rozmiar pliku: 624 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

JACOB

Ciepłe, jesienne słońce musnęło moją twarz, kiedy uniosłem głowę ku niebu. Błękit nade mną był głęboki i czysty, niemal nierzeczywisty. Nie dostrzegłem nawet jednego obłoku, jedynie ptaki odlatujące na południe, uciekające przed nadchodzącą zimą. One miały swój cel. Ja nie miałem żadnego.

Za plecami usłyszałem zgrzyt metalowej bramy – zamykał się świat, który przez dwa lata był moją klatką. Nie odwróciłem się. Nie obejrzałem. Więzienie nie było moim domem. Przyzwyczaiłem się do panujących tam warunków, do zapachu celi, rytmu dnia, betonowego muru, ale moje miejsce było na wolności. Choć też nie smakowała jak marzenie. Była pusta. Nie miała twarzy. Nikt na mnie nie czekał. Nikt nie tęsknił. Ale ja również za nikim nie tęskniłem. Jedynie za niebem – tym prawdziwym, rozległym, bez krat i cieni. Przez ostatnie miesiące mogłem na nie patrzeć przez brudną szybę, jak przez dziurkę od klucza. Teraz wpatrywałem się w nie bez przeszkód. Wreszcie miałem otwartą przestrzeń nad głową.

Trzymając czarny plastikowy worek, w którym znajdował się mój cały dobytek, ruszyłem przed siebie, nie wiedząc, dokąd zmierzam. Minąłem szpaler drzew witających mnie feerią barw. Kolorowe liście kruszyły się pod moimi stopami. Była jesień – podobno jedna z najpiękniejszych pór roku w Polsce. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem, ale teraz dostrzegałem jej urok. Najwyraźniej więzienie nauczyło mnie zauważać rzeczy, na które wcześniej byłem ślepy. To był dobry znak. Może jednak się zmieniłem i pobyt za kratami miał na mnie pozytywny wpływ. Może była jeszcze dla mnie nadzieja i mógłbym zacząć nowe życie, obierając inne ścieżki niż poprzednio.

Z rozmyśleń wyrwał mnie ogłuszający dźwięk klaksonu. Skierowałem głowę w stronę ulicy i wśród aut tłoczących się w korku zobaczyłem czarnego bentleya z przyciemnionymi szybami. Samochód zajechał mi drogę, więc przystanąłem, a wtedy kierowca otworzył przede mną drzwi od strony pasażera.

– Witaj, Kubusiu – odezwał się mężczyzna z idealnie przystrzyżonym zarostem, ubrany w czarny garnitur. Mogłem się domyślić, że ktoś go poinformował o moim wyjściu i nie bez powodu się tu zjawił. – Wskakuj, jest robota do ogarnięcia.

William Zamojski – Książę Lodu we własnej osobie, mój przyjaciel i wróg w jednym. To jemu zawdzięczałem dwa lata spędzone w zamknięciu. To on wpuścił mnie na minę i to przez niego policja doszła, że stałem za rabunkiem w jednej z warszawskich galerii sztuki. Uznał to za karę za moją niesubordynację. A teraz patrzył mi w twarz, jakby to, co było, nie miało już żadnego znaczenia.

– Czas to pieniądz. – Przeniósł wzrok na zegarek z diamentami, chcąc mnie ponaglić.

Zważywszy na moje przemyślenia sprzed kilku sekund powinienem wyminąć jego auto i ruszyć przed siebie, tym samym unikając kłopotów, ale nie miałem rodziny, a moi przyjaciele przestali nimi być w dniu, w którym mnie skazano. Tak właściwie w tym momencie nie wiedziałem, gdzie miałbym się udać, więc skorzystałem z oferty Williama i zająłem fotel pasażera, co było jednoznaczne z tym, że ponownie wkraczam na przestępczą drogę, a mój proces resocjalizacji dobiegł końca. Nie bardzo mnie to zmartwiło, bo przecież nie umiałem żyć inaczej.

Od dziecka balansowałem na krawędzi. Przepisy i reguły nie miały w mojej codzienności żadnego zastosowania. Moimi przyjaciółmi byli buntownicy i przestępcy. Byłem taki jak oni – graliśmy w jednej drużynie. Zdarzało mi się jednak działać na własną rękę, co spotykało się z gniewem Willa, który chciał mieć nade mną kontrolę. Próbował odgrywać rolę mojego mentora, starszego brata, kogoś, kto miał mi wskazać odpowiednią ścieżkę do tego, by osiągnąć sukces i nie trafić przy tym do więzienia. Ostatecznie jednak sam mnie tam wsadził.

– Nie możesz być jak wolny elektron. Chłopcy tęsknili – powiedział, przygładzając dłonią idealnie ułożone włosy.

Jego fryzura była jak zawsze nienaganna. Taką ją zapamiętałem – perfekcyjne cięcie, włos, który nie kołysał się na wietrze.

– Tęsknili? I dlatego żaden nie odwiedził mnie przez dwa lata, ani chociaż nie wysłał paczki? – zakpiłem, wiedząc, że wszyscy się ode mnie odwrócili, zostawili mnie samego i całkowicie się odcięli, jakbym był zepsutym ogniwem w idealnie działającej machinie Zamojskiego.

Miałem tylko ich. Żaden z nas nie miał rodziny, więc sami ją sobie stworzyliśmy. Byliśmy Chłopcami z Ritza – domu dziecka, w którym się wychowaliśmy. William mianował się naszym pasterzem. Od zawsze twierdził, że zajdzie daleko, a wtedy my, jego owieczki, będziemy pławić się w jego blasku. Nie kłamał, ale wówczas nie wspomniał, że ten blask będzie miał również swoje cienie.

– Nie roztrząsajmy tego, co było. Zaczynasz nowy, lepszy etap – zakomunikował, przy czym gestem dłoni zasygnalizował, że mam zapiąć pasy.

To były tylko puste słowa, bo wiedziałem, że wsiadając do samochodu Willa, wstępuję ponownie na starą utartą ścieżkę. Tę, którą kroczyłem, od kiedy poznałem Zamojskiego.

– Pojedziemy do mnie, żebyś doprowadził się do porządku – powiedział, patrząc, jak odrzucam worek z moimi rzeczami na tylne siedzenie. – Wykąpiesz się, ogarniesz i na wieczór dostarczę ci najlepszy towar.

Z piskiem opon dał wstecz, a potem pozostawiając za sobą zapach spalonych gum, ruszył do przodu, jadąc zgodnie z przepisami.

William nigdy ich nie łamał, przynajmniej oficjalnie. Na papierze był nieskazitelny, czysty jak łza. Od brudnej roboty i łamania prawa miał nas. Sam kreował wizerunek człowieka z klasą, biznesmena żyjącego na wysokim poziomie, udzielającego się charytatywnie. Nikt nie wiedział, że później jego ludzie rabowali pieniądze z akcji, które rzekomo wspierał.

– Za dwa dni lecisz do Londynu – poinformował mnie, zatrzymując się przed przejściem dla pieszych.

Skierowałem na niego spojrzenie i miałem ochotę wymierzyć mu cios prosto w wątrobę.

– To ty wysyłałeś mi te wszystkie płyty, książki i podręczniki do nauki angielskiego? – zapytałem, choć nie musiał mi udzielać odpowiedzi. Już ją znałem. Była ona więcej niż oczywista. Wszystkie puzzle nagle wskoczyły na odpowiednie miejsce. Zrozumiałem, dlaczego osadzono mnie z Brytyjczykami, a do tego odmówiono mi zmiany celi. Od początku ukartował to Will. Jego macki sięgały nawet za więzienne mury.

– Chciałem cię idealnie przygotować do zadania, a ty mnie nie zawiodłeś. Jak zawsze – odparł bez większych emocji, nie ukrywając swoich intencji.

Zirytował mnie, bo nawet kiedy się ode mnie odciął, to miał wpływ na to, co robię i mną manipulował.

– Janosiku, masz nie tylko dobre serduszko, ale też bystry umysł, zatem nie mogłem pozwolić, żebyś przez te dwa lata się zmarnował. – Zwrócił się do mnie określeniem, które wybrali pozostali Chłopcy z Ritza.

Mówiono na mnie Janosik, bo byłem złodziejem, ze skłonnością do dzielenia się z potrzebującymi. Nie kradłem z chęci posiadania, wzbogacenia się, a dla adrenaliny, dreszczyku emocji. W końcu zawsze istniało ryzyko, że zostanie się złapanym, że natknie się na właściciela domu. Sprawiało mi to przyjemność i było lepsze od seksu; nawet tego najlepszego. Poza prawem, poza regułami – takie było moje motto.

– Co będę tam robił? – zapytałem, wiedząc, że cokolwiek by to nie było i tak się zgodzę, ponieważ nie miałem żadnej alternatywy.

– Pracował. Czeka cię rozmowa kwalifikacyjna, więc musisz się wykazać – powiedział poważniejszym tonem Will, sugerującym, że naprawdę zależy mu na powierzonym mi zadaniu. – Pewien jegomość potrzebuje ochroniarza dla córki. Od kilku miesięcy dostaje listy z pogróżkami, które są do niej skierowane.

– Rozumiem, że ty je wysyłasz? – Byłem pewien, że to on, choć na razie nie wiedziałem dlaczego. Zastraszanie kobiet nigdy nie było w jego guście.

– Ależ skąd… Mam od tego ludzi – odparł z kpiącą miną. – Jej poprzedni ochroniarz właśnie uległ wypadkowi i potrzeba im kogoś nowego. – Nie musiałem pytać, czy wypadek to też jego robota, bo znałem go na tyle, by mieć stuprocentową pewność, że za wszystkim stali chłopcy, pionki na jego szachownicy.

Wychodziło na to, że podczas mojej nieobecności niewiele się zmieniło. Will nadal był na szczycie, mając za swoimi plecami obstawę gotową poświęcić dla niego życie. Kiedyś też bym to zrobił, teraz zastanowiłbym się dwa razy.

– Otwórz schowek. Jest tam dla ciebie zaliczka – powiedział, mijając znak z napisem Ostrołęka.

Zrobiłem, co kazał i wyjąłem małe welurowe pudełeczko. Otworzyłem je i moim oczom ukazała się złota moneta z wizerunkiem Króla Henryka VII.

– Będzie do twojej kolekcji – poinformował mnie, a ja, choć bardzo próbowałem, nie potrafiłem zapanować nad kącikami ust, które powędrowały do góry.

Od dziecka zbierałem monety. Najpierw szukałem ich za pomocą wykrywacza metalu, a z czasem, chcąc wzbogacić moją kolekcję o coraz to cenniejsze egzemplarze, zacząłem je kraść.

– Facet przechowuje w sejfie 50– i 80– dukatówkę z czasów Zygmunta III Wazy – dodał, wiedząc, że tymi słowami mnie przekona i miał rację, bo dukaty były jednymi z najrzadszych i najdroższych polskich monet.

Nie musiałem mu nic odpowiadać, błysk, który pojawił się w moich oczach, mówił wszystko.

Dalszą część podróży spędziliśmy w milczeniu, ja w wyobraźni ściskałem nowe monety, a Will zapewne układał szczegółowy plan tego, jak wepchać mnie w kolejne bagno i nie pozwolić żadnemu z nas utonąć.

Czterdzieści minut później

– Zaraz będziemy w domu – poinformował mnie, gdy wyglądałem przez okno, rozpoznając znajome tereny.

Nie zbliżaliśmy się do mojego domu, lecz do jego. Moim był Ritz. Innego nie posiadałem.

Moja matka zmarła zbyt wcześnie, bym mógł ją zapamiętać, ojciec zginął potrącony na pasach przez pijanego kierowcę, zanim się narodziłem, więc nawet go nie poznałem. Dom, w którym się wychowywałem, został już dawno sprzedany. Nie miałem rodziny ani miejsca na ziemi.

Will zawsze zaznaczał, że to, co jest jego, należy również do mnie. Wszystkie jego sukcesy były naszymi wspólnymi. Porażek nie odnosił. Był ode mnie cztery lata starszy. Wokół jego osoby panowała aura tajemnicy. Snuto różne historie związane z tym, dlaczego umieszczono go w Ritzie i co się stało z jego rodziną. Jedną z nich była opowieść o tym, jak rzekomo zamordował swoją matkę. Tylko nieliczni wiedzieli, jak było naprawdę, co skutkowało tworzeniem kolejnych teorii spiskowych. Zanim trafił do domu dziecka, wychowywał się w niewielkiej miejscowości, z której wywodził się Ryszard Kukliński, znany jako Iceman – jeden z najniebezpieczniejszych seryjnych morderców świata. Twierdzono więc, że Will był z nim spokrewniony. Zimny, niedostępny i zawsze opanowany Zamojski miał coś w sobie z psychopaty.

Mówiliśmy na niego Książę, nie tylko dlatego, że twierdził, że nadano mu imię na cześć przyszłego króla Anglii, lecz głównie ze względu na jego zachowanie, maniery, czy chęć wydawania rozkazów i dominację. Lubił rządzić i każdy, kto nie chciał zostać jego sługą czy poplecznikiem, kończył z mniejszymi lub większymi obrażeniami ciała. Mnie osobiście ta rola dość długo odpowiadała, gdyż wiązała się z całą masą przywilejów. Byłem ulubieńcem Willa, jego oczkiem w głowie, które ostatecznie postanowił wydłubać.

– Jakiś milczący i sentymentalny zrobiłeś się, Kubusiu – zagadnął Will, gdy mijaliśmy zalew z drewnianymi budkami i ławkami, gdzie uśmiechnięte rodziny piknikowały, korzystając z ładnej pogody.

Zatrzymałem wzrok na postaci chłopca z latawcem. Malec z szerokim uśmiechem na twarzy biegł po zielonej, świeżo ściętej trawie i krzyczał coś do ciemnowłosej kobiety siedzącej na kocu.

– Nigdy nie puszczałem latawca – odparłem, przeczesując przy tym palcami włosy.

Miałem ciężkie dzieciństwo, ale później było tylko gorzej. Równia pochyła, która zaprowadziła mnie donikąd.

– Jak spiszesz się w Anglii, to kupię ci paralotnię – powiedział z powagą i zaraz potem zjechał na wąską, żwirową drogę prowadzącą w głąb lasu, gdzie mało kto się zapuszczał. Były to prywatne tereny Willa, odgrodzone drutem kolczastym.

Pięć minut później dotarliśmy przed wysoką, metalową bramę. Otworzyła się i zaraz za nią ukazała się nowoczesna, luksusowa rezydencja.

William miał kilka nieruchomości – zarówno w Polsce, jak i za granicą, ale ta na Mazowszu, nieopodal miejscowości Przasnysz, była głównym miejscem naszych spotkań. Zlokalizowana w głębi lasu, chroniona przed dostępem nieproszonych gości – nikt nie mógł się do niej dostać bez zaproszenia. W tym miejscu wychował się Will, tu spędził dzieciństwo, zanim trafił do domu dziecka.

– Chłopcy przygotowali dla ciebie huczne powitanie – poinformował mnie, jadąc wzdłuż szerokiego podjazdu wyłożonego kostką brukową.

Nie odpowiedziałem, tylko wpatrywałem się w ogromny luksusowy budynek, nie mogąc uwierzyć, że ja przez ostatnie dwadzieścia cztery miesiące spałem na niewygodnym piętrowym łóżku, piłem herbatę bez cukru i korzystałem z toalety znajdującej się za firanką, a człowiek, który mnie na to wszystko skazał, żył na najwyższym poziomie.

– Dlaczego mi to zrobiłeś? – zapytałem bez wstępów.

Nie musiałem nic więcej dodawać, bo wyraz twarzy Willa, a głównie zmarszczka, która pojawiła się między jego brwiami, dała mi do zrozumienia, że mężczyzna dokładnie wie, czego dotyczyło moje pytanie.

– Nie teraz. Na wyjaśnienia jeszcze przyjdzie pora.

Wieczór tego samego dnia

Wziąłem długi prysznic, przebrałem się w świeże ubrania – w czarny garnitur Armaniego i białą koszulę. Wyglądałem, jakbym wybierał się na bankiet charytatywny u Billa Gatesa, a nie imprezę powitalną po odsiadce. Will jednak zawsze czuwał nad naszym wyglądem. Jako jego pieski musieliśmy mieć odpowiednią prezencję. Dbał nie tylko o siebie, ale również o swoje tło, którym był każdy z chłopaków.

– Od razu lepiej wyglądasz – powiedział, przyglądając mi się, po czym wskazał na fotel naprzeciw siebie, bym usiadł.

Znajdowaliśmy się w tym momencie w jego gabinecie – ciemnym, mrocznym jak on sam. Zza ścian dobiegała głośna muzyka, co oznaczało, że chłopcy już zaczęli ucztować.

– Przygotowywałem się do tej akcji dość długo i nie biorę pod uwagę porażki. – Wrócił do tematu mojego wyjazdu do Londynu, gdy zająłem miejsce. – Jesteś moim oczkiem w głowie, Kubusiu, i wierzę, że mnie nie zawiedziesz. – Obrócił w dłoni szklankę z wodą.

W sąsiednim pomieszczeniu zapewne alkohol lał się już strumieniami, a on popijał sobie wodę niegazowaną z plastrem cytryny.

– Możesz na mnie liczyć – zapewniłem go, choć w tym momencie, mając na sobie garnitur za kilka tysięcy, za ścianą trunki różnych gatunków i kobiety z najwyższej półki, wolałbym nigdzie nie wyjeżdżać i pocieszyć się wolnością. – Co mam dla ciebie zdobyć? – zapytałem, rozumiejąc, że nie wysyła mnie na Wyspy tylko ze względu na monety.

Znajdowało się tam coś, na czym mu bardzo zależało, skoro czekał, aż wyjdę z więzienia, zamiast wysłać tam kogoś innego.

– Masz przygotować grunt pod chłopaków. Zdobyć informacje. Zbadać teren – wymienił, przy czym napełnił szklankę whisky, wrzucił dwie kostki lodu i mi ją podsunął.

Z jego słów mogłem wywnioskować, że szykuje się większy skok, a ofiarą jest jakaś gruba ryba chroniąca dostępu do swojego skarbca. Wysyłał mnie, bo byłem najlepszy – reszta mogła jeść mi z ręki.

Will nas szkolił, tresował. Szukał takich jak ja – zagubionych, niewiedzących, co ze sobą zrobić, zbłąkanych chłopców, lubiących ryzyko. Łapał ich na wędkę, gdy byli płotkami i sprawiał, że u jego boku zamieniali się w rekiny. Ale żaden z nich mi nie dorównywał. Byłem najlepszy w swoim fachu – dyskretny, szybki, a do tego przystojny, co często się przydawało, gdy moimi ofiarami stawały się kobiety.

– Facet ma obrazy warte setki tysięcy oraz sejf, w którym znajdują się diamenty i pendrive z bitcoinami. Sejf jest wmurowany w ścianę w gabinecie. Nie ma szans, byś go stamtąd zabrał, więc musisz zdobyć szyfr. Nie wiem, jak to zrobisz, ale wierzę w ciebie. – Patrząc na mnie, splótł dłonie. – Jak już wcześniej wspomniałem masz się zatrudnić jako ochroniarz pewnej młodej damy, ale wolałbym, żebyś trzymał się od niej z daleka. – Tu uniósł palec, jakby mi groził. – To jeszcze dziecko, więc żadnego uwodzenia, żeby zdobyć kod. Musisz znaleźć inny sposób. Ją omijaj szerokim łukiem. – Wypowiadając ostatnie zdanie, spojrzał na mnie wzrokiem sugerującym, że nie jest to wskazówka, a rozkaz.

Lubiłem kobiety, ale nigdy nie zbliżałem się do tych niepełnoletnich, zatem jego obawy były zupełnie bezpodstawne.

– Polityk? – zapytałem, wiedząc, że Will nienawidził polityków; rujnował ich kariery, rodziny.

Ciężko mi było stwierdzić, skąd u niego brała się ta niechęć, ale jej przed nami nie ukrywał i ciągle ją pielęgnował.

Był psychopatą, dżentelmenem, który miał w kieszeni największe szychy rządzące Polską. Jedli mu z ręki. Na każdego potrafił znaleźć haka i chętnie po niego sięgał. Śmialiśmy się, że nic, co dzieje się w kraju, nie ma miejsca bez jego wiedzy.

– Minister kultury – odparł bez większych emocji, a ja wiedziałem, że to jego wymarzona ofiara. – Wszystko jest już dopięte na ostatni guzik. Tu masz dokumenty. – Gestem dłoni wskazał na papierowy pakunek leżący na biurku. – Od jutra jesteś Słowakiem i nazywasz się Jacob Banič. – Przedstawiając mi moją nową, mało wyszukaną tożsamość, przymknął powieki. – Karol jak zawsze nawalił. Miał zmienić wszystkie twoje dane, poza narodowością.

– Nie znam nawet jednego słowa po słowacku. – Wziąłem łyk whisky, już wiedząc, że zadanie będzie trudniejsze niż przypuszczałem i to przez głupotę jakiegoś niedoświadczonego leszcza.

– Twoje papiery już do nich trafiły, więc nie możemy tego skorygować. – Rozłożył ręce, ale w tym geście nie doszukałem się bezradności. Wiedział, że i tak sobie poradzę. – Od jutra zaczniesz się dokształcać. Kupiłem ci rozmówki i słownik. – Wskazał na karton, w którym były dokumenty.

Schlebiało mi, że Will we mnie wierzył, ale tym razem zdecydowanie jego wiara mnie przerosła. To, że nauczyłem się angielskiego w dwa lata, nie znaczyło, że w ciągu kilku dni zacznę też biegle mówić po słowacku.

– Moje imię też mogłoby być bardziej kreatywne – zaśmiałem się, nie dowierzając w to, że Karol nic się nie zmienił i nadal popełnia tak karygodne błędy.

Już dawno wyleciałby z naszych kręgów, ale za dużo wiedział i Will wolał nie ryzykować, że zacznie sypać. Był nierozgarnięty, a do tego mielił ozorem na lewo i prawo. Najmłodszy z nas i najmniej doświadczony – tak jak my nie miał nikogo. Sprawdzał się jednak w roli chłopca na posyłki. O ile akurat nie nawalił.

– No cóż – westchnął Will, po czym wziął łyk wody. – Powinienem mu łeb za to odstrzelić, ale chyba robię się zbyt miękki – dodał, wiedząc, że jedynym sposobem na uciszenie Karola, byłaby śmierć.

– Odstrzelić? – Spojrzałem z uniesioną brwią na siedzącego naprzeciw mnie mężczyznę.

Choć nie widzieliśmy się przez wiele miesięcy i nasza relacja została zachwiana, to miałem pewność, że niektóre kwestie w życiu Williama nie uległy zmianie. W jego pobliżu kręcili się rabusie, kieszonkowcy, przestępcy z różnych kręgów, ale nie było wokół niego miejsca dla morderców. Schlebiało mu, że kojarzono go z Icemanem, nie miał nic przeciwko przemocy, łamaniu nosów, kręgosłupów, kończyn – ale nie mógłby zabić drugiego człowieka. Potrafił skatować do nieprzytomności, choć preferował tortury bez rozlewu krwi. A jeżeli już do niego doszło, zawsze wkładał rękawiczki i przyciemniane okulary. Czerwona posoka wywoływała w nim atak paniki. Tylko ja o tym wiedziałem. Była to jedna z jego tajemnic, którą ukrywał przed światem.

– Nie wnikaj. Idź się baw. – Wskazał dłonią na drzwi, które po chwili się otworzyły i stanęła w nich zmysłowa brunetka ubrana jedynie w koronkową bieliznę.

Podczas pobytu za kratkami mogłem tylko marzyć o takim widoku, dlatego mając ją teraz w zasięgu wzroku, na mojej twarzy momentalnie pojawił się szeroki uśmiech.

– Witaj, Janosiku – przywitała się ze mną, odgarnąwszy lśniące włosy do tyłu.

Patrząc na jej jędrne piersi, smukłą talię i długie nogi, doszedłem do wniosku, że jednak bardzo tęskniłem za wolnością.

– A ty zostajesz? – zapytałem Willa, odstawiając szklankę i jednocześnie podnosząc się z fotela.

– Wiesz, że nie bawią mnie takie atrakcje – odparł z obojętnością, przy czym przetarł dłonią oczy.

Wiedziałem i nie nalegałem. W tym momencie myślałem tylko o sobie i nie interesowało mnie nastawienie Zamojskiego. Wolałem czerpać z tej nocy – korzystać z alkoholu, kobiet i rozmów, które jutro miały zostać zapomniane.

Nie chcąc dłużej marnować czasu, podszedłem do brunetki, chwyciłem ją w pasie, a potem czując pod palcami jej krągłości, opuściliśmy gabinet.

Szedłem w głąb przestronnego pomieszczenia, co krok mijając znajome twarze i ściskając dłoń kogoś, kto szczerzył się radośnie na mój widok.

– Spędzisz pół roku w Anglii, więc korzystaj, bo na wyspie sobie nie poużywasz – zwrócił się do mnie Antoni, człowiek z psychiką seryjnego mordercy, który do tej pory, na szczęście, nie miał nikogo na swoim sumieniu.

Rozłożył przede mną ramiona, jakby to on był gospodarzem dzisiejszej imprezy.

Stał otoczony gromadką dobrze zbudowanych mężczyzn w idealnie skrojonych garniturach, pewny siebie i wyprostowany. W jego spojrzeniu była iskra rozbawienia, ale i nuta ironii – jakby doskonale wiedział, że ta noc to dla mnie ostatnia okazja, by naprawdę się zabawić, zanim wrócę do gry.

– Chyba że lubisz rude, pachnące rybą z frytkami – dodał Newton; najniższy z towarzystwa, okularnik z IQ Einsteina.

Naprawdę miał na imię Tomek, ale nikt tak się do niego nie zwracał. Chłopak miał metr czterdzieści w kapeluszu, stojąc na drugim stopniu drabiny. Był karłem. Zmieściłby się w każdą dziurę i przeszedł przez każde okno, jeśli ktoś by go podsadził. Może do damskiej torebki, by się nie wcisnął, lecz nieraz przewoziliśmy go w walizce.

– Myślę, że ciebie nawet taka, by nie chciała – zaśmiał się kolejny z towarzystwa, ale takie przytyki nie ruszały Newtona. Był do nich przyzwyczajony, a przy tym wiedział, że choć nie posiadał wzrostu, miał inne atuty, którymi przyciągał kobiety.

Rozejrzałem się po twarzach stojących wokół mężczyzn i poczułem się jak w domu. To była moja rodzina; fałszywe mordy, ubrane w drogie garnitury kupione za pieniądze zdobyte z wymuszeń, kradzieży i napadów.

Chłopcy z Ritza znowu byli w komplecie.

ROSALINE

Poranek nadszedł zbyt szybko. Nie byłam na niego gotowa. Każdy nowy dzień wydawał się jedynie niechcianym przedłużeniem poprzedniego. Leżałam skulona pod kołdrą, licząc na to, że jeśli wystarczająco mocno zignoruję świat, on w końcu zignoruje mnie.

Niestety nadzieja okazała się płonna.

– Ręka mnie już boli od pukania. Wchodzę! – Do moich uszu dobiegł głos pokojówki, a zaraz za nim skrzypnięcie drzwi i stukot obcasów.

Uniosłam powieki i zobaczyłam śliczną, a przede wszystkim radosną Alishę, podchodzącą do okna, by odsłonić zasłony w mojej grocie.

Dziewczyna miała dwadzieścia trzy lata. Kochała taniec i marzyła o otworzeniu własnej szkoły tanecznej. Miała idealną figurę, długie ciemne włosy i pogodne nastawienie. Lubiłam ją, ale nie w takich dniach, jak ten, kiedy bolały mnie nawet rzęsy.

– Pora zacząć nowy dzień – powiedziała, uśmiechając się do mnie promiennie.

– Daruj sobie. – Po tych słowach nakryłam się kołdrą na głowę.

Nie miałam ochoty wychodzić z łóżka, ani teraz, ani nigdy. Nic ciekawego i tak mnie nie czekało. Moje życie z dnia na dzień wyglądało coraz gorzej, a teraz zbliżało się ku końcowi. Byłam co do tego pewna.

– Jak się dziś czujesz, Rosaline? – zapytała pokojówka, zapewne stojąc w tym momencie nade mną.

Westchnęłam, postanawiając przemilczeć jej pytanie.

Dziewczyna jednak nie odpuściła. Zabrała mi kołdrę, a potem czekała na moją odpowiedź, z dłońmi zaciśniętymi na biodrach.

– Srak – odparłam niezbyt błyskotliwie.

– Młodej damie nie wypada używać takiego słownictwa. Co by powiedziała twoja babcia, jakby cię usłyszała? – Alisha spojrzała na mnie z uniesioną brwią.

– Wybacz, ale dziś mam głęboko w poważaniu, kto co by powiedział – odparłam uczciwie, czym nie zachwyciłam stojącej przede mną dziewczyny.

– Masz szczęście, że wyjechała, to na ciebie nie doniosę. – Wytknęła mnie palcem, jakbym była małym dzieckiem, na które należy naskarżyć.

Wiedziałam, że choćby grożono jej śmiercią, nigdy nie przekazałaby osobom trzecim niczego, co usłyszała czy zobaczyła w moich czterech ścianach. Stała za mną murem i mimo że szanowała swoich pracodawców, to tak jak ja, uważała, że zagalopowali się w trosce o mnie.

Ich zachowanie jednak nie wynikało ze zwykłego kaprysu. Wiązało się z chorobą, która zaatakowała mnie niedługo po moich piętnastych urodzinach.

Początkowo stwierdzono u mnie zapalenie nerek. Wdrożono szybko leczenie, czułam się lepiej i wróciłam do normalności. Kilka miesięcy później jednak mój stan się pogorszył. Pożegnałam się wówczas ze znajomymi, planami oraz wszystkim, co dawało mi radość, po to, by zacząć wędrować z jednego szpitala do drugiego. Choroba siała spustoszenie w moim organizmie i pomimo przeprowadzonych badań, nikt nie potrafił stwierdzić, co mi jest. Bywały dni, że bolało mnie dosłownie wszystko. Nie byłam w stanie nawet unieść powiek. Zwijałam się z bólu lub nafaszerowana lekami przesypiałam całe dnie. Niedługo po moich siedemnastych urodzinach jedna z moich nerek przestała działać i poddano mnie operacji. Nad moją głową wisiało widmo dializ albo przeszczepu, gdyby uszkodzeniu uległa również druga nerka. Z tym ostatnim byłby nie lada problem, gdyż moi rodzice ani nikt z najbliższej rodziny nie mógłby zostać dawcą. Mama chorowała na cukrzycę, ojciec miał problemy z nadciśnieniem. Jego jedyna siostra cierpiała na jakąś chorobę o podłożu ginekologicznym, co skreślało ją z listy dawców. Z kolei babcia, będąc jedynym okazem zdrowia w naszej rodzinie, została wykluczona ze względu na swój wiek.

Zdarzało się, że choroba odpuszczała i mogłam normalnie funkcjonować. Pamiętałam dni, a nawet tygodnie, kiedy czułam się zdrowa i nic mi nie dolegało. Wówczas chciałam żyć jak moi rówieśnicy. Niestety praca mojego ojca utrudniła mi to. Walczący o utrzymanie politycznego stołka Edmund Gold zaczął dostawać pogróżki, w których nie pominięto mojej osoby. Odcięto mnie wtedy od świata. Zamknięto w domu, jak w złotej klatce. I tak wyglądał mój każdy dzień. Leki, rozmowy ze służbą i patrzenie przez okno. Ostatnio rzadko wychodziłam na zewnątrz, bo rodzice obawiali się, że się przeziębię, co doprowadziłoby do jakiejś infekcji. Mieli obsesję na punkcie mojego zdrowia i bezpieczeństwa. Byłam ich jedynym dzieckiem, upragnionym, zatem obchodzono się ze mną jak z jajkiem.

Przydzielono mi ochronę, która pilnowała, bym opuszczała dom jedynie podczas dni, w których miałam wizytę w klinice. Gdy nie było moich rodziców, opiekowała się mną babcia. Matka mojego ojca była cudowną osobą, ale równie nieugiętą jak jej syn, dlatego ani przekupstwo, ani szantaż, czy wzbudzanie litości na nią nie działało. Kobieta była adwokatem, pracującym we własnej kancelarii. Mimo sędziwego wieku, wciąż była rozchwytywana, przez co często przebywała poza domem, co miało swoje plusy. Oprócz niej mieszkała z nami jeszcze siostra ojca i jego ochroniarz. Razem z tą piątką tworzyliśmy jedną niekoniecznie szczęśliwą gromadkę, skupiającą uwagę na mnie, na moim zdrowiu, towarzyszących mi ograniczeniach i przyszłości, która dla mnie stała pod znakiem zapytania.

– Weźmiesz leki i od razu lepiej się poczujesz – zapewniła mnie Alisha, po czym zaczęła wydzielać dzienną porcję medykamentów, która czekała na szafce nocnej.

– Tych dziś nie wezmę. Są tak duże, że nie jestem w stanie ich przełknąć – poinformowałam ją, wskazując na jedne z tabletek.

Kiedy w pobliżu przebywali moi bliscy czy ochrona, musiałam brać wszystkie lekarstwa zalecane przez lekarza, ale gdy byłam sama, bądź z Alishą, niektóre pomijałam.

– Mogę ci je pokruszyć – zaproponowała pokojówka.

– Świetnie, a ja wciągnę je nosem – zaśmiałam się, przewróciwszy oczami, a następnie przyjęłam leki; oczywiście poza tymi, których nie planowałam brać.

Pół godziny później siedziałam przy biurku i wpatrywałam się w widok za oknem. Przede mną leżał notatnik oraz długopis. Mój pokój znajdował się na pierwszym piętrze, nad gabinetem ojca, który z kolei mieścił się obok kuchni; z jej wnętrza w tym momencie do moich nozdrzy docierały zapachy jakichś zakazanych pyszności. Wiedziałam, że żadnego z przyrządzanych dań nie będzie mi dane spróbować, gdyż nie pozwalała na to moja dieta. Potrawy, które właśnie przygotowywano, były przeznaczone dla gości ojca – polityków, biznesmenów i innych ludzi z wyższych sfer. Irytowało mnie, że ja mogę jeść jedynie jakieś bezsmakowe papki, a obcy ludzie pod moim dachem delektują się potrawami, od których burczało mi w brzuchu. Rozdrażniona tą sytuacją chwyciłam ołówek w dłoń i zaczęłam rysować. Rysowanie było moją odskocznią, ale też formą buntu. Całymi dniami siedziałam w pokoju i chcąc wyprowadzić bliskich z równowagi, czytałam nekrologi, a przy tym tworzyłam projekty własnego grobu i przygotowywałam plan ceremonii pogrzebowej. Mimo że byłam pełnoletnia, traktowano mnie jak dziecko, więc postanowiłam być tym najbardziej nieznośnym. Być może była to podłość z mojej strony, ale oni odebrali mi wolność, nie dali wyboru i nie pozwolili decydować o swoim losie.

W moim idealnie posprzątanym pokoju, gdzie nawet pod mikroskopem nie dało się dostrzec bakterii, nie tylko spałam i drażniłam rodzinę, snułam tu również marzenia o ucieczce, a potem życiu na krawędzi u boku mężczyzny, który porywa mnie ze szponów okrutnej smoczycy czyt. Edmunda i Caroline Gold. Czasami czułam się jak brzydka Fiona czekająca w wieży na ratunek, który się nie pojawiał. Miałam dosyć monotonii i myślenia, czy przetrwam kolejny dzień łagodnie, czy będę zwijać się z bólu. Pragnęłam emocji, adrenaliny, móc choć raz zapomnieć o chorobie i dać się ponieść, a później wspominać tę chwilę do końca życia, nieważne jak krótkie miałoby ono być.ROZDZIAŁ III

JACOB

Około ósmej rano wyrwało mnie ze snu pukanie do drzwi. Z niechęcią przeciągnąłem się, przecierając zaspane oczy, po czym sięgnąłem po spodnie rzucone na fotel. Włożyłem je na siebie i zapiąłem pasek, a potem, dopinając guziki koszuli, ruszyłem w stronę wejścia.

Gdy uchyliłem drzwi, moim oczom ukazała się Alisha, stojąca w korytarzu obok metalowego wózka. Znajdowały się na nim różne środki czystości, świeża pościel oraz schludnie złożone ręczniki. Jej ciemne spojrzenie od razu napotkało moje, a na ustach pojawił się dobrze znany, promienny uśmiech. Przez ostatnie siedem dni obdarowywała mnie nim za każdym razem, gdy na siebie trafialiśmy.

– Czy mogłabym posprzątać w twoim pokoju? Zajmie mi to chwilę. Nie będę ci przeszkadzać. – Dłońmi wygładziła biały fartuszek, spod którego wyłaniał się odsłonięty dekolt.

Możliwe, że specjalnie odpięła guziki bluzki.

– Oczywiście, wejdź. – Gestem dłoni zaprosiłem ją do środka, a sam udałem się do łazienki, by obmyć twarz i się ogarnąć.

Minął tydzień, odkąd zatrudniłem się u Goldów. W ciągu tych kilku dni zrobiłem dogłębne rozeznanie. Wyceniłem niemal cały dobytek moich pracodawców, a przy tym wysyłałem Willowi raport wraz ze zdjęciami pomieszczeń, tak by w dniu kulminacyjnym chłopcy nie tracili czasu na poszukiwania. Jedynym miejscem, do którego do tej pory nie udało mi się dostać, był gabinet, czyli mój główny cel. Pomieszczenie to było niestety zamykane na klucz, do którego dostęp mieli państwo Gold oraz pokojówka, która przychodziła do pracy pięć razy w tygodniu. Dziewczyna wydawała się wyraźnie zainteresowana moją osobą, więc wierzyłem, że uda mi się dzięki niej dostać do gabinetu.

– Niedługo będzie śniadanie – poinformowała mnie, gdy wróciłem z łazienki.

Chwilę później przetarła kurze, wymieniła ręczniki i pościel. Cały czas się uśmiechała, jakby zmiana prześcieradła w moim łóżku była najlepszym, co jej się w życiu przytrafiło.

Na swojej życiowej drodze spotkałem wiele kobiet, aczkolwiek nie z każdą szedłem do łóżka. Zdarzały mi się jednorazowe akcje, które miały mi pomóc w osiągnięciu jakiegoś celu, lecz były to sporadyczne przypadki, po których znikałem bez śladu, pozostawiając moją ofiarę z wyrzutami sumienia, okradzioną, ale z orgazmem życia. Alisha mogła być jedną z nich. Miałem wrażenie, że gdybym zaproponował jej seks, to by mi nie odmówiła. Z pewnością nie była niewinna, choć trudno było powiedzieć, czy łatwa. Wpadłem jej w oko i czułem, że jeśli nawet miała jakieś zasady, to odrobina wysiłku z mojej strony mogłaby je skutecznie podważyć.

– Jeszcze tylko zetrę kurz z szafki nocnej – poinformowała mnie, przy czym odwrócona tyłem, zgięta w pół, zaczęła kończyć swoje obowiązki.

Ostatni raz uprawiałem seks w posiadłości Willa, w dniu, w którym wyszedłem z więzienia, jednak nasze zbliżenie trwało krócej, niż oczekiwałem. Sądziłem wówczas, że dostanę całą noc, lecz w trakcie nam przerwano i musiałem przygotować się do porannego lotu. Teraz, patrząc na krągłą pupę dziewczyny, która profesjonalnie zajmowała się tańcem, miałem ochotę odtańczyć z nią tango w łóżku. Niestety zanim wyszedłem z jakąkolwiek sugestią, Alisha się wyprostowała, wygładziła fartuszek i zakomunikowała, że musi już pójść.

Kiedy zebrała swoje rzeczy, opuściła mój pokój.

Zostałem sam, chwyciłem więc marynarkę, paczkę papierosów i wyszedłem na zewnątrz zapalić.

Przed budynkiem przywitał mnie chłodny powiew wiatru, promienie porannego słońca i Edmund, który w towarzystwie swojego ochroniarza wsiadał właśnie do samochodu.

– Rosaline jest specyficzna. Musisz uważać, bo może próbować wymusić na tobie pewne zachowania – zwrócił się do mnie Gold, gdy przypaliłem papierosa.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem jego córkę, myślałem, że ujrzałem anioła, lecz ze złamanym skrzydłem. Śliczna, drobna, z włosami w kolorze jesiennych kasztanów, popatrzyła na mnie i miałem wrażenie, że świat się zatrzymał. Jej spojrzenie choć przelotne, trwające ułamek sekundy, wystarczyło, bym wiedział, że zostanie w mej pamięci na dłużej. Nie była dzieckiem, jak mówił Will, lecz młodą kobietą. Spodobała mi się od razu, ale kiedy przeszła obok mnie, jakbym był powietrzem lub kimś niewartym jej uwagi, momentalnie czar prysł. Pomyślałem, że mam do czynienia z kolejną zarozumiałą i wyniosłą panienką z bogatego domu. Teraz jednak, po tygodniu nie potrafiłem ani jej określić, ani odnieść się do wypowiedzi Golda, bo nie zamieniłem z jego córką nawet jednego słowa. Jej obecność w domu była ledwie zauważalna. Dziewczyna całymi dniami przesiadywała w swoim pokoju. Schodziła na dół tylko na posiłki, których prawie nie jadła. Czasem dostarczano jej je na górę, ale zauważyłem, że wracały niemal nietknięte. Kiedy mijałem ją w korytarzu, wydawała się smutna. Choć jej życie zostało usłane różami, odnosiłem wrażenie, że nie jest szczęśliwa. Nikt jej nie odwiedzał, nie rozmawiała z nikim obcym, poza pokojówką czy ochroniarzem jej ojca. Nie mogłem jednak narzekać, bo samotność Rosaline działała na moją korzyść. Nie musiałem nikogo sprawdzać, ani jej pilnować. Miałem za to szansę swobodnie poruszać się po domu i badać teren.

– Ma nigdzie nie wychodzić. Jak sytuacja się uspokoi, to ją gdzieś zabierzesz. Teraz niech nie wychyla nosa za ogrodzenie – zaznaczył Edmund, zanim zamknął za sobą drzwi i chwilę później odjechał.

Zaciągnąłem się kilka razy papierosem, a potem dogasiłem peta i wrzuciłem go do doniczki stojącej na schodach przy drzwiach frontowych. Wszedłem do wnętrza budynku i udałem się prosto do kuchni. Była dziewiąta.

Ten poranek, tak jak wszystkie poprzednie w rezydencji Goldów, należał do spokojnych. W tym momencie w powietrzu unosił się zapach smażonego boczku i świeżo parzonej kawy, sugerując, że kuchnia od wczesnych godzin tętni życiem.

– Dzień dobry – przywitałem się z rudowłosą kucharką, która z wprawą obracała jajka na patelni.

Była niska, krępa, ale poruszała się z gracją osoby, która spędziła lata na doskonaleniu swojego rzemiosła.

– Dzień dobry, Jacobie. – Skinęła głową i uśmiechnęła się serdecznie, po czym wskazała na wyspę, bym zajął miejsce, bo zaraz będzie podane śniadanie.

Wnętrze pomieszczenia, w którym właśnie przebywaliśmy, było nowoczesne, dobrze urządzone, z dużym oknem i wyjściem do niewielkiego, aczkolwiek schludnego ogrodu, w którym znajdowała się szopa, basen, kilka drzew i krzewów oraz rabaty kwiatowe osłonięte przed zmarznięciem.

– O co chodzi z moją szefową? – zapytałem kucharkę, siadając na wysokim krześle, kiedy zmierzała w moją stronę z tacą, na której umieściła filiżankę kawy i dwa talerze. Na jednym znajdowały się trzy grzanki z guacamole oraz jajkiem sadzonym, natomiast na drugim smażony boczek i fasola.

– Pytasz o Caroline? – Postawiła przede mną śniadanie.

– Pytam o jej córkę – odparłem, zanim wziąłem gryz chrupiącej grzanki.

Chciałem dowiedzieć się czegoś o Rosaline, ponieważ do tej pory była dla mnie jednym, błękitnookim znakiem zapytania.

– Rosaline jest… – zaczęła kucharka, jakby próbowała odpowiednio dobrać słowa, ale ostatecznie nie dokończyła myśli, bo usłyszeliśmy zbliżające się kroki.

Upiłem łyk gorącej kawy i spojrzałem w stronę drzwi, w których po chwili stanęła osoba, o której właśnie rozmawialiśmy.

Ubrana była w prostą sukienkę, raczej nijaką. Miała rozpuszczone włosy, które opadały na jej smukłe ramiona. Dziewczyna była zdecydowanie zbyt chuda i zbyt blada. Jakby całe życie ukrywała się przed słońcem.

– Dzień dobry – przywitała się z nami z obojętnym wyrazem twarzy, po czym podeszła do lodówki i wyjęła z niej lemoniadę. – Nie będę dziś jadła, Grace. – Zwróciła się do kucharki, gdy ta postawiła dla niej śniadanie na kuchennej wyspie.

Te słowa w ciągu ostatnich dni słyszałem kilkukrotnie.

– Proszę, zjedz chociaż sałatkę – poprosiła kobieta.

Rosaline spojrzała na przygotowany talerz, a następnie na kucharkę i przymknęła na chwilę powieki.

– Dobrze – zgodziła się, choć nie była zadowolona z tego faktu.

Westchnąwszy, podeszła do wyspy, odstawiła szklankę i usiadła naprzeciw mnie.

Od momentu, w którym przekroczyła próg kuchni, ani razu nie spojrzała w moją stronę. Nawet teraz, siedząc tak blisko, unikała mojego wzroku. Była młodą kobietą, która powinna skakać z radości, że ma szansę przebywać z kimś takim jak ja, jednak ona całkowicie mnie zignorowała.

Zjadła może dwa kęsy i zaraz się podniosła, zapewne chcąc odejść, ale wtedy złapałem jej dłoń. Zaskoczona uniosła na mnie spojrzenie, a ja dostrzegłem w nim nie tylko zdziwienie i smutek, który był jej stałym towarzyszem, lecz również niebo, które tak bardzo lubiłem podziwiać.

– Jeszcze nie skończyłaś – zwróciłem się do niej i wciąż ją trzymając, skinieniem głowy wskazałem na krzesło, by ponownie usiadła.

– Zdajesz sobie sprawę z tego, że możesz tu zaraz nie pracować? – zapytała, próbując wyrwać rękę, która była lodowata, jak u nieboszczyka.

Poczułem na sobie wzrok kucharki, która obserwowała nas, prawdopodobnie nie oddychając. Widocznie nikt wcześniej nie odważył się stawić czoła tej lodowej księżniczce. Cóż, mogłem być pierwszym odważnym. Może ona właśnie tego potrzebowała.

– Zajrzę do szopy i sprawdzę, czy są ziemniaki – przemówiła Grace, a potem szybkim krokiem skierowała się w stronę wyjścia do ogrodu i zostawiła nas samych.

– Dlaczego nic nie jesz? – zapytałem Rosaline, nie zwalniając uścisku.

Nie powinienem się nią przejmować, zwłaszcza, że wyraźnie sygnalizowała, że nie potrzebuje mojej uwagi, ale jakiś fragment mnie chciał wiedzieć, dlaczego ktoś, kto mógłby mieć wszystko, zachowuje się, jakby nie chciał mieć nic, jakby było mu obojętne, co się wokół niego dzieje.

ROSALINE

Nie sądziłam, że zastanę ochroniarza w kuchni. Gdybym wiedziała, że jeszcze nie skończył śniadania, poczekałabym i zeszła na dół później. Do tej pory unikałam przebywania w jego towarzystwie – ostatnie dni spędziłam głównie w łóżku. Wolałam, żeby nie widział mnie z sińcami pod oczami, wyglądającej jak siedem nieszczęść, a tymczasem trzymał moją dłoń i oczekiwał ode mnie rozmowy, na którą nie byłam gotowa.

– Odpowiesz mi? – dopytał, gdy milczałam.

Jego głos był męski, niski, czysty, przyjemny dla ucha. Mężczyzna mówił z obcym akcentem, zniekształcał niektóre głoski, ale jego angielski był płynny.

– Nie lubię kolendry, a jak widzisz, jest ona na talerzu – przemówiłam, przy czym wolną ręką wskazałam na sałatkę. Chciał wyjaśnień, więc postanowiłam mu je dać, licząc, że zaraz mnie puści i będę mogła wrócić do siebie. – Bobu też nie lubię, a to główny składnik. O brukselce już nawet nie wspominam. – Tej było chyba najwięcej.

To siostra ojca, która była lekarzem, układała dla mnie dietę. Miało być zdrowo, bez soli mogącej negatywnie wpłynąć na pracę mojej nerki oraz bez glutenu, laktozy i innych cudów, których nazw nie pamiętałam. Skoro nie wiadomo było, co mi jest, należało wykluczyć każde potencjalne zagrożenie.

– A co lubisz? – zapytał Jacob, jakby go to naprawdę interesowało.

Może grał, bo liczył od razu na podwyżkę. Jego pytanie nie mogło przecież być objawem troski. Nie znał mnie i zapewne nie chciał poznać. Jego poprzednik nigdy nawet nie próbował się do mnie zbliżyć, czy mnie zrozumieć. Wszystko, co robił, służyło przypodobaniu się mojemu ojcu. To Edmund płacił i jego zdanie było najważniejsze, moje potrzeby się nie liczyły.

– Tosty? – Jacob zwolnił uścisk i podsunął w moją stronę stojący przed nim talerz, co oznaczało, że odstępuje mi swoje śniadanie.

Zaskoczył mnie. Jego gest był miły, ale wiedziałam, że nie mogę jeść białego pieczywa ani nic z pszenicy. Musiałam zatem odmówić.

– Nie wolno mi ich jeść… – Tu się zawahałam, chcąc jakoś uargumentować swoją wypowiedź. – Rodzice każą mi trzymać linię, żeby dobrze wyglądać na zdjęciach – skłamałam, brzmiąc przy tym całkiem przekonująco.

Nie chciałam go na razie wtajemniczać w żaden z aspektów mojej dziwnej choroby. Miałam jeszcze czas na wyznanie mu prawdy, dlatego w tym momencie wolałam zrobić z rodziców potwory, którymi po części byli.

– Od dwóch tostów nie utyjesz – stwierdził, gdy wpatrywałam się w jego talerz, odnosząc wrażenie, że ślina cieknie mi po brodzie.

Miałam pewność, że ciotka wygłosiłaby mi godzinny monolog upominający, gdyby zobaczyła mnie zajadającą się glutenem, ale teraz jej nie było, do tego pokusa była tak silna, że usiadłam na krześle, a potem bez słowa zaczęłam jeść.

– O Boże, jakie to dobre – powiedziałam z pełną buzią, nie nadążając przełykać, wiedząc, że po domu kręci się Robert, który również miałby obiekcje co do posiłku, który właśnie pochłaniałam.

Babcia też pewnie dorzuciłaby od siebie jakąś uwagę. Może przymknęłaby oko na to, co jem, ale chętnie wypowiedziałaby się o sposobie, w jaki to robię.

Zawsze mówiła mi o manierach i o tym, jak powinna zachowywać się dama, a ja właśnie niczym dzikuska z buszu zjadałam śniadanie obcego człowieka.

Od najmłodszych lat byłam uczona zasad savoir-vivre. Gdy inne nastolatki spotykały się z rówieśnikami, mnie instruowano, jak odłożyć sztućce po posiłku, czy ile powinnam zjeść, by nie wyjść na łakomą. Chcąc więc uniknąć jakiejś gafy, jadłam tyle, co ptaszek, piłam, co kot napłakał, i byłam wiecznie głodna. W tym momencie jednak maniery i ograniczenia miałam w nosie. Skupiłam się na tostach, choć czułam, że siedzący naprzeciw mnie mężczyzna mógł zacząć się obawiać, że już zawsze będę mu wyjadać z talerza. Był to jego problem. Ja korzystałam z okazji. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio jadłam coś tak prostego, a zarazem tak pysznego. Gdybym mogła do tego jeszcze dostać shake’a czekoladowego, to byłby najpiękniejszy dzień w moim życiu. Wiedziałam jednak, że nabiał również znajduje się na liście produktów dla mnie zakazanych, więc byłam pewna, że nikt mi go tu nie zaserwuje.

– Widzimy się podczas obiadu? – zapytał Jacob, kiedy zostawiłam na talerzu tylko kilka okruszków.

Uniosłam wzrok i napotkałam wpatrującą się we mnie zieleń oczu w ciemnej oprawie.

W spojrzeniu Jacoba było coś, co przyciągało i jednocześnie onieśmielało – jak blask ognia w zimową noc, który kusi, by się do niego zbliżyć, choć jednocześnie budzi obawę, że może pochłonąć zbyt wiele. Chyba pierwszy raz w życiu nie mogłam zebrać myśli, a do tego poczułam, że coś dziwnego dzieje się w moim żołądku. Nie byłam w stanie się odezwać.

– Rosaline, zadałem ci pytanie – przemówił ponownie Jacob, gdy ja milczałam.

– Tak. Widzimy się – odparłam po chwili, podnosząc się z krzesła.

Odwróciłam się na pięcie, jednocześnie tłumacząc sobie, że reakcja mojego organizmu była wywołana pochłoniętym przeze mnie posiłkiem, a potem, czując na sobie wzrok ochroniarza, opuściłam kuchnię.ROZDZIAŁ V

JACOB

Poprzedniego wieczoru nie oddzwoniłem do Willa, zrobiłem to dopiero teraz, stojąc w ogrodzie, obserwując topniejące zaspy, które były pozostałością po wczorajszych opadach śniegu.

– Dziś też nikogo u niej nie było? – zapytał o dziewczynę, która postanowiła być dla mnie zagadką.

– Nikogo. Poza kurierem z twoją przesyłką – odparłem, mając przed oczami pudełko zaadresowane na Rosaline.

W środku znajdował się list oraz głowa oderwana od zdechłej wrony znalezionej w pobliżu domu Goldów. Fragment ptaka został dołączony spontanicznie przez jednego z chłopaków i oprawiony kartką z pytaniem Czyja będzie następna? Nie podobał mi się taki sposób działania, aczkolwiek Zamojski go popierał i uważał, że jedynie widmo zagrożenia wiszące nad Rosaline pozwoli mi utrzymać pracę.

– Ona prawie nie wychodzi z pokoju. Próbowałem z nią porozmawiać, ale zachowuje się jakby mnie unikała – powiedziałem, zerkając w kierunku jej okna.

– Po cholerę, chcesz z nią rozmawiać! – zagrzmiał do słuchawki Will. Nigdy się nie denerwował, a teraz brzmiał, jakbym Bóg jeden wie, co zrobił. – Skoro cię unika, to trzymaj się od niej z daleka!

Nie rozumiałem, dlaczego Zamojskiemu tak bardzo zależy na tym, by dystans między mną a Rosaline został zachowany. Nigdy nie wtrącał się w to, jakie środki podejmę, by osiągnąć cel, jedyne, czego oczekiwał, to to, że nie będę działał na własną rękę i zostanie o wszystkim poinformowany. Teraz postawił granicę, która była dla mnie zupełnie niezrozumiała i bezpodstawna, bo choć Rosie i mnie dzieliło sześć lat różnicy, była pełnoletnia.

– Ma dziewiętnaście lat – poinformowałem go, bo chyba ten fakt umknął jego uwadze.

– Ale dla ciebie jest zakazana! – Podkreślił te słowa, chcąc bym dobrze je zapamiętał.

– Muszę kończyć. Edmund chciał, żebym zaraz do niego zajrzał. Pewnie już na mnie czeka – skłamałem, bo nie chciało mi się go słuchać.

Rozłączyłem się i po raz ostatni zaciągnąłem dymem, a potem rzuciłem papierosa w zaspę. Wsunąłem telefon do kieszeni i omijając kałuże, wróciłem do domu, nie bardzo wiedząc, jak mam spędzić resztę dnia.

– Nigdzie nie pójdziesz. Nie ma takiej opcji. – Usłyszałem głos Edmunda Golda, gdy tylko przekroczyłem próg drzwi wejściowych.

Mężczyzna przebywał w gabinecie, za zamkniętymi drzwiami, ale słyszałem go bardzo wyraźnie.

– Nie jestem waszym więźniem! – krzyknęła Rosaline, a zaraz potem rozległ się dźwięk rozbitego szkła.

Już wcześniej czułem, że Różyczka potrafi pokazać kolce, jeśli tylko chce i teraz byłem pewien, że rzuciła czymś, co miało sporą wartość.

– Nie więzimy cię, tylko chronimy – zwrócił się do niej Edmund.

W jego głosie wyczułem nerwy, które starał się kontrolować.

Domyśliłem się, że powodem awantury, której stałem się przypadkowym świadkiem, były pogróżki wysyłane przez Willa. Chciałem zatem usłyszeć jak najwięcej, dlatego podszedłem bliżej i zacząłem nasłuchiwać.

– Mogę w każdej chwili umrzeć we własnym łóżku, więc mam w nosie jakiegoś psychopatę, który próbuje mnie zastraszyć. – Trafnie określiła Willa, to słowo idealnie odzwierciedlało jego pogmatwaną osobowość. Zaniepokoiło mnie jednak nastawienie Rosaline. Brzmiała, jakby naprawdę się nie bała albo było jej obojętne czy ktoś ją skrzywdzi. Zamojski nie był dla niej zagrożeniem, ale ona przecież nie mogła mieć co do tego pewności, bo nie wiedziała, z kim ma do czynienia.

– Kochanie, dopóki ja żyję, to ty nie umrzesz – przemówiła Caroline, jako jedyna brzmiąc spokojnie. – Jestem pierwsza w kolejce, a że mam w planach dociągnąć przynajmniej do osiemdziesiątki, nie pozwolę ci się niepotrzebnie narażać.

Poniekąd rozumiałem nastawienie Goldów. Wynikało ono z obawy o życie córki. Mieli podstawy, by się niepokoić, ale przecież zatrudnili mnie, po to, bym ją chronił i nałożone przez nich ograniczenia, wydawały mi się nad wyraz rygorystyczne.

– Wobec tego zamontujcie kraty w drzwiach i oknach, bo ja dłużej tego nie wytrzymam – oświadczyła Rosie, głosem świadczącym o swoim zdeterminowaniu.

Jej postawa i wola walki zaimponowały mi. Dziewczyna nie była nijaka. Miała swój charakter i wiedziała, kiedy pokazać pazury i postawić na swoim. Ale byłem pewny, że każda normalna osoba, by się wystraszyła. Ona pozostała jednak niewzruszona. Co sprawiło, że mogłem zacząć się zastanawiać, kto jest większym psychopatą, czy Rosaline, czy mężczyzna próbujący wywołać w niej strach.

ROSALINE
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij