Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Chłopi. 2, Zima: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chłopi. 2, Zima: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 244 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CHŁO­PI Tom II

wy­daw­nic­two Ty­go­dni­ka Il­lu­stro­wa­ne­go

War­sza­wa, ul. Zgo­da 12

WŁA­DY­SŁAW ST. REY­MONT

CHŁO­PI

PO­WIEŚĆ WSPÓŁ­CZE­SNA II

ZIMA

WY­DAW­NIC­TWO TY­GO­DNI­KA IL­LU­STRO­WA­NE­GO WAR­SZA­WA, UL. ZGO­DA 12.

Wszel­kie pra­wa prze­dru­ku i prze­kła­du za­strze­żo­ne. Druk J. Raj­skie­go w War­sza­wie ul. Cia­sna 5 (przy Św – Jer­skiej)

ZIMA.

I.

Nad­cho­dzi­ła zima…

– Jesz­cze się ha­ro­wa­ła z je­sie­nią i po­ry­ku­ją­cy tłu­kła po si­nych da­lach, jako ten zwierz sro­gi i głod­ny, że nie­wia­da było, kiej prze­prze a sko­czy i lu­te­mi kła­mi we­źre się we świat…

– jesz­cze cza­sa­mi pró­szył śnieg ni­kły, pło­wy – je­sien­ny śnieg

– jesz­cze przy­cho­dzi­ły dnie osłu­pia­łe, cho­ro-ścią sine, ckne, stę­kli­we, oro­pia­łe i zgo­ła la­men­tem prze­ję­te, a lo­do­wem świa­tłem mżą­ce – dnie tru­pie, że ptac­two z krzy­kiem ucie­ka­ło do bo­rów, trwoż­niej beł­ko­ta­ły wody i to­czy­ły się le­ni­wo jak­by stra­chem stę­ża­łe, zie­mia dy­go­ta­ła, a wsze­la­ki stwór pod­no­sił czu­ją­ce, lę­kli­we oczy na pół­noc – w nie­zgłę­bio­ną to­piel chmur

– jesz­cze noce były je­sien­ne: ośle­płe, głu­che, za­męt­ne a peł­ne strzę­pów mgieł i brza­sków gwiazd po­ma­riych – roz­gni­łe noce dy­go­tli­we­go mil­cze­nia, prze­nik­nię­te­go zdu­szo­nym krzy­kiem trwo­gi; peł­ne wzdy­chów bo­le­snych, sza­mo­tań, na­głych ci­cho­ści, wy­cia psów, tar­gań mar­z­ną­cych drze­win, ża­ło­snych gło­sów ptac­twa, szu­ka­ją­ce­go schro­nisk, strasz­nych wo­iań pu­stek i roz­sta­jów, zgu­bio­nych w ciem­ni­cy, ło­po­tów ja­kichś lo­tów, cie­niów za­cza­jo­nych pod ścia­na­mi zdrę­twia­łych chat, peł­za­ją­cych hu­ka­ri, zjaw prze­ra­ża­ją­cych, na­wo­ły­wań nie­ro­ze­zna­nych, mla­skań okrop­nych, prze­szy­wa­ją­cych ję­ków

– jesz­cze cza­sa­mi, o za­cho­dzie, z po­sęp­nych pól oło­wia­ne­go nie­ba wy­łu­py­wa­ło się czer­wo­ne, ogrom­ne słoń­ce i spa­da­ło cięż­ko niby kadź roz­to­pio­ne­go że­la­za, z któ­rej bu­cha­ły krwa­we wrząt­ki i biły dymy smo­li­ste, czar­ne, po­prę­go­wa­ne gore-ją­ce­mi ża­gwia­mi, że świat cały sta­wał w łu­nach i w po­żo­dze –

I dłu­go, dłu­go w noc do­ga­sa­ły i sty­gły na nie­bie krwa­we za­rze­wia, aż lu­dzie mó­wi­li:

– Zima ro­śnie i na złych wi­chrach przy­je­dzie.

I ro­sła zima, ro­sła co­dzień, co go­dzi­na, co to oczym­gnie­nie. Aż przy­szła.

A naj­ry­chlej przy­le­cia­ły za­po­wied­nie wici.

Ja­koś wnet po św. Bar­ba­rze, pa­tron­ce do­brej śmier­ci, o ci­chem, omdla­łem za­ra­niu, spa­dły pierw­sze krót­kie, trze­po­tli­we wia­try, ob­le­cia­ły zie­mię ze sko­wy­tem, jako te psy wę­szą­ce tro­pu, gry­zły za­go­ny, war­cza­ły w krzach, po­szar­pa­ły śnie­gi, po­tar­mo­si­ły sady, po­omia­ta­ły ogo­na­mi dro­gi, wy­ta­rza­ły się po wo­dach i milcz­kiem urwa­ły kajś nie kajś co star­szych strzech i ogro­dzeń i jęły się zwi­jać a ze skom­le­niem ucie­kać na bory – a po nich, za­raz na od­wie­cze­rzu, za­czę­ły się wy­su­wać z mro­ków dłu­gie, świsz­czą­ce i ja­ko­by kol­cza­ste ję­zo­ry wi­chrów.

Wia­ły noc całą, a tak za­się sko­wy­cza­ły w po­lach, kiej to sta­do zgłod­nia­łych wil­ków; a hu­la­ły rze­tel­nie, bo ano ran­kiem zie­mia już dro­pia­ła z pod stra­to­wa­nych i wy­żar­tych śnie­gów, gdzie­nieg­dzie ino po doł­kach i bróz­dach bie­li­ły się po­szar­pa­ne pło­ty, a za­go­ny świe­ci­ły ły­si­ca­mi, dro­gi le­ża­ły skost­nia­łe i prze­mar­z­łe, mróz zaś wże­rał się ostre­mi kła­mi w zie­mię, że dzwo­ni­ła jak że­la­zo – ale sko­ro dzień na­stał, ucie­kły, po­szcze­ku­jąc, po­kry­ły się w la­sach i w przy­cza­je­niu dy­go­ta­ły sko­kiem na­pię­tym, złym.

A nie­bo po­czę­ło się za­cią­gać co­raz mrocz­niej; chmu­ry wy­peł­za­ły ze wszyst­kich jam, pod­no­si­ły po­twor­ne łby, prze­cią­ga­ły zgnie­cio­ne ka­dłu­by, roz­wi­chrza­ły siwe grzy­wy, zie­lo­na­we­mi kła­mi bły­ska­ły i szły ca­łem sta­dem – groź­ną, po­nu­rą i mil­czą­cą ciż­bą wa­li­ły się na nie­bo; szły od pół­no­cy czar­ne, ol­brzy­mie góry, po­strzę­pio­ne, po­dar­te, spię­trzo­ne, ro­so­cha­te, niby kupy bo­rów po­dru­zgo­ta­nych, prze­rwa­nych głę­bo­kiem prze­pa­ścia­mi, za­sy­pa­nych zie­lo­ne­mi ła­wi­ca­mi lo­dów, a par­ły się na­przód z dzi­ką mocą, z głu­chym po­szu­mem; od za­cho­du, z za bo­rów czar­nych, nie­ru­cho­mych wy­su­wa­ły się zwol­na sine, obrzę­kłe zwa­ły, prze­świ­tu­ją­ce gdzie­nieg­dzie jak­by ogniem, a szły jed­na za dru­gą, rzę­dem nie skoń­czo­nym, cią­giem co­raz więk­szym, ja­ko­by te klu­cze pta­ków wiel­gach­nych; zaś od wscho­du wy­wle­ka­ły się chmu­ry pła­skie, zru­dzia­łe, przed­wiecz­ne, prze­ro­pia­łe, zgo­ła pa­skud­ne, kie­by te ścier­wa prze­gni­łe i ocie­ka­ją­ce po­so­ką; i od po­łu­dnia szły, ino te zwie­trza­łe, czer­wo­na­we, po­dob­ne do ba­jo­rów i trzę­sa­wisk tor­fo­wych, a peł­ne pręg i gru­zów si­nych, peł­ne plam i ro­jo­wisk strasz­nych – jak­by peł­ne tego gme­rząc­c­go ro­bac­twa; a jesz­cze i zgó­ry, jak­by z wy­ga­słe­go słoń­ca, spa­da­ły kła­ka­mi brud­ne­mi, to sy­pa­ły się bar­wio­ne jako te żuż­le sty­gną­ce–a wszyst­kie szły na sie­bie, sto­ży­ły się w góry prze­ogrom­ne i za­la­ły nie­bo czar­nym, strasz­nym ki­piąt­kiem bło­ta i ru­mo­wisk…

Świat zna­gla po­czer­niał, ci­sza się uczy­ni­ła głu­cha, przy­ga­sły świa­tło­ści, sine oczy wód po­mdla­ły, wszyst­ko jak­by zdrę­twia­ło i sta­nę­ło w zdu­mie­niu z przy­ta­jo­nym tchem, lęk wio­nął po zie­mi, mróz prze­ni­kał ko­ści, strach chy­cił za gar­dzi­cie, du­sze pa­dły w proch, lute prze­ra­że­nie za­ło­po­ta­ło nad wszel­kiem stwo­rze­niem – wi­dać było, jak za­jąc gnał przez wieś z roz­wia­ną szer­ścią, to wro­ny z krzy­kiem przej­mu­ją­cym wpa­da­łyr do sto­dół albo i zgo­ła do sie­ni, psy wyły po przy­zbach jak osza­la­łe, lu­dzie chył­kiem ucie­ka­li do cha­łup, a nad sta­wem bie­ga­ła śle­pa ko­by­ła z reszt­ką wozu, tłu­kła się o pło­ty, o drze­wa, i z dzi­kim kwi­kiem szu­ka­ła staj­ni.

Ciem­ni­ca się roz­le­wa­ła męt­na, du­szą­ca: chmu­ry opa­da­ły co­raz ni­żej, zwa­la­ły się z la­sów roz­ko tło­wa­ną gę­stwą tu­ma­nów i to­czy­ły się po za­go­nach jak te wody wzbu­rzo­ne, roz­hu­ka­ne, strasz­ne – ude­rzy­ły na wieś i za­la­ły wszyst­ko lo­do­wa­tą, brud­ną mgłą; na­raz nie­bo się przedar­ło na środ­ku i za­ja­śnia­ło mo­dra­wo niby lu­stro stu­dzien­ne, świst ostry prze­szył ciem­no­ści, mgły się skłę­bi­ły zna­gla, a z pęk­nię­tej cze­lu­ści lu­nął pierw­szy wi­cher, a za nim juz le­ciał dru­gi, dzie­sią­ty, set­ny!

Wyły juz sta­da­mi, lały się z tej gar­dzie­li niby rze­ki ni­czem nie­po­wstrzy­ma­ne, rwa­ły się jak­by z łań­cu­chów i z roz­sko­wy­czo­ną, wście­kłą zgra­ją biły w chmu­ry, rzu­ca­ły się na ciem­ni­ce i roz­wa­la­ły je do dna, prze­że­ra­ły na­wskroś i roz­mia­ta­ły niby tę sło­mę stru­pie­sza­łą.

Wrzask po­szedł po świe­cie, za­męt, szu­my, świ­sty, ku­rza­wa.

Chmu­ry, stra­to­wa­ne ostre­mi ko­py­ta­mi wi­chrów, ucie­ka­ły jak­by chył­kiem na bory i lasy, nie­bo się prze­cie­ra­ło, dzień zno­wu za­świe­cił oło­wia­ne­mi ocza­mi, stwór wszel­ki ode­tchnął z ulgą.

Ale wi­chry wia­ły wciąż, bez­ma­ła całą nie­dzie­lę, a bez fol­gi żad­nej, ni przy­stan­ku. Dnie, to tam jesz­cze jako tako czło­wiek strzy­mać wstrzy­mał, że to ino ci się wie­dli na świat, kogo po­trze­ba gna­ła, dru­gie zaś po cha­łu­pach sie­dzie­li i koń­ca wy­glą­da­li, ale noce były nie do wy­trzy­ma­nia, a przy­szły aku­rat­nie ja­sne, roz­gwiaż­dżo­ne i w gó­rze ci­che, ino na zie­mi wi­chu­ra od­pra­wia­ła dja-bel­skie gody, jak­by się na­raz ze sto chło­pa ob­wie­si­ło, że i za­snąć nie było moż­na, jak­że, kiej szły ta­le­is ryki… trza­ski, io­mo­ty i htir­ko­ta­nia, jak­by ty­sią­ce pu­stych wo­zów a w pę­dzie naj­więk­szym prze­jeż­dża­ło po gru­dzie, a te tę­ten­ty, od któ­rych zie­mia drza­ła, a te hu­ka­nia Bóg wie czy­je, te wrza­ski, te wy­cia!

Cha­łu­py trzesz­cza­ły, bo raz wraz wi­chu­ra par­ła ba­ra­mi ścia­ny, tłu­kła się o wę­gły, pod­wa­ża­ła oka­py, za przy­cie­sie się bra­ła, w drzwi tłu­kła jak­by łbem, że nie­jed­ne pu­ści­ły, szy­by gnie­tła, aż trza było wśród nocy wsta­wać i przy­ty­kać po­dusz­ka­mi, bo dar­ła się do wnę­trza z kwi­kiem, kiej ta świ­nia uprzy­krzo­na, a tak pra­ży­ła zią­bem, iż lu­dzie pod pie­rzy­na­mi a kost­nie­li!

Co się na­ród na­cier­piał przez te dnie i noce, to i nie wy­po­wie­dzieć!

A co szkód na­ro­bi­ła, to i nie zli­czyć: po­oba­la­ła pło­ty, po­wy­dzie­ra­ła po­szy­cia, u wój­ta pra­wie nową szo­pę prze­wró­ci­ła, Bart­ko­wi Ko­zło­wi wzię­ła dach ze sto­do­ły i po­nio­sła w pola o do­bre pół sta­ja­nia, Win­cior­kom ko­min zwa­li­ła, we mły­nie udar­ła ka­wał dra­ni­co­we­go da­chu, a co strat po­mniej­szych! co drzew wy­ła­ma­ła w sa­dach i bo­rach! Na wiel­kiej dro­dze wy­rwa­ła co­sik ze dwa­dzie­ścia to­po­li, że pa­dły wpo­przek, kiej te tru­py sro­dze po­mor­do­wa­ne i ob­dar­te.

W te wiej­ne i wrza­skli­we dnie l.ipce były jak­by wy­mar­łe; wi­chu­ra hu­la­ła po dro­gach z taką mocą, że kto się ino wy­chy­lił z cha­łu­py, wnet go przy­ca­pia­ła za łeb i wa­li­ła, gdzie po­pa­dło – w rowy, o drze­wa, na pło­ty cie­pa­ła, a na­wet Jaś­ka

Prze­wrot­ne­go zwia­ła z mo­stu do sta­wu, że le­d­wie się chło­pak wy­gra­mo­lił, a dęła wciąż, sy­pa­ła pia­skiem i nio­sła ga­łę­zie, wió­ry, snop­ki z da­chów, cza­sem i wierz­chół po­mniej­szy, że le­cia­ły w ku­rza­wie niby te pta­szy­ska roz­go­nio­ne i tłu­kły się

0 ścia­ny, we świat gna­ły!

Naj­star­si lu­dzie nie ba­czy­li tak swar­li­wych i uprzy­krzo­nych wia­trów.

Gnie­tli się też po za­dy­mio­nych cha­łu­pach i swa­rzy­li z ckno­ści nie­ma­ło, bo cięż­ko było nosa po­ka­zać za wę­gieł, tyła, że co nie­cier­pliw­sze ko­bie­ty prze­bie­ra­ły się raz wraz chył­kiem pod pło­ta­mi, ni­by­to z ką­dzie­lą szły do kum, a głów­nie, by po­mieć ozo­ra­mi a na­wy­rze­kać; chło­py zaś młó­ci­ły za­wzię­cie, z poza przy­war­tych wrót­ni sto­dół biły cepy od rana do póź­ne­go wie­czo­ra, mróz owa-rzył zbo­że, to łac­niej się łusz­czy­ło, a ino na od­wie­cze­rzu, kiej wi­chu­ra nie­co fol­go­wa­ła, nie­je­den z pa­rob­ków prze­my­kał się z ćwiart­ką jaką do karcz­my.

A wi­chry wciąż jed­na­ko wia­ły i gry­zły mro­zem co­raz krzep­ciej, że już od tej wiej­by po­za­ma­rza­ły rzecz­ki i stru­gi, ba­gna stę­ża­ły, staw na­wet po­krył się przej­rzy­stym, mo­drym pra­wie lo­dem, tyle, że ino przy mo­ście, gdzie głę­biej było, woda się jesz­cze bu­rzy­ła i nie da­wa­ła, ale brze­gi le­ża­ły już sku­te na moc, że trze­ba było prze­rę­ble ciąć dla wo­do­po­jów.

Do­pie­ro przed samą św. Lu­cją przy­szła od­mia­na.

Mróz stol­zal, i ocie­pli­ło się ździeb­ko, wi­chry jak­by zdy­cha­ły, bo ino od cza­su do cza­su prze-dmuch­nę­ły świat, ale już mięt­sze i nie tak swar­li­we, nie­bo zaś się wy­rów­na­ło kie­by to pole zbro­no­wa­ne a po­kry­te wiel­gach­ną siwą, zgrzeb­ną płach­tą, a tak ni­sko się opu­ści­ło, iż jak­by się na przy­droż­nych to­po­lach wspar­ło. Ale po­sęp­nie było, sza­ro i głu­cho.

A sko­ro jeno prze­dzwo­ni­li na po­łu­dnie, zmro-cza­ło się nie­co i jął pa­dać śnieg du­że­mi pła­ta­mi, a sy­pał gę­sty, bo wnet opie­rzył wszyst­kie drze­wa i wy­nio­sło­ści.

Noc się ry­chlej zro­bi­ła, ale śnieg nie prze­sta­wał, sy­pał co­raz gę­ściej, such­szy nie­co a syp­ki, i tak już przez całą noc pa­dał.

Na świ­ta­niu było już śnie­gu na do­bre trzy pię­dzie, do­cna przy­okrył ko­żu­chem zie­mię i prze­sło­nił świat cały mo­dra­wą biał­no­ścią, a le­ciał wciąż, bez prze­stan­ku.

Taka ci­chość pa­dła na zie­mię, że ani je­den po­wiew nie za­drgał, ani je­den dźwięk się nie prze­dzie­ra! wskroś tych spły­wa­ją­cych pu­chów, nic, za­mil­kło wszyst­ko, ogłu­chło, onie­mia­ło, jak­by przed cu­dem sta­nę­ło i przy­chy­lo­ne nie­co za­słu­cha­ło się uro­czy­ście w tym le­d­wie wy­czu­tym sze­le­ście, w tym lo­cie ci­chym, w tej bia­ło­ści mar­twej, roz­dr­ga­nej i opa­da­ją­cej nie­ustan­nie.

Bia­ła­wa ćma się czy­ni­ła, ro­sła, sta­wa­ła; bia­ły, mi­go­tli­wy, nie­po­ka­la­ny brzask sy­pał się by ta weł­na naj­biel­sza, naj­mięk­sza, naj­ślicz­niej­sza; suły się gę­stwą nie­prze­li­czo­ną by ta za­mar­z­ła po­świa­ta, ja­ko­by wszyst­kie gwiezd­ne świa­tło­ści za­krze­pły w szron i, star­te lo­tem pod­nieb­nym na proch, świat za­sy­py­wa­ły – przy­sło­ni­ły się ry­chło bory, prze­pa­dły pola, że ani okiem uchwy­cił, zgi­nę­ły dro­gi, roz­to­pi­ła się wieś cała i wsiąk­nę­ła w tę bia­łość, w ten ośle­pia­ją­cy tu­man; a wkoń­cu nie było już dla oczów nic wid­ne, prócz tych strug śnie­ży­ste­go pyłu, spły­wa­ją­ce­go tak ci­cho, tak rów­no, tak słod­ko, kiej te wi­śnio­we okwia­ty w noc mie­sięcz­ną.

Na trzy kro­ki nie do­strzegł cha­łu­py, ni drze­wa, ni pło­tu, ni czy­jej po­sta­wy, ino gło­sy ludz­kie la­ta­ły w tej bie­li kiej osła­błe mo­ty­le, a myl­nie, bo nie­wia­da skąd pły­ną­ce, do­kąd – a co­raz sła­biej się trze­po­ta­ły, co­raz ci­szej…

I tak sy­pa­ło dwa dni i dwie noce, że wkoń­cu za­sy­pa­ło cha­łu­py, iż się wzno­si­ły jako te śnie­go­we ko­pi­ce, bu­cha­ją­ce brud­ne­mi koł­tu­na­mi dy­mów, dro­gi się wy­rów­na­ły z po­la­mi, sady były peł­ne po wrę­by pło­tów, staw cał­kiem zgi­nął pod na­wa­łą, bia­ła rów­nia, nie­ob­ję­ta, chłod­na, nie­prze­nik­nio­na, pu­szy­sta i cud­na po­kry­ła zie­mię, a śnieg wciąż pa­dał, tyl­ko że już co­raz such­szy i rzed­szy, bo no­ca­mi prze­dzie­ra­ły się gwiezd­ne mi­go­ty, a w dzień mo­drza­ło nie­bo gdzie­nieg­dzie wskroś tych po­la­tu­ją­cych paź­dzie­rzy bia­łych, i po­wie­trze sta­wa­ło się słu­chliw­sze, gło­sy dar­ły się ostro przez gę­stwę, raź­no, hu­kli­wie. Wieś jak­by się prze­bu­dzi­ła, ruch po­wstał, kto nie-kto wy­jeż­dżał sa­nia­mi, ale za­wra­cał ry­chło, bo dro­gi były nie do prze­by­cia; gdzie­nieg­dzie prze­ko­py­wa­li ścież­ki mię­dzy cha­łu­pa­mi, od­wa­la­li śnie­gi z przed drzwi, wy­wie­ra­li na­ścię­źaj obo­ry, ra­dość przej­mo­wa­ła wszyst­kich, a już dzie­ci, to sza­la­ły z ucie­chy, psy na­szcze­ki­wa­ły wszę­dzie, po­li­zy­wa­ły śnie­gi i ga­nia­ły wspól­nie z chło­pa­ka­mi. Za­ro­iło się na dro­gach, wrza­ski się pod­nie­sły w opłot­kach, krzy­cze­li bili się śnie­gół­ka­mi, a ta­rza­li w mięk­kim, pu­szy­stym śnie­gu, a bał­wa­ny okrut­ne czy­ni­li, a sa­necz­ka­mi się cią­ga­li, że te ich pi­ski uciesz­ne i prze­go­ny za­peł­ni­ły wieś całą, aż Ro­cho za­prze­stał na­ucza­nia w ten dzień, bo nie mogł mko­gój utrzy­mać przy le­men­ta­rzu.

Coś trze­cie­go dnia, o sa­mym zmierz­chu, śnieg prze­stał pa­dać, pró­szy­ło jesz­cze nie­kie­dy, ale tak jak­by kto wo­rek z mąki wy­trze­py­wał nad świa­tem, że i znać nie było, ale nie­bo po­chmur­nia­ło, wro­ny tłu­kły się koło do­mów i przy­sia­da­ły na dro­gach, a noc się za­cią­gnę­ła bez­gwiezd­na, oło­wia­na, temi śnie­ga­mi omro­czo­ne­mi roz­bie­lo­na, a taka ci­cha, za­krze­pła i mar­twa, jak­by już cał­kiem z wszel­kiej mocy wy­zu­ta.

– Choć­by i ten naj­lek­ciej­szy wia­te­rek a za-kur­ki będą–szep­nął ran­kiem, na dru­gi dzień, sta­ry By­li­ca, wy­zie­ra­jąc przez okien­ko.

– Nie­chta będą, za­rów­no mi jed­no!–burk­nął An­tek, dźwi­ga­jąc się z po­ście­li.

Han­ka za­że­gła ogień w ko­mi­nie i wyj­rza­ła przed sień. Wcze­śnie było, ko­gu­ty pia­ły po wsi, mrok tę­żał gru­by jesz­cze, jak­by kto wap­no zmie­szał na­po­ły z sa­dzą i prze­trzą­snął świat, że nie ro­ze­znał ni drzew, ni cha­łup, ni da­le­ko­ści, ino na wscho­dzie tli­ły się brza­ski niby te spo­pie­la­le za­rze­wia, a na zie­mi le­ża­ła głę­bo­ka ci­chość i chłód su­ro­wy wio­nął.

W izbie też był ziąb prze­ni­ka­ją­cy, wil­got­ny, a tak chwy­tli­wy, że Han­ka wzu­ła tre­py na bose nogi, w ko­mi­nie le­d­wie się tli­ło, bo ja­łow­co­wa świe­ży­zna ino trzesz­cza­ła i dy­mi­ła, aż Han­ka uścib­nę­ła drza­zeg z ja­kiejś de­ski, to sło­my po­wty­ka­ła, aż wresz­cie ga­łę­zie się za­ję­ły pło­mie­niem i roz­świe­tli­ły nie­co.

– Na­le­cia­ło go tyla, że i na całą zimę star­czy – za­ga­dał znów sta­ry, wy­chu­chu­jąc szyb­kę, ob­ro­śnię­tą zie­lo­na­wym, gru­bym lo­dem, by w świat po­pa­trzeć.

Star­szy chło­pak, któ­re­mu już było na czwar­ty rok, za­czął chli­pać w łóż­ku, a z dru­giej stro­ny domu, z miesz­ka­nia Sta­chów, roz­brzmie­wa­ły ostre gło­sy kłót­ni, wy­rze­kań i pi­ski dzie­ciń­skie i trza­ska­nie drzwia­mi.

– We­ron­ka swo­im pa­cie­rzem dzień za­czy­na!– szep­nął urą­gli­wie An­tek, okrę­ca­jąc nogi na­grza­ne-mi przed ko­mi­nem onucz­ka­mi.

– Przy­uczy­ła się traj­ko­tać, to i traj­ko­cze, cho­cia nie po­trza, ale to nie bez złość, nie… – ją­kał ci­cho sta­ry.

– A ju­ści – dzie­ci­ska też tłu­cze nie bez złość? – albo Sta­cho­wi nie da do­bre­go sło­wa, ino cię­giem hu­ru­bu­ru, jak na tego psa, to pew­nie z do­bro­ści? – mó­wi­ła Han­ka, przy­klę­ka­jąc do ko­ły­ski, by tlad pier­si młod­sze­mu, któ­ren tez po­pia­ki­wai a ku­la­sa­mi grze­bał.

– Ie? – trzy nie­dzie­le, jak u waju sie­dzi­my w cha­łu­pie, a to i dzień je­den obyć się nie obył bez wrza­sków, a bi­ja­ty­ki, a lego kłyż­nie­nial Pies to, nie ko­bie­ta! A Sta­cho cia­maj­da i po­zwa­la so­bie koł­ki cie­sać na łbie, robi jak wół, a go­rzej ma od psa.

Sta­ry spoj­rzał lę­kli­wie, chciał na­wet coś rzec w obro­nie, gdy wła­śnie drzwi się otwar­ły od sie­ni i Sta­cho wra­ził gło­wę wraz z ce­pa­mi, co je niósł na ra­mie­niu.

– An­tek, chcesz iść do młoc­ki? Or­ga­ni­sta po­wie­dział, bym so­bie do­brał kogo do jęcz­mie­nia, a su­chy i do­brze, let­ko się otrza­sku­je… – na­pie­rał mi się Fi­lip, ale je­że­li chcesz… to ju­ści za­rób so­bie…

– Bóg za­płać, weź­cie Fi­li­pa, ja ta u or­ga­ni­sty wy­ra­biał nie będę.

– Two­ja wola. Panu Bogu od­da­ję.

Han­ka aż się ze­rwa­ła Da od­po­wiedź Ant­ko­wą, wnet jed­nak przy­chy­li­ła się i wtu­li­ła gło­wę w ko­leb­kę, by łez nie po­ka­zać i tego stra­pie­nia!

„Jak­że, taka zima, taka skrzy­twa, taka bie­da, że żyją jeno ziem­nia­ka­mi ze sola, gro­sza jed­ne­go nie­ma, a on ro­bić nie chce! Całe dnie prze­sia­du­je w cha­łu­pie, pa­pie­ro­sy ku­rzy i du­mał – albo znów ga­nia po świe­cie, jak ten głu­pi, za wia­trem chy­ba! Mój Boże, mój Boże! – ję­ka­ła bo­le­śnie. – Już na­wet Jan­kiel nie chce bor­go­wać, kro­wę przyj­dzie sprze­dać, cóż, uparł się, to i sprze­da, a do ro­bo­ty się nie weź­mie… Ju­ści, praw­da, że mu to i ni­ja­ko na wy­ro­bek iść, mar­kot­no, ale co po­cząć, co? Żeby to ona chło­pem była, mój Boże, nie ża­ło­wa­ła­by pa­zu­rów, a to choć­by ku­la­sy po łok­cie uro­bić, by ino kro­wy nie sprze­dać, by ino zwie­sny do­cze­kać, zimę prze­trzy­mać… Ale co ja ura­dzę bied­na, co?…” – Roz­skrzy­pia­ła się jej tak du­sza, że rady dać so­bie nie mo­gła.

Wzię­ła się do zwy­kłych, co­dzien­nych ob­rząd­ków, a ukrad­kiem spo­zie­ra­ła na męża, któ­ren sie­dział przed ko­mi­nem, okrę­cił w połę ko­żu­cha star­sze­go chło­pa­ka i ocie­plał mu no­żę­ta dło­nią na­grze­wa­ną, pa­trzał po­nu­ro w ogień i wzdy­chał; sta­ry pod oknem obie­rał ziem­nia­ki.

Mil­cze­nie przy­kre, nie­po­ko­ją­ce, prze­sy­co­ne ta-jo­ne­mi ża­la­mi, wez­bra­ne dła­wią­cem uczu­ciem nę­dzy, mo­ta­ło się mię­dzy nimi. Nie spo­glą­da­li so­bie w oczy, nie prze­ma­wia­li, sło­wa wię­zły w stra­pie­niach, uśmie­chy zga­sły, w oczach bły­ska­ły tłu­mio­ne wy­rzu­ty, a w bla­dych, wy­nędz­nia­łych twa­rzach wid­nia­ła go­rycz, żale się snu­ły, a za­ra­zem har­da, że­la­zna nie­ustę­pli­wość. Prze­szło już trzy ty­go­dnie od wy­pę­dze­nia z oj­co­wej cha­łu­py, i tyle dni dłu­gich, tyle nocy, a nie prze­po­mnie­li obo­je jesz­cze ni­cze­go, nie prze­bo­le­li krzyw­dy, ni opa­mię­ta­li się w za­wzię­to­ści – tak moc­no czu­li, jak­by się to sta­ło w tem oczym­gnie­niu.

Ogień trza­ska! we­so­ło, cie­pło się roz­le­wa­ło po izbie, aż lód na szy­bach top­niał, i te smu­gi Chło­pi, u

A

śnie­gu, na­wia­ne­go szpa­ra­mi, ta­ja­ły pod przy­cie­sia­mi, a gli­nia­ny tok po­cił się i od­pły­wał rosa.

– Przyj­dą te 2ydy? – spy­ta­ła wresz­cie.

– Po­wie­dzia­ły, że przyj­dą.

i zno­wu ani sło­wa wię­cej. Jak­że, któ­reż mia­ło rzec pierw­sze i co? – Han­ka?… kiej się bo­ja­ła gem by ozew­rzeć, by te żale na­bra­ne w ser­ce nie lu­nę­ły z niej choć­by i po­nie­wo­li! – Nie, ta­iła wszyst­ko w so­bie i po­wstrzy­my­wa­ła, jak mo­gła. An­tek? cóż miał po­wia­dać? – że mu żle? – i bez tego wia­do­mo, a do przy­ja­ciel­stwa nie był nig­dy sko­ry i do ugwa­rza­nia się, choć­by i z ko­bie­tą swo­ją, ocho­ty nie miał! Jak­że tu i mó­wić, kiej du­szę prze­że­ra­ła nie­na­wiść, kiej za każ­dym wspo­min­kiem ser­ce tnu się kur­czy­ło z bo­le­nia, a pa­zu­ry się roz­cza­pie­rza­ły taką zło­ścią, że choć­by na całą wieś, a go­tów się był rzu­cić!

Już nie no­sił słod­kich wspo­min­ków o Ja­gnie, jak­by jej nig­dy nie mi­ło­wał, jak­by nie brał w te same ręce, któ­re­mi te­raz go­tów był ją roz­dzie­rać. Ale żalu do niej nie miał.

– „Ko­bie­ta nie­któ­ra jest jako ten pies zwle­czo­ny, pój­dzie za każ­dym, kto ino więk­szą skib­ką przy­nę­ci, albo i ki­jem po­stra­szy”. –My­ślał o niej, nie­czę­sto jed­nak, bo mu gi­nę­ła w pa­mię­ci pod na­wa­łą krwa­wią­cych, ży­wych i bo­le­snych uraz do ojca. Sta­ry był wi­no­wa­ty, ociec to był tym krzyw­dzi­cie­lem, tym osę­kiem, któ­ren się wbił w samo ser­ce i bo­lał co­raz ostrzej, przez nie­go to wszyst­ko, przez nie­go!

I zbie­rał, zgar­nia! w sie­bie wszyst­ko zło, wszyst­kie krzyw­dy, ia­kich do­znał, i prze­po­wia­dał je jako ten pa­cierz nie­za­po­mnia­ny'- Ró­ża­niec ci to by! bo­le­sny i ją­trzą­cy, ale go so­bie pr.ew­ló­czyl przez ser­ce, by jesz­cze le­piej za­pa­mię­tać!

O swo­ją bie­dę nie stal; chłop zdro­wy, to byle miał dach nad gło­wą, wię­cej mu nic po­trza, o dzie­ci­ska niech ko­bie­ta za­bie­ga, ale sama czy­sta krzyw­da go pie­kła kiej ogień i ro­sła wciąż, roz­ra­sta­ła się w nim niby ta pa­rzą­ca po­krzy­wa! Bo i jak­że, trzy nie­dzie­le do­pie­ro, a już się cala wieś od­wró­ci­ła od nie­go, jak­by go nie zna­li, jak­by przy­błę­da był ze świa­ta, omi­ja­li go, kiej za­po­wie­trzo­ne­go, nikt nie za­ga­da!, do cha­łu­py nie za­ji­zał, nie po­ża­ło­wał, do­bre­go sło­wa nie dał – a jak na tego zbó­ja spo­glą­da­li.

Nie, to nie; na­pra­szał się nie bę­dzie, ale i po ką­tach krył nie bę­dzie, ni ustę­po­wa! ni­ko­mu z dro­gi. Kiej na udry, to na udry! Ale dla­cze­go to wszyst­ko? Że się z oj­cem po­bił? Pierw­szy raz to we wsi, czy co? Czy to Józc! Wach­nik nie bi|e się co dni parę?… Czy to Stach Płosz­ka nie prze­trą­cił ku­la­sa swo­je­mu? A nikt im mar­ne­go sło­wa nie po­wie­dział, ino jego post­po­nu­ją, bo na kogo Pan Bóg, to i wszy­scy świę­ci. Sta­re­go to ro­bo­ta, sta­re­go, ale za­pła­co­ne miał bę­dzie za wszyst­ko, za­pła­co­ne.

Jeno dy­chał ode­mstą i my­śle­niem o niej, a cały ten czas żył w go­rącz­ce i nie­pa­mię­ci; do ro­bo­ty się nie brał, o bie­dzie nie my­slał, w ju­tro nie pa­trzył, ino się p' tych mę­kach cięż­kich tu­łał i darł w so­bie. Nie­raz no­ca­mi zry­wał się z po­ście­li i le­ciał na wieś, błą­kał się po dro­gach, w ciem­ni­cach się krył i ma­rzył ze­mstę sro­gą, po­przy­się­gał, iż nie da­ru­je swo­je­go.

Śnia­da­nie zje­dli w ci­cho­ści, a on wciąż sie­dział oso­wia­ły i prze­żu­wał te wspo­min­ki kiej oset ko­lą­cy a gorz­ki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: