Choćbym miała za to spłonąć. Niezwiązana. Tom 1 - ebook
Choćbym miała za to spłonąć. Niezwiązana. Tom 1 - ebook
Ona może być wszystkim – nadzieją, bronią... albo zagładą.
Dwudziestoletnia Lavender prowadzi na pozór zwyczajne życie – pracuje w herbaciarni i stara się spełnić oczekiwania rodziny. Nikt jednak nie wie, że czasem do filiżanek dodaje zaklęcia, a jej rodzina to bostoński kowen czarownic, który od zawsze traktuje ją jak wyrzutka.
Gdy magia zaczyna ją przerastać, Lav wpada w kłopoty – zostaje przyłapana przez Strażnika, intrygującego mężczyznę o niezwykłych, obsydianowych oczach. Powinien ją zgłosić, bo nie wolno jej używać Mroku bez nadzoru, ale zamiast tego postanawia jej… pomóc.
Lav odkrywa, że nigdy nie była jak inne czarownice i że nosi w sobie dwa przeznaczenia – sprzeczne, niebezpieczne, niemożliwe do pogodzenia. A od jej wyboru zależy przyszłość magicznego świata.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788368592153 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszechświat – źródło życia i mocy, wszystko, co stanowi naturę.
Mrok – magia pochodząca z ciemności i nocy. Jest wynaturzona, dzięki niej można zrobić tak naprawdę wszystko, nawet jeśli przeczy to prawom przyrody. By używać jej zgodnie z naturą, każde zaklęcie należy poprzedzić odpowiednią ofiarą krwi. Wpływa również na stan fizyczny wiedźmy, powodując zmęczenie, a w ekstremalnych przypadkach może doprowadzić do śmierci. Używanie Mroku bez ofiary rozstraja naturę – prowadzi do kataklizmów i anomalii.
Światło – magia pochodząca od jasności i dnia. Opiera się na tym, co znane i możliwe w naturze. Dzięki Światłu czarownice mogą wzmocnić działanie roślin oraz posługiwać się drobnymi zaklęciami, nieingerującymi w ład Wszechświata. Magia ta w porównaniu z Mrokiem jest ograniczona, słaba i nie niesie za sobą żadnych konsekwencji.
Umysł – magia polegająca na ingerowaniu w umysły innych w każdy możliwy sposób: od odczytywania myśli, poprzez ich kontrolowanie, po kompletne wyczyszczenie. Konsekwencję jej używania stanowi powoli postępujące szaleństwo.
Rytuał Przebudzenia – pierwszy rytuał w życiu czarownicy lub wiedźmy. Odbywa się zaraz po narodzinach i ma za zadanie połączyć nowo narodzone dziecko z naturą. Podczas niego dziewczynka otrzymuje swój kamień, który ma prowadzić ją przez życie i wspierać na magicznej ścieżce.
Rytuał Związania – rytuał, podczas którego czarownice związują drzemiący w nich Mrok z kamieniem otrzymanym podczas Rytuału Przebudzenia. Od tej pory mogą uprawiać magię Mroku wyłącznie wtedy, gdy mają przy sobie kamień, a ich moc jest słabsza niż u wiedźm, które nie przeszły Rytuału Związania.
Czarownice – kobiety zrzeszone w kowenach lub innych społecznościach. Zamknęły Mrok w kamieniu podczas Rytuału Związania. Posługują się wyłącznie Światłem. Raczej obawiają się Mroku.
Wiedźmy – kobiety posługujące się Mrokiem. Zazwyczaj żyją i działają w pojedynkę, czasem tworzą swoje koweny. Wiedźmy dzielą się na te, które używają Mroku zgodnie z prawami Wszechświata, składając ofiarę krwi, oraz te, które tej ofiary nie składają, zaburzając tym samym równowagę.
Kowen – określenie wspólnoty zrzeszającej głównie czarownice i/lub wiedźmy. Zazwyczaj są to kilkunastoosobowe grupy, które żyją razem, by wspierać się w praktykowaniu magii, celebrować wspólnie święta i odprawiać rytuały. Do kowenów należą niekiedy również Strażnicy.
Strażnicy – głównie mężczyźni, funkcjonują w społecznościach jako rządowa organizacja odpowiedzialna za kontrolowanie istot magicznych oraz zapobieganie kataklizmom wywołanym przez zaburzenie równowagi świata. Dzielą się na tych, którzy aktywnie uczestniczą w misjach, oraz tych, którzy należą do kowenów i społeczności, a do ich zadań należy ochrona czarownic i raportowanie o zagrożeniach. Władają mocą żywiołów.
Wiedźmiarze – mężczyźni, którzy nie należą do żadnej społeczności ani kowenu. Również kontrolują żywioły, ale w przeciwieństwie do Strażników wiodą życie w odosobnieniu i często zrzeszają się we własnych grupach. Buntują się przeciwko prawom przyjętym przez społeczności, ponieważ chcą używać magii swobodnie, bez kontroli Strażników. Nie obchodzi ich ludzki los, a ich celem jest zaprzestanie życia w ukryciu i podporządkowanie sobie ludzi. Bardziej radykalne grupy dążą do zagłady ludzkości i przejęcia władzy nad światem. Nie przejmują się równowagą Wszechświata, często działają specjalnie na niekorzyść ładu, pragnąc ustanowić nowy – własny. W ich szeregi wstępują również wiedźmy.
Niezwiązana – rodzi się w trudnych dla Wszechświata czasach, by go uporządkować. Jej zadaniem jest przywrócenie równowagi i walka z tymi, którzy chcą ją zaburzyć. Posiada moc potężniejszą od mocy jakiejkolwiek wiedźmy. Jako jedyna oprócz Światła i Mroku może również posługiwać się Umysłem.
Przeklęta – wiedźma, w której płynie krew wiedźm torturowanych, a następnie straconych podczas procesów w Salem w roku 1692 i 1693. Nazwa pochodzi od klątwy, którą skazane zrodziły i przekazały wszystkim dziewczynkom w następnych pokoleniach. Przeklęta nawołuje do zemsty na ludziach za to, co im zrobili.1
HERBATA O SMAKU GUMY BALONOWEJ
– Na litość boską, Lavender, przestań nosić do pracy te przeklęte soczewki! Wystraszysz wszystkich klientów.
Cholera, ta kobieta doprowadzi mnie w końcu do szału.
– Ciebie też miło widzieć, Helen. Przepraszam, zapomniałam o nich – mówię, gryząc się w język, żeby jej nie odpyskować.
To, że pracuję dla kobiety, która boi się wszystkiego, co odstaje od normy, czego nie może lub nie chce zrozumieć, jest nawet zabawne. Za każdym razem, gdy widzi prawdziwy kolor moich oczu albo dostrzega naszyjnik z pięcioramienną gwiazdą na mojej szyi, robi się czerwona i kreśli znak krzyża na piersi.
Muszę naprawdę mocno powstrzymywać się od tego, żeby nie wybuchać wtedy śmiechem. Znak krzyża w swojej symbolice nie różni się za wiele od pentagramu. Helen wierzy w Boga w trzech postaciach, a ja w naturę w jej pięciu odzwierciedleniach – powietrze, wodę, ziemię, ogień i ducha.
I tyle. Żadnego szatana i zjadania kotów. Ja nie tykam nawet jajek.
No i w gruncie rzeczy to jest po prostu zwykły naszyjnik z gwiazdką.
– Dziewczyno, musisz się w końcu opamiętać – stwierdza Helen, kiedy ze skrzynią czystych naczyń wraca z zaplecza. Stawia ją z hukiem na blacie i zaczyna układać kubki na półce. – Wiem, że teraz jest moda na te wszystkie jogi, medytacje i oczyszczające herbatki, ale to w końcu przyniesie światu zgubę.
Przewracam oczami, ale tego nie komentuję. Nie mogę być tak otwarta na temat swoich wierzeń jak Helen, ale nawet gdyby było inaczej, w życiu nie potrafiłabym narzucać ich komuś w ten sposób.
Ignoruję więc jej przytyk i uśmiecham się do brunetki mniej więcej w moim wieku, która właśnie podchodzi do lady.
– Dzień dobry. Co podać?
Dziewczyna mruży oczy i próbuje wyczytać coś z menu umieszczonego na ścianie za mną. Nie powinna mieć z tym aż takiego problemu. Wszystko zostało zapisane literami o odpowiedniej wielkości, dzięki czemu jest czytelne nawet z przeciwnej strony lokalu.
Przyglądam się jej. Ma cienie wokół oczu i napiętą szczękę, jej broda niemal niezauważalnie drży od zgrzytania zębami z nerwów, a przesuszone wargi są popękane, jakby długo je przygryzała. Przenoszę wzrok niżej: ma na sobie legginsy i obszerny sweter, a w torbie wbijającej się w jej ramię znajdują się opasłe książki w twardych oprawach.
Dziewczyna pewnie męczy się z jakimś egzaminem, którego nie udało się jej zdać w pierwszym terminie. Jest wykończona i zestresowana, a do tego ma słaby wzrok.
– Poproszę podwójną latte z miodem i cynamonem.
Cynamon to dobry wybór. Pomoże jej z koncentracją. Przydałoby się jeszcze coś na siłę umysłu i zmęczenie…
Biorę papierowy kubek i wciąż się uśmiechając, zagaduję ją, by nie widziała, że sięgam do przyczepionej do paska nerki i wyciągam z niej po szczypcie mielonego anyżu i bylicy.
– Harvard?
Na sam dźwięk tego słowa na twarzy dziewczyny pojawia się panika.
Nieźle.
Kiedyś żałowałam, że nie poszłam na studia, ale odkąd pracuję w Tealy, często mam do czynienia ze studentami, zwłaszcza tymi, którzy uczęszczają do Harvardu znajdującego się zaraz po przeciwnej stronie rzeki Charles. Są to najbardziej zestresowani i spięci ludzie, jacy stąpają po tej ziemi. Zdają się pozbawieni jakiejkolwiek radości i energii życiowej. Nawet moje najszczersze zaklęcia czasem nie są w stanie im pomóc.
– Szkoła biznesowa. Niedługo ostatni egzamin – odpowiada dziewczyna.
Odwracam się do niej tyłem, żeby spienić mleko, i klnę w myślach na to, że nie mam przy sobie suszonej borówki. Przydałaby się na jej wzrok. Co prawda efekt byłby słaby i trwałby maksymalnie kilka godzin, ale zawsze coś.
Zaraz…
Mój wzrok wędruje do górnej półki, gdzie ustawionych jest dokładnie pięćdziesiąt słoików z różnymi mieszankami herbat. Odszukuję szybko tę z dodatkiem owoców leśnych i sięgam po nią. Wychylam głowę w stronę wahadłowych drzwi na zaplecze, by się upewnić, że Helen nie czai się w ukrytej wnęce, i pytam:
– Masz może ochotę na herbatę z owoców leśnych? – Widzę, że się waha, więc szybko dodaję: – Na koszt firmy.
Dziewczyna przygląda mi się nieufnie, a ja poszerzam uśmiech tak bardzo, że aż czuję ból w szczęce.
– Dlaczego? – pyta, unosząc brwi.
Wzruszam ramionami.
– Wiem, jak to jest stresować się egzaminem. – Guzik prawda. – Ta herbata dobrze ci zrobi, zaufaj mi. Masz jakieś alergie żywieniowe?
– Eee… Nie, nie mam. I dzięki? – odpowiada w końcu i niepewnie się uśmiecha.
– Już się robi! – Podaję jej kubek z gotową kawą i wieczko. – Możesz usiąść. Zawołam cię, gdy herbata będzie gotowa. Jak masz na imię?
– Alyssa.
Zapisuję imię na kubku i odmierzam odpowiednią ilość mieszanki, po czym dobieram kilka dodatkowych cząstek suszonej borówki. Dosypuję odrobinę bylicy i anyżu, a później zalewam wszystko wodą. Nakrywam kubek dłonią i przymykam powieki. Drugą ręką sięgam do kieszonki przy pasku, gdzie odnajduję szpilkę. Nakłuwam palec i skupiam się na swojej intencji, myśląc o Alyssie.
Wyobrażam sobie, jak jej zmęczenie znika, jak jej oczy patrzą z bystrością w dal, jak jej umysł otwiera się na wiedzę, którą zaraz będzie utrwalać…
A potem koncentruję się na odczuwanym bólu. Trzymając dłoń wciąż schowaną w nerce, rozcieram kciukiem kroplę krwi, która wydostała się z mojego palca. Czuję jej ciepło i wyobrażam sobie rdzawy zapach. Pozwalam spłynąć paru kolejnym kroplom i otwieram oczy.
Mrugam kilka razy, by pozbyć się mroczków, i wkładam dłonie pod kran. Kiedy jestem już pewna, że krew przestała cieknąć, wycieram ręce w ręcznik papierowy i zatykam wieczko kubka, a następnie wołam Alyssę. Dziewczyna jeszcze raz dziękuje mi za napój i wraca do zastawionego książkami stolika.
Mam nadzieję, że to chociaż trochę jej pomoże.
Na jednym wdechu dopijam resztkę swojej już drugiej dzisiaj kawy. Zaklęcia, w połączeniu z kolejną nieprzespaną nocą w tym tygodniu, sprawiają, że ledwo udaje mi się utrzymać otwarte powieki.
Na wspomnienie dziwnego snu, który obudził mnie dziś chwilę przed trzecią, przechodzą mnie dreszcze. To nie był pierwszy raz, kiedy śniła mi się dziewczyna o twarzy tak pięknej, że każda kobieta mogłaby jej pozazdrościć, z burzą długich brązowych loków, z oczami w pięknym bladoróżowym kolorze… Nie byłoby w tym może nic niepokojącego, gdyby nie to, że jej oczy są puste, a usta powtarzają w kółko: „Pomóż mi, błagam”, psując ten idealny obraz. Za każdym razem, gdy nawiedza mnie we śnie, budzę się z krzykiem i niepokojem, a ten towarzyszy mi potem jeszcze przez kilka dni.
Pierwszy raz ta tajemnicza postać przyśniła mi się jakieś dwa lata temu i od tego czasu koszmar powtarza się regularnie. Z tym że kiedyś regularnie oznaczało średnio raz w miesiącu. W ostatnich tygodniach pojawia się niemal każdej nocy, a jej spojrzenie wydaje się jeszcze bardziej opustoszałe. Jakby o pomoc błagało mnie samo ciało, bez ducha.
Kręcę głową, nie chcąc znowu pozwolić, by pochłonęło mnie to przerażające uczucie. Przyjmuję następne zamówienia i dopóki kolejka nie robi się zbyt długa, każde z nich ulepszam po swojemu. Nawet jak na sobotnie popołudnie, ruch w herbaciarni jest wyjątkowo duży, a lokal aż kipi od zniecierpliwienia klientów.
Przecieram czoło i proszę następną osobę o chwilę cierpliwości, a potem uchylam drzwi na zaplecze i wołam:
– Helen? Mogłabyś mi pomóc w rozładowaniu ruchu?
Kobieta po chwili wychodzi, wiążąc krótkie siwiejące włosy w niski kucyk.
– Stanę przy kasie, a ty zajmij się zamówieniami. Za jakąś godzinę przychodzi Josie.
Kiwam głową i biorę się do pracy. Gdy Josie przychodzi trzydzieści minut przed czasem i od razu zakłada fartuch, oddycham z ulgą. Zwłaszcza że Helen wraca na zaplecze.
Josie przewraca oczami.
– Nie mam pojęcia, co ta kobieta robi tam całymi dniami.
– Na pewno nie składa zamówień – mówię, wskazując puste słoiki nad naszymi głowami. – Tydzień temu zgłosiłam, że skończyły się zapasy najpopularniejszych herbat. Chyba będziemy musiały same się tym zająć.
Odstawiam na boczny blat kubek z mrożoną miętową herbatą i wołam osobę o imieniu „Alex”.
– Zajmę się tym pod koniec dnia – stwierdza Josie, przekazując mi kolejne zamówienie.
Patrzę na nią z wdzięcznością. Dziewczyna jest trzy lata młodsza ode mnie i dopiero co skończyła liceum, a mimo to mocno stąpa po ziemi i nie raz wykazała się większą odpowiedzialnością niż ja czy nawet Helen. W ciągu kilku miesięcy jej pracy Tealy zaczęło funkcjonować o niebo lepiej. Ani razu nie brakło nam kubków na wynos i we wszystkich portalach recenzyjnych dostajemy najlepsze oceny za obsługę i atmosferę.
– Dziś jest jakiś festyn i pokaz fajerwerków przy porcie, stąd tyle ludzi – oznajmia dziewczyna, kiedy wzdycham głośno, dostrzegając kolejną grupkę osób wchodzącą do lokalu. – Rozluźni się pewnie, dopiero gdy zamiast herbaty i kawy będą chcieli pić alkohol i rozejdą się do barów.
Kiwam głową i krzywię się lekko, bo właśnie ukłułam swój palec już chyba setny raz podczas tej zmiany. Przy Josie zdecydowanie łatwiej ukryć drobne zaklęcia – szczególnie że nie czepia się tego, że co chwilę rozdaję jakąś darmową herbatę.
Pracujemy w skupieniu, by jak najszybciej rozładować kolejkę. Dopiero koło szóstej po południu udaje nam się zejść do trzech czekających osób. Kiedy dostaję od Josie zamówienie na herbatę o smaku gumy balonowej, wykrzywiam usta w grymasie i zerkam ponad ramieniem, żeby odszukać osobę, która zamówiła to paskudztwo. Przy ladzie stoi wykończona kobieta, a do jej nogi tuli się kilkuletni chłopiec z burzą kręconych włosów.
I gada. Dużo i szybko, jak zacięta płyta. Mogę się założyć, że przez cały dzień dał tej kobiecie nieźle w kość.
– Guma! Guma! Mamo, chcę gumę!
Pora dać mamie trochę spokoju, mały.
A więc… lawenda.
Kiedy mama chłopca potwierdza, że nie ma on żadnych alergii, uśmiecham się i kłuję po raz kolejny palec, a drugą ręką dosypuję trochę pokruszonej lawendy do paskudnej mieszanki.
Kładę kubek z parującym wywarem na blacie, zatykam wieczko i wołam chłopca o imieniu „Andy”, radośnie na niego patrząc. Malec wyrywa się mamie i wyciąga ręce, by chwycić herbatę. Na szczęście mam całkiem dobry refleks i zanim jego drobne rączki wylądują na gorącym napoju, unoszę go na bezpieczną odległość i… zamieram.
Kubek jest zimny. Lodowaty. To przecież niemożliwe! Zaledwie kilka sekund wcześniej niemal parzył. Ściągam pokrywkę i jestem jeszcze bardziej zdezorientowana. W napoju pływają małe odłamki lodu, a ja na pewno go tam nie wrzuciłam. Zresztą nawet nie przypominają kształtem tego, którego używamy. Są nieregularne i pokruszone, a my mamy lód w kostkach.
Posyłam uśmiech kobiecie, która dogoniła chłopca i właśnie wyciąga rękę po herbatę.
– Przepraszam, pomyliłam napoje – mówię. – Proszę jeszcze chwilę poczekać, dobrze?
Szybko przygotowuję to samo zamówienie i tym razem owijam kubek serwetką, a potem wręczam go kobiecie prosto do ręki.
– Smacznego.
Wracam do pozostawionego obok zlewu naparu i znowu przyglądam się zawartości. Po lodzie nie ma ani śladu, a temperatura wywaru jest teraz letnia.
O co, do jasnego Księżyca², tu chodzi?
– Lavi? Wszystko w porządku? – Głos Josie przywołuje mnie do rzeczywistości.
Potakuję i postanawiam już sobie odpuścić magię na dziś. Przygotowuję kolejne zamówienie, jednak moje myśli ciągle błądzą wokół tego dziwnego zdarzenia.
Może przesadziłam? Był duży ruch i chyba nigdy do tej pory nie wykonałam tylu zaklęć jednego dnia. Mogłam coś pomieszać. Poza tym jeszcze nie wiem, jakie są konsekwencje ewentualnego przeholowania. Może zmiana temperatury wywaru jest jedną z nich? Nakładam wieczko na kubek z cejlońską herbatą, a gdy już otwieram usta, by wywołać klienta po imieniu, marszczę brwi.
Storm? To dość niespotykane imię…
Cała sztywnieję, gdy na blat pada wysoki cień. Unoszę powoli głowę, napotykam wzrok młodego mężczyzny… i od razu wiem, że mam kłopoty.
Naprawdę. Mam. Kłopoty.
I chciałabym mieć na myśli jedynie jego zabójczy wygląd… Dosłownie sprawia wrażenie, jakby miał zaraz kogoś zabić, wyglądając przy tym jak model z katalogu. Ma na sobie czarną skórzaną kurtkę, która wydaje się wręcz krzyczeć z bólu, kiedy mężczyzna krzyżuje ramiona na piersiach, napinając przy tym mięśnie. Jego szczęka zdaje się wykuta z tytanu – zresztą przez postawę, jaką przyjął, cały wygląda, jak gdyby był stworzony z najtwardszego metalu, a odcień jego skóry… To pewnie jakieś zboczenie zawodowe, ale przywodzi mi na myśl moją ulubioną angielską herbatę z mlekiem.
A do tego oczy – ciemne i bezdenne. Dopiero po chwili dostrzegam tylko o pół tonu ciemniejszą źrenicę. Ich czerń jest głęboka i jedynie w nielicznych miejscach zaburzają ją szare i srebrne przebłyski.
Wyglądają jak obsydian.
I wpatrują się we mnie tak jak oczy Helen, zawsze gdy ta przyłapie mnie na rozdawaniu darmowych herbat.
– Widziałeś, prawda? – pytam, mimo że doskonale znam odpowiedź.
Ledwo zauważalnie przytakuje i mruży oczy.
Spoglądam na jego dłoń i tak jak się spodziewałam, na jednym z palców dostrzegam pierścień Strażników z czarnym obsydianem.
– Mogę to wyjaśnić – kłamię. Nie wiem, jak mogłabym to wytłumaczyć. I w niczym nie pomaga fakt, że niemal słyszę myśli kłębiące się w jego głowie.
Dlaczego uprawia Mrok? Jest niezgłoszoną wiedźmą? Kto jej na to pozwolił?
Mężczyzna jest Strażnikiem, co do tego nie mam wątpliwości. Znając moje szczęście, pewnie już poinformował swoich przełożonych o tym, co wyprawiam. Tylko co Strażnik z innej społeczności robi w Bostonie?
Zabiera kubek i wymownie wskazuje głową drzwi, a później wychodzi z lokalu. Odchrząkuję i klepię Josie w ramię.
– Wracam za pięć minut.
Dziewczyna potakuje i dalej obsługuje klientów, podczas gdy ja ruszam za mężczyzną. Wychodzę z Tealy, a chłodne wieczorne powietrze przeszywa cienki materiał mojej koszuli i z początku przyjemne orzeźwienie szybko zmienia się w szczypiący chłód. Obejmuję się ramionami i rozglądam po okolicy. Dopiero po chwili udaje mi się dostrzec Strażnika. Siedzi na ławce po przeciwnej stronie drogi, zaraz przed wejściem do parku Public Garden. Przebiegam szybko przez jezdnię, ignorując trąbienie taksówkarza, któremu weszłam przed maskę. Jestem dumna, że czegoś mu nie nawciskałam za to, że niemal przyprawił mnie o zawał. Przecież był daleko, nie musiał aż tak intensywnie reagować.
Staję przed Strażnikiem, a on patrzy na mnie, unosząc brew.
– Wiesz, że kilka kroków dalej było przejście dla pieszych? – Jego głos jest głęboki i czysty. Nie chropowaty i lekko zachrypnięty jak u większości mężczyzn, ale pewny, bez nawet jednej nuty zawahania. Gdyby na co dzień nie zajmował się pilnowaniem porządku Wszechświata, mógłby zostać lektorem.
– Mam mało czasu, więc powiem tylko, że to, co zrobiłam z tym napojem, to nie tak, jak myślisz, i…
– Wydaje mi się, że jest dokładnie tak, jak myślę – przerywa mi.
Zaciskam szczękę i biorę głęboki wdech przez nos, zdrapując jednocześnie resztki zielonego lakieru z kciuka.
– Nie jestem wiedźmą – mówię spokojnie i pewnie, jakby moja przyszłość wcale nie leżała w rękach tego faceta. – Nie do końca. Po prostu… nie przeszłam Rytuału Związania.
Mężczyzna opiera łokcie na kolanach i patrzy mi prosto w oczy. Słowo daję, że jeśli jego brew powędruje jeszcze wyżej, zniknie mu gdzieś we włosach.
– Zupełnie jak spora część wiedźm – kwituje moje próby wyjaśnienia sytuacji.
– Nie. Nie jestem wiedźmą – powtarzam z uporem. – Należę do bostońskiego kowenu. Mój rytuał… nie zadziałał.
Strażnik mruży oczy i przygląda mi się z zaciekawieniem.
– Naprawdę myślisz, że ci uwierzę?
Kręcę głową i wzdycham zrezygnowana.
– Szczerze? Nie – przyznaję. – Ale zgaduję, że skoro tu jesteś, to zatrzymujesz się w naszej siedzibie. Zapytaj Starszyzny, oni ci wszystko wytłumaczą.
– Wolę, żebyś najpierw ty to zrobiła.
Patrzę na niego uważnie. Czy w ogóle powinnam mu cokolwiek wyjawiać? Nie mam wątpliwości co do tego, że jest Strażnikiem – w końcu nosi na palcu pierścień zaklęty tak, by nie mógł go włożyć żaden wiedźmiarz, więc wygląda na to, że mogę mu zaufać… przynajmniej do pewnego stopnia.
Zresztą czy mam inny wybór? Musimy odpowiadać przed Strażnikami, czy tego chcemy, czy nie.
– W pierwszą pełnię po szesnastych urodzinach przystąpiłam do Rytuału Związania, tak jak każda inna czarownica. Ale moja moc nie została związana – wyjaśniam w końcu.
Mężczyzna skanuje wzrokiem moją twarz, jakby próbował doszukać się na niej jakichkolwiek oznak kłamstwa, przez co policzki zaczynają mi płonąć od jego świdrującego spojrzenia. Milczy dłuższą chwilę, aż w końcu kręci głową.
– To niemożliwe.
Wzdycham – na wpół z nerwów, na wpół ze zniecierpliwienia.
– Tak było. Jeśli mi nie wierzysz, możesz wypytać o to mój kowen.
– Tak zrobię – oznajmia nieobecnym głosem, wpatrując się w coś ponad moim ramieniem. – Dlaczego nikt nam tego nie zgłosił? To, że nie przeszłaś Rytuału Związania, nie znaczy, że możesz swobodnie używać Mroku. Powinniśmy zostać o tym poinformowani.
Marszczę brwi.
– Powinniście?
Storm splata ręce na piersiach i opiera się o ławkę.
– Powinniśmy być informowani o każdym odstępstwie od normy. Chyba dobrze wiesz, co się dzieje, gdy ktoś nieumiejętnie używa Mroku i harmonia zostaje zachwiana.
Jasne, że wiem. Światu odwala. Trzęsienia ziemi, huragany, trąby powietrzne, powodzie… Dlatego nie możemy używać tej magii. Sama natura nas przed tym ostrzega, bo żeby prawidłowo korzystać z Mroku, trzeba złożyć ofiarę z własnej krwi. Kiedy się tego nie zrobi albo zrobi w nieprawidłowy sposób, następują konsekwencje. Często bardzo tragiczne w skutkach.
Dlatego w pierwszą pełnię po ukończeniu szesnastego roku życia, gdy w końcu jesteśmy na tyle silne, by tego dokonać, przechodzimy Rytuał Związania. Zamykamy wtedy buzujący w nas Mrok w przypisanym nam od urodzenia krysztale, gdzie zostaje on uśpiony.
„Mrok naszego ducha zostaje pochłonięty przez Światło” – tak o rytuale mówią księgi.
Później czarownicom pozostaje jedynie Światło – magia, przy której ofiara krwi nie jest wymagana, a sama moc ogranicza się jedynie do drobnych, słabych zaklęć. Można ich używać wyłącznie we własnym zakresie lub na potrzeby kowenu.
Niektóre z nas noszą swoje kamienie cały czas przy sobie, ale większość dla bezpieczeństwa trzyma je zamknięte w domu lub w archiwum, by nie zostać posądzoną o praktykowanie Mroku. A czasem po to, aby użycie tej strasznej magii nie kusiło.
No cóż, tak to przynajmniej wygląda u wszystkich poza mną.
Mój Rytuał Związania skończył się fiaskiem. Drzemiący w ciele Mrok nie skumulował się w krysztale i wciąż we mnie tkwi. Czuję go w każdym swoim calu, wręcz nim kipię, a pół roku temu przekonałam się, że tłumienie go jest bardziej niebezpieczne niż używanie. Dlatego muszę czarować, wykonywać chociażby małe zaklęcia, mimo że jest to wbrew zasadom i gdyby wyszło na jaw, miałabym ogromne problemy.
Nie wiem, jak tego dokonam, ale kowen, do którego należę, nie może się o tym dowiedzieć. Storm nie może powiedzieć im, co widział.
– Pilnuję równowagi – zapewniam i nie mogę nic poradzić na to, jak desperacko przy tym brzmię. – Nie robię nic złego. Rzucam tylko drobne zaklęcia i nikomu nimi nie szkodzę, jedynie… trochę pomagam.
– Nie powinnaś tego robić – mówi cicho Storm. – Nawet niewielka ingerencja jest zabroniona, a każda wiedźma musi dobrowolnie oddać swój kamień lub, jeśli chce go zatrzymać, pozostawać pod kontrolą. Jakim cudem kowen pozwala ci na to wszystko? – pyta, na co spuszczam głowę. Strażnik wypuszcza głośno powietrze. – Nie mają pojęcia o tym, że uprawiasz Mrok, prawda? – dodaje.
– Wiesz, co się stanie, jeśli się dowiedzą. Zostanę wygnana. – Mój głos jest tylko trochę głośniejszy od szeptu.
– I będziesz pod naszą kontrolą.
Przełykam ślinę.
Nie mogę do tego dopuścić. Może kowen za mną nie przepada, ale jego członkowie są moją jedyną rodziną. Nie mogę odejść. Nie dam rady żyć ze świadomością, że każdy ruch, jaki wykonam, będzie kontrolowany przez Strażników. Jak mogłam być tak nieuważna i naiwna, by dać się przyłapać?
W moim wnętrzu narasta panika. Unoszę brodę i robię krok w stronę mężczyzny.
– Nie mów im o tym – błagam. – Naprawdę wolałabym tego nie robić… Próbowałam, ale to nie wyszło na dobre. Nie mogę znowu tego unikać. – Przymykam powieki i próbuję uspokoić oddech. – Składam ofiary, nikogo nie krzywdzę. – Patrzę w ciemne oczy, szukając jakiegokolwiek zrozumienia, ale nie jestem w stanie nic z nich wyczytać.
Mężczyzna ze świstem wypuszcza powietrze i przesuwa się na koniec ławki. Klepie wolne miejsce obok siebie, a ja z wahaniem siadam.
– Co miałaś na myśli, mówiąc, że to nie wyszło na dobre? – pyta po chwili, wpatrzony przed siebie.
Kręcę głową, czując tępy ucisk w gardle.
Nie chcę mu o tym mówić. Nie chcę wracać myślami do tamtego dnia, do widoku przyjaciółki… Wzdrygam się, a potem biorę głęboki wdech.
– Przez przypadek kogoś skrzywdziłam. Możesz zapytać o to kogokolwiek z mojego kowenu, jestem pewna, że ktoś ochoczo opowie ci każdy szczegół tej historii – wyznaję jedynie tyle.
– Nie zrobiłaś tego specjalnie? – pyta, a ja nie potrafię określić emocji w jego głosie.
– Nie, ja… próbowałam stłumić w sobie Mrok i po prostu… wybuchłam. Dlatego od tamtej pory staram się uwalniać go po trochu każdego dnia.
Storm milczy, aż w końcu klnie pod nosem i mówi:
– Wydajesz się jakimś odstępstwem od normy i wszystko wskazuje na to, że jesteś potencjalnym zagrożeniem. Dlaczego tak wielki kłopot przynosi ci panowanie nad magią? Mamy na oku dużo wiedźm i kontrolujemy ich aktywność. Nieuprawianie magii nie sprawia im trudności.
– Wiem tylko tyle, że jeśli regularnie nie uwalniam mocy, ona wybucha w niekontrolowany sposób. Kowen nigdy by tego nie zrozumiał, dlatego trzymam w tajemnicy fakt, że używam magii – mówię i nagle czuję, jak łzy napływają mi do oczu. Zaciskam mocno powieki, a gdy z powrotem je uchylam, dodaję: – Ale to już nie ma znaczenia, prawda? Zamierzasz mnie zgłosić.
Storm przeciera twarz dłonią.
– Jak ci na imię? – pyta po dłuższej chwili.
– Lav. Od Lavender.
Kącik jego ust lekko się unosi.
– Ładnie.
Patrzę na niego zdezorientowana.
– Dzięki? – mówię z wahaniem. – To przez moje oczy – dopowiadam, choć sama nie wiem po co, i odruchowo łapię ametyst wiszący na szyi.
Zaraz po narodzeniu przechodzimy Rytuał Przebudzenia, podczas którego zostaje nam przydzielony kamień mający prowadzić nas po naszej magicznej ścieżce. Jako symbol połączenia między nami a kamieniem nasze oczy przejmują jego barwę – w moim przypadku jest to fiolet.
Storm przygląda mi się i mogłabym przysiąc, że dosłownie na ułamek sekundy jego usta lekko się rozchylają… A potem potrząsa głową i odwraca wzrok.
– Nigdy nie spotkałem kogoś, kto miałby tak wyjątkowy kolor tęczówek – stwierdza z nutą fascynacji. – Związanie z ametystem rzadko się zdarza. Musisz budzić niemałe zainteresowanie, nawet wśród nas.
– Dlatego zazwyczaj ludzie sądzą, że noszę soczewki, a ja dla niepoznaki zakładam raz na jakiś czas ciemnobrązowe i udaję, że taki właśnie jest mój naturalny kolor.
Kiwa głową i zapada między nami uciążliwe milczenie. Moja noga podryguje nerwowo, a gdybym już wcześniej nie zdarła resztek lakieru do paznokci, zrobiłabym to właśnie teraz. W końcu Storm wzdycha.
– Lavender, wiesz, że gdyby wyszło na jaw, że ukryłem coś – urywa i natychmiast się poprawia: – Kogoś takiego, miałbym poważne kłopoty. Nie ułatwiasz mi tego – dodaje jakby bardziej do siebie.
Nagle coś we mnie pęka. Po co ta rozmowa? Dlaczego Storm udaje, że chce mnie zrozumieć? Dlaczego udaje, że musi ze sobą walczyć? Przecież oboje wiemy, co teraz nastąpi, a to, że próbuje mnie zwodzić, jest okrutne.
– Czego ci nie ułatwiam? – pytam, starając się trzymać ton na wodzy, ale mimo to pobrzmiewa w nim gorzka nuta. – Doskonale wiesz, co powinieneś ze mną zrobić. Wyjaw moje działania kowenowi, a potem zgłoś mnie do swojego przywódcy. Problem z głowy.
Zaciskam powieki, by powstrzymać kolejne cisnące się do oczu łzy. Patrzę na Storma, dopiero kiedy mówi:
– Prędzej czy później i tak wszyscy się dowiedzą. To nieuniknione i niezależne ode mnie. Mogę jednak odwlec to trochę w czasie i pomóc ci się przygotować na ten moment.
Patrzę na niego zdumiona.
– Dlaczego zamierzasz to zrobić? Czego chcesz w zamian?
Storm śmieje się krótko.
– Przecież mnie o to prosiłaś.
– Tak, ale nie rozumiem, dlaczego się zgadzasz. Dlaczego miałbyś mi pomóc? – W mojej głowie zapala się tysiąc czerwonych lampek ostrzegawczych. Świecą coraz mocniej z każdą sekundą, w której Storm zwleka z odpowiedzią.
– Bo, w przeciwieństwie do większości Strażników, uważam, że nie wszystkie wiedźmy są złe – wyznaje w końcu. – I nie zawsze używanie mocy i ingerowanie w życie innych jest niewłaściwe. – Kiwa głową w stronę Tealy i mruga do mnie znacząco.
Nagle doznaję olśnienia.
– To ty zmieniłeś temperaturę tej herbaty! – wykrzykuję.
– Przymknij oko na mój występek, a ja przymknę oko na twój – oznajmia, a potem jego lekki uśmiech znika i Storm poważniejszym tonem dodaje: – Postaram się utrzymać w tajemnicy to, kim jesteś, tak długo, jak będę mógł. Ale to nie znaczy, że nie będę cię pilnował.
Przełykam ślinę.
– Jak długo tu zostajesz?
Mężczyzna parska.
– Wiem, że chcesz się mnie pozbyć, ale uwierz, że w tym wszystkim masz szczęście, że trafiłaś akurat na mnie.
Mam ochotę przewrócić oczami i jestem z siebie dumna, gdy tego nie robię.
– Zostanę w mieście tak długo, jak będę potrzebny. Przez kilka następnych tygodni będą występować tu potężne sztormy. Musimy się nimi zająć – odpowiada wreszcie na moje pytanie.
Przechylam głowę.
– Musimy? Jest was tu więcej?
– Zostałem do tego przydzielony razem z trzema innymi Strażnikami ze swojej społeczności.
Kiwam głową, a potem oboje milkniemy. Nagle coś sobie uświadamiam, a usta mimowolnie wyginają mi się w uśmiech.
– Więc masz na imię Storm i będziesz walczył ze… sztormami? – rzucam.
Przewraca oczami.
– Żarty tego typu już dawno przestały mnie śmieszyć, wiesz?
Przygryzam usta, by nie zacząć chichotać.
Strażnicy mają zupełnie inne moce niż czarownice. Ich magia nie jest tak skomplikowana, jej siła wzrasta z wiekiem oraz praktyką i nigdy nie wymyka się spod kontroli. Nie dzieli się na Mrok i Światło, nie wymaga ofiar ani zaklęć. Opiera się za to na czterech żywiołach – każdy Strażnik włada powietrzem, wodą, ogniem i ziemią. Do głównych zadań Strażników należy korygowanie zachwianej równowagi i powstrzymywanie kataklizmów. Są oni rozmieszczani na całym świecie, zawsze gotowi do ewentualnej ingerencji. Oprócz tego zajmują się też tropieniem wiedźm, czyli kobiet, które używają Mroku, oraz wiedźmiarzy – ci mężczyźni nie wierzą w misję Strażników i sprzeciwiają się ustanowionym zasadom, do jakich wszyscy się stosujemy.
W porównaniu do czarownic Strażników jest o około połowę mniej. W magicznym świecie częściej rodzą się dziewczynki, a w dodatku ciągle przybywa czarownic, które stają się wiedźmami – odłączają się od kowenów i zaczynają uprawiać Mrok.
Innymi słowy – Strażnicy mają dużo roboty, a ich liczba, zamiast rosnąć, stale maleje. Równowaga jest coraz bardziej zachwiana, a efekty tego stają się coraz bardziej wynaturzone. Trąby powietrzne pochłaniają całe osiedla w miejscach, gdzie nawet nie mają prawa powstawać. W rejonach, w których nikt nigdy nie widział śniegu, nagle występują śnieżyce…
Ogólnie rzecz ujmując – świat wariuje.
– Dziękuję – mówię w końcu i wstaję.
Storm również podnosi się z ławki i żeby na niego spojrzeć przy moich stu sześćdziesięciu centymetrach, muszę zadrzeć głowę.
– Jeszcze mi nie dziękuj. Pamiętaj, że będę cię miał na oku. – Nie wiem, czemu te słowa wywołują w moim żołądku nerwowe łaskotanie. – Ale teraz muszę spadać.
Kiwam sztywno głową.
– To pewnie… do zobaczenia?
– Do zobaczenia wkrótce – odpowiada.
Uśmiecham się i odwracam, by przejść przez ulicę. Już mam zrobić krok, kiedy coś szarpie mnie za przedramię. Podskakuję i wyrywam rękę z chwytu, bo ciało przeszywa mi prąd. Odwracam się do Storma, który równie zaskoczony przygląda się mojemu ramieniu.
– Uważaj na samochody – ostrzega niskim głosem, a wtedy rozpędzona taksówka przejeżdża tuż przede mną, rozwiewając mi włosy na twarz.
Przełykam ślinę i potakuję. Tym razem rozglądam się uważnie i przebiegam przez ulicę dopiero po upewnieniu się, że nic nie jedzie. Wchodzę do Tealy, a potem związuję fartuch, wpatrując się przy tym w okno i nieruchomą, ciemną sylwetkę Storma.
– To twój znajomy? – pyta Josie.
Mogłam się spodziewać, że nasza rozmowa jej nie umknęła.
– Eee… Tak – odpowiadam wciąż zamyślona.
– Niezły jest. Gdyby był trochę młodszy… – Josie stuka palcem w brodę, a później kręci głową. – Nie, w sumie nieważne. Jeśli jest wolny i ty go nie chcesz, to szepnij mu parę dobrych słów o mnie, co?
Patrzę na dziewczynę z uniesioną brwią.
– Mówisz poważnie?
Ona jednak zdaje się nie słyszeć tego pytania.
– W jakim jest wieku? Nie może mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat, więc wcale nie byłoby między nami tak wielkiej różnicy…
Parskam i zerkam w stronę okna. Storm zniknął.
Resztę zachwytów Josie puszczam mimo uszu i wracam do pracy.
Opuszczam Tealy równo o dziewiątej wieczorem, zostawiając w środku Josie i Helen, które składają zamówienie u naszego dostawcy herbat. Wchodzę do budynku zaraz obok, gdzie wynajmuję jednopokojowe mieszkanie, i ruszam do schodów. Dzięki nim wyrobiłam sobie niezłą kondycję – kamienica liczy osiem pięter, a ja mieszkam na poddaszu. Mamy co prawda windę, ale odkąd prawie pół roku temu się tu przeprowadziłam, wciąż jest zepsuta.
Otwieram skrzypiące drzwi i z uczuciem ulgi wchodzę do środka. Znajomy ziołowy zapach wypełnia mi nozdrza i natychmiast mnie uspokaja.
Odkładam torbę i kurtkę na wieszak, a za sobą słyszę stukot. Uśmiecham się pod nosem i odwracam w stronę lekko otwartego okna, przez które właśnie przeciska się Luna – przygarnięta przeze mnie biała, choć obecnie bardziej szara, kotka. Zapisuję sobie w pamięci, by niedługo ją wykąpać.
Kocica od razu wskakuje mi na ręce, a mnie ledwie udaje się ją w porę złapać. Zaczyna ocierać się o moją skroń, głośno przy tym mrucząc, a ja drapię ją za uchem.
– Jak minął ci dzień, piękna? – pytam, na co miauczy w odpowiedzi. – Mam nadzieję, że nie zostawiłaś mi dziś żadnych niespodzianek przy oknie.
Luna uwielbia przynosić podarunki w postaci martwych myszy lub ptaków i mogłabym przysiąc, że przypatruje mi się z obrzydzeniem, gdy zamiast nich na kolację zjadam sałatę.
Zeskakuje ze mnie prosto na blat w kuchni i obserwuje, jak nakładam jej karmę. Podsuwam jej miskę, a ona dziękuje mi głośnym miauknięciem i zaczyna jeść.
Wyciągam z lodówki przygotowaną wczoraj sałatę z burakiem i orzechami, dodaję do niej ulubioną mieszankę ziół na doenergetyzowanie, a później zamykam oczy i kłuję opuszek palca. Stawiam talerz obok Luny, po czym zaczynam jeść, wsłuchując się w jej mlaskanie. W międzyczasie robię coś niepodobnego do mnie i otwieram leżący obok laptop, by sprawdzić lokalne wiadomości. Z rosnącym zmartwieniem czytam o nadchodzących sztormach, które w następnych tygodniach mają uderzyć w Boston i okolice. Każdy serwis informacyjny alarmuje mieszkańców, by zabezpieczyli domy i unikali opuszczania ich w godzinach późnopopołudniowych i wieczornych.
Nagle rozlega się melodia, a ja dopiero po chwili orientuję się, że to mój telefon. Nawet nie pamiętam, że tak właśnie brzmi dzwonek, bo rzadko ktoś do mnie dzwoni. Zerkam na ekran i marszczę czoło.
– Bluebell? Co się stało? – pytam po odebraniu, a w moim głosie pobrzmiewa niepokój.
– Lavi, musisz dziś przyjść – szepcze przyjaciółka, na co niemal jęczę.
– Dlaczego?
– Zebranie. Przyjechali… Strażnicy.
Cała sztywnieję.
– O, naprawdę? Co oni tu robią? – pytam, grając niczego nieświadomą.
– Nie mam pojęcia, ale jest zebranie i musisz się pojawić.
– Nie wiem po co. I tak nigdy nikt nie dopuszcza mnie do głosu. – Wstaję, podchodzę do zlewu i myję szybko miskę, a następnie odstawiam ją na miejsce.
– Nawet jeśli – zaczyna przyciszonym, podekscytowanym tonem – to powinnaś przyjść chociażby po to, żeby ich zobaczyć. – Chichocze wymownie, a ja parskam.
– Są dla ciebie stanowczo za starzy – stwierdzam.
– Hej, za parę dni mam Rytuał Związania, pamiętasz?
– Po którym nadal będziesz szesnastolatką – przypominam jej.
Blue wzdycha zrezygnowana, a ja bezgłośnie się śmieję.
– O której odbędzie się to zebranie?
– O jedenastej. Mama powiedziała, że obecność jest obowiązkowa.
Jeśli Rosemary powiedziała coś takiego Blue, to znaczy, że chciała, bym ja się o tym dowiedziała. Komunikat jest jasny – mam się stawić.
– Okej. Będę – stwierdzam, po czym żegnam się z Blue i ruszam do łazienki.
To był naprawdę męczący dzień i spotkanie z moim kowenem to ostatnie, na co mam ochotę. Ale nie mogę się na nim nie zjawić. Co, jeśli Storm nie dotrzymał danego mi słowa i mnie wydał? To by wyjaśniało, dlaczego Rosemary nagle nalega na moją obecność w siedzibie.
Mam bardzo złe przeczucia co do tego wieczoru.
Zapalam świeczki ustawione na brzegach wanny, a potem odkręcam wodę i dosypuję do niej lawendowej soli do kąpieli. Uśmiecham się, kiedy kojący zapach zaczyna unosić się razem z parą. Zmywam makijaż różanym olejkiem własnej roboty i w końcu wchodzę do gorącej wody, niemal się przy tym parząc. Zakręcam kran i biorę głęboki wdech, a następnie zanurzam się aż po brodę. Sięgam po leżący na brzegu agat, zeszlifowany w ostry stożek, i nacinam nim niewielką kreskę na wnętrzu dłoni. Wyobrażam sobie, jak gorąca woda zmywa ze mnie stres i zmęczenie, które od razu ulatują z niej wraz z parą.
Ulga jest niemal natychmiastowa… i zbyt duża. Błogość ogarnia moje ciało, rozluźniając każdy mięsień. Czuję się, jakbym dryfowała na otulającej mnie chmurze. Zaczynam powoli odpływać, z sekundy na sekundę coraz bardziej zapadam się w chmurkę…
Nie!
Wynurzam się gwałtownie, zaczerpując głośno powietrza i rozchlapując wodę dookoła. Mrugam szybko, by się rozbudzić, i drżącą dłonią odtykam korek. Opłukuję się byle jak lodowatą wodą, a wyjście z wanny sprawia mi tyle trudu, że niemal upadam na płytki. Owinięta w ręcznik, ruszam chwiejnym krokiem do kuchni, całą siłę wkładając w to, żeby powieki pozostały otwarte. Przeszukuję słoiki ustawione na półce nad blatem. Wyciągam szafran, anyż oraz ziarno kawy i przerzucam wszystko od razu do moździerza. Nie tracę czasu na dokładne zmielenie ziół czy zalanie ich wodą, tylko wysypuję mieszankę na dłoń, a następnie wrzucam ją do ust. Wyciągam z szuflady mały nożyk, po czym nacinam kolejną linię na wnętrzu dłoni. Przymykam powieki i połykam mieszankę, krzywiąc się, gdy ostre kawałki drapią mnie w gardło.
Natychmiast otwieram szeroko oczy. Serce zaczyna mi szybciej bić, a krew szumi w uszach. Powoli wyrównuję oddech i wspieram się z ulgą na blacie. Luna ociera się o mój łokieć i patrzy mi prosto w oczy, jakby chciała się upewnić, czy wszystko w porządku.
Uśmiecham się do niej i głaszczę ją.
– Już wszystko dobrze.
Wracam do łazienki, by zdmuchnąć świeczki, a potem ze skrzyżowanymi nogami siadam na kanapie i otwieram notes z pofalowanymi od wody stronami. Kilka dni temu niemal straciłam wszystkie zapiski po tym, jak postanowiłam zabrać go ze sobą do wanny.
Notuję nowe uwagi z dziś, nadmieniając, żeby nie przesadzać z zaklęciami odprężającymi podczas kąpieli.
Byłam o krok od utopienia się w wannie. Nie powinno mnie to jednak dziwić, bo badanie magii metodą prób i błędów już nieraz kończyło się w podobny sposób.
W przeciwieństwie do znanych mi czarownic posługujących się Światłem nie mam gotowych ksiąg przekazywanych z pokolenia na pokolenie, które tłumaczyłyby, jak działają moje moce. Muszę to sprawdzać na własnej skórze – dosłownie. Może istnieją zasady co do tego, jak dobierać wielkość ofiar. Może jest jakiś sposób na kontrolowanie magii tak, bym bez regularnego jej używania nie czuła się, jakbym zaraz miała wybuchnąć. Może istnieje milion granic, o których dowiem się, dopiero kiedy je przekroczę.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że wykonywane przeze mnie testy nie skończą się tragiczną śmiercią w wannie lub w inny niedorzeczny sposób.
Głośne miauknięcie odwraca moją uwagę od natrętnych myśli. Podchodzę do Luny, która ociera się o framugę okna, i otwieram je dla niej szerzej, a potem niemal zwracam całą zjedzoną wcześniej sałatkę.
Przed oknem, na spadzistym dachu, leży mała szara mysz. Martwa.
– Luna! – krzyczę, na co kocica odpowiada mi zadowolonym z siebie miauknięciem. Musiała ją tu przywlec, kiedy się kąpałam. Trąca mysz nosem, a ta ledwo zauważalnie porusza tylną nogą. – Luna, sio! Zostaw!
Odganiam kotkę i zbliżam się do zwierzątka. Znowu zauważam ruch – mysz jednak żyje, ale jest w agonii…
Przełykam ślinę i próbuję wybić sobie z głowy pomysł, jaki zaczął się w niej klarować.
Za późno.
Podbiegam do słoików i dłuższą chwilę zajmuje mi odnalezienie rośliny, której nigdy jeszcze nie użyłam do żadnego zaklęcia.
Selaginella lepidophylla. Róża jerychońska. Widliczka łuskowata. Mała brązowa kulka, którą można spotkać na pustyniach. Wydaje się wysuszona na wiór i obumarła, ale gdy dostanie choć odrobinę wody…
Wyciągam jedną kulę, biorę po drodze olejek różany, wodę księżycową i nóż. Nie wiem, czy to wypali. Nie wiem, czy robię to dobrze, a mimo to staję przy oknie i powoli umieszczam widliczkę na zwierzęciu. Polewam ją wodą i olejkiem, a później przymykam powieki. W normalnej sytuacji roślina potrzebowałaby sporo czasu na rozwinięcie się, ale nie mam ani sekundy do stracenia.
Mam za to moją magię. Mój Mrok. Wynaturzony, zaprzeczający wszelkim prawom.
Nacinam wnętrze dłoni głębiej niż zazwyczaj. Umieszczam rękę nad zwierzęciem i wyobrażam sobie, że ożywa. Że nie czuje już bólu, że jej ciało się regeneruje, że otwiera swoje małe ślepia, wstaje o własnych siłach i odchodzi.
Skupiam się na tym obrazie, czując, jak moc buzuje wewnątrz mnie, jakby ktoś wlał wrzątek do moich żył. Skronie zaczynają pulsować od napięcia, a mięśnie drżeć. Cały gorąc, a wraz z nim magia, odpływa do naciętej dłoni i uwalnia się, szarpiąc mną do przodu tak mocno, aż muszę podeprzeć się o parapet.
Otwieram oczy, a mysz… Mysz zniknęła. Rozwinięta widliczka leży obok miejsca, gdzie wcześniej znajdowało się zwierzę, a mokre od wody księżycowej małe ślady prowadzą wzdłuż dachu na dół.
Z satysfakcją wpatruję się w ciemność. Udało się.
Biorę głęboki wdech, żeby się uspokoić. Unoszę krwawiącą dłoń i przyglądam się jej, jakby należała do kogoś innego, a z sekundy na sekundę to dziwne odrealnione wrażenie jedynie się potęguje. Niemal nie wyczuwam swojej mocy. Słyszę jej ciche mruczenie gdzieś bardzo głęboko we mnie, ale wydaje mi się, że wyczerpałam wszystkie swoje baterie, a to sprawia, że czuję się ze sobą… obco.
Powłóczystym krokiem idę do łazienki, by przemyć ranę. Nakładam na nią domowej roboty, już wcześniej zaklętą, maść, która ma dezynfekować, przyspieszać gojenie i minimalizować blizny, a potem naklejam plaster. Siadam na kanapie, opierając łokcie na kolanach. Uciskam palcami skronie, aż napięcie powoli ustępuje, po czym sięgam po notes i zapisuję składniki, których użyłam do wykonania zaklęcia.