Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Chłopi. 1, Jesień: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chłopi. 1, Jesień: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 264 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CHŁO­PI Tom I

wy­daw­nic­two Ty­go­dni­ka Il­lu­stro­wa­ne­go

War­sza­wa, ul. Zgo­da 12

WY­DAW­NIC­TWO TY­GO­DNI­KA IL­LU­STRO­WA­NE­GO WAR­SZA­WA, UL. ZGO­DA 12.

WŁA­DY­SŁAW ST. REY­MONT

CHŁO­PI

PO­WIEŚĆ WSPÓŁ­CZE­SNA I

JE­SIEŃ

Wszel­kie pra­wa prze­dru­ku i prze­kła­du za­strze­żo­ne.

Druk J. Raj­skie­go w War­sza­wie, ul. Cia­sna 5 (przy Św.-Jer­skiej)

JE­SIEŃ

I.

…Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus.

– Na wie­ki wie­ków, moja Aga­to, a do­kąd to wę­dru­je­cie, co?

– We świat, do lu­dzi, do­bro­dzie­ju ko­cha­ny – w tyli świat!…–za­kre­śli­ła ki­jasz­kiem łuk od wscho­du do za­cho­du.

Ksiądz spoj­rzał bez­wied­nie w tę dal i ry­chło przy­warł oczy, bo nad za­cho­dem wi­sia­ło ośle­pia­ją­ce słoń­ce; a po­tem spy­ta! ci­szej, lę­kli­wiej jak­by…

– Wy­pę­dzi­li was Kłę­bo­wie, co? A może to ino nie­zgo­da?… może…

Nie za­raz od­rze­kła, wy­pro­sto­wa­ła się nie­co, po­wle­kła cięż­ko sta­re­mi wy­peł­złe­mi ocza­mi po po­lach oje­sie­nia­łych, pu­stych i po da­chach wsi, za­nu­rzo­nej w sa­dach.

– I… nic wy­pę­dza­li… jak­że­by… do­bre są lu­dzie, krew­nia­ki. Nie­zgo­dy też ni­ja­kiej być nie było. – Sa­ra­am ino zmiar­ko­wa­ła, że trza mi w

– u –

Świat. – Z cu­dze­go woza – to złaz choć i w pół mo­rza.

Tiza było… ro­bo­ty już la mnie nie mia­Jy… na zimę idzie, to jak­że – dar­mo mi to da­dzą wa­rzę, abo i ten kąt do spa­nia?…

A że, rych­tyk, i cioł­ka od­są­dzi­li od maci… a i gą­ski, bo to już zim­ne noc­ki, trza za­gnać pod strze­chę – tom i zro­bi­ła miej­sce… jak­że, by­dlą­tek szko­da, Boże stwo­rze­nie tez… A lu­dzie do­bre, bo mię choć la­tem przy­tu­lą, kąta ani tej łyż­ki stra­wy nie ża­łu­ją – że se czło­wiek, kiej jaka go­spo­dy­ni pa­ra­du­je…

A na zimę we świat, po pro­szo­nem, Nie­wie­la mi po­trza, to se u do­brych lu­dzi upro­szę i do wie­sny z Pa­na­je­zu­so­wą la­ską prze­chyr­lam, a jesz­cze się coś nie­coś gro­sza uści­bi–to rych­tyk la Dich na przed­nó­wek… krew­nia­ki prze­ciech…

A już­ta Je­zu­si­czek prze­naj­slod­szy bie­do­ty opu­ścić nie opu­ści.

– Nie opu­ści, nie – za­wo­ła! go­rą­co i wsty­dli­wie wsa­dził jej w garść zło­tów­kę.

– Do­bro­dzie­ju nasz ser­decz­ny, do­bro­dzie­ju! Przy­pa­dła mu do ko­lan roz­trzę­sio­ną gło­wą, a łzy jak groch po­sy­pa­ły się po jej twa­rzy sza­rej i zra­dlo­nej, jak te je­sien­ne po­do­rów­ki.

– Idź­cie z Bo­giem–idź­cie–szep­tał za­kło­po­ta­ny, pod­no­sząc ją z zie­mi.

Ze­bra­ła drźą­ce­mi rę­ka­mi tor­by i ki­ja­szekz je­żem na ko­fi­cu, prze­że­gna­ła się i po­szła sze­ro­ką, wy­bo­istą dro­gą ku la­som; raz wraz tyl­ko od­wra cala się ku wsi, ku po­lom, na któ­rych ko­pa­no kar­to­fle, i na te dymy pa­stu­sich ognisk, co się snu­ły ni­sko nad ścier­ni­ska­mi, po­glą­da­ła ża­ło­śnie, aż i znik­nę­ła za przy­droż­ne­mi krza­mi.

A ksia.dz usiadł z po­wro­tem na kół­kach od płu­ga, za­żył ta­ba­ki i roz­ło­żył brew­jarz, ale oczy ze­śli­zgi­wa­ły mu się z czer­wo­nych li­ter i le­cia­ły po ogrom­nych, w je­sien­nej za­du­mie po­grą­żo­nych zie­miach, to po bla­dem nie­bie błą­dzi­ły, lub za­trzy­my­wa­ły się na pa­rob­ku, po­chy­lo­nym nad płu­giem.

– Wa­łek… bróz­da krzy­wa… te… – za­wo­łał, uno­sząc się nie­co i, cho­dził już ocza­mi, krok za kro­kiem za parą tłu­stych siw­ków, cią­gną­cych pług ze skrzy­pem.

Za­czął zno­wu bez­wied­nie prze­bie­rać czer­wo­ne li­te­ry brew­ja­rza i po­ru­szać usta­mi, ale co chwi­la go­nił ocza­mi siw­ki, to stad­ko wron, któ­re ostroż­nie, z wy­cią­gnię­te­mi dzio­ba­mi pod­ska­ki­wa­ły w bróź­dzie i raz wraz, za każ­dym świ­stem bata, za każ­dym na­wro­tem płu­ga, pod­ry­wa­ły się cięż­ko, pa­da­ły za­raz na zo­ra­ne za­go­ny i ostrzy­ły dzio­by o twar­de, ze­schłe ski­by.

– Wa­lekl a śmi­gnij no pra­wą po por­t­kach, bo zo­sta­je!

Uśmiech­nął się, bo ja­koż po ba­cie pra­wa już rów­no cią­gnę­ła, a gdy ko­nie do­szły do dro­gi, uniósł się żywo, po­kle­pał je przy­jaź­nie po kar­kach, ai wy­cią­ga­ły do nie­go noz­drza i przy­ja­ciel­sko ob­wą­chi­wa­ły twarz.

– He­cet-aal – wo­łał śpiew­nie Wa­łek, wy­cią­ga! błysz­czą­cy jak­by ze sre­bra płag, uniósł go lek­ko, po­cią­gnął ko­nie lej­ca­mi, że za­to­czy­ły krót­ki łuk, wra­ził krój błysz­czą­cy w rży­sko, śmi­gnął ba­tem, ko­nie po­cią­gnę­ły z miej­sca, aż zgrzyt­nę­ły or­czy­ki – i ora! da­lej wiel­ki łan zie­mi, co pod pro­stym ką­tem spa­da! od dro­gi po po­chy­ło­ści i niby dłu­gi wą­tek zgrzeb­nych skib roz­cią­gał się aż ku wsi, le­żą­cej ni­sko i jak­by za­to­pio­nej w czer­wo­na­wych i żół­ta­wych sa­dach.

Ci­cho było, cie­pło i nie­co sen­nie. Sion­ce, cho­ciaż to był już ko­niec wrze­śnia, przy­grze­wa­ło jesz­cze nie­zgo­rzej – wi­sia­ło w po­ło­wie dro­gi mię­dzy po­łu­dniem a za­cho­dem, nad la­sa­mi, że już krze, i ka­mion­ki, i gru­sze po po­lach, a na­wet ze­schłe twar­de ski­by kła­dły za­sic cie­nie noc­ne i chłod­ne.

Ci­sza była na po­lach opu­sto­sza­łych i upa­ja­ją­ca słod­kość w po­wie­trzu, przy­mglo­nem ku­rza­wą sło­necz­ną; na wy­so­kim, bla­dym błę­ki­cie le­ża­ły gdzie­nieg­dzie bez­ład­nie po­roz­rzu­ca­ne ogrom­ne bia­łe chmu­ry, niby zwa­ły śnie­gów, na­wia­ne przez wi­chry i po­strzę­pio­ne.

A pod nie­mi, jak okiem ogar­nąć, le­ża­ły sza­re pola, niby ol­brzy­mia misa o mo­drych wrę­bach la­sów – misa, przez któ­rą jak srebr­ne przę­dzi­wo, roz­bły­słe w słoń­cu, mi­go­ta­ła się w skrę­tach rze­ka z pod olch i ło­zin nad­brzeż­nych. Wzbie­ra­ła w po­środ­ku wsi w ogrom­ny po­dłuż­ny staw i ucie­ka­ła na pół­noc wy­rwą wśród pa­gór­ków; na dnie ko­tli ny, do­ko­ła sta­wu le­ża­ła wieś i gra­ła w słoń­cu je­sien­ne­mi bar­wa­mi sa­dów – niby czer­wo­no­żół­ta lisz­ka, zwi­nię­ta na sza­rym li­ściu ło­pia­nu, od któ­rej do la­sów wy­cią­ga­ło się dłu­gie, splą­ta­ne nie­co przę­dzi­wo za­go­nów, płach­ty pól sza­rych, sznu­ry miedz, peł­nych ka­mio­nek i tar­nin – tyl­ko gdzie­nieg­dzie w tej sreb­nu­wej sza­ro­ści roz­le­wa­ły się stru­gi zło­ta – łu­bi­ny żół­ci­ły się kwia­tem pach­ną­cym, to bie­la­ły omdla­łe, wy­schłe ło­ży­ska stru­mie­ni, albo le­ża­ły piasz­czy­ste sen­ne dro­gi i nad nie­mi rzę­dy po­tęż­nych to­po­li zwol­na wspi­na­ły się na wzgó­rza i po­chy­la­ły ku la­som.

Ksiądz ock­nął się z za­pa­trze­nia, bo dłu­gi, ża­ło­sny ryk roz­legł się gdzieś nie­da­le­ko, aż wro­ny po­de­rwa­ły się z krzy­kiem i sko­śnym rzu­tem le­cia­ły na ko­pa­ni­ska – a czar­ny, mi­go­cą­cy cień biegł za nie­mi do­łem po rży­skach i po­do­rów­kach.

Przy­sło­nił ręką oczy i pa­trzy! pod słoń­ce – dro­gą od la­sów szła ja­kaś dziew­czy­na i cią­gnę­ła za sobą na po­stron­ku dużą, czer­wo­ną kro­wę; gdy prze­cho­dzi­ła obo­ie, po­chwa­li­ła Boga i chcia­ła skrę­cić, aby księ­dza po­ca­ło­wać w rękę, ale kro­wa szarp­nę­ła ją wbok i zno­wu ry­czeć za­czę­ła.

– Na sprze­da­nie pro­wa­dzisz, co?

– Ni… ino do mły­na­rzo­we­go by­sia… a stój­że za­po­wie­trzo­na… Wście­kłaś się, czy co! – wo­ła­ła za­dy­sza­na, usi­łu­jąc po­wstrzy­mać, ale kro­wa ją po­cią­gnę­ła, że już obie gna­ły w dyr­dy, aż kurz je za­krył ob­ło­kiem.

A po­tem wlókł się 'cięż­ko po piasz­czy­stej dro­dze Żyd szma­ciarz, pchał przed sobą tacz­ki do­brze na­ła­do­wa­ne, bo raz wraz przy­sia­dał i cięż­ko dy­szał.

– Co tam sły­chać, Mosz­ku?

– Co sły­chać?… Komu do­brze, to i do­brze sły­chać… Kar­to­fle chwa­ła Bogu ob­ro­dzi­ły, żyto sy­pie, ka­pu­sta bę­dzie. Kto ma kar­to­fle, kto ma żyto, kto ma ka­pu­stę – temu do­brze sły­chać! – Po­ca­ło­wał księ­dza w rę­kaw, za­ło­żył na bok pas od ta­czek i pchał da­lej, lżej już, bo za­czy­na! się spa­dek ła­god­ny.

A po­tem szedł środ­kiem dro­gi, w ku­rza­wie, bo za­mia­tał no­ga­mi, śle­py dziad, pro­wa­dzo­ny przez tłu­ste­go kun­dla na sznur­ku.

A po­tem le­ciał od lasu chło­pak z bu­tel­ką, ale ten, uj­rzaw­szy księ­dza przy dro­dze, okrą­żył go zda­la i bieg! na­prze­laj pól do karcz­my.

To zno­wu chłop z są­sied­niej wsi wiózł zbo­że do mły­na, albo Ży­dów­ka pę­dzi­ła sta­do ku­pio­nych gęsi.

A każ­dy po­chwa­lił Boga, za­mie­ni! słów parę f szedł w swo­ją dro­gę, od­pro­wa­dzo­ny życz­li­wem sło­wem i spoj­rze­niem księ­dza, któ­ren, że już słoń­ce było co­raz ni­żej, po­wsta! i krzyk­nął do Wal­ka:

– Diórz do brzó­zek i do domu… na nic się ko­nie zma­cha­ją.

1 po­szedł wol­no mie­dza­mi, od­ma­wiał pół­gło­sem mo­dli­twy i ja­snem, peł­nem ko­cha­nia spoj­rze­niem ogar­nia! pola…

…Rzę­dy ko­biet czer­wie­ni­ły się na­ko­pa­ni­skac­li… roz­le­gał się gro­chot zsy­py­wa­nych do wo­zów kar­to­fli… miej­sca­mi ora­no jesz­cze pod siew. sta­da krów sro­ka­tych pa­sły się na ugo­rach… dłu­gie, po­pie­la­te za­go­ny rdza­wi­ły się mło­dą szczot­ką zbóż wscho­dzą­cych… to gęsi, niby pia­ty śnie­gów, bie­li­ły się na wy­tar­tych, zru­dzia­łych łą­kach… kro­wa gdzieś za­ry­cza­ła… ogni­ska się pa­ii­ły i dłu­gie, nie­bie­skie war­ko­cze dy­mów cią­gnę­ły się nad za­go­na­mi… Wóz za­tur­ko­tał albo pług zgrzyt­nął o ka­mie­nie… to ci­sza zno­wu obej­mo­wa­ła zie­mię na chwi­lę, że sły­chać było głu­chy beł­kot rze­ki i tur­kot mły­na, scho­wa­ne­go za wsią, w zbi­tym gąsz­czu drzew po­żół­kłych… to zno­wu śpiew­ka się ze­rwa­ła lub krzyk, nie­wia­do­mo skąd po­wsta­ły, le­ciał, ni­sko tłu­ki się po bróz­dach i do­lach i toną! bez echa w je­sien­nej sza­ro­ści, na ścier­ni­skach oprzę­dzo­nych srebr­ne­mi pa­ję­czy­na­mi, w pu­stych sen­nych dro­gach, nad któ­re­mi po­chy­la­ły się ja­rzę­bi­ny o krwa­wych, cięż­kich gło­wach… to włó­czo­no rolę, i tu­man sza­re­go, prze­sło­necz­nio­ne­go ku­rzu pod­no­sił się za bro­na­mi, wy­dłu­żał i peł­zał aż na wzgó­rze i opa­dał, a z pod nie­go, niby z ob­ło­ku, wy­chy­la! się bosy chłop, z gołą gło­wą, prze­wią­za­ny płach­tą – szedł wol­no, na­bie­rał ziar­na z płach­ty i siał ru­chem mo­no­ton­nym, na­boż­nym i bło­go­sła­wią­cym zie­mi, do­cho­dził do koń­ca za­go­nów, na­bie­rał z wor­ka zbo­ża, na­wra­cał i zwol­na pod­cho­dzi! pod wzgó­rze, że naj­pierw gło­wa roz­czo­chra­na, po­tem ra­mio­na, a wkoń­cu już był cały wid­ny na tle słoń­ca z tym blo­go­sła wią­cyrn mchem siej­by; z tym sa­mym świę­tym rzu­tem roz­rzu­cał zbo­że, co jak zło­ty pył ko­li­stym wi­rem pa­da­ło na zie­mię.

Ksiądz szedł co­raz wol­niej, cza­sem przy­sta­wał, aby ode­tchnąć, to zno­wu obej­rzał się na swo­je siw­ki, to przy­glą­dał się chło­pa­kom, ob­tłu­ku­ją­cym ka­mie­nia­mi ogrom­ną gru­szę, aż hur­mem przy­bie­gli do nie­go i, cho­wa­jąc ręce za sie­bie, ca­ło­wa­li w rę­kaw su­tan­ny.

Po­gła­dził ich po gło­wach i rzekł upo­mi­na­ją­co:

– Nie łam­cie ino ga­łę­zi, bo na bez­rok gru­szek mieć nie bę­dzie­cie.

– My nie ra­ica­lim na grusz­ki, ino że tam jest pa­pie gniaz­do – ozwał się śmiel­szy.

Ksiądz się uśmiech­nął do­bro­tli­wie i za­raz zno­wu przy­sta­nął przy ko­pa­czach.

– Szczęść Boże w ro­bo­cie!

– Boże za­płać, dzię­ku­je­my! – od­po­wie­dzie­li ra­zem, pro­stu­jąc się, i ru­szy­li wszy­scy do uca­ło­wa­nia rąk do­bro­dzie­ja ko­cha­ne­go.

– Pan Bóg dał la­toś uro­dzaj na kar­to­fle, co? – mó­wił, wy­cią­ga­jąc otwar­tą ta­ba­kier­kę do męż­czyzn. Bra­li su­mien­nie i z sza­cun­kiem w szczyp­ty, nie śmie­jąc przy nim za­ży­wać.

– Ju­ści kar­to­fle kiej ko­cie łby i dużo pod krza­mi.

– Ha, to świ­nie zdro­że­ją, bo jaki taki chciał bę­dzie wsa­dzać do kar­mi­ka.

– Już i tak dro­gie; na za­ra­zę la­tem wy­gi­nę­ły, a i do Prus ku­pu­ją.

– Praw­da, praw­da. A czy­je to ziem­nia­ki ko­pie­cie?

– A Bo­ry­no­we.

– Go­spo­da­rza nie wi­dzę, tom i ro­ze­znać nie ro­ze­znał.

– Ociec po­je­cha­li z moim ano do boru.

– A to wy, Anna, jak­że się ma­cie? – zwró­cił się do mło­dej, przy­stoj­nej ko­bie­ty w czer­wo­nej chu­st­ce na gło­wie, któ­ra, że ręce mia­ła uwa­la­ne zie­mią, przez za­pa­skę uję­ła jego rękę i po­ca­ło­wa­ła.

– Jak­że się ma ten wasz chło­pak, com go to we żni­wa chrzcił!

– Bóg za­piać do­bro­dzie­jo­wi, zdrów się cho­wa i coś nie­coś ba­ly­ku­je.

– No, zo­stań­cie z Bo­giem.

– Panu Bogu od­da­jem.

I ksiądz skrę­cił na pra­wo, ku cmen­ta­rzo­wi któ­ry le­żał z tej stro­ny wsi przy to­po­la­mi wy­sa­dzo­nej dro­dze.

Dłu­go za nim spo­glą­da­li w mil­cze­niu, na jego smu­kłą, po­chy­lo­ną nie­co po­stać, do­pie­ro gdy prze­szedł ni­skie ka­mien­ne ogro­dze­nie cmen­ta­rza i szedł mię­dzy mo­gi­ła­mi ku ka­pli­cy, co sta­ła wpo­śród po­żół­kłych brzóz i klo­nów czer­wo­nych, roz­wią­za­ły się im ję­zy­ki.

– Lep­sze­go to na ca­łym świe­cie nie zna­leźć – za­czę­ła któ­raś z ko­biet.

– Ju­ści, chcia­ły go też za­brać do mia­sta… żeby ociec z wój­tem nie jeź­dzi­li pro­sić bi­sku­pa, to-by­śwa go i nie mie­li… Kop­ta ao, lu­dzie, kop­ta, bo do wie­czo­ra malo da­le­ko, a ziem­nia­ków malo wie­le! – mó­wi­ła Anna, wy­sy­pu­jąc swój kosz na kupę żół­cą­cą się na roz­ko­pa­nej zie­mi, peł­nej ze­schłych łę­cin.

Wzię­li się chy­żo za ro­bo­tę i w ci­cho­ści, że ino sły­chać było dzia­ba­nie mo­ty­czek o tiar­dą zie­mię, a cza­sem su­chy dźwięk że­la­za o ka­mień. Cza­sa­mi któś nie­ktoś wy­pro­sto­wał zgię­ty i zbn­la­ły grzbiet, ode­tchnął głę­bo­ko, po­pa­trzył bez­myśl­nie na sie­ją­ce­go przed nimi i zno­wu ko­pał, wy­bie­rał z sza­rej zie­mi żół­te ziem­nia­ki i rzu­cał do ko­sza, przed się sto­ją­ce­go.

Lu­dzi było kil­ka­na­ścio­ro, prze­waż­nie sta­rych ko­biet i ko­mor­ni­ków, a za nimi bie­li­ły się dwa krzy­ża­ki, u któ­rych w płach­tach le­ża­ły dzie­ci, raz wraz po­pła­ku­jąc.

– A tak i sta­ra po­szła we świat – za­czę­ła ja­gu­styn­ka.

– Kto? – spy­ta­ła Anna, pod­no­sząc się.

– A sta­ra Aga­ta.

– Na że­bry…

– Ju­ści że na że­bryl Ha­lel nie na słod­ko­ści, ino na że­bry. Ob­ro­bi­ła krew­nia­ków, wy­słu­ży­ła się im bez lato, to już ją pu­ści­ły na wol­ny dech.

– Wró­ci na zwie­snę, to im na­zno­si w to­re­becz­kach, a to i cu­kru, a to i har­ba­ty, a to i gro­sza coś nie­coś–za­raz ją będą mi­ło­wa­ły, każą spać w łóż­ku, pod pie­rzy­ną, ro­bić nie da­dzą, coby se wy­po­cze­na… A wuj­na, a ciot­ka jej mó­wią, póki tego ostat­nie­go sze­lą­i­ka od niej nie wy­cią­gną… A je sie­nią to już la niej miej­sca nie­ma w sie­ni, ani we chli­wie. Ścier­wy, psie krew­nia­ki i za­po­wie­trzo­ne – wy­bu­cha­ła Ja­gu­styn­ka, i taki gniew ją rie­jął, że sta­ra jej twarz po­si­nia­ła.

– Bied­ne­mu to za­wsze, na ten przy­kład wiatr w oczy–do­rzu­ci! je­den z ko­mor­ni­ków, sta­ry, wy­nędz­nia­ły chłop z krzy­wą gębą.

– Kop­ta no, lu­dzie, kop­ta – po­pę­dza­ła Anna nie­ra­da to­ko­wi roz­mo­wy.

Ja­gu­styn­ka, że to dłu­go nie mo­gła bez ga­da­nia, to spoj­rza­ła na sto­ią­ce­go i rze­kła:

– Te Pa­cze­sie, to sta­re chło­py, że jaże im już kła­ki na łbach pusz­cza­ją…

– Ale, ka­wa­le­ry za­wdy–rze­kła in­sza ko­bie­ta.

– A tyle dzie­wuch się sta­rze­je, albo i służ­by szu­kać idzie…

– Prze­ciech, a one mają cały pół­w­łó­czek i jesz­cze łącz­kę za mły­nem.

– Ju­ści, abo to im mat­ka da się że­nić… abo to im po­pu­ści…

– A kto­by kro­wy doił, kto­by opie­rał, kto­by kole go­spo­dar­stwa abo i śwyń cho­dził…

– Ob­rzą­dza­ją se ma­tu­la i Ja­gu­się – bo jak­że, Ja­gna kiej pani jaka, kiej i dru­ga dzie­dzicz­ka, ino się stroi… a myje, a w lu­ster­ku prze­glą­da, a war­ko­cze za­pla­ta.

– I pa­trzy ino, ko­go­by pu­ścić pod pie­rzy­nę, któ­ren aby moc­ny! – do­rzu­ci­ła zno­wu ze z!ym uśmie­chem Ja­gu­styn­ka.

– Jó­zek Ba­na­chów po­sy­łał z wód­ką – nie chcia­ła.

– fe?- dzie­dzicz­ka za­po­wie­trzo­na.

– A sta­ra ino w ko­ście­le sia­du­je, a na książ­ce się n jdli, a na od­pu­sty cho­dzi.'

– Waw­da, ale cza­row­ni­ca to też jest; a Wa-wrzo­no­wym kro­wom, to chto mle­ko ode­brał, co? A jak ua Ja­da­mo­we­go chło­pa­ka, co jej śliw­ki w sad­ku ob­ry­wał, ja­kieś złe sło­wo po­wie­dzia­ła, to mu się za­raz taki koł­tun zbił i tak go po­krę­ci­ło, Je­zus!

– I ma tu bło­go­sła­wień­stwo Boże być nad na­ro­dem, kiej ta­kie we wsi sie­dzą…

– A drze­wiej, kiej jesz­cze kro­wy pa­sa­łam ta­tu­sio­we, to ba­czę, że ta­kie ze wsi wy­ga­nia­li – do­da­ła zno­wu Ja­gu­styn­ka.

– Tym się krzyw­da nie sta­nie, bo ma ją kto strzec… – i, zni­ża­jąc glos do szep­tu, a pa­trząc zu­ko­sa na Anne, co ko­pa­ła na prze­dzie pierw­szą z kra­ju re­dli­nę, szep­ta­ła Ja­gu­styn­ka są­siad­kom:

– A pono pierw­szy do obro­ny, to ano chłop Han­ki… cie­ką się on za Ja­gną kiej ten pies.

– La­bo­ga… mo­iście­wy… cu­deń­ka pra­wi­cie… Hale! toby już grzech i ob­ra­za bo­ska była… – szep­ta­ły do sie­bie, ko­piąc i nie pod­no­sząc głów.

– A bo to on je­den… a to jak za suką, tak chło­pa­ki za nią ga­nia­ją.

– A bo też uro­dę ma, to ma; wy­pa­sio­na kiej ja­ło­wi­ca, bia­ia na gem­bie, a śle­pie to ma rych­tyk jak te lno­we kwiat­ki… a moc­na, że i nie­je­den chłop jej nie ura­dzi…

– A bo to co robi, ino żre, a wy­sy­pia się, to nie ma urod­na być…

Mil­cza­ły dłu­ga, chwi­lę, bo trze­ba było kar­to­ile wy­sy­py­wać na kupę.

A po­tem już zrzad­ka po­ga­dy­wa­ły o tem, to o owem, aż i za­mil­kły, bo któ­raś doj­rza­ła ze od wsi rży­skiem bie­ży Józ­ka Bo­ry­nian­ka.

Ja­koż i ta nad­bie­gła zzia­ja­na i już zda­le­ka krzy­cza­ła:

– Han­ka, a chodź­cie ino do cha­łu­py, bo kro­wie się co­sik sta­ło.

– Je­zus Mar­ja, a któ­rej?…

– A to ci gra­nia­stej… a to ci… tchu zła­pać nie moge…

– Lo­bo­ga, aże mnie za­tknę­ło, my­śla­łam, że jmo­jej… – za­wo­ła­ła z ulgą Anna.

– Wi­tek ją co do­pie­ro przy­gnał, bo ga­jo­wy ich wy­pę­dził z za­ga­jów. Kro­wa się zla­cha­Ja, bo taka śpa­śna… i za­raz przed obo­rą upa­dła… i ani pić nie pije, ani żreć nie żre, ino się ta­rza a ry­czy, że lo­bo­ga!

– Ojca to nie­ma?

– Ni, ta­tu­lo jesz­cze nie przy­je­cha­li. O Je­zus, mój Je­zus, taka kro­wa, co na­raz do­brze i gar­niec mle­ka da­wa­ła. A chodź­cież ry­chło.

– Du­chem ci lecę, w to oczy­ra­gnie­nie. Ja­koż i wy­ję­ła dziec­ko z płach­ty, na­dzia­ła mu cza­pecz­kę z ku­ta­si­ka­mi, okrę­ci­ła za­pa­ską i po­szła żywo, a taka była str­wo­żo­na wie­ścią, że na­wet me opu­ści­ła weł­nia­ka, za­po­mnia­ła do­cna, aż jej od­sło­nię­te do ko­lan nogi bie­li­ły się po roli. Józ­ka bie­gła przo­dem.

A ko­pa­cze, każ­dy okra­kiem nad swo­ją re­dli­ną, po­su­wał się zwol­na, ko­piąc le­ni­wiej, jako że nikt nie pi­lił i nie po­ga­niał.

Słoń­ce już się prze­ta­cza­ło na za­chód i, jak­by roz­ża­rzo­ne bie­giem sza­lo­nym, czer­wie­ni­ło się ko­łem ogrom­nem i zsu­wa­ło za czar­ne, wy­so­kie lasy. Mrok gęst­niał i peł­zał już po po­lach; su­nął Droz­da­mi, cza­ił się po ro­wach, wzbie­rał w gąsz­czach i zwol­na roz­le­wa! się po zie­mi, przy­ga­szą!, ogar­niał i tłu­mił bar­wy, że tyl­ko czu­by drzew, wie­że i da­chy ko­ścio­ła go­rza­ły pło­mie­nia­mi. A nie­któ­rzy ścią­ga­li już z pól do do­mów.

Glo­sy ludz­kie, rże­nia, po­ry­ki­wa­nia, tur­ko­ty wo­zów co­raz ostrzej brzmia­ły w ci­chem, omro­czo-ncm po­wie­trzu.

Sy­gna­tur­ka na ko­ście­le za­czę­ła dzwo­nić Anioł Pań­ski spi­żo­wym świe­go­tem, że lu­dzie przy­sta­wa­li, i szept pa­cie­rzów, niby szem­ra­nie opa­da­ją­cych list­ków, pada! w mro­ki.

Ze śpie­wa­mi a po­krzy­ka­mi we­so­łe­mi, spę­dza­no by­dło z pa­stwisk, co ciż­bą szło dro­ga­mi w tu­ma­nach ku­rza­wy, że tyl­ko raz wraz wy­chy­la­ły się z niej gło­wy po­tęż­ne i rogi krza­cza­ste.

Owce po­be­ki­wa­ły tu i owdzie, to gęsi ze­rwa­ły się z pa­stwisk i sta­da­mi le­cia­ły, cale w zo­rzach za­cho­du za­to­pio­ne, że tyl­ko krzyk prze­ni­kli­wy zna­czył je w po­wie­trzu.

– Ale szko­da, ta gra­nia­sta to ciel­na kro­wa. – I… nie na bie­da­ka tra­fi­ło.

– A tak i hy­dląt­ka żal, co się zmar­nu­je.

– Go­spo­dy­ni Bo­ry­na nie ma, to wszyst­ko leci kiej przez sito.

– A bo to Han­ka nie go­spo­dy­ni.

– La sie­bie… jak­by na ko­mor­nem u ojca sie­dzą to ju­ści pa­trzą, aby ino na swo­ją stro­uę coś nie­coś urwać, a oj­co­we­go nie­chta pies pil­nu­je.

– A Józ­ka, że to jesz­cze skrzat głu­pi, to i cóż po­ra­dzi.

– Hale, albo to Bo­ry­na nie mógł­by grunt od­dać Ant­ko­wi, co?

– A sam pój­dzie do nich na wy­cug, co?… Sta­rzy­ście, Wawrz­ku, a do­cna jesz­cze głu­pi – za­czę­ła żywo Ja­gu­styn­ka. – Ho, ho, Bo­ry­na jesz­cze krzep­ki, może się oże­nić, a glu­pi­by był, żeby dzie­ciom za­pi­sy­wał.

– Hale, krzep­ki to ju­ści że jest, ale już ma ze sześć­dzie­siąt ro­ków.

– Nie bój się, Wawrz­ku, każ­da młód­ka pój­dzie za nie­go, nie­chby tyl­ko rzekł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: