- W empik go
Chłopi. 2, Zima: powieść współczesna - ebook
Chłopi. 2, Zima: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 244 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Warszawa, ul. Zgoda 12
WŁADYSŁAW ST. REYMONT
CHŁOPI
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA II
ZIMA
WYDAWNICTWO TYGODNIKA ILLUSTROWANEGO WARSZAWA, UL. ZGODA 12.
Wszelkie prawa przedruku i przekładu zastrzeżone. Druk J. Rajskiego w Warszawie ul. Ciasna 5 (przy Św – Jerskiej)
ZIMA.
I.
Nadchodziła zima…
– Jeszcze się harowała z jesienią i porykujący tłukła po sinych dalach, jako ten zwierz srogi i głodny, że niewiada było, kiej przeprze a skoczy i lutemi kłami weźre się we świat…
– jeszcze czasami prószył śnieg nikły, płowy – jesienny śnieg
– jeszcze przychodziły dnie osłupiałe, choro-ścią sine, ckne, stękliwe, oropiałe i zgoła lamentem przejęte, a lodowem światłem mżące – dnie trupie, że ptactwo z krzykiem uciekało do borów, trwożniej bełkotały wody i toczyły się leniwo jakby strachem stężałe, ziemia dygotała, a wszelaki stwór podnosił czujące, lękliwe oczy na północ – w niezgłębioną topiel chmur
– jeszcze noce były jesienne: oślepłe, głuche, zamętne a pełne strzępów mgieł i brzasków gwiazd pomariych – rozgniłe noce dygotliwego milczenia, przenikniętego zduszonym krzykiem trwogi; pełne wzdychów bolesnych, szamotań, nagłych cichości, wycia psów, targań marznących drzewin, żałosnych głosów ptactwa, szukającego schronisk, strasznych woiań pustek i rozstajów, zgubionych w ciemnicy, łopotów jakichś lotów, cieniów zaczajonych pod ścianami zdrętwiałych chat, pełzających hukari, zjaw przerażających, nawoływań nierozeznanych, mlaskań okropnych, przeszywających jęków
– jeszcze czasami, o zachodzie, z posępnych pól ołowianego nieba wyłupywało się czerwone, ogromne słońce i spadało ciężko niby kadź roztopionego żelaza, z której buchały krwawe wrzątki i biły dymy smoliste, czarne, popręgowane gore-jącemi żagwiami, że świat cały stawał w łunach i w pożodze –
I długo, długo w noc dogasały i stygły na niebie krwawe zarzewia, aż ludzie mówili:
– Zima rośnie i na złych wichrach przyjedzie.
I rosła zima, rosła codzień, co godzina, co to oczymgnienie. Aż przyszła.
A najrychlej przyleciały zapowiednie wici.
Jakoś wnet po św. Barbarze, patronce dobrej śmierci, o cichem, omdlałem zaraniu, spadły pierwsze krótkie, trzepotliwe wiatry, obleciały ziemię ze skowytem, jako te psy węszące tropu, gryzły zagony, warczały w krzach, poszarpały śniegi, potarmosiły sady, poomiatały ogonami drogi, wytarzały się po wodach i milczkiem urwały kajś nie kajś co starszych strzech i ogrodzeń i jęły się zwijać a ze skomleniem uciekać na bory – a po nich, zaraz na odwieczerzu, zaczęły się wysuwać z mroków długie, świszczące i jakoby kolczaste jęzory wichrów.
Wiały noc całą, a tak zasię skowyczały w polach, kiej to stado zgłodniałych wilków; a hulały rzetelnie, bo ano rankiem ziemia już dropiała z pod stratowanych i wyżartych śniegów, gdzieniegdzie ino po dołkach i brózdach bieliły się poszarpane płoty, a zagony świeciły łysicami, drogi leżały skostniałe i przemarzłe, mróz zaś wżerał się ostremi kłami w ziemię, że dzwoniła jak żelazo – ale skoro dzień nastał, uciekły, poszczekując, pokryły się w lasach i w przyczajeniu dygotały skokiem napiętym, złym.
A niebo poczęło się zaciągać coraz mroczniej; chmury wypełzały ze wszystkich jam, podnosiły potworne łby, przeciągały zgniecione kadłuby, rozwichrzały siwe grzywy, zielonawemi kłami błyskały i szły całem stadem – groźną, ponurą i milczącą ciżbą waliły się na niebo; szły od północy czarne, olbrzymie góry, postrzępione, podarte, spiętrzone, rosochate, niby kupy borów podruzgotanych, przerwanych głębokiem przepaściami, zasypanych zielonemi ławicami lodów, a parły się naprzód z dziką mocą, z głuchym poszumem; od zachodu, z za borów czarnych, nieruchomych wysuwały się zwolna sine, obrzękłe zwały, prześwitujące gdzieniegdzie jakby ogniem, a szły jedna za drugą, rzędem nie skończonym, ciągiem coraz większym, jakoby te klucze ptaków wielgachnych; zaś od wschodu wywlekały się chmury płaskie, zrudziałe, przedwieczne, przeropiałe, zgoła paskudne, kieby te ścierwa przegniłe i ociekające posoką; i od południa szły, ino te zwietrzałe, czerwonawe, podobne do bajorów i trzęsawisk torfowych, a pełne pręg i gruzów sinych, pełne plam i rojowisk strasznych – jakby pełne tego gmerząccgo robactwa; a jeszcze i zgóry, jakby z wygasłego słońca, spadały kłakami brudnemi, to sypały się barwione jako te żużle stygnące–a wszystkie szły na siebie, stożyły się w góry przeogromne i zalały niebo czarnym, strasznym kipiątkiem błota i rumowisk…
Świat znagla poczerniał, cisza się uczyniła głucha, przygasły światłości, sine oczy wód pomdlały, wszystko jakby zdrętwiało i stanęło w zdumieniu z przytajonym tchem, lęk wionął po ziemi, mróz przenikał kości, strach chycił za gardzicie, dusze padły w proch, lute przerażenie załopotało nad wszelkiem stworzeniem – widać było, jak zając gnał przez wieś z rozwianą szerścią, to wrony z krzykiem przejmującym wpadałyr do stodół albo i zgoła do sieni, psy wyły po przyzbach jak oszalałe, ludzie chyłkiem uciekali do chałup, a nad stawem biegała ślepa kobyła z resztką wozu, tłukła się o płoty, o drzewa, i z dzikim kwikiem szukała stajni.
Ciemnica się rozlewała mętna, dusząca: chmury opadały coraz niżej, zwalały się z lasów rozko tłowaną gęstwą tumanów i toczyły się po zagonach jak te wody wzburzone, rozhukane, straszne – uderzyły na wieś i zalały wszystko lodowatą, brudną mgłą; naraz niebo się przedarło na środku i zajaśniało modrawo niby lustro studzienne, świst ostry przeszył ciemności, mgły się skłębiły znagla, a z pękniętej czeluści lunął pierwszy wicher, a za nim juz leciał drugi, dziesiąty, setny!
Wyły juz stadami, lały się z tej gardzieli niby rzeki niczem niepowstrzymane, rwały się jakby z łańcuchów i z rozskowyczoną, wściekłą zgrają biły w chmury, rzucały się na ciemnice i rozwalały je do dna, przeżerały nawskroś i rozmiatały niby tę słomę strupieszałą.
Wrzask poszedł po świecie, zamęt, szumy, świsty, kurzawa.
Chmury, stratowane ostremi kopytami wichrów, uciekały jakby chyłkiem na bory i lasy, niebo się przecierało, dzień znowu zaświecił ołowianemi oczami, stwór wszelki odetchnął z ulgą.
Ale wichry wiały wciąż, bezmała całą niedzielę, a bez folgi żadnej, ni przystanku. Dnie, to tam jeszcze jako tako człowiek strzymać wstrzymał, że to ino ci się wiedli na świat, kogo potrzeba gnała, drugie zaś po chałupach siedzieli i końca wyglądali, ale noce były nie do wytrzymania, a przyszły akuratnie jasne, rozgwiażdżone i w górze ciche, ino na ziemi wichura odprawiała dja-belskie gody, jakby się naraz ze sto chłopa obwiesiło, że i zasnąć nie było można, jakże, kiej szły taleis ryki… trzaski, iomoty i htirkotania, jakby tysiące pustych wozów a w pędzie największym przejeżdżało po grudzie, a te tętenty, od których ziemia drzała, a te hukania Bóg wie czyje, te wrzaski, te wycia!
Chałupy trzeszczały, bo raz wraz wichura parła barami ściany, tłukła się o węgły, podważała okapy, za przyciesie się brała, w drzwi tłukła jakby łbem, że niejedne puściły, szyby gnietła, aż trza było wśród nocy wstawać i przytykać poduszkami, bo darła się do wnętrza z kwikiem, kiej ta świnia uprzykrzona, a tak prażyła ziąbem, iż ludzie pod pierzynami a kostnieli!
Co się naród nacierpiał przez te dnie i noce, to i nie wypowiedzieć!
A co szkód narobiła, to i nie zliczyć: poobalała płoty, powydzierała poszycia, u wójta prawie nową szopę przewróciła, Bartkowi Kozłowi wzięła dach ze stodoły i poniosła w pola o dobre pół stajania, Winciorkom komin zwaliła, we młynie udarła kawał dranicowego dachu, a co strat pomniejszych! co drzew wyłamała w sadach i borach! Na wielkiej drodze wyrwała cosik ze dwadzieścia topoli, że padły wpoprzek, kiej te trupy srodze pomordowane i obdarte.
W te wiejne i wrzaskliwe dnie l.ipce były jakby wymarłe; wichura hulała po drogach z taką mocą, że kto się ino wychylił z chałupy, wnet go przycapiała za łeb i waliła, gdzie popadło – w rowy, o drzewa, na płoty ciepała, a nawet Jaśka
Przewrotnego zwiała z mostu do stawu, że ledwie się chłopak wygramolił, a dęła wciąż, sypała piaskiem i niosła gałęzie, wióry, snopki z dachów, czasem i wierzchół pomniejszy, że leciały w kurzawie niby te ptaszyska rozgonione i tłukły się
0 ściany, we świat gnały!
Najstarsi ludzie nie baczyli tak swarliwych i uprzykrzonych wiatrów.
Gnietli się też po zadymionych chałupach i swarzyli z ckności niemało, bo ciężko było nosa pokazać za węgieł, tyła, że co niecierpliwsze kobiety przebierały się raz wraz chyłkiem pod płotami, nibyto z kądzielą szły do kum, a głównie, by pomieć ozorami a nawyrzekać; chłopy zaś młóciły zawzięcie, z poza przywartych wrótni stodół biły cepy od rana do późnego wieczora, mróz owa-rzył zboże, to łacniej się łuszczyło, a ino na odwieczerzu, kiej wichura nieco folgowała, niejeden z parobków przemykał się z ćwiartką jaką do karczmy.
A wichry wciąż jednako wiały i gryzły mrozem coraz krzepciej, że już od tej wiejby pozamarzały rzeczki i strugi, bagna stężały, staw nawet pokrył się przejrzystym, modrym prawie lodem, tyle, że ino przy moście, gdzie głębiej było, woda się jeszcze burzyła i nie dawała, ale brzegi leżały już skute na moc, że trzeba było przeręble ciąć dla wodopojów.
Dopiero przed samą św. Lucją przyszła odmiana.
Mróz stolzal, i ociepliło się ździebko, wichry jakby zdychały, bo ino od czasu do czasu prze-dmuchnęły świat, ale już miętsze i nie tak swarliwe, niebo zaś się wyrównało kieby to pole zbronowane a pokryte wielgachną siwą, zgrzebną płachtą, a tak nisko się opuściło, iż jakby się na przydrożnych topolach wsparło. Ale posępnie było, szaro i głucho.
A skoro jeno przedzwonili na południe, zmro-czało się nieco i jął padać śnieg dużemi płatami, a sypał gęsty, bo wnet opierzył wszystkie drzewa i wyniosłości.
Noc się rychlej zrobiła, ale śnieg nie przestawał, sypał coraz gęściej, suchszy nieco a sypki, i tak już przez całą noc padał.
Na świtaniu było już śniegu na dobre trzy piędzie, docna przyokrył kożuchem ziemię i przesłonił świat cały modrawą białnością, a leciał wciąż, bez przestanku.
Taka cichość padła na ziemię, że ani jeden powiew nie zadrgał, ani jeden dźwięk się nie przedziera! wskroś tych spływających puchów, nic, zamilkło wszystko, ogłuchło, oniemiało, jakby przed cudem stanęło i przychylone nieco zasłuchało się uroczyście w tym ledwie wyczutym szeleście, w tym locie cichym, w tej białości martwej, rozdrganej i opadającej nieustannie.
Biaława ćma się czyniła, rosła, stawała; biały, migotliwy, niepokalany brzask sypał się by ta wełna najbielsza, najmiększa, najśliczniejsza; suły się gęstwą nieprzeliczoną by ta zamarzła poświata, jakoby wszystkie gwiezdne światłości zakrzepły w szron i, starte lotem podniebnym na proch, świat zasypywały – przysłoniły się rychło bory, przepadły pola, że ani okiem uchwycił, zginęły drogi, roztopiła się wieś cała i wsiąknęła w tę białość, w ten oślepiający tuman; a wkońcu nie było już dla oczów nic widne, prócz tych strug śnieżystego pyłu, spływającego tak cicho, tak równo, tak słodko, kiej te wiśniowe okwiaty w noc miesięczną.
Na trzy kroki nie dostrzegł chałupy, ni drzewa, ni płotu, ni czyjej postawy, ino głosy ludzkie latały w tej bieli kiej osłabłe motyle, a mylnie, bo niewiada skąd płynące, dokąd – a coraz słabiej się trzepotały, coraz ciszej…
I tak sypało dwa dni i dwie noce, że wkońcu zasypało chałupy, iż się wznosiły jako te śniegowe kopice, buchające brudnemi kołtunami dymów, drogi się wyrównały z polami, sady były pełne po wręby płotów, staw całkiem zginął pod nawałą, biała równia, nieobjęta, chłodna, nieprzenikniona, puszysta i cudna pokryła ziemię, a śnieg wciąż padał, tylko że już coraz suchszy i rzedszy, bo nocami przedzierały się gwiezdne migoty, a w dzień modrzało niebo gdzieniegdzie wskroś tych polatujących paździerzy białych, i powietrze stawało się słuchliwsze, głosy darły się ostro przez gęstwę, raźno, hukliwie. Wieś jakby się przebudziła, ruch powstał, kto nie-kto wyjeżdżał saniami, ale zawracał rychło, bo drogi były nie do przebycia; gdzieniegdzie przekopywali ścieżki między chałupami, odwalali śniegi z przed drzwi, wywierali naścięźaj obory, radość przejmowała wszystkich, a już dzieci, to szalały z uciechy, psy naszczekiwały wszędzie, polizywały śniegi i ganiały wspólnie z chłopakami. Zaroiło się na drogach, wrzaski się podniesły w opłotkach, krzyczeli bili się śniegółkami, a tarzali w miękkim, puszystym śniegu, a bałwany okrutne czynili, a saneczkami się ciągali, że te ich piski ucieszne i przegony zapełniły wieś całą, aż Rocho zaprzestał nauczania w ten dzień, bo nie mogł mkogój utrzymać przy lementarzu.
Coś trzeciego dnia, o samym zmierzchu, śnieg przestał padać, prószyło jeszcze niekiedy, ale tak jakby kto worek z mąki wytrzepywał nad światem, że i znać nie było, ale niebo pochmurniało, wrony tłukły się koło domów i przysiadały na drogach, a noc się zaciągnęła bezgwiezdna, ołowiana, temi śniegami omroczonemi rozbielona, a taka cicha, zakrzepła i martwa, jakby już całkiem z wszelkiej mocy wyzuta.
– Choćby i ten najlekciejszy wiaterek a za-kurki będą–szepnął rankiem, na drugi dzień, stary Bylica, wyzierając przez okienko.
– Niechta będą, zarówno mi jedno!–burknął Antek, dźwigając się z pościeli.
Hanka zażegła ogień w kominie i wyjrzała przed sień. Wcześnie było, koguty piały po wsi, mrok tężał gruby jeszcze, jakby kto wapno zmieszał napoły z sadzą i przetrząsnął świat, że nie rozeznał ni drzew, ni chałup, ni dalekości, ino na wschodzie tliły się brzaski niby te spopielale zarzewia, a na ziemi leżała głęboka cichość i chłód surowy wionął.
W izbie też był ziąb przenikający, wilgotny, a tak chwytliwy, że Hanka wzuła trepy na bose nogi, w kominie ledwie się tliło, bo jałowcowa świeżyzna ino trzeszczała i dymiła, aż Hanka uścibnęła drzazeg z jakiejś deski, to słomy powtykała, aż wreszcie gałęzie się zajęły płomieniem i rozświetliły nieco.
– Naleciało go tyla, że i na całą zimę starczy – zagadał znów stary, wychuchując szybkę, obrośniętą zielonawym, grubym lodem, by w świat popatrzeć.
Starszy chłopak, któremu już było na czwarty rok, zaczął chlipać w łóżku, a z drugiej strony domu, z mieszkania Stachów, rozbrzmiewały ostre głosy kłótni, wyrzekań i piski dziecińskie i trzaskanie drzwiami.
– Weronka swoim pacierzem dzień zaczyna!– szepnął urągliwie Antek, okręcając nogi nagrzane-mi przed kominem onuczkami.
– Przyuczyła się trajkotać, to i trajkocze, chocia nie potrza, ale to nie bez złość, nie… – jąkał cicho stary.
– A juści – dzieciska też tłucze nie bez złość? – albo Stachowi nie da dobrego słowa, ino cięgiem huruburu, jak na tego psa, to pewnie z dobrości? – mówiła Hanka, przyklękając do kołyski, by tlad piersi młodszemu, któren tez popiakiwai a kulasami grzebał.
– Ie? – trzy niedziele, jak u waju siedzimy w chałupie, a to i dzień jeden obyć się nie obył bez wrzasków, a bijatyki, a lego kłyżnienial Pies to, nie kobieta! A Stacho ciamajda i pozwala sobie kołki ciesać na łbie, robi jak wół, a gorzej ma od psa.
Stary spojrzał lękliwie, chciał nawet coś rzec w obronie, gdy właśnie drzwi się otwarły od sieni i Stacho wraził głowę wraz z cepami, co je niósł na ramieniu.
– Antek, chcesz iść do młocki? Organista powiedział, bym sobie dobrał kogo do jęczmienia, a suchy i dobrze, letko się otrzaskuje… – napierał mi się Filip, ale jeżeli chcesz… to juści zarób sobie…
– Bóg zapłać, weźcie Filipa, ja ta u organisty wyrabiał nie będę.
– Twoja wola. Panu Bogu oddaję.
Hanka aż się zerwała Da odpowiedź Antkową, wnet jednak przychyliła się i wtuliła głowę w kolebkę, by łez nie pokazać i tego strapienia!
„Jakże, taka zima, taka skrzytwa, taka bieda, że żyją jeno ziemniakami ze sola, grosza jednego niema, a on robić nie chce! Całe dnie przesiaduje w chałupie, papierosy kurzy i dumał – albo znów gania po świecie, jak ten głupi, za wiatrem chyba! Mój Boże, mój Boże! – jękała boleśnie. – Już nawet Jankiel nie chce borgować, krowę przyjdzie sprzedać, cóż, uparł się, to i sprzeda, a do roboty się nie weźmie… Juści, prawda, że mu to i nijako na wyrobek iść, markotno, ale co począć, co? Żeby to ona chłopem była, mój Boże, nie żałowałaby pazurów, a to choćby kulasy po łokcie urobić, by ino krowy nie sprzedać, by ino zwiesny doczekać, zimę przetrzymać… Ale co ja uradzę biedna, co?…” – Rozskrzypiała się jej tak dusza, że rady dać sobie nie mogła.
Wzięła się do zwykłych, codziennych obrządków, a ukradkiem spozierała na męża, któren siedział przed kominem, okręcił w połę kożucha starszego chłopaka i ocieplał mu nożęta dłonią nagrzewaną, patrzał ponuro w ogień i wzdychał; stary pod oknem obierał ziemniaki.
Milczenie przykre, niepokojące, przesycone ta-jonemi żalami, wezbrane dławiącem uczuciem nędzy, motało się między nimi. Nie spoglądali sobie w oczy, nie przemawiali, słowa więzły w strapieniach, uśmiechy zgasły, w oczach błyskały tłumione wyrzuty, a w bladych, wynędzniałych twarzach widniała gorycz, żale się snuły, a zarazem harda, żelazna nieustępliwość. Przeszło już trzy tygodnie od wypędzenia z ojcowej chałupy, i tyle dni długich, tyle nocy, a nie przepomnieli oboje jeszcze niczego, nie przeboleli krzywdy, ni opamiętali się w zawziętości – tak mocno czuli, jakby się to stało w tem oczymgnieniu.
Ogień trzaska! wesoło, ciepło się rozlewało po izbie, aż lód na szybach topniał, i te smugi Chłopi, u
A
śniegu, nawianego szparami, tajały pod przyciesiami, a gliniany tok pocił się i odpływał rosa.
– Przyjdą te 2ydy? – spytała wreszcie.
– Powiedziały, że przyjdą.
i znowu ani słowa więcej. Jakże, któreż miało rzec pierwsze i co? – Hanka?… kiej się bojała gem by ozewrzeć, by te żale nabrane w serce nie lunęły z niej choćby i poniewoli! – Nie, taiła wszystko w sobie i powstrzymywała, jak mogła. Antek? cóż miał powiadać? – że mu żle? – i bez tego wiadomo, a do przyjacielstwa nie był nigdy skory i do ugwarzania się, choćby i z kobietą swoją, ochoty nie miał! Jakże tu i mówić, kiej duszę przeżerała nienawiść, kiej za każdym wspominkiem serce tnu się kurczyło z bolenia, a pazury się rozczapierzały taką złością, że choćby na całą wieś, a gotów się był rzucić!
Już nie nosił słodkich wspominków o Jagnie, jakby jej nigdy nie miłował, jakby nie brał w te same ręce, któremi teraz gotów był ją rozdzierać. Ale żalu do niej nie miał.
– „Kobieta niektóra jest jako ten pies zwleczony, pójdzie za każdym, kto ino większą skibką przynęci, albo i kijem postraszy”. –Myślał o niej, nieczęsto jednak, bo mu ginęła w pamięci pod nawałą krwawiących, żywych i bolesnych uraz do ojca. Stary był winowaty, ociec to był tym krzywdzicielem, tym osękiem, któren się wbił w samo serce i bolał coraz ostrzej, przez niego to wszystko, przez niego!
I zbierał, zgarnia! w siebie wszystko zło, wszystkie krzywdy, iakich doznał, i przepowiadał je jako ten pacierz niezapomniany'- Różaniec ci to by! bolesny i jątrzący, ale go sobie pr.ewlóczyl przez serce, by jeszcze lepiej zapamiętać!
O swoją biedę nie stal; chłop zdrowy, to byle miał dach nad głową, więcej mu nic potrza, o dzieciska niech kobieta zabiega, ale sama czysta krzywda go piekła kiej ogień i rosła wciąż, rozrastała się w nim niby ta parząca pokrzywa! Bo i jakże, trzy niedziele dopiero, a już się cala wieś odwróciła od niego, jakby go nie znali, jakby przybłęda był ze świata, omijali go, kiej zapowietrzonego, nikt nie zagada!, do chałupy nie zajizał, nie pożałował, dobrego słowa nie dał – a jak na tego zbója spoglądali.
Nie, to nie; napraszał się nie będzie, ale i po kątach krył nie będzie, ni ustępowa! nikomu z drogi. Kiej na udry, to na udry! Ale dlaczego to wszystko? Że się z ojcem pobił? Pierwszy raz to we wsi, czy co? Czy to Józc! Wachnik nie bi|e się co dni parę?… Czy to Stach Płoszka nie przetrącił kulasa swojemu? A nikt im marnego słowa nie powiedział, ino jego postponują, bo na kogo Pan Bóg, to i wszyscy święci. Starego to robota, starego, ale zapłacone miał będzie za wszystko, zapłacone.
Jeno dychał odemstą i myśleniem o niej, a cały ten czas żył w gorączce i niepamięci; do roboty się nie brał, o biedzie nie myslał, w jutro nie patrzył, ino się p' tych mękach ciężkich tułał i darł w sobie. Nieraz nocami zrywał się z pościeli i leciał na wieś, błąkał się po drogach, w ciemnicach się krył i marzył zemstę srogą, poprzysięgał, iż nie daruje swojego.
Śniadanie zjedli w cichości, a on wciąż siedział osowiały i przeżuwał te wspominki kiej oset kolący a gorzki.