Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Choćby na księżyc - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 października 2025
E-book: EPUB,
36,99 zł
Audiobook
36,99 zł
36,99
3699 pkt
punktów Virtualo

Choćby na księżyc - ebook

Czasem jedna osoba, która w ciebie uwierzy, potrafi zdziałać cuda...

Rówieśnicy z jego wsi nagrywają rapsy, obijają się i nie myślą za dużo o przyszłości. A Radek? Radek marzy tylko o jednym. By opuścić to miejsce. Chodzi głodny, nie ma butów na zimę, ale przede wszystkim brakuje mu miłości. Karmi się więc jej okruchami od każdego, kto chce mu je dać. Życzliwość ludzi kończy się jednak, gdy pod adresem Radka padają oskarżenia o kradzież.

Co tak naprawdę wydarzyło się na zapleczu miejscowego sklepu? Kto jest złodziejem? I co wspólnego z tą sprawą mają nowa dziewczyna z dużego miasta oraz romski chłopak?

„Choćby na księżyc” to wciągająca, pełna emocji opowieść o szukaniu siebie, przezwyciężaniu stereotypów i przyjaźni pełnej wyzwań.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-838-0405-7
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gdybym miał szansę wybrać miejsce, w którym mógłbym się urodzić, nie umiałbym podjąć decyzji. Bo niby skąd miałbym wiedzieć, gdzie byłoby mi najlepiej? Przecież, jak mawia mój tata: „w szczurzej norze byłem i tylko bobki szczura widziałem”, czyli nigdzie nigdy nie ruszyłem się z tej dziury. Jednego jestem jednak pewien – wybrałbym nieurodzenie się tutaj, a właśnie stąd pewnie nigdy się nie ruszę. Co, zabrzmiało smutno? Od razu zacząłeś mi współczuć? To mam prośbę na starcie, okej? Daruj sobie. Niezależnie od tego, czego się o mnie dowiesz, nie lituj się nade mną, nie płacz nad moim losem. Nie chcę tego. Parę osób już płakało. Pani Kombo, Mopsiarz, ciocia... Opowiem o nich potem. Niby miło, że się o mnie martwili, ale wiesz co? Nigdy nic mi z tych wszystkich zmartwień, udawanej czy nawet nieudawanej troski i wylanych nade mną łez nie przyszło. Jedyne, co dzięki nim dostałem, to pewność, że miałem pecha, który być może nigdy mnie nie opuści. Pecha do matki, do ojca, do miejsca urodzenia i do wszystkich osób spotykanych na mojej prowadzącej donikąd drodze. Ten pech wysysa ze mnie wszystko, co dobre, aż w końcu wyssie mnie całego i zniknę. Właściwie to chyba już znikam. Koniec z moimi marzeniami o wyjeździe stąd czy o dalszej nauce. „Nienormalny, czy co? Marzył o nauce?” Dziwisz się pewnie. Ale serio! Marzyłem o tym, by móc się uczyć. A potem straciłem nadzieję. Nie ma jej. Z całego mnie został już tylko... złodziej.ZANIM ZOSTAŁEM ZŁODZIEJEM

ROZDZIAŁ I

Wtem wchodzi Radeczek,

z mojej wiochy ziomeczek.

Krową zalatuje,

nawet tutaj czuję!

Marek. Brat Marysi. Syn pani Heli i pana Tadka. Wita mnie tak od czasu, kiedy pokochał rapsowe nawijki, czyli od pierwszego roku zajęć z naszą korepetytorką od polskiego, matematyki, angielskiego, plastyki i muzyki w jednym. Ksywka – pani Kombo. Kombo w ramach finansowanego ze środków unijnych programu od kilku lat przyjeżdża w weekendy do naszej wiejskiej świetlicy i uczy nas wszystkiego. Robi to, bo w gminie zamknęli nam szkołę. No i dlatego mieszkające tu dzieci nie tylko muszą tarabanić się autobusem do podstawówki w mieście, ale nie mają też organizowanych zwykle przy szkołach darmowych zajęć pozalekcyjnych. Zero kółek zainteresowań czy korepetycji.

I właśnie tym zajmuje się pani Kombo. Wyrównywaniem szans młodych z „grupy edukacyjnego ryzyka”, w której przez miejsce zamieszkania znaleźliśmy się z Markiem i Marysią. Pomaga nam w nauce, śpiewa z nami i rysuje oraz zachęca do rozwoju, każdemu z uczniów znajdując albo zmyślając jakiś talent. A wszystko po to, żebyśmy nie czuli się gorsi od dzieci z miasta. W Marku i jego siostrze na przykład od razu odkryła smykałkę do robienia muzy i żeby ich jakoś twórczo uruchomić, czyli poćwiczyć ich ucho i pobudzić wyobraźnię, przyniosła im do poczytania mitologię grecką i tomik rytmicznych, rymowanych wierszyków Tuwima. No i teraz mój elegancko uruchomiony przez nią kolega dla beki robi czasem rapsy o mnie. Pasuje mi jego poczucie humoru, chociaż o tym, że śmierdzę krową, dość się we wsi nasłuchałem i to nie były miłe żarty. Ale Marek i Marysia to co innego. Nigdy nie chcieli mi dopiec i na pewno dalej nie chcą. Opowiadają po prostu, jak jest. I przy tym nie kłamią. Ich muza nie kłamie. Takie mają artystyczne credo – jak ujęła to pani Kombo. Często tłumaczy nam, że „posiadanie zasad i szczere wyrażanie ich w swojej sztuce jest ogromnie ważne”. Ja tam nie wiem. Może ma rację, może nie. Ale Marek z Maryśką zawsze walą prosto z mostu i myślę, że to Kombo ich tego nauczyła.

Jak tylko zamknęliśmy się w ich pokoju, zaśpiewali mi swój najświeższy kawałek. O tym, o czym moim zdaniem rapują najlepiej. Czyli o sobie. O tym, jacy są, jacy mogliby być i jacy nie wiedzą, czy będą. Marek robił beatbox i drugi głos w refrenie, a Maryśka rymowała całą resztę.

Żeby w świecie było essa,

miałam być Vanessa,

ale proboszcz matkę zjechał,

że bóg z serca jej wyjechał.

Dała mi Maryjka! Dała mi Maryjka!

Panienka od krów, Maryja mi mów.

Dali jej Maryjka! Dali jej Maryjka!

Panienka od krów, Maryja jej mów.

Teraz pasek, potem kasa,

może nawet misja NASA.

Mama wierzy, że podbiję świat,

ale ja mam dziesięć lat!

Dała mi Maryjka! Dała mi Maryjka!

Panienka od krów, Maryja mi mów.

Dali jej Maryjka! Dali jej Maryjka!

Panienka od krów, Maryja jej mów.

Tata sobie siedzi cicho,

żeby z żonką nie mieć licho.

Ona zawsze decyduje,

ojciec tylko wykonuje.

Dała mi Maryjka! Dała mi Maryjka!

Panienka od krów, Maryja mi mów.

Dali jej Maryjka! Dali jej Maryjka!

Panienka od krów, Maryja jej mów.

Z tym swoim rapowaniem Maryjka i Marek kryją się przed mamą, panią Helą, bo ona uważa to za stratę czasu i goni „ukochane pociechy” do nauki, czytania, jedzenia albo spania. Mówi, że chce dla nich jak najlepiej. I ja jej wierzę. Marek i Marysia chyba mniej.

Poza nowym kawałkiem muzycznym załapałem się na kawałek tortu z ich wspólnych urodzin. Nie, nie są bliźniakami, bo Marek ma dwanaście lat, a Marysia dziesięć. Tak jak śpiewała w nowym utworze. Po prostu oboje urodzili się w tym samym miesiącu, więc ich mama co roku wyprawia im łączoną, rodzinną imprezkę. O rany, jaki ten ich tort był wspaniały! W życiu czegoś takiego w gębie nie miałem. Marysia zdradziła mi, że pani Hela odkroiła mi byczy kawał na samym początku przyjęcia i natychmiast zabrała go ze stołu, by żaden z gości się do niego nie dobrał. Tort był naprawdę przepyszny, ale kiedy dowiedziałem się, że ta wielka porcja została odłożona specjalnie dla mnie, zaczął smakować mi jeszcze bardziej. Aż sobie przyfantazjowałem, jak to w najbliższe urodziny i ja taki tort dostaję, ale szybko oprzytomniałem. Szanse na spełnienie tego marzenia są raczej marne, skoro jeszcze nigdy nikt mi żadnego tortu nie przygotował ani nie kupił, a żyję już trochę na tym świecie. Jestem pół roku starszy od Marka, ale ta ogromna różnica wieku nie przeszkadza naszej znajomości. Spoko się z nim dogaduję. Lubię go i jego młodszą siostrę też. W zasadzie to sam mógłbym taką mieć. Oni zawsze trzymają się razem. Poza bratersko-siostrzaną miłością (chyba nie tak częstą – z tego, co wyczytałem w niejednej podsuniętej mi przez Kombo książce opowiadającej o skomplikowanych relacjach rodzinnych) łączy ich na pewno wspólna pasja. Fajnie u nich czasem pobyć. Posłuchać ich coraz lepszych rapsów albo razem pooglądać teledyski czy jakieś programy telewizyjne. Najbardziej lubię te, w których ktoś, komu długo nic się nie układało, nagle dostaje szansę i spełnia marzenia.

Dobra, wiem – to słabe.

Tak, to też wiem – ruszają mnie takie łzawe tematy, bo są o tym, czego chciałbym dla siebie. No i? Już się ze mnie pośmialiśmy?

Nie przestanę oglądać takich programów tylko dlatego, że kogoś to bawi. Bo czy to nie jest spoko, że telewizja znajduje ludzi w potrzebie i im pomaga? Może faktycznie robi to głównie po to, by wzruszyć widzów takich jak ja. Ale przecież przy okazji chyba naprawdę coś od niej dostają osoby, którym się nie powiodło. Wyremontowany dom, nowy wózek inwalidzki albo podróż marzeń, na którą bez czyjejś kaski nigdy nie mogliby sobie pozwolić. Ech, gdyby tak kiedyś wymyślili program, w którym pomagaliby ludziom w moim wieku, załatwiając im wyjazdy z rodzinnego domu do szkół z internatem na przykład na Księżycu... Gdyby tak pojawili się kiedyś pod moim rozpadającym się domem i powiedzieli, że zostałem wybrany... Że już dziś mogę odlecieć, by żyć i się uczyć na odległej od tego miejsca planecie, a oni za wszystko mi zapłacą. Gdyby tak...

– Chcesz koktajl? Zrobiłam Mareczkowi i Marysi – zaproponowała pani Hela, wybijając mnie z przyjemnych fantazji.

Zawsze wjeżdża w takich momentach, ale na wyrywanie mnie z nich koktajlem w życiu nie będę się obrażał.

– No pewnie, pani Helu. Tylko uprzedzam, że po wypiciu wsadzę głowę do kubka, żeby go wylizać, i że może mi głowa w tym kubku utknąć. Wtedy bardzo proszę poświęcić kubek zamiast urywania mi głowy. Oddam pani za niego, nawet jeśli będę musiał robić u Kuconia w polu albo przerzucać mu gnój lub dla kasy ożenić się z jego nadętą córką – pajacowałem, bo pani Hela lubiła moje głupie żarty. Ona rozrechotała się w najlepsze, a Marek z Marysią przykryli głowy kocem, bo przerósł ich poziom żenady. Wiedziałem jednak, co robię... Wątpliwym poczuciem humoru zapracowywałem na dobro ich mamy!

Zaledwie chwilę potem zadowolony z siebie siorbałem słodki, mleczno-truskawkowy napój. Oczywiście najlepszy na świecie. Fajnie mi tak u Marka i Marysi dobrze zjeść, zimą się ogrzać, a latem poskakać na trampolinie. Uwielbiam ich dom. Chciałbym taki mieć. I taką mamę, i takiego tatę. I buty. Najlepiej cztery pary, po jednej na każdą porę roku, ale obleciałyby dwie. Chciałbym też mieć taki jak u nich regał z książkami i trochę książek na własność. Czytałem te wypożyczone z biblioteki wiejskiej przy świetlicy, ale któregoś zimowego dnia mojemu tacie zabrakło drewna na opał. Znaczy nie że całkiem, bo mógłby wyjść z domu i narąbać. Po prostu nie miał go przy piecu, a nieprzyjemnie podczas mrozów wyłazić na zewnątrz. Wziął wtedy wypożyczone przeze mnie trzy książki i – mimo mojego błagania, żeby tego nie robił – po prostu je zjarał. Wyniosłem z tego porcję wiedzy. Że papier to marny opał. Wystarczyło go na jakieś cztery minuty ogrzewania. Tata wysłał mnie więc po drewno. Wróciłem z całym kubłem pachnących żywicą szczap i przymarzniętymi do policzków łzami. Ojciec niezbyt dobrze na nie zareagował. Zresztą jak zawsze, kiedy płakałem. Wyżywał się na mnie za bycie mięczakiem. Teraz znajduje inne powody. Nie dlatego, że moje łzy przestały go wkurzać. Po prostu przestałem przy nim płakać.

Po tym wydarzeniu oczywiście nie miałem jak oddać książek do naszej marnie wyposażonej biblioteki przy świetlicy. Skończyło się na tym, że ulizana na żel świetliczanka zabroniła mi wypożyczania kolejnych. Chociaż nie przyznałem się pani Kombo, w jakich okolicznościach zniknęły lektury, ona i tak wstawiła się za mną. Próbowała urobić świetliczankę. Ta niestety była nieprzejednana.

– Nie. Nic mu więcej nie wypożyczę i kropka – zawyrokowała stanowczo. – Może sobie tu przychodzić i przy mnie czytać najwyżej. Najwyżej czytać! I tylko przy mnie – dodała łaskawie, przejechała dłonią po błyszczącej tafli na głowie i siorbnęła łyk herbaty ze swojego wielkiego kubola w groszki.

Przychodziłem więc czasem do biblioteki, ale częściej dostawałem książki od pani Kombo. Niektóre mi pożyczała, a inne dawała na zawsze. Chowałem je wtedy w szafce za ubraniami, żeby żadna z nich nie posłużyła tacie za rozpałkę. Chyba właśnie tymi książkami, które miały mi dodawać otuchy i czasem faktycznie dodawały, kupiła moje zaufanie. Byłem wtedy w piątej klasie i pierwszy raz zachciało mi się... czegoś. Gdyby ktoś spytał mnie „czego”, nie umiałbym odpowiedzieć. Dalej nie umiem. Ale to działa chyba tak, że jak długo nic ci się nie chce i nagle zaczyna ci się chcieć, to jakby na zawsze zachmurzonym niebie nagle pojawiło się słońce. Dobra, wiem, że to może brzmi ckliwie, albo nawet kiczowato, ale pani Kombo to słońce nam przyniosła. I maluchom z pierwszej klasy, i ósmoklasistom. Bo docenia nas wszystkich i potrafi motywować właśnie do tego, by czegoś się nam chciało. Mam jednak wrażenie, że mnie polubiła najbardziej. Kiedy na przykład nie mogłem pojawić się na jej zajęciach, bo dostałem za mocno od ojca albo miałem robotę, wylewała łzy nad moim, według niej, „zaprzepaszczanym ogromnym potencjałem humanistycznym i nad zabijaną podłymi warunkami życia wyjątkową wrażliwością”. Bardzo chciałem wierzyć, że naprawdę to wszystko we mnie widzi. Że nie ściemnia. I tak, pełen podkręconego przez Kombo zapału, kiedy tylko się dało, chodziłem i ciągle chodzę w soboty na jej zajęcia w świetlicy i pilnie się od niej wszystkiego uczę. Na pewno pilniej niż w szkole, do której głównie z „rodzinnych” powodów uczęszczam w kratkę. „Koniecznie, bezwzględnie musisz to przeczytać!” – mówi, za każdym razem podając nowe powody, dla których to właśnie ja powinienem sięgnąć po jakąś książkę. A to że niby wspaniała chłopacka przygoda, a to żywy język czy piękne opisy egzotycznej, nieznanej mi przyrody lub na przykład autor, którego wrażliwość może odpowiadać mojej wrażliwości... Nie jestem jednak idiotą. Wiem, że to wszystko, co Kombo gada, jest mocno naciągane, bo klucz, którym się posługuje przy wyborze lektur „idealnych” dla mnie, jest zupełnie inny. Każda opowiada o kimś, komu było ciężko, ale mimo wszystko sobie poradził. Ot, taka niewinna ściema zaangażowanej korepetytorki od wszystkiego w celu dodania mi siły i odwagi. „Oni posklejali sobie połamane skrzydła, to i ty kiedyś będziesz mógł to zrobić”. Właśnie to chce mi tymi książkami przekazać. Dlatego, że jej na mnie zależy. Jestem tego pewny.

– Idziesz dzisiaj na świetlicę, nie? – spytała nagle Marysia, gdy nakarmiony i napojony oraz wypełniony dobrą energią po obejrzeniu pokrzepiającego programu telewizyjnego, rozsiadłem się na sofie jak król, by podelektować się tą wspaniałą chwilą.

– Dzisiaj? W niedzielę jest przecież zamknięta i nikogo w niej nie ma – zdziwiłem się. – Od tego świętowania dostałaś pomieszania? – zrymowałem dla jaj, zupełnie nie przewidując tego, że zaraz nie będzie mi do śmiechu.

Okazało się, że w świetlicy niestety czeka nas drugie przyjęcie, o którym nie miałem pojęcia, bo z powodu „złego samopoczucia mamy” i „nie najlepszego nastroju taty” w ostatnią sobotę opuściłem zajęcia pani Kombo i nikt mi nie powtórzył, co na nich zapowiedziała. To przyjęcie miało być jej imprezą... pożegnalną...

No cóż, sprawa jest prosta. Nie ma co szukać drugiego dna albo jakichś innych wytłumaczeń. Pani Kombo albo znudziło się dylanie do naszej dziury, albo przerwano dofinansowanie programu pomocowego, bo po czterech latach nagle miała przestać do nas przyjeżdżać.

Czy właśnie się zaklinałem, że Kombo na mnie zależy? Tak. A czy twierdziłem, że nie jestem idiotą? To też. No to w jednej i drugiej kwestii właśnie zmieniam zdanie.

Korepetytorka od lat przynosząca słońce do naszej ciemnej wsi, teraz – by osłodzić nam rozstanie – przywiozła okrągłe jak słoneczka, lukrowane ciastka i upieczoną przez siebie szarlotkę. Wielkie dzięki... Najedzony tortem pani Heli normalnie wciągnąłbym wszystkie te dobra na raz, ale w tym momencie ze wściekłości i z żalu totalnie straciłem apetyt. Zresztą nie tylko ja. Inni też stali jak struci nad półmiskami pełnymi słodkości. Pani Kombo zachęcała nas chwilę do częstowania się, ale potem dała sobie z tym spokój. Wzruszona ściskała kolejno wszystkich zgromadzonych w świetlicy. I najmłodsze dzieci, które przyłączyły się do zajęć w ostatnim czasie, i starszych wychowanków, którzy skończyli już podstawówkę, ale przyszli, by ostatni raz spotkać się z Kombo i tym okazać jej wdzięczność. Wiedziałem, że i ja mam jej być za co wdzięczny, nawet jeśli straciłem wiarę w to, że byłem dla niej ważny. Poza panią Helą, mamą Marka i Marysi, korepetytorka od wszystkiego była przecież jedyną dorosłą osobą na świecie, która pokazała mi, że jestem coś wart. Tylko po co? No po co?! – chciałem wykrzyczeć jej w twarz, ale nie zrobiłem tego.

Czułem, że to na nic. Że już wszystko przepadło.

Kiedy pani Kombo podeszła do mnie, by i mnie uściskać, odruchowo się odsunąłem. Próbowała więc udobruchać mnie pożegnalnymi prezentami. Kartami pracy z ćwiczeniami z pisania rozprawek, plikiem zadań z gramatyki oraz książką, którą „bezwzględnie muszę przeczytać”. Choć chłodno odmówiłem przyjęcia tych wspaniałych darów, Kombo porwała mnie w ramiona i przytuliła do kościstego, kanciastego ciała. Szepnęła przy tym banał o tym, żebym nigdy nie tracił wiary w siebie.

– Zadzwonię do ciebie – dodała.

– Chciałem pani przypomnieć, że nie mam telefonu – odburknąłem.

Niedługo potem Kombo po raz ostatni wsiadła do autobusu wyjeżdżającego z naszej wsi. Nigdy tego nie zapomnę... Kilka minut po jej wyjściu ze świetlicy, mimo że prosiła, by nikt jej nie odprowadzał, pobiegłem za nią na przystanek przy trawiastym rowie i wysokiej miedzy przed polami z chmielem – ten, z którego zawsze ruszała w drogę powrotną do domu. Nie wiem, dlaczego i po co za nią poleciałem, bo stałem potem na tym przystanku jak baran i nic. Patrzyłem tylko, jak wylewa łzy, machając mi zza szyby autobusu i śląc całusy. Ani razu nie odmachałem, a tym bardziej nie odesłałem buziaka. Autobus odjeżdżał, a oddalająca się nim pani Kombo stawała się coraz mniejsza i mniejsza, choć czułem, jakbym to ja się kurczył.

mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij