Chłopiec, który narysował Auschwitz - ebook
Chłopiec, który narysował Auschwitz - ebook
Inspirująca, prawdziwa historia o nadziei i przetrwaniu. Thomas Geve miał trzynaście lat, gdy wraz z matką został deportowany do Auschwitz. Piętnaście, gdy obóz w Buchenwaldzie, gdzie ostatecznie trafił, został wyzwolony. Zbyt słaby, by odejść, pozostał w obozie i udokumentował wszystko, co stało się także jego udziałem. Tak powstało ponad osiemdziesiąt rysunków, prostych, przejmujących w szczegółach, pokazujących nie tylko sceny dramatyczne, ale też codzienne wydarzenia z życia w obozach, przejawy człowieczeństwa, wsparcie i przyjaźń między więźniami.
Jego książka to rzadkie świadectwo dziecka, które miało wyjątkową zdolność obserwowania i zapamiętywania każdego szczegółu otoczenia i postanowiło to wszystko udokumentować.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9702-5 |
Rozmiar pliku: | 6,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Często się mówi, że ci, którzy przeżyli Zagładę, milczeli po zakończeniu drugiej wojny światowej. To prawda, dla wielu cierpienie było zbyt duże, by do niego wracać, dla niektórych pozostaje takie do dziś. Ale liczni chcieli mówić. Obiecali współwięźniom, z których większość nie przeżyła, że będą dawać świadectwo i opowiadać innym o wszystkim. I próbowali, chociaż na przeszkodzie stawał im świat, który nie potrafi, a często nie chce słuchać. Ocaleni z Holokaustu nie milczeli. Uciszono ich.
Thomas Geve należał do tych, którzy zaraz po Holokauście podjęli próbę szczegółowego wyjaśnienia, co się właśnie stało. Najpierw chciał po prostu opowiedzieć o tym swojemu tacie za pomocą albumu z rysunkami. Jego ojciec drugą wojnę światową spędził w Anglii i w ogóle nie był w stanie sobie wyobrazić, przez co przeszło jego dziecko. Potem Thomas spisał swoje doświadczenia z zamiarem ich publikacji, ale się rozczarował. Nie poddał się jednak. Przez ponad siedemdziesiąt pięć lat opowiadał historię, którą za chwilę przeczytasz; historię, która przeniesie cię w głąb przerażającego świata nazistowskiego systemu obozów koncentracyjnych, którego ofiarami stały się dzieci takie jak on.
Thomas Geve jest niezwykłym dokumentalistą. Jego determinacja, by ze szczegółami opisać to, co wydarzyło się w nazistowskich obozach pracy i obozach zagłady, sięga samego Auschwitz, to tam znalazł kawałki węgla drzewnego i strzępy worków po cemencie – był w grupie roboczej zajmującej się murarką – i rysował na bieżąco to, co się działo. Oryginalne szkice nie przetrwały, ale Thomas zapamiętał, co znalazło się na skrawkach papieru, i zaraz po zakończeniu wojny ponownie zabrał się do rysowania. Widział, że byli współwięźniowie dokumentowali minione wydarzenia. Chciał podzielić się własną historią. Jakimś sposobem trzynastolatkowi udało się zachować w obozie oko do szczegółów – do sprawdzania, oceniania, liczenia i zapamiętywania. Co do godziny zatrzymał w pamięci codzienną rutynę, co do grama – racje żywnościowe. Zakodował w duszy także kolor „winkli”, które nosili więźniowie.
Ponad wszelką wątpliwość Geve jako bardzo młody człowiek zaobserwował coś, co jego starszym kolegom zajęło dużo więcej czasu: najdrobniejsze szczegóły funkcjonowania systemu obozów koncentracyjnych, które są kluczowe dla pojęcia natury samej zbrodni. Wrodzona ciekawość pozwoliła mu zrozumieć, że skala zbrodni była tak ogromna, iż trudno było w nią uwierzyć, oraz że jej szczegóły któregoś dnia mogą zostać wymazane. Miał oczywiście rację: na skutek roli, jaką Auschwitz-Birkenau odegrało w sercu uprzemysłowionej, usankcjonowanej przez państwo eksterminacji, życie straciło ponad milion Żydów, zagazowanych w starannie zaprojektowanych budynkach. To było i nadal pozostaje bez precedensu i domaga się naszej uwagi, ale tam wydarzyło się o wiele więcej. Wokół mordowni działała maszyneria powszednich sadystycznych tortur i upodlenia. Naziści nie tylko zabijali ofiary, lecz także stworzyli cały system, który miał sprawić, by cierpiały. Geve najpierw udokumentował to na rysunkach, potem na piśmie.
Zauważyłem pewną spójność w świadectwach składanych przez ofiary. Fakty przedstawiane przez ocalałych w zeznaniach nie zmieniają się z upływem czasu, czego można by się spodziewać. Zaobserwowałem także, że im szybciej dokumentuje się relacje świadków, z tym większym prawdopodobieństwem oddają one delikatne niuanse w doświadczeniach jednostki bez podążania za oczekiwaniami czytelnika i za tropami, które pojawiają się później. Relacja Gevego jest tego przykładem. Pierwsze rysunki zrobił w Auschwitz w 1944 roku, następną serię, ponad osiemdziesięciu, stworzył w 1945 roku; wiele z tych szkiców znalazło się w tej książce. Potem, w 1947 roku, kiedy jego wspomnienia były nadal żywe, dodał tekst niezakłócony późniejszymi refleksjami opublikowanymi w 1958 roku pod tytułem Youth in Chains (Młodość w okowach). Bezpośredniej relacji Gevego zawdzięczamy osobiste szczegóły dotyczące charakteru innych więźniów, w tym przyjaciół, których miał i których stracił. Dowiadujemy się o dwuznaczności moralnej istniejącej w obrębie więziennej hierarchii i wszechobecnej przemocy seksualnej wśród uwięzionych; obydwa te aspekty w późniejszych zeznaniach ocalałych często bledną. Poznajemy także siłę przyjaźni i wzajemnego poświęcenia, która pomagała przeżyć. Chociaż wiadomo, że niektórzy więźniowie współpracowali, by przetrwać, zwłaszcza w obozach kobiecych, to nigdy nie słyszałem o układzie polegającym na dzieleniu się jedzeniem podobnym do tego, który stworzyli Thomas i jego trzech przyjaciół. Historia Gevego zawiera nowe i odkrywcze elementy.
Opis przybycia Gevego do Auschwitz mrozi krew w żyłach i jest należycie odmalowany. „Przez wiele kilometrów nie widziałem żadnych drzew, tylko puste pola. W oddali unosiła się mgła, niewątpliwie skrywając to, co tam się czaiło i czekało na nas”. Geve dokładnie przedstawia przyjazd na mało znaną Alte-Juden Rampe w Auschwitz – stary peron żydowski, bocznicę pośród jałowego krajobrazu, niewidoczną z kompleksu obozowego. Przewinęło się przez nią ponad sześćset tysięcy Żydów, ale w późniejszych relacjach rzadko się o niej mówi, ponieważ widok pociągów wjeżdżających bezpośrednio do otoczonego barakami Birkenau, z czekającym w gotowości ubranym w białe rękawiczki Josefem Mengelem, stał się oficjalną wersją przybycia do Auschwitz. Ale Geve wtedy tego nie wiedział. Pokazał więc jedyną znaną sobie wersję – tę, której sam doświadczył.
Siedemdziesiąt pięć lat później w opisach Gevego pobrzmiewa surowy, prawdziwy ton, możliwy tylko w przypadku bezpośredniego uczestnictwa. Z rozbrajającą szczerością opowiada o grupach ofiar, takich jak Romowie czy więźniowie polityczni. Opis marszu śmierci i pomoc udzielana najbardziej potrzebującym, idącym na poranionych i obolałych nogach, oddaje poczucie wspólnoty i wielkoduszności, widocznych nawet w najgorszych okolicznościach. A co ważniejsze, relacja Gevego umożliwia wgląd w to, na ile więźniowie naprawdę wiedzieli, co się działo wokół nich i jak to dokładnie wyglądało. Pokazuje również, że nie mogli pojąć skali tego, co rozgrywało się przed ich oczami. Na jednym z rysunków Geve szacuje łączną liczbę ofiar śmiertelnych komór gazowych na setki tysięcy. Nie chodzi o to, że nie był w tych wyliczeniach dokładny; w czasie, który spędził w obozie, nie sporządzano zestawień na żądanie więźniów. Skąd miałby wiedzieć, że liczba Żydów, Romów i innych była dużo większa?
Dziękuję Charlesowi Inglefieldowi za zachowanie znacznej części pierwotnego świadectwa. W niniejszej relacji Gevego widać teraz warstwy z osiemdziesięciu lat zmian i uzupełnień, ale główny rdzeń tekstu pozostaje wierny rękopisowi z 1947 roku, wydaniu Youth in Chains z 1958 oraz wydaniu Guns and Barbed Wire (Karabiny i drut kolczasty) z 1987 roku (zapoznałem się z obiema pozycjami). Świadectwo nie daje takiego samego materiału dowodowego jak na przykład fotografia czy lista osób do wywózki. Ale samo w sobie jest dokumentem historycznym oddającym historię człowieka. Świadectwo to przedłużenie doświadczeń autora, widzianych na przestrzeni lat z perspektywy nieustannie zmieniającego się życia. Tym, co wyróżnia Gevego, jest konsekwencja w dochowywaniu wierności oryginalnym zapiskom i opowiadanie za pomocą wrażeń wówczas udokumentowanych. Do dziś wracamy wraz z nim do czasu, kiedy po raz pierwszy przedstawił swoją historię; to właśnie sprawia, że książka jest tak wyjątkowa, tak autentyczna.
Zachęcam, by podczas lektury zwracać uwagę na rysunki Gevego. Rzadko się zdarza, by relacja przybierała formę zarówno słów, jak i tekstu. Obie formy są jego spuścizną. Prosta dziecięca stylizacja zaprzecza skomplikowanej prawdzie, którą oddaje. Wyobrażam go sobie jako piętnastolatka zabierającego się do pracy i z zapałem zapełniającego maleńkie skrawki papieru oznakowane na odwrocie swastyką, kiedy w tle wciąż toczy się wojna. Wiedział już wtedy, że jest oczami i uszami świata.
Nadal jest.
dr Stephen D. Smith
Dyrektor wykonawczy, Przewodniczący Finci-Viterbi USC Shoah Foundation
Przewodniczący Katedry UNESCO ds. Edukacji o HolokauścieWPROWADZENIE
Przyjechałem do Londynu w listopadzie 1945 roku z walizką, w której znajdował się album z moimi rysunkami, niemy świadek dwudziestu dwóch miesięcy życia i przetrwania trzech obozów koncentracyjnych. Album przeznaczony był dla mojego kochanego ojca Ericha, którego nie widziałem przez sześć długich wojennych lat.
Rok później skontaktował się ze mną młody, entuzjastycznie nastawiony dziennikarz. Zapoznał się ze mną oraz moimi pracami i uwierzył, że pokazanie ich światu jest ważne. Następnie zachęcił mnie, by rysunki przekuć w słowa, co zrobiłem. Pisanie pozwoliło mi na uzupełnienie szkiców o dodatkową warstwę faktów i scen. Słowa przywołały wspomnienia, doświadczenia, myśli, lęki, spokój i sukces, wszystkie były częścią życia w tych trudnych wojennych latach. Dały mi także możliwość opowiedzenia o wielu ludziach, z których ścieżkami przecięły się moje ścieżki. Różnorodność ludzkich kontaktów i reakcji – od załamania do nadziei, od defetyzmu do odwagi, od okrucieństwa do dobroci – w obozie było to wszystko i dotknęło każdego. Historie w głównej mierze pozwoliły dojść do głosu tym moim towarzyszom, którym nie było dane dożyć wyzwolenia. Mój świat był także ich światem. Moje słowa dadzą wieczne życie im i ich marzeniom, które tak niesprawiedliwie i tak wcześnie umarły.
Wtedy, w 1946 roku, świat nie był gotowy, by słuchać. Chociaż londyńskie wydawnictwa podzielały zainteresowanie dziennikarza moją opowieścią, brakło chęci jej wydrukowania. „Żaden Picasso z tego chłopaka – mówiono. – A ludzie chcą dzisiaj weselszych tematów”. Druk w kolorze w tamtych powojennych latach także nie mieścił się w budżecie większości europejskich domów wydawniczych.
Jednak moje wewnętrzne przeczucie, że powinienem opowiedzieć światu, co naprawdę wydarzyło się podczas drugiej wojny światowej, nie znikło. Kilka lat później, w 1958 roku, po raz pierwszy ukazało się kieszonkowe wydanie mojego wojennego świadectwa. Chęć zachowania prywatności, jak również przekonanie, że historia ta nie była wyłącznie moja, lecz także moich towarzyszy obozowych i całego naszego pokolenia, sprawiły, że przyjąłem pseudonim literacki. Thomas Geve to imię i nazwisko przybrane dla potrzeb tego świadectwa i od tamtej pory jest częścią mojej tożsamości.
W ciągu lat moje spisane i namalowane świadectwo ukazało się drukiem w wielu wersjach i językach, a także zostało pokazane przez różne środki masowego przekazu. Stałem się aktywnym świadkiem, prowadzącym wykłady dla uczniów i dorosłych w całej Europie.
Latem 2019 roku skontaktował się ze mną inny dziennikarz, Charles Inglefield. Zafascynowany moim świadectwem, był przekonany, że ponownie powinno ukazać się w poprawionej i zaktualizowanej wersji. Zainteresowanie i poświęcenie okazane przez tego młodego człowieka siedemdziesiąt lat po wojnie lało miód na moje serce.
Siedemdziesiąt pięć lat temu chciałem tylko oddać prawdę. Moją życiową misją stało się dzielenie się faktami, szczegółami i opowieściami, by zawsze o nich pamiętano i w nie wierzono. Mam zaszczyt udostępnić Ci, Drogi Czytelniku, to nowe wydanie mojego spisanego i namalowanego świadectwa. Mam wielką nadzieję, że będzie ono zawsze przypominało Ci o powołaniu człowieka, by czynił nasz świat lepszym miejscem dla każdego.
Za tym ponurym rozdziałem z naszej przeszłości stoją ludzie i to właśnie ludzie mogą stworzyć jaśniejszą przyszłość…
Thomas Geve, 2020 rokPROLOG. NIEZNANA PRZYSZŁOŚĆ, BERLIN, 1939
Był gorący, parny letni dzień. Klienci, turyści i zwiedzający zebrali się na Potsdamer Platz. W witrynach delikatesów leżały pyszności, ładnie zapakowane i opisane. Kwiaciarze zachwalali rozkwitłe róże, a ludzie podziwiali nowiuteńkie, bezszelestne tramwaje przecinające serce miasta. Berlin tętnił życiem i inwencją. Wiele miejsc budziło podziw, nowa stacja metra – triumf nowoczesnej inżynierii – oraz kolejki ustawiające się przed rządowym, eksperymentalnym studiem telewizyjnym.
Na ogromnym szklano-stalowym dworcu kolejowym podniósł się semafor. Zapaliło się zielone światło i kolejny pociąg w obłokach dymu odjechał na zachód, zabierając ze sobą jedną z ostatnich grup obawiających się więzienia mężczyzn, dla których nie było miejsca w nowych Niemczech: Żydów, wolnomyślicieli, demokratów i socjalistów. Zmierzali do Anglii. Ale Wyspy były już przepełnione. Inni także stukali do ich drzwi: Austriacy, Czesi, Włosi i Hiszpanie szukali tam schronienia. Wśród pasażerów pociągu znalazł się żydowski lekarz. Należał do nielicznych szczęściarzy, którzy weszli do wagonu.
Ładnie ubrany dziewięcioletni chłopczyk, wysoki jak na swój wiek, ze starannie zaczesanymi włosami nasmarowanymi brylantyną, stał przed witryną kwiaciarni. Znudzony czekaniem, zabijał czas, obserwując krople wody spływające po wewnętrznej części szyby sklepowej. Przez zasłonę skroplonej pary rozpoznał róże, tulipany i orchidee. Ależ były piękne.
Młoda i śliczna ciemnowłosa kobieta w eleganckim ubraniu wyłoniła się z tłumu przechodniów. Zatrzymała się przed kwiaciarnią. Płakała. Chłopiec został gwałtownie wyrwany z rozmarzenia o kwiatach pokrytych kropelkami rosy. Myślał sobie: „Dlaczego ludzie muszą się denerwować i płakać. Przecież jest taki piękny dzień”.
Tym chłopcem byłem ja, kobietą – moja matka Berta, a żydowskim lekarzem w pociągu – mój ojciec Erich.
Potsdamer Platz roił się od ludzi, ale my zostaliśmy sami. Wróciliśmy do dziadków, miejsca naszego czasowego pobytu. Dziadek Julius i babcia Hulda mieszkali przy Winterfeldstraβe 19, cichej, zaludnionej przez klasę średnią uliczce w Schönebergu, w siódmej dzielnicy Berlina.
– Będę zajęta przygotowaniami, żeby dołączyć do taty – westchnęła mama – a dziadkowie mają własne zmartwienia, więc od teraz musisz być grzecznym chłopcem, bo nie będzie miał cię kto pilnować.
Tego dnia po raz pierwszy pomyślałem o tym, co ludzie nazywają przyszłością. Biłem się z myślami i próbowałem wyobrazić sobie, co ma nadejść. To wszystko stało się tak nagle, tak niespodziewanie i zbyt szybko, bym mógł to zrozumieć.ROZDZIAŁ 1. SZCZECIN I BYTOM, 1929–1939
Urodziłem się jesienią 1929 roku w Szczecinie nad Odrą, ówcześnie należącym do Niemiec. Moja matka też się tam urodziła, a ojciec pochodził z Bytomia na Górnym Śląsku. Tata studiował medycynę i przez krótki czas walczył podczas pierwszej wojny światowej, zanim przejął praktykę po doktorze Juliuszu Goetzem w Szczecinie. Już jako internista z własnym gabinetem zakochał się w Bercie, córce doktora, i się z nią ożenił.
Kiedy byłem mały, przerażały mnie obce twarze. Jak w przypadku większości niemowlaków moją rozrywką były wrzaski. Później nocne zawodzenie syren wzywających ochotniczą straż pożarną trwożyło mnie, bo przypominało wycie potwora czyhającego w ciemnościach, który tylko czeka, by przy pierwszej sposobności mnie porwać.
Zrywanie pomidorów, Szczecin, 1933 rok.
Czas mijał i moje dzieciństwo stawało się bardziej pogodne. Ciotka Ruth, siostra mamy, zabierała mnie kajakiem na działkę za Odrą. Obcowanie z naturą i siedzenie w kajaku pośrodku dzikiego nurtu robiły na mnie wrażenie. Nawet w większym stopniu niż zrywanie najsmaczniejszych pomidorów, którymi się zajadałem. Były także przyjemne wycieczki do nadmorskich kurortów. Uwielbiałem towarzystwo zwierząt oraz roślin i przebywanie wśród przyrody. Ale moim ulubionym zajęciem było polowanie na ślimaki: łapanie i kolekcjonowanie śliskich małych żyjątek wspinających się po murach parkowych.
Szczęśliwe dzieciństwo, Szczecin, 1933 rok.
Kiedy w 1933 roku Hitler objął rządy, beztroski i swobodny czas się skończył.
Ojciec mój był lekarzem i chirurgiem w Szczecinie, ale utracił pracę z powodu ustaw rasowych i musieliśmy na powrót przeprowadzić się do Bytomia. Krewni mojej matki, w tym ciotka Ruth i moi dziadkowie, przenieśli się do Berlina. I chociaż miałem wtedy zaledwie trzy lata, czułem, że zawsze zajmują się mną inni, między innymi ciotka Irma i nasza gosposia Magda.
Przebieg granicy niemiecko-polskiej w latach trzydziestych XX wieku.
Bytom był górniczym miastem liczącym kilkaset tysięcy mieszkańców z silną polską społecznością. Polsko-niemiecka granica przecinała dzielnice, parki, a nawet podziemne korytarze kopalni. Po niektórych z bytomskich ulic jeździły zarówno niemieckie, jak i polskie tramwaje. Mieszkańcy mówili po polsku tam, gdzie były Niemcy, i po niemiecku tam, gdzie była Polska. Kiedy po spacerach wracałem na Krakauerstraβe 1, do dużej czteropiętrowej kamienicy, w której mieszkaliśmy, nigdy nie miałem pewności, przez który z tych dwóch krajów właściwie przechodziłem.
Rynek główny miasta wprawiał mnie w jeszcze większą konsternację. Dla zwykłych ludzi był to „Bulwar”. Dla pedantów – „plac Cesarza Franciszka Józefa”. Teraz jednak nowe władze Bytomia zdecydowały, że stanie się „placem Adolfa Hitlera”. I to właśnie na tym placu lojalni i rasowo czyści Niemcy przysięgali wierność swojemu nowemu bogu.
Gdyby mi nie zakazano, może i ja z radością bym do nich dołączył, bo całkiem mi się ten nowy kult podobał. Składały się nań sztandary, lśniące konie policyjne, kolorowe mundury, pochodnie i muzyka. Był także darmowy i łatwo dostępny, co znaczy, że nie musiałem męczyć taty, żeby mnie zabierał na przedstawienia kukiełkowe albo żeby mi pozwolono posiedzieć przy radioodbiorniku ciotki. Zbesztano mnie jednak za niestosowny entuzjazm dla tego nowego miejskiego zjawiska. Zamiast tego dostałem większe kieszonkowe i by uniknąć dalszego zawstydzania krewnych, polecenie, bym trzymał się antynazistowskiej linii rodzinnej, cokolwiek to mogło znaczyć dla czteroletniego chłopca.
Posłuchałem więc. Kiedy inni młodzi ludzie na placu dowiadywali się o swoim lepszym pochodzeniu i przeznaczeniu, ja miałem grać rolę słabeusza.
Szybko moje życie stało się jeszcze bardziej samotne. Rano odprowadzano mnie do pobliskiego żydowskiego przedszkola. Popołudnia spędzałem na samotnych zabawach i lekcjach gry na fortepianie pod okiem siostry taty Irmy, nauczycielki muzyki, która teraz mieszkała z nami.
Przypuszczano, że odziedziczyłem po ciotce Irmie zdolności muzyczne, ale mój buntowniczy temperament szybko wykluczył szansę, bym stał się niewolnikiem gigantycznego czarnego fortepianu marki Bechstein. Zamiast tego moje talenty ograniczyły się do podjadania aromatycznych jabłek, które służyły za rekwizyty mające pomóc mi zrozumieć podział rytmiczny nut. Zainteresowanie grą na instrumencie znikło, ale zachwyt muzyką, piosenkami i zapamiętywaniem tekstów przybrał na sile.
Radość wśród natury, Bytom, 1936 rok.
W 1936 roku, w wieku sześciu lat, zacząłem chodzić do żydowskiej szkoły w Bytomiu. Także i mój ojciec kiedyś dostawał tam trzciną, siedział za karę w piwnicy i doświadczał surowej pruskiej dyscypliny. Mścił się za to, pisząc i ryjąc na szkolnych ławkach.
Nauczyciele, którzy uczyli ojca, choć już w wieku emerytalnym, nadal tam pracowali i nadal nie było ich stać na nic poza kanapkami z białym serem, przez co stawali się pośmiewiskiem wszystkich. Pomny tradycji rodzinnych, starałem się być dobrym uczniem, ale nigdy nie wychodziłem poza to, co absolutnie konieczne.
Pierwszy dzień szkoły, Bytom, 1936 rok.
Korzystaliśmy zarówno ze starych podręczników, jak i nowych nazistowskich książek. Pamiętam, że dzień urodzin Hitlera, 20 kwietnia, był świętem. Tego dnia zgodnie z nowym prawem oświatowym gromadziliśmy się, żeby wysłuchać recytacji ku chwale ojczyzny. Bardziej przewidujący nauczyciele dawali nam jednak do zrozumienia, że to nie my będziemy częścią tej chwały.
Dowiedzieliśmy się, że nie ma równości. Naszą jedyną bronią była duma. Chcieliśmy konkurować z nowymi ruchami młodzieżowymi pojawiającymi się w całych Niemczech. Wycieczki szkolne stały się okazją do zademonstrowania naszego zdyscyplinowanego marszu, wspaniałego śpiewu i sprawności sportowej. Ale kolejno zakazywano tych demonstracji. Bardzo szybko straciliśmy nawet szansę na to, by mścić się za kamienie rzucane w nas – zza ogrodzenia na szkolny dziedziniec – przez „aryjskich” chłopców. Byłoby to uznane za przestępstwo. Staliśmy się pogardzanymi „żydkami”. Jedynym bezpiecznym dla nas placem zabaw był park przy żydowskim cmentarzu, przy ulicy Piekarskiej. Cieszyliśmy się, że mamy takie miejsce.
Za namową ojca wstąpiłem do syjonistycznego klubu sportowego Bar Kochba¹. Treningi odbywały się wyłącznie w pomieszczeniach, ale pewność siebie, którą im zawdzięczaliśmy, nie była tak ograniczona. Tam poznawaliśmy zasady siły i heroizmu. Nowo nabyta odwaga towarzyszyła nam wszędzie.
Pewnego wieczoru, idąc wraz z przyjacielem do klubu, mijaliśmy zasypany śniegiem plac synagogalny. Powitał nas grad śnieżnych kul. W ślad za nimi poleciały obelgi. Za kolumnami arkad synagogi zauważyliśmy czarne mundurowe kurtki Hitlerjugend² noszone przez chłopców mniej więcej w naszym wieku.
Duma momentalnie wzięła górę nad nakazem bycia potulnymi sługami i ruszyliśmy w pogoń. Nasi zdezorientowani przeciwnicy nie spodziewali się gwałtownej furii, która nas opanowała. Złapałem jednego z nich, rzuciłem w śnieg i uderzyłem parę razy. Kiedy zaczął krzyczeć, musiałem zwiewać. Nigdzie nie widziałem jego kolegów, a ciemność osłoniła naszą małą przygodę tajemnicą. To była moja pierwsza i ostatnia szansa, by otwarcie się odegrać.
Wkrótce stałem się bardziej ciekawy świata, w którym żyję. Jak przystało na chłopaków, wymykaliśmy się do niedalekich kopalni, fabryk i obiektów kolejowych. Nasze młode umysły łaknęły wiedzy.
Oślepiające piece płonące białym ogniem, nieustannie obracające się koła szybów, ogromne hałdy, wózki wypełnione rudą sunące po zwisających nad głowami linach – wszystko tętniło życiem. Fascynowały mnie zwłaszcza pociągi. Zgrzytające przemysłowe tory kolejowe i wielkie czarne lokomotywy, które przybywały z daleka i dawały upust swojemu zmęczeniu, wydmuchując obłoki śmierdzącej pary. To wszystko aż czekało na zbadanie przez nasze młode umysły, inspirując nas pragnieniem zrozumienia życia. Świat miał się nam dopiero ukazać.
Mimo narzuconych nam ograniczeń tak wiele było jeszcze do odkrycia.
Kiedy my, ciekawi rewelacji, włóczyliśmy się po mieście, bytomską Hitlerjugend musztrowano, uczono maszerować i śpiewać hymny pochwalne ku czci Führera. Nie wszyscy z członków organizacji mieli wymaganą dla takiego treningu siłę psychiczną. Część z nich, widząc własną, odgórnie narzuconą przez autorytarne zasady przyszłość, popadła w przygnębienie. Inni, obdarzeni mniej delikatną psychiką, martwili się płaskostopiem, nagniotkami i pęcherzami, bo to właśnie one stanowiły rzeczywiste przeszkody na drodze ku przynależności do „rasy panów”.
Kilka razy w roku bytomskie ulice ożywały dzięki procesjom. W święto Wniebowstąpienia i na Wielkanoc duchowni katoliccy – mistrzowie pompy i celebry – okadzali pięknie udekorowane feretrony, a główną atrakcję, biskupa, prowadzili pod haftowanym baldachimem. A w Święto Majowe, hitlerowski odpowiednik Święta Pracy, w Bytomiu organizowano jarmarki oraz stawiano estrady, a świąteczne stroje ludowe podkreślały sukcesy w przemyśle i rolnictwie.
W kontraście do radosnych dźwięków i jasnych kolorów uroczystych scen ulicznych coraz częściej dawał się słyszeć tupot czarnych wysokich wojskowych butów maszerujących w takt poważnej wojennej muzyki. Brunatne koszule³ wymyśliły nowy typ procesji: nocną paradę z pochodniami. Część owych parad kończyła się biciem przeciwników politycznych, Żydów i innych mniejszości.
Ograniczono mi wolność. Nakazano zostać w domu. Tam spoza zaciągniętych zasłon obserwowałem te „przedstawienia”, a mama wyjaśniła mi, że „nie przysłużą się nam” i że mam „unikać ulic i skupić się na zabawach w czterech ścianach”.
Pozbawiony swobody ruchu, zaprzyjaźniłem się z kolegami ze szkoły, zapraszając co ciekawszych do domu na zabawę miniaturową kolejką marki Meccano. Dość szybko rodzina sprzeciwiła się mojemu doborowi kompanów.
Zabawa kolejką.
– Czy musisz przyprowadzać tych źle wychowanych, niechlujnych chłopaków do domu? – upominano mnie. – Czy nasi porządni znajomi – lekarze, prawnicy, przedsiębiorcy – nie mają dzieci, z którymi mógłbyś się bawić?
Ale za nic miałem ich wychowanie czy wpływy. Mój pomysł na dobrą zabawę wymagał pomysłowości, energii, wzajemnego szacunku i swobody. Tym samym towarzysze zabaw wybrani spośród dobrych rodzin nigdy nie stali się moimi dobrymi przyjaciółmi. Ich znajomość „ulicy” była słaba, charakter zależny od nastroju rodziców i na wszystko musieli mieć zgodę swojej niani.
Co roku w naszej synagodze obchodzono święto Radość Tory⁴. Przy akompaniamencie organów dzieci (odziane w najlepsze świąteczne ubrania i machające kolorowymi chorągiewkami) powoli szły za zwojem Tory obnoszonym po świątyni. W nagrodę dawano nam, tradycyjnie wówczas wręczane, słodycze i czekoladki.
Następnie porównywaliśmy zdobycze. Ja miałem wypchane kieszenie, ale widziałem rozczarowanie na twarzach innych dzieci. Było mi przykro, bo powinniśmy wszyscy zostać równo obdarowani.
Później pytałem o to ojca, a jego mętna odpowiedź nieprzyjemnie wpłynęła na mój młody umysł, co zepsuło mi całą radość. O ile większość ludzi szczodrze obdzielała wszystkie dzieci, o tyle niektórzy wyróżniali jedno, żeby zabrało ze sobą do domu ich „wizytówkę” – słodycze – jeśli jego rodzina miała wpływy lub wyższy status społeczny. Wyglądało na to, że ojciec dobrze wiedział, kto dawał czekoladowe batoniki czy lizaki. Jeśli więc pochodziło się z biednej rodziny, to uświadamiały to człowiekowi nawet uroczystości synagogalne.
Pewnego ranka ulica przed moim oknem rozbrzmiewała dźwiękami rozbijanego szkła, nagłymi krokami i podekscytowanymi głosami. To mnie zbudziło. Świadomy faktu, że czas ubierać się do szkoły, wstałem i pociągnąłem za sznurek żaluzji. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że dopiero świtało. Spojrzałem na przeciwległy chodnik.
Przed sklepem obuwniczym stał zaparkowany czarny daimler, jeden z samochodów tak bardzo lubianych przez chłopców. Na ulicy walały się wypolerowane czarne, brązowe i białe buty, sandały, kobiece pantofle i odłamki szkła. Grupa brunatnych koszul ładowała łupy do auta. Ewidentnie był to napad rabunkowy.
Czując się jak utalentowany detektyw, pobiegłem do pokoju rodziców, żeby przekazać im nowinę. Ojciec, zdecydowanie mniej zachwycony moim odkryciem, zadzwonił do sąsiadów. Panowało ogólne zamieszanie i tylko jedno było pewne: nie pójdę dzisiaj do szkoły.
Spojrzałem na ścienny kalendarz. Był 9 listopada 1938 roku⁵ – a świat dotychczas znany naszej społeczności miał się właśnie dramatycznie zmienić.
Przez cały dzień napływały kolejne doniesienia. Bytomska synagoga płonęła. Miejskie zespoły strażackie odmówiły pomocy pod pretekstem „pilnowania przyległych budynków”. Do ognisk palących się na ulicach wrzucano stosy książek. W całym mieście grabiono żydowskie sklepy. A setki bytomskich Żydów aresztowano.
Przerażenie i lęk wypełniły naszą kamienicę. Zebraliśmy się wszyscy w jednym pokoju, kompletnie ubrani i gotowi na wszelką okoliczność, pełni obaw przed pukaniem do drzwi wejściowych. W końcu w nie załomotano. Otworzyliśmy i stanęliśmy twarzą w twarz z człowiekiem w brunatnej koszuli. Miał surowy wyraz twarzy, a jego świdrujące oczy były zwężone, twarde i zimne. Palcem złowrogo wodził po długiej, spisanej na maszynie gestapowskiej liście. Wreszcie wywarczał nazwisko starszego Żyda, byłego lokatora, który już się wyprowadził. Na szczęście nie był zainteresowany w zamian nikim z nas.
Później dowiedzieliśmy się, że zupełnie spłonęła synagoga, a naszą szkołę zamknięto.
Ci rodzice, których było stać, wysłali dzieci na wieś do tymczasowej bezpiecznej przystani. Mnie na miesiąc umieszczono w domu dla żydowskich dzieci w Obornikach Śląskich, niedaleko Wrocławia, dwieście dwadzieścia kilometrów na północny zachód od Bytomia. Tam wśród ogrodów i drzew mogliśmy odkrywać naturę. Było mi cudownie i czułem się jak w raju.
Większość bytomskich Żydów – ci, którzy mogli – wyemigrowała⁶. Mój ojciec, weteran pierwszej wojny światowej i dobrze znany syjonista, planował wywieźć nas do Anglii. Stamtąd moglibyśmy pojechać do Palestyny, ziemi Izraela. Ale załatwianie spraw posuwało się bardzo wolno mimo naszej rosnącej desperacji. Co do mnie, to podjęto decyzję, bym na początku 1939 roku przeprowadził się do Berlina i zamieszkał z dziadkami.
Świat nie sprzyjał uchodźcom. Ludzie dużo mówili o Birobidżanie⁷ jako potencjalnym schronieniu dla europejskich Żydów przed prześladowaniami, ale niewielu brało to na poważnie. Polskich Żydów z Niemiec siłą deportowano do Polski. Polacy byli równie chętni jak Niemcy, żeby ich przyjąć. „Nam to się nie przytrafi – zgadzali się między sobą niemieccy Żydzi. – Jesteśmy Niemcami”.
Plotki, nieunikniony skutek cenzury w reżimie totalitarnym, pączkowały i krążyły jak jakaś stronnicza, konspiracyjna gazeta. Znaliśmy „Aryjczyka”⁸, który był członkiem nazistowskiej Organizacji Todta⁹. Bezrobocie zmusiło go do przystąpienia do tej słabo płacącej organizacji; pracował przy budowie lokalnych dróg i kanałów.
Ponieważ uważał się za dobrze poinformowanego, namawiał nas, żebyśmy jak najszybciej wyjechali z Niemiec. Jego prognozy na przyszłość – na naszą przyszłość – wydawały się ponure, być może wypowiadane nawet z pewną dozą złośliwości.
Latem 1939 roku moja rodzina wyjechała z Bytomia na dobre. Ojciec udał się do Anglii, mama i ja do mieszkania moich dziadków w Berlinie. W niedługim czasie mieliśmy do niego dołączyć. Próbowałem sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało nasze wspólne życie w Anglii. Ale historia miała własny plan.ROZDZIAŁ 2. BERLIN, 1939–1941
Mama była zajęta przygotowaniami do emigracji, więc znowu opiekowała się mną jej siostra Ruth, nauczycielka plastyki i angielskiego. Ciocia Ruth to był prawdziwy przyjaciel: zabawna, interesująca, zawsze pełna świetnych pomysłów i charakteryzująca się postępowym myśleniem. Uczniowie ją uwielbiali.
Ciocia Ruth zabierała mnie ze sobą do szkoły żydowskiej przy Rykestraβe w północnej części Berlina, gdzie uczyła. Moimi szkolnymi kolegami były prawdziwe miejskie dzieciaki, zarozumiałe i obeznane z lokalnym slangiem. Początkowo patrzyły na mnie z góry jak na wieśniaka, ale szybko polubiły moją praktyczną naturę, stałem się nawet pełnoprawnym berlińczykiem. A wtedy w miejsce mojego początkowego przerażenia stołecznym życiem pojawiło się zrozumienie jego specyfiki.
W czasie przeprowadzki do Berlina, 1939 rok.
Miejski dzień zaczynał się od piekarza, mleczarza i gazeciarza, którzy robili obchód. Później pojawiali się sprzedawcy szczotek, zapałek, pasty do butów, kwiatów, handlarze starymi szmatami i kataryniarze. Pracowali na ulicach gęsto upakowanych kamienicami, przytulonymi do siebie dla wielkomiejskiego ciepła. Za nimi, na podwórkach, tłoczyły się mniejsze budynki. Ich brudne ceglane ściany odbijały odgłosy codziennego życia: grające na cały regulator radia, trzepanie zakurzonych dywanów, płaczące dzieci, skrzypiące schody, ćwierkające kanarki i kłócące się pary.
Przez jakiś czas fakt, że Hitler rósł w siłę, a narodowy socjalizm poszerzał swój zasięg, nie miał znaczenia, berlińskie życie toczyło się według własnego rytmu i reguł. Nie należało się spodziewać, by lokator z robotniczej kamienicy zagłębiał się w kwestie rasy. Nie interesowało go, czy pluskwy atakujące jego dom w poszukiwaniu nowych żerowisk piły wcześniej krew aryjską, czy tę rzekomo gorszych istot ludzkich, jakimi byli Żydzi.
Kiedy w 1939 roku zaczęła się wojna, zamknięto granice, a mama i ja nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko zostać w Berlinie. Niemcy były dobrze przygotowane.
Prowojenna propaganda nie poległa w 1918 roku. Wprost przeciwnie, nastanie pokoju nadało jej nowy impet. Reglamentacja towarów zaczęła się w 1938 roku, więc po wybuchu wojny po prostu brakowało kilku kolejnych produktów. Trudniej było dostać artykuły spożywcze, zwłaszcza mięso i warzywa. Pozorowane alarmy bombowe i próbne przerwy w dostawie prądu stały się tak uciążliwe, że to, co realne, ale czego spodziewano się rzadziej, witano z pewną ulgą.
Ale matka Krause, archetypiczna berlińska gospodyni domowa, wcale nie była tak pewna.
– To zły wiatr, który nikomu nie wróży nic dobrego – wzdychała. – Przeczucie mi to mówi.
Sporadyczne wycie syreny przeciwlotniczej sprowadzało ją do wilgotnego schronu, zaimprowizowanego w piwnicy. Siedziała tam z siedemdziesiątką dziwnych sąsiadów z ich kocami, suchym prowiantem, ciężkimi walizami, psami i kanarkami.
Matka Krauze od lat znała moich dziadków i nie chciała ich obrazić.
Rok 1939, dzieci ze szkoły przy Rykestraβe, do której chodziłem tylko przez kilka miesięcy w tamtym roku.
– Moje przeczucie – mruczała – nie lubi Żydów, ale ci nie wydają się tacy źli.
Do jedzenia mieliśmy przede wszystkim erzace – namiastki. Większym berlińskim domom towarowym, takim jak KaDeWe, zaniepokojonym brakiem dostaw, radzono, by przyciągały klientów atrakcyjnymi wystawami, wykorzystując do tego wszelkie dobra i pomysły z podbitej Europy.
Duże witryny sklepowe wypełniły się rekonstrukcjami scen z nazistowskich filmów, w tym z Żyda Süssa, wynaturzonej, brutalnie antysemickiej opowieści o bogatym dworzaninie, Wujaszka Krügera, antybrytyjskiej relacji z wojny burskiej, czy filmu biograficznego o Robercie Kochu gloryfikującego niemiecką medycynę.
Inaczej było w przypadku ludności żydowskiej. Wydano jej specjalne kartki żywnościowe zadrukowane małymi literami J. Kartki te uniemożliwiały kupowanie warzyw, mięsa, mleka i czekolady czy innych świątecznych smakołyków, które wcześniej były dozwolone. Znaczyło to także, że nie możemy kupować odzieży. Pozwolono nam robić zakupy tylko w „zatwierdzonych sklepach” wyłącznie podczas wyznaczonych „godzin dla nie-Aryjczyków” między szesnastą a siedemnastą. Nowe ustawy antyżydowskie pojawiały się co dwa tygodnie, w tym także ta zakazująca Żydom zajmowania miejsc w tramwajach. Jeśli ktoś był bogaty, to problem zaopatrzenia łagodził czarny rynek. Jeśli ktoś był bogaty i zarazem miał germański wygląd, mógł liczyć na przyzwoity posiłek w luksusowych restauracjach. My, nie przynależąc do żadnej z tych grup, mogliśmy liczyć tylko na pomoc lepiej uposażonych przyjaciół.
W 1940 roku skończyłem jedenaście lat i przyszedł czas na szkołę średnią. Byliśmy teraz biedną rodziną, której nie stać było na czesne, musiałem więc zdać się na stypendia. Wybrano dla mnie koedukacyjną szkołę na Groβe Hamburgerstraβe.
Szkoła borykała się z własnymi problemami. Najpierw przeniesiono ją na Kaiserstraβe, potem na Lindenstraβe. Władz nie obchodziło miejsce nauki Żydów, a jeszcze mniej ich uczucia. Nawet synagoga przy Lindenstraβe była teraz magazynem zbożowym, po którym grasowały wygłodzone szczury.
Mój szkolny kolega, pół-Żyd, miał siostrę w pobliskiej szkole aryjskiej. W wyniku jakiejś absurdalnej decyzji sądowej jego uznano za Żyda, a siostrę za chrześcijankę. Kiedy spotykali się na ulicy, musieli udawać, że się nie widzą, na wypadek gdyby ktoś ich zobaczył.
Moi przyjaciele i ja mieliśmy różne zainteresowania.
Zbieraliśmy figurki, sprzedawane, by finansować działania wojenne. Wśród nich znajdowały się wyrzeźbione w drewnie lalki i repliki samolotów, karabinów oraz pocisków przypinane do klap odzieży. Były to całkiem atrakcyjne zabawki. Co drugi miesiąc pojawiały się nowe modele do wyboru. Aby je dostać, wraz z przyjaciółmi szliśmy w ślady uliczników z północnego Berlina. Jeśli ktoś nadal nosił je wpięte w klapy po tygodniu od daty ustalonego odbioru, grzecznie był proszony o oddanie ich nam. Stało się to tak popularnym sportem, że aż sami przechodnie myśleli, iż to nowy sposób ponownego wykorzystania.
Zbieraliśmy także bardzo kolorowe gazetki dla dzieci. O dziwo, były wolne od propagandy faszystowskiej i rozdawane w dużych sklepach ze słodyczami. Zdobywaliśmy je, robiąc dobre wrażenie na sprzedawczyni albo w ostateczności kupując pudełko szpilek.
Jednak moją najdziwniejszą przyjemnością było robienie list. Fascynowały mnie zbombardowane budynki. Widać było ich prywatne wnętrza, a każdy dom miał jakiś charakterystyczny szczegół. Z pasją notowałem w zeszycie miejsce, datę i zakres zniszczenia.
Kiedy mama się o tym dowiedziała, jej surowa reprymenda zrobiła na mnie wrażenie.
– A co, jeśli cię złapią? Jak udowodnisz, że nie szpiegujesz dla aliantów?
Na tle ekscytującej wojny szkoła wydawała się nudna i bezsensowna. W związku z tym zacząłem przemierzać berlińskie ulice. Szkoła była oddalona o godzinę jazdy, więc bez trudu tłumaczyłem domownikom moją nieobecność korkami spowodowanymi przez naloty lub dodatkowymi lekcjami. Poza tym rodzina dawała mi dużą swobodę, nie zadawano więc wielu pytań. Byłem teraz chłopakiem z ulicy i nawet zaciemniony Berlin znałem jak własną kieszeń.
Nie-Aryjczyków obowiązywał zakaz korzystania z książek, kin i przedstawień, nie miało więc sensu proszenie o kieszonkowe na takie atrakcje. Zamiast tego odwiedzałem wystawy łupów wojennych – co dla zainteresowanego techniką młodzieńca takiego jak ja było koniecznością. Analizowałem samoloty, poddawałem inspekcji fotele pilotów i śmigła i ignorowałem tabliczki z napisem, że nie-Aryjczykom wstęp wzbroniony.
Latem 1940 roku nie brakowało mi też podnoszących morale jarmarków, podczas których można było strzelać kukle Churchilla w głowę czy podziwiać mechaniczne kukiełki, lalki i żołnierzyki tańczące do piosenki Lili Marleen lub Wir fahren gegen Engelland (Podbijemy Anglię). Niezauważony chadzałem Friedrichstraβe, gdzie za pięć marek można było cieszyć oczy naturalnej wielkości pulchnymi „lalkami” ubranymi w futra i najmodniejsze stroje z Paryża.
Możliwość wypuszczania się w głąb miasta zawdzięczałem biletom miesięcznym na metro, które zapewniała szkoła, i przebraniu w nieozdobiony żadnymi emblematami mundur Hitlerjugend. Noszenie tego munduru przez Żyda wiązało się oczywiście z niebezpieczeństwem, ale nie miałem wyboru. Szybko wyrastałem z ubrań, a nie było pieniędzy na zakup nowych, więc jedyne sztuki odzieży, które miałem, dostawałem od nieżydowskiego przyjaciela.
Pewnego razu wyszedłem ze stacji metra Unter den Linden i wpadłem prosto w wielką paradę. Gdybym się wycofał, wzbudziłoby to podejrzenia, udawałem więc entuzjastycznego zwolennika. Zerkając przez szeregi ciasno ustawionych gwardzistów, miałem dobry widok.
W szerokiej alei, przy akompaniamencie hałaśliwej radości tłumu, tocząc się powoli, ukazały się czarne daimlery z otwartym dachem. Auto na przedzie przejechało niecałe dziesięć metrów ode mnie. Setki rąk jak na zawołanie wystrzeliły w górę w nazistowskim pozdrowieniu.
Wyrazy uwielbienia przeznaczone były dla ciemnowłosego, sztywnego mężczyzny z dziwacznym wąsem, który beznamiętnie gapił się przed siebie. Dla Adolfa Hitlera. Za nim podążali Göring i inni wysocy rangą członkowie niemieckiego naczelnego dowództwa, wyglądało na to, że burza oklasków nie robiła na żadnym z nich wrażenia.
Tradycyjnie niemieccy wojskowi skupiali się na obszarze między dzielnicą Tiergarten, Potsdamer Platz a budynkiem Shell-Haus. Dzięki mojemu koledze miałem zaskakujący dostęp do tego nazistowskiego labiryntu, bo jego matka była kochanką wysokiego rangą oficera. Uważano mnie za dobrze urodzonego i wychowanego, więc jako jedyny z klasy zostałem uhonorowany zaproszeniem do odwiedzin.
Świat, do którego wchodziłem, był niebezpieczny, ale fascynował mnie. Między licznymi willami stały starannie zaparkowane szarozielone samochody. W budynkach nieustannie stukały dalekopisy, grzechotały maszyny do pisania, a Prusacy trzaskali obcasami. Przenośne radioodbiorniki mamrotały komunikaty wojenne, a ja – „żydowski chłopaczek” – przechadzałem się wśród nich swobodnie i bez przeszkód.
Tam po raz pierwszy porządnie przyjrzałem się armii Hitlera, niezaprzeczalnie onieśmielającej i imponującej. Ulice przemierzali policjanci w wojskowych butach i z metalowymi, wypolerowanymi napierśnikami na wzór rzymski. Nie zwracali uwagi na takie dzieciaki jak ja. Nie zwracał na nie uwagi także pułkownik, który przyglądał się, jak gramy w szachy w jego ogrodzie.ROZDZIAŁ 3. BERLIN, 1941–1942
Pod koniec 1941 roku nazistowski rząd dał pokaz ogromnej siły. We wrześniu Żydom nakazano noszenie sześcioramiennej żółtej gwiazdy Dawida.
Gwiazdę należało przyszyć na wysokości lewej piersi na każdej sztuce garderoby. Musiała być widoczna, gdy Żydzi stykali się z nie-Żydami. Dobrze urodzone damy zapewniały nas nad filiżankami namiastki kawy, że „honor Niemiec nigdy nie pozwoli na taki skandal. Jesteśmy cywilizowanym narodem i nie możemy cofać się do średniowiecza. Ludzie będą protestować na ulicach!”. Ale niestety przepowiednia się nie spełniła.
W Berlinie mieszkałem w latach 1939–1943.
Kiedy pojawiły się pierwsze gwiazdy Dawida, część ludzi wyśmiała pomysł, a część szydziła z osób noszących gwiazdę. Nastał okres obojętności, który ustąpił miejsca irytacji z tego powodu, że ta żółta naszywka nieustannie przypominała o wstydzie. Nie nosiliśmy jej, jeśli tylko istniała szansa na pozostanie nierozpoznanym przez jakiegoś donosiciela¹⁰. W świetle fioletowych neonowych lamp rozjaśniających berlińskie ulice żółte gwiazdy sprawiały wrażenie niebieskich. Jeszcze lepsze dla ich ukrycia były zaciemnione boczne uliczki, a ostatecznie można było zasłaniać się gazetą lub saszetką wciśniętą pod lewe ramię na wysokości serca. Zatwierdzono także godzinę policyjną dla Żydów, ale jej egzekwowanie okazało się właściwie niemożliwe. Na ogół mimo ryzyka ignorowaliśmy ją.
W krótkim czasie do gwiazdy Dawida dołączyły inne naszywki. Litera P jako oznakowanie Polaków, a OST – Ukraińców. Obowiązujące od dziesięciu lat znaki zakazujące wstępu Żydom trzeba było zdjąć i zaktualizować. Wróciły poprawione. We wszystkich miejscach publicznych, od samotnie stojącej ławki po przestronny park, od budki telefonicznej po kino, widniały teraz zakazy wstępu dla nie-Aryjczyków. Niektóre placówki, starając się dopasować do nazistowskich zasad, zawieszały bardziej dosadne tabliczki: „Psom, Polakom, Rosjanom i Żydom wstęp surowo wzbroniony”.
W 1942 roku zamknięto żydowskie szkoły. I tak każdego dnia coraz mniej uczniów do nich chodziło. Niekoniecznie wagarowali, równie dobrze mogli zostać aresztowani lub musieli się ukrywać. Nakaz zamknięcia szkół przywitałem z ulgą. Teraz już nie musiałem się bać, że w drodze do domu spuszczą mi manto za bycie „żydkiem”. Poza tym nie miałem przekonania do podręczników; wierzyłem w technikę i to, co widziałem wokół. Mogłem swobodnie eksplorować Berlin, co otworzyło mi oczy i duszę na cuda techniki oraz na wynalazki przemysłowe.
Żydowska młodzież miała cztery możliwości: sprawować opiekę pielęgniarską w szpitalu, gotować w jadłodajniach, porządkować akta w urzędach gminy oraz pracować w ogrodzie na cmentarzu. Postanowiłem poświęcić rok, żeby uporządkować żydowskie groby na cmentarzu Weiβensee. Nie dostawałem żadnego wynagrodzenia, tylko przywilej posiadania specjalnej przepustki umożliwiającej podróżowanie i oddychanie świeżym powietrzem. Rozległe, ogrodzone murem miasto umarłych z marmurowymi mauzoleami i rozpadającymi się nagrobkami było spokojne. W nasz azyl wdzierał się tylko kojący szum drzew.
Zorganizowano nas w grupy robocze. Wiosną i latem pieliliśmy zarośnięte chwastami ścieżki, sadziliśmy bluszcz i dbaliśmy o kwiaty. Wraz z nadejściem jesieni grabiliśmy liście. Zimą odgarnialiśmy śnieg. Cmentarz stanowił idealne miejsce na zabawę w chowanego albo policjantów i złodziei. Przyjaźniłem się z Wolfgangiem i Wernerem. Spontaniczne chwile bieganiny po rozległym cmentarnym terenie zaliczam do najszczęśliwszych dni.
W tamtym roku zajmowałem się nie tylko pracami ogrodowymi − zostałem także wtajemniczony w różne przyjemności, takie jak jazda traktorem, gra w karty i zaczepianie koleżanek. Wypaliłem pierwszego papierosa i po raz pierwszy dziewczyna, Eva-Ruth, zakochała się we mnie.
Mama skończyła kurs krawiecki i znalazła pracę przy naprawianiu mundurów wojskowych. Czasami można było znaleźć listy zaszyte pod podszewką skrwawionych spodni żołnierzy Wehrmachtu. Mówiły o fatalnych warunkach – zlekceważone ostrzeżenie niemieckich synów – panujących na froncie wschodnim. Pisano w nich, że Leningrad i Moskwa są nie do zdobycia, a na pokrytych śniegiem, bezlitosnych rosyjskich polach czeka ich tylko śmierć.
Wyprowadziłem się z mieszkania dziadków – przenieśliśmy się z mamą na Speyererstraβe w pobliżu Bayrischer Platz, do niegdyś eleganckiej żydowskiej dzielnicy. Była to modna okolica, a czynsz za półtora pokoju wynosił tyle, że z trudem wiązaliśmy koniec z końcem. Nasi sąsiedzi, znajomi Żydzi, często zapraszali mnie do siebie, bym podziwiał ich kolekcję znaczków i obrazów – a czasami nawet na herbatę. Żaden z nich jednak nie wykazał się zrozumieniem dla naszej sytuacji finansowej i nie obchodziła ich ona.
Mniej więcej w tym czasie za pośrednictwem Czerwonego Krzyża przyszedł ostatni list od ojca z Anglii. Prosił nas, abyśmy byli dzielni. I tacy rzeczywiście musieliśmy być.
Okrutne prawa Hitlera wciskały się wszędzie w jednym tylko celu: zwycięstwa. Rozpoczęły się konfiskaty ciepłych ubrań, radioodbiorników i zwierząt nie-Aryjczyków. Już zrezygnowaliśmy z akwarium i papużek, więc uwaga Hitlera skierowana została na uwielbiane przez dziadka radio kryształkowe.
Dziadek Julius stracił wzrok wskutek nerwicy frontowej, kiedy jako oficer walczył w armii cesarskiej podczas pierwszej wojny światowej. Gdy był w wesołym nastroju, śpiewał mi sentymentalną piosenkę Ich hatt’einen Kameraden (Miałem towarzysza) o poległych kompanach. Dawniej czytywałem mu gazetę, ale teraz jego jedyną radością było słuchanie przez słuchawki piętnastoletniego odbiornika detektorowego.
Napisaliśmy błagalny list do Związku Weteranów Wojennych, by dziadek mógł go zatrzymać. Nadeszła uprzejma odpowiedź, ale nie przyniosła rezultatu. Żydom nie wolno było posiadać radia. Od zarządzeń nowej Rzeszy nie było odwołania.
Dziadek zmarł 19 marca 1942 roku w wieku siedemdziesięciu jeden lat, nie będąc w stanie zrozumieć nowego kierunku, w jakim podążała jego ojczyzna.
Prawdziwi antysemici unikali wszelkich kontaktów z Żydami. Choć przysparzali nam mnóstwo cierpień, nie znaliśmy ich osobiście. Mnie jednak zaimponowało wielu uczynnych Niemców. Ich sympatia dla nas nie wywodziła się z podziwu dla naszej żydowskości, ale z przywiązania do dawnych ideałów i wartości, tak bezwzględnie teraz hańbionych. Bo rzeczywiście trzeba było odwagi, by podążać za ideałami definitywnie wyjętymi spod prawa niemal dziesięć lat wcześniej.
Mamy i mnie nie było stać na opłacenie jakiejkolwiek pomocy, skontaktowaliśmy się więc z każdym, kto mógłby nas wesprzeć, ale nazistowskie władze ostro traktowały wszystkich ludzi, którzy ukrywali Żydów. Każdy, kto im pomagał, ściągał ogromne zagrożenie nie tylko na siebie, lecz także na całą swoją rodzinę.
Pewnego razu, ukrywając się przed kolejną falą aresztowań, odwiedziliśmy dom protestanckiego duchownego z kościoła pod wezwaniem Pawła Apostoła na Akazienstraβe w zachodnim Berlinie. Nie zwróciliśmy jednak uwagi na fakt, że jego nowy zięć stał się teraz zagorzałym nazistą. Wsparcie duchownego sprowadziło się raptem do utrzymania naszej prośby o pomoc w tajemnicy.
Zrozpaczeni, znaleźliśmy w końcu schronienie u Clary Bernhard, owdowiałej krawcowej, koleżanki mamy z pracy. Clara ulokowała nas na łóżku polowym w wąskiej kuchni w swoim mieszkaniu na Belzigerstraβe. Wiele lat wcześniej, nim los odebrał jej męża żydowskiego pochodzenia, nie przypuszczała, że któregoś dnia znowu będzie musiała potwierdzić swą lojalność.
Lewicowi przyjaciele ciotki Ruth z czasów studenckich – którzy mieli własne powody, by obawiać się aresztowania – organizowali wieczorki radiowe i mnie także czasami na nie zabierano, żebym mógł poznać świat, jakiego nigdy nie widziałem.
Sesje te były niesamowitą gratką, bo nie pozwalano nam słuchać radia. Najpierw Radio Londyn donosiło o działaniach aliantów i udanych nalotach bombowych. Potem nadchodził czas na tajemny rytuał naszych lewicowych przyjaciół, praktykowany przez prawie dekadę: nadstawianie uszu, by usłyszeć zagłuszaną transmisję programu Hier spricht Moskau (Tu mówi Moskwa). Z podekscytowaniem na twarzach słuchali długich sprawozdań o odbitych przez Rosjan pozycjach. Ich euforyczna nadzieja była zaraźliwa.
Kolejny akt nieposłuszeństwa miał miejsce w północnej, tradycyjnie komunistycznej dzielnicy Berlina, Wedding, gdzie zbombardowane budynki pokryte zostały antyfaszystowskimi hasłami. Dużą część malunków wykonała rozczarowana Hitlerem młodzież, która tylko tak mogła dać wyraz swemu rozgoryczeniu. Moi przyjaciele z północy Berlina zdążyli się już skontaktować z niektórymi z tych nowych buntowników. Hasła przez nich głoszone były uniwersalne: „Precz z nauczycielami – uczą zepsucia”.
Jednym z największych przejawów buntu była bomba podłożona na głośnej antyradzieckiej wystawie. Jednakże po tym incydencie doszło do tylu aresztowań, że według plotek była to prowokacja – podobnie jak pożar Reichstagu w 1933 roku – która miała pomóc nazistom w usprawiedliwieniu surowych represji.
Pod koniec 1942 roku deportacje berlińskich Żydów bardzo przybrały na sile. Krążące wówczas pogłoski mówiły, że przede wszystkim do Lublina. Liczba przyjaciół i sąsiadów coraz bardziej się kurczyła, a mama i ja nieustannie baliśmy się łomotu w drzwi.