Chodzi mi o życie - ebook
Chodzi mi o życie - ebook
Ile dla Ciebie warte jest ludzkie życie?
Świat zażądał od nas odpowiedzi na pytania: Po której stronie stoisz? Czym jest dla ciebie życie? Ksiądz Tomasz Kancelarczyk od wielu lat zdecydowanie występuje w obronie każdego ludzkiego istnienia.
W rozmowie z Małgorzatą Terlikowską opowiada o prowadzonej od lat walce o nienarodzone dzieci. Dzieli się historiami osób, które zamierzały dokonać aborcji. Podaje też konkretne rozwiązania, dzięki którym każdy z nas może uratować ludzkie życie. Jak podkreśla – choć ta droga jest niełatwa, to dla jednego uratowanego życia warto stale nią podążać.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66859-18-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ŻADNEJ PRACY SIĘ NIE BOJĘ
To, jacy jesteśmy, w dużej mierze zależy od rodziny, w której się wychowaliśmy. Bywa, że powielamy pewne zachowania, nawyki, przyzwyczajenia, ale bywa też, że idziemy całkowicie pod prąd. Z jakiej rodziny ksiądz pochodzi?
Dla mnie istotne jest nie to, z jakiej rodziny pochodzę, ale przede wszystkim jaki miałem do niej stosunek. To, kim jestem i gdzie jestem, zaczęło się kształtować po szkole średniej. Wybierając studia, kierowałem się przede wszystkim świadomością wielkiej odpowiedzialności za rodzinę, która borykała się z dużymi problemami materialnymi i mieszkaniowymi. Rodzice rozpoczęli budowę domu, a ja wiedziałem, że beze mnie i mojego brata nie dadzą rady jej ukończyć. Żeby zapewnić rodzinie komfort mieszkania we własnym domu, musiałem zacząć zarabiać.
Zamiast czerpać garściami z życia, trzeba było stać się głową rodziny…
W pewnym sensie tak. To wynikało z ogromnej odpowiedzialności za bliskich. Nie użalałem się nad sobą, wiedziałem, że to moje zadanie. Zamiast studiować, poszedłem do pracy. To było pięć bardzo trudnych lat w moim życiu. Twarda, męska, ciężka praca, od rana do wieczora, siedem dni w tygodniu.
Co to była za praca?
I fizyczna, i handel. To był początek lat dziewięćdziesiątych, w końcu wolność, puste półki zaczęły się zapełniać towarami. Handel wyszedł na ulice…
Rozkładał ksiądz polówkę i wyciągał zagraniczny towar?
Coś w tym stylu. Nie pracowałem wtedy po osiem godzin, tylko trzynaście, czternaście, albo i więcej. Bywało, że nie miałem czasu na sen. Nie bałem się żadnej roboty. Najpierw były przeładunki, potem handel, a następnie praca w stoczni przy piaskowaniu i malowaniu statków. Bardzo ciężka, w trudnych warunkach – wszędzie kurz, smród farby. A to nie było kilka, tylko setki metrów kwadratowych powierzchni, tony piasku. Najmowałem się do pracy w spółdzielniach studenckich. Trzeba się tam było naprawdę napracować, ale pieniądze z tego były bardzo dobre. Dzisiaj, mając pięćdziesiąt lat, fizycznie chyba nie dałbym rady tego powtórzyć. Aż nie chce mi się wierzyć, że mogłem tyle godzin pracować. Ale młody człowiek, który ma przed sobą jakiś cel, potrafi naprawdę dużo z siebie dać. Mimo że rozpocząłem studia na Akademii Rolniczej, szybko zrozumiałem, że długo nie dam rady jednocześnie studiować i pracować. Musiałem się na coś zdecydować. Świadomie więc zrezygnowałem ze studiów. Trochę pomogła mi ówczesna sytuacja społeczno-polityczna. Był rok 1989, w Polsce czas przemian, Okrągły Stół. Studiowałem zootechnikę, wszyscy wtedy byliśmy przygotowywani do pracy w PGR-ach. Pamiętam, że powiedziałem wtedy kumplom: „Słuchajcie, trzeba się stąd ewakuować, bo skończymy Akademię Rolniczą i nie będzie PGR-ów, a my nie będziemy mieć pracy”. Kolega mi odpowiedział: „Co ty, PGR-y są wieczne”. A ja dalej swoje: „Nie, zobaczysz, nie będzie PGR-ów”. Z tych, których znam, chyba żaden nie pracuje w rolnictwie.
Dlaczego Akademia Rolnicza?
To proste, bo skończyłem technikum rolnicze. A dlaczego technikum rolnicze?
Bo było najbliżej domu?
Bo byłem dwudziesty szósty na liście, a do liceum ogólnokształcącego przyjęli dwadzieścia pięć osób. Zabrakło jednego miejsca. Kiedy zabierałem papiery ze szkoły, pani wicedyrektor mi powiedziała: „A może technikum rolnicze? Bez egzaminów”. W zasadzie dlaczego nie?
Myślałam, że może z jakiejś pasji do ziemi, rolnictwa, upraw…
O rolnictwie jako takie pojęcie miałem, bo na roli czy w ogrodnictwie też pracowałem. Nie byłem takim mieszczuchem, który krowę widział tylko w telewizorze. Nawet mnie to interesowało, szczególnie kontakt z żywym zwierzęciem. Dlatego wiedziałem, że po szkole rolniczej pójdę na zootechnikę.
Długo miejsca tam ksiądz nie zagrzał?
Dzisiaj widzę, jak mnie Pan Bóg prowadził. Nawet fakt, że szybko mnie powołali do wojska, do Jednostki Łączności Specjalnej w Wałczu. To też nie była głupia sprawa – czas był naprawdę bardzo trudny, ale pod wieloma względami niezmiernie dla mnie ważny. Wiele się wtedy w moim życiu wydarzyło.
Wojsko księdza zahartowało?
Zahartowało, ale nie przez musztry, poligon czy wysiłek fizyczny. Zahartowało mnie psychicznie, bo nie byłem falowy. Nie poddawałem się zwyczajowi, że starzy żołnierze gnębią młodych, a potem ci młodzi dręczą kolejne roczniki.
Można było iść tak totalnie pod prąd? Falowi to tolerowali?
Byłem bodajże jedynym niefalowym w jednostce. Odstawałem od wszystkich. Nikt w zasadzie ze mną nie rozmawiał. Pod moim adresem padały obraźliwe określenia. To było bardzo trudne. Miałem jednego przyjaciela, z którym do tej pory utrzymuję kontakt. Razem byliśmy w jednostce, ale po trzech miesiącach tak zwanej unitarki, jako że grał na kilku instrumentach, został przeniesiony do orkiestry. Na szczęście ta orkiestra była rzut beretem od mojej kompanii. Często tam chodziłem, żeby z nim porozmawiać. Dzięki niemu jakoś przetrwałem ten czas. Nie umiem żyć bez kontaktu z człowiekiem, bez rozmowy.
Inni traktowali księdza jak powietrze? Ignorowali?
Ignorowali i, jak to się mówiło w żargonie wojskowym, pakowali na minę.
Zrobili z księdza kozła ofiarnego? Gonili do szorowania toalet?
Bardzo często, ale nie to było najgorsze. Dużo gorsze było wyznaczanie mnie do łącznicy specjalnej, w której znajdowała się maszyna szyfrująca wielkości olbrzymiej szafy. Miała ona ogromne suwaki, wyglądem przypominające klawisze fortepianu, które służyły do ustawiania kodu. Rozmowy były zaszyfrowane, ktoś niepowołany usłyszałby tylko bełkot. Łączyłem naszą jednostkę z innymi. Tych rozmów było bardzo mało, może kilka w ciągu dnia, ale żołnierz musiał być na posterunku, zamknięty w pomieszczeniu za kratą od rana po śniadaniu do dwudziestej. W tym czasie mogłem wyjść jedynie do toalety, nawet obiad i kolację przynoszono mi do łącznicy. Nikt tam nie chciał siedzieć, bo to przypominało więzienie. Z początku też się do tego szczególnie nie paliłem, ale z czasem przestałem to traktować jako karę. Łącznica, to zamknięte pomieszczenie, stała się dla mnie namiastką raju. Mogłem tam czytać do woli. W wojsku przeczytałem więcej książek niż przez całe życie. To nie znaczy, że mało czytałem; nie, zawsze czytałem bardzo dużo. Ale w wojsku czytałem bardzo, bardzo dużo. Kiedyś na tej łącznicy zostawili mnie na półtora miesiąca. Wiedziałem, że robią to specjalnie, ale w duchu się z tego nawet cieszyłem. Wtedy pierwszy raz od deski do deski przeczytałem Pismo Święte.
Z nudów?
Chodziło nie tyle o nudę, ile o szukanie innego świata. Wtedy też przeczytałem Inny świat Herlinga-Grudzińskiego. Jako że przebywałem w wojsku, byłem zamknięty, odcięty od normalnego życia, lepiej rozumiałem, co autor przeżywał i opisywał. W wojsku był też czas izby chorych. Miałem wrzody na żołądku, one się co jakiś czas odzywały, co jako żołnierz zawsze wykorzystywałem. Normalnie nie robiłbym z tego żadnego problemu, ale tutaj po prostu mogłem w spokoju kilka dni poleżeć w łóżku. Na szczęście wojsko dość szybko minęło… Pamiętam, poszedłem tam w 1989 roku, bodajże dzień, dwa dni po śmierci Jerzego Kukuczki. Po miesiącu zmieniła się ustawa i ku mojej radości okazało się, że będę służył półtora roku, a nie dwa. Ostatecznie zostałem znacznie krócej…
Wyrzucili księdza?
Wyjechałem na tak zwaną PJ-tkę, czyli przepustkę jednorazową, która trwała trzy dni. Generalnie na takie przepustki nie wyjeżdżałem, bo mi się nie opłacało. Żeby dotrzeć do domu, musiałem jechać najpierw z Wałcza do Kalisza Pomorskiego, tam czekałem jakieś pięć godzin na pociąg. Później musiałem przesiąść się do autobusu, na który też musiałem poczekać ze dwie godziny. W domu byłem niecałą dobę i już musiałem wracać. Któregoś razu nie wróciłem z takiej przepustki na czas, dokładnie „spóźniłem się” dwadzieścia sześć godzin, co już tak naprawdę podchodziło pod ucieczkę. Nie spieszyłem się, bo wiedziałem, że w tym czasie jest pewne rozluźnienie w jednostce i nikt nie zwróci uwagi na moją nieobecność. Zresztą nie tylko ja się wtedy spóźniłem. Tego dnia wartę miała mieć inna kompania, więc po co mielibyśmy się spieszyć? Pech chciał, że chłopaki coś narozrabiali, spóźnili się czy nie byli właściwie przygotowani. Oficer dyżurny całej jednostki odesłał tamtą kompanię, oczywiście z odpowiednimi karami, a wartę musiał wziąć kto inny. I padło na nas. Okazało się, że brakuje siedmiu żołnierzy. Kiedy wróciliśmy, na dzień dobry usłyszeliśmy, że jesteśmy przegrani i mamy się zgłosić do raportu do dowódcy. Wtedy też zobaczyłem, że ja jako ten niefalowy miałem przechlapane nie tylko u żołnierzy zasadniczej służby wojskowej, ale także u kadry, czyli u trepów. Im ta fala pasowała, bo starzy przetyrali młodych, wszystko było wyczyszczone, wysprzątane. A kadra w tym czasie mogła być na przysłowiowym kielichu. Tak zresztą było. Ktoś taki jak ja, niefalowy, burzył ten porządek.
Raport?
Nie tak od razu, na raport trzeba było poczekać. Nikt nie znał dnia ani godziny. Oczywiście musieliśmy być gotowi, mieć odprasowane mundury… Dzień pierwszy, drugi… nic, a każdy kolejny to większy stres. Piątego dnia idziemy do raportu. Żołnierze, którzy też się spóźnili, dawali głupie wymówki, takie szczeniackie: że któregoś brzuch rozbolał, że zaspał, spóźnił się na pociąg, autobus i tym podobne. Dowódca mógł dać wtedy za karę dwadzieścia, maksymalnie dwadzieścia dwa dni zakazu opuszczania miejsca zakwaterowania, w skrócie ZOMZ. Taki żołnierz musiał siedzieć na kompanii, nie miał żadnego wolnego. Pierwszy żołnierz z tą bajeczką idzie, dostaje dwa dni ZOMZ-u, drugi trzy, kolejny pięć, jeszcze następny sześć. Wchodzi Kancelarczyk, w gabinecie siedzi porucznik i mówi: „Dlaczego tyle się spóźniłeś?”. A ja jak zwykle szczerze: „Panie poruczniku, liczyłem na to, że moja nieobecność zostanie niezauważona”. A on: „W końcu jeden powiedział prawdę, dwadzieścia dwa dni ZOMZ-u”. Wkurzyłem się, bo kolejny raz się przekonałem, że kadra też była falowa, ale co miałem zrobić? Rozkaz to rozkaz. W czwartym dniu ZOMZ-u stoję na warcie, za chwilę ma być zmiana, ale nikt nie przychodzi. Kolejne minuty mijają i nic się nie dzieje. Chodzę w prawo, w lewo, trzecia godzina mija, nagle idzie kilku żołnierzy, a jeden z nich krzyczy: „Kanclerz, przyszedł rozkaz, idziesz do cywila”. Z radości mógłbym na tej warcie jeszcze czwartą i piątą godzinę postać! Wszyscy byli trochę zdziwieni, że mimo nałożonej kary wyszedłem na wolność.
Na wolność?
W pewnym sensie tak było; wojsko było dla mnie zamknięciem, ale też czasem ucieczki i w książki, i w modlitwę. Stojąc na warcie, w jednej ręce miałem karabin, a w drugiej różaniec. Tuż przez pójściem do wojska dostałem go od świętej pamięci ks. Bronisława Dąbrowskiego. Pamiętam, że poprosiłem, by odprawił Mszę Świętą w mojej intencji. To wtedy powiedział słowa, które zapamiętałem na całe życie: „Pamiętaj, zostań człowiekiem, zachowaj swoją godność”. Wtedy nie do końca rozumiałem, o co mu chodzi. Dopiero później, gdy byłem w wojsku, otworzyły mi się oczy.
Te słowa starszego kapłana przesądziły o tym, że był ksiądz niefalowy?
Też, ale nie tylko. Wiedziałem, że nie pozwolę, żeby ktoś mną pomiatał, karcił mnie czy karał. A kary były różne, na przykład tak zwane taborety: ktoś wypina tyłek, a ktoś inny z całej siły uderza go blatem taboretu. Albo lep: karany schyla kark, a inni w ten kark bardzo mocno uderzają otwartą dłonią. To nawet nie było bardzo bolesne, bo i nie o ból fizyczny chodziło, tylko o złamanie człowieka, o uderzenie w jego godność. Dlatego nie chciałem w tym brać udziału, nawet za cenę ostracyzmu.
Pytał ksiądz tych chłopaków, dlaczego w to wchodzą? Zniechęcał ich do takiego działania?
To wszystko było oparte na wielkim strachu. Któregoś razu pijany stary żołnierz wpadł na naszą salę. Nie powinien tego robić, ale kto się tym przejmował. Fala w wojsku była ważniejsza niż zasady. Obudził nas wszystkich, a było tam ze dwudziestu młodych żołnierzy, rzucił nas na glebę i w środku nocy kazał robić pompki. Ja też je robiłem. Wtedy zobaczyłem, że strach ma tak naprawdę wymiar społeczny. Strach tych chłopaków udzielił się i mnie, też się bałem. Nagle wstałem i powiedziałem: „Nie, ja tego robić nie będę”. Stary żołnierz się zezłościł i prawie rzucił się na mnie z pięściami. Chłopaki zaczęli go przytrzymywać, bo wiedzieli, że gdyby doszło do bójki, tamten poszedłby do ancla, czyli do więzienia. Przecież nikt by nie dał wiary, że młody żołnierz pobił starszego. Wojsko zaczęło się powoli humanizować…
To znaczy?
Na przykład żołnierz mógł sobie powiesić nad łóżkiem plakat z roznegliżowaną Samanthą Fox.
A ja myślałam, że może święty obrazek?
Święty obrazek też. W jednej sali spaliśmy na piętrowych łóżkach, ja oczywiście dostałem niby to gorsze, bo na górze. Dla mnie było znacznie lepsze, bo mogłem się od wszystkich izolować. Powiesiłem tam sobie mały obrazek Matki Bożej Częstochowskiej. Raz na kontrolę wpadł oficer. Patrzy: nad jednym łóżkiem plakat gołej pani, nad innym też, więc się uśmiecha. Nagle patrzy w górę, a tam w kącie mój mały obrazek. Jak nie ryknie: „A co to, k…, jest?”. To mi pokazało stan moralny kadry. Sam nie byłem wtedy jakoś szczególnie pobożny. Odmawiałem Różaniec, ale na przykład na Mszę Świętą w ciągu tego roku w wojsku udało mi się pójść może kilka razy. Dla moich przełożonych to i tak było dużo, więc w nagrodę wysłali mnie na pierwszą po wojnie pielgrzymkę żołnierzy do Częstochowy. To był 1990 rok. Niesamowite było zobaczyć tylu żołnierzy na błoniach przed Jasną Górą. Zanim kapelan wojskowy odczytał list ojca świętego do żołnierzy, powiedział tak po wojskowemu: „Żołnierze, baczność!”. Wtedy tak mocno wszyscy tupnęli, że aż ziemia zadrżała.
Skąd czerpał ksiądz odwagę, żeby przeciwstawić się temu całemu systemowi, żeby powiedzieć: „Nie, ja w to nie wchodzę”?
Miałem świadomość, że to tylko wojsko, że jakoś przetrwam ten czas. Wiedziałem, że muszę z tego wyjść z twarzą, żeby później niczego nie żałować. Miałem w pamięci rozmowy ze starszymi osobami, które na wspomnienie wojska zawsze dziwnie reagowały. Widać było, że coś je męczy, że mają jakąś tajemnicę, o której wolałyby nigdy nie mówić. Ci ludzie latami przeżywali traumy, że uczestniczyli w fali. Po wyjściu z wojska strasznie się tego wstydzili.
Takie wojsko to dobre miejsce, by obserwować ludzką naturę: do czego zdolny jest człowiek, kiedy działa stadnie, kiedy puszczają mu hamulce, kiedy pokazuje władzę.
Nie wszyscy sobie w wojsku dawali radę. Pamiętam jedną śmierć. Żołnierz wydawałoby się wzorowy, jak trzeba było biec po flaszkę dla przełożonych, zawsze biegał. Nawet jakąś nagrodę dostał. Któregoś dnia zbiegł z warty z naładowaną bronią, po drodze porwał jakiś zagraniczny samochód, dojechał do domu, przebrał się w cywilne ciuchy, rodzicom powiedział, że jest na ćwiczeniach. Wojsko zostało błyskawicznie zaalarmowane, momentalnie otoczyło jego dom. Kiedy ten żołnierz to zobaczył, wybiegł z domu, zaczął wymachiwać naładowaną bronią i grozić, że jej użyje, a celował w siebie. Nagle się potknął, broń wystrzeliła i zginął na miejscu.
Ludzie bardzo kombinowali, żeby z wojska uciec. Jeden na przykład bardzo skutecznie udawał wariata, inny sikał do łóżka. Wyobraźnia ludzka nie miała granic. Dziś jako ksiądz analizuję tę całą sytuację przez pryzmat teologii. Grzech pokazał tam swoje oblicze, władza ludzi demoralizowała. Ktoś kosztem drugiego chciał wieść wygodne życie. „Młody, przynieś mi kawę”, „Posprzątaj, młody”, „Pościel mi łóżko, młody”, „Młody, zrób to, zrób tamto”. Wychodząc z wojska, miałem naprawdę poczucie, że nie zmarnowałem tego czasu, że byłem wobec siebie i innych w porządku. To było dla mnie szalenie istotne.
Był ksiądz wtedy człowiekiem religijnym czy szukającym Boga?
Chodziłem w niedziele do kościoła, byłem nawet ministrantem. Wojsko było dla mnie świetną wymówką, żeby przestać nim być. Nie powiedziałbym, że byłem wtedy człowiekiem religijnym. To była religijność w wersji minimum, tak dziś to oceniam. Cały czas nie mogę się nadziwić, jak potrafiłem wtedy łączyć tę moją religijność z młodzieńczymi ekscesami, którymi się nie pochwalę.
Aż tak ksiądz szalał?
Aż tak, ale już więcej na ten temat nic nie powiem.
Dom rodzinny był religijny?
Rodzina ze strony mamy była religijna. Babcia była prawosławna, chociaż szczególnie się z tym nie obnosiła. Widziałem, że wieczorami się modli, i tyle. Nie chodziła na Msze Święte. Dopiero z czasem zrozumiałem dlaczego. Urodziła się pod Nowogródkiem. Jej ojciec, mój pradziadek, był piłsudczykiem, znaleźli się w jednym z pierwszych transportów na Syberię. Jej mama bardzo młodo tam zmarła, miała niespełna czterdzieści lat. Brat mojej babci dostał się do armii Andersa, walczył pod Monte Cassino, zginął we Włoszech. Pradziadka nie wzięli, bo był za stary.
Babcia opowiadała księdzu o tych czasach?
Nigdy. Oczywiście ta Syberia gdzieś w rozmowach się pojawiała, ale ja jako dziecko niewiele z tego rozumiałem. Myślałem, że oni tam na jakąś wycieczkę pojechali. Jak każde dziecko w tamtych czasach oglądałem kultowy film, czyli wielką propagandę przyjaźni polsko-radzieckiej i komunizmu, Czterej pancerni i pies. Po jednym odcinku podszedłem do babci i spytałem: „Babcia, a babcia wojnę przeżyła?”. „Tak, przeżyłam” – odpowiedziała krótko, żeby mnie zbyć. Ale ja drążyłem: „A babcia widziała Niemca?”. Dla mnie to było coś fascynującego zobaczyć Niemca w mundurze i hełmie. Babcia znów krótko: „Nie, nie widziałam”. Oj, babcia coś kręci. Jak to? Przeżyła drugą wojnę światową, a Niemca nie widziała? To przecież nie do pomyślenia. Jako że namiętnie oglądałem pancernych, po kolejnym odcinku znów postanowiłem pogawędzić z nią o czasach wojny. Wszedłem do kuchni i zagadnąłem: „Babcia, a Ruscy to dobrzy, nie?”. Pamiętam, babcia wtedy kroiła marchewkę czy pietruszkę. Nawet na mnie nie spojrzała, tylko powiedziała: „Tak, dobrzy”. Ale nie była to szczera odpowiedź, nawet ja to wyczułem. Babcia nie chciała opowiadać o tamtych czasach, nie wiem, co tam robili, co jedli. Dziś o wszystko wypytałbym bardzo dokładnie…
Dzieci nie myślą w takich kategoriach…
Tak jest. Moja babcia wróciła z transportem w 1946 roku razem z dwiema innymi rodzinami, z którymi mieszkała na Syberii w jednej izbie. W szkole nas wtedy uczono, że każdy mógł sobie wybrać, gdzie chce mieszkać, co oczywiście było totalną bzdurą. „Babcia, a dlaczego wybraliście Pełczyce?” – pytałem. „Nie mieliśmy innego wyboru. Otworzyli drzwi pociągu i powiedzieli: wysiadać”. Moja babcia i pozostałe dwie panie z tamtych rodzin do końca życia utrzymywały kontakt. Córka i mąż jednej z nich nawet zostali rodzicami chrzestnymi mojego brata. Wszystkie trzy zmarły niemalże w tym samym czasie. Syberia tak bardzo je połączyła.
Babcia ochrzciła dzieci?
Tak, w Kościele katolickim. Moim chrzestnym był wujek, tak jak babcia prawosławny. Ale to najlepszy chrzestny pod słońcem. U nas w rodzinie wszystko było totalnie wymieszane. Moja mama i babcia pilnowały, żebyśmy co niedzielę szli na Mszę Świętą, bo nie zawsze mi i bratu było do kościoła po drodze. Nieraz rodzice przyłapali nas na kłamstwie: niby wychodziliśmy do kościoła, a szliśmy w zupełnie innym kierunku. Tata był aktywistą nowego komunistycznego państwa. W swoim czasie był najmłodszym naczelnikiem w PRL-u, religijny na pewno nie był.
Ojciec nie zabraniał wam praktykować. Nie miał z tego powodu nieprzyjemności?
Nie, nie miał. Z tego, co wiem, był nawet pierwszym naczelnikiem, który zgodził się na procesję Bożego Ciała w mojej miejscowości, co wtedy było szczytem odwagi. Zaczynał w Związku Młodzieży Wiejskiej, potem przeszedł do PZPR-u i dość szybko awansował. Jego kariera błyskawicznie się skończyła, bo trafił do więzienia. Sprawa natury kryminalnej. Po roku odsiadki okazało się, że jest niewinny, ale na stołek naczelnika już nie wrócił, bo osoba karana nie mogła takiej funkcji pełnić. Czuł, że partia go zdradziła. Ja już pamiętam tatę jako tego, który kontestował system komunistyczny. Jak coś oglądał w telewizji, od razu komentował, a ja tym antykomunizmem nasiąkałem. Miałem dwanaście lat, kiedy rodziła się Solidarność. Ojciec wprowadzał mnie w świat polityki. W domu słuchaliśmy Radia Wolna Europa. To nic, że były trzaski i trudno było cokolwiek rozumieć. Liczył się fakt, że stacja była włączona.
A do ministrantów mama zaprowadziła?
Ministrantem zostałem dzięki mojemu proboszczowi, świętej pamięci ks. Tadeuszowi Drewkowi. Po Pierwszej Komunii kliku chłopaków zaprosił do ministrantury, potem nas przeszkolił i zaczęliśmy służyć. Dla mnie to było bardzo dobre nie tylko pod względem religijnym, ale też wychowawczym. Nabrałem pewności siebie, nauczyłem się pracy w zespole i podejmowania decyzji. Ministrant przecież musi w odpowiednim momencie zadzwonić, podać coś, sprawdzić, czy niczego nie brakuje. Nieraz ksiądz tylko kiwnie głową i trzeba wiedzieć, o co mu chodzi, i tak dalej. Jako wielką przygodę do tej pory wspominam chodzenie po kolędzie. Kiedy szliśmy, śpiewaliśmy kolędy. Żeby zrobić numer kolegom, specjalnie uczyłem się większej liczby zwrotek, intonowałem je, a oni ich nie znali i nie mogli śpiewać. Lubiłem też kontakt z ludźmi. Mogłem też z bliska przyglądać się życiu księdza, ale wtedy ono mi się zupełnie nie podobało. Absolutnie. Nie rozumiałem życia bez rodziny, nie dostrzegałem w nim nic, co by mnie zachwycało. Co innego ministrantura.
Bo?
Imponowało mi uznanie ze strony księży. Jeden z nich, nieżyjący już ks. Henryk, zawsze mówił do mnie: „kierowniku”. Raz szedłem z nim w kondukcie pogrzebowym. To był pogrzeb mojego wujka Leona, brata mojej babci. Pierwszy raz miałem doświadczenie śmierci kogoś bliskiego. Bardzo mocno uświadomiłem sobie wtedy, że jesteśmy śmiertelni i kiedyś każdy z nas umrze. Miałem może z dziesięć lat.
Śmierć dla dzieci to totalna abstrakcja…
Zebrałem się na odwagę i spytałem ks. Henryka: „Proszę księdza, my też umrzemy?”. A on: „Tak, kierowniku, wszyscy umrzemy”. Wcale mnie to nie wystraszyło, bo też i postrzeganie śmierci było wtedy inne. Dziś wyrzuciliśmy śmierć z naszych głów, nie chcemy o niej myśleć, nie chcemy oglądać zmarłych. Lepiej jak bliski umiera w szpitalu, a nie w domu.
Moja babcia miała jeszcze zdjęcia zmarłych, którzy leżeli w domu, a wokół żegnała ich cała rodzina, dzieci, wnuki. Dzisiaj nawet na katechezie trudno temat śmierci poruszyć, bo zaraz przybiegają rodzice z pretensjami, że im katecheta dzieci straszy…
Dzisiaj dzieci są chowane pod kloszem. To nie jest dobre. Myślę, że te wszystkie trudności, które były w moim życiu, mnie zahartowały. Dzięki nim łatwiej było mi podejmować kolejne wyzwania. Jako ministrant obcowałem ze śmiercią. Często byłem z księdzem przy zmarłych. Chodziliśmy do domów, trumna jeszcze była odkryta. Pamiętam młodego człowieka, który przeżył zawód miłosny i targnął się na życie. Albo młodego ministranta, który zmarł na nowotwór…
Nie bał się ksiądz?
Nie, nigdy się nie bałem. Na moim niewielkim podwórku był zakład stolarski. Sąsiad robił przede wszystkim trumny. Wziął mnie nawet pewnego dnia na przymiarkę, bo akurat szykował trumnę dla zmarłego dziecka. To dla mnie było normalne. Czasem bawiąc się w chowanego, myszkowaliśmy po zakładzie pana Kowalskiego. Raz nawet schowałem się w trumnie, którą zrobił już dla siebie, bo wiedziałem, że tam nikt mnie nie znajdzie. I faktycznie, nikt nie chciał jej otwierać. Pamiętam, jak kiedyś pan Kowalski wrócił z Poznania, otworzył przywiezioną stamtąd lokalną gazetę, a tam, jak to w mieście, całe szpalty nekrologów. Oglądał te strony, oglądał i nagle odezwał się do mojego ojca: „Panie Kancelarczyk, niech pan zobaczy, tam to ludzie żyją”. Oczywiście miał na myśli producentów trumien, którzy na brak zamówień w mieście narzekać nie mogli. Kiedy nasz sąsiad zmarł, całą rodziną poszliśmy do jego domu, żeby się z nim pożegnać. Nie przypominam sobie, żeby dzieci były przed śmiercią chronione z obawy przed jakąś traumą. W końcu śmierć to bardzo ważny element naszego życia. I nieuchronny.
A ja mam z tym problem. Miałam obawy, czy dzieci powinny oglądać leżących w trumnie babcię czy dziadka. Może lepiej, żeby zapamiętały ich żyjących, radosnych, uśmiechniętych?
Pamiętam pewną znaną mi osobę, która zmarła i której nie włożono szczęki. Miała strasznie zapadnięte usta. Przez długi czas nie mogłem pozbyć się z głowy tego obrazu. Myślę jednak, że takie oswojenie ze śmiercią jeszcze jako dziecka zaowocowało tym, że kiedy zmarł mój tata, nie miałem żadnych oporów, by pojechać do prosektorium i go ubrać. Dla mnie i mojego brata było oczywiste, że to jest nasza powinność. Nie chcieliśmy, by ktoś obcy dotykał ciała naszego taty. Byłem już wtedy klerykiem. Udało się tak wszystko zorganizować, by dzień przed pogrzebem trumna z ciałem taty była wystawiona w kaplicy, więc mogliśmy się tam modlić. Czuwałem przez całą noc, potem zmieniły mnie mama z siostrą. Dziś coraz częściej nie ma już takiej możliwości, szczególnie w dużych miastach, gdzie jest pogrzeb za pogrzebem. Wszystko jest ustalone co do godziny. Taśma. A szkoda, bo pogrzeb to bardzo ważne wydarzenie.
Obcowanie ze śmiercią, ostatnie pożegnanie to zadanie księdza.
Ktoś kiedyś mi powiedział: „Ty to lubisz pogrzeby”. Nie, nie lubię, bo i nie o lubienie chodzi. Ale faktem jest, że jeśli mogę wybrać obowiązki w parafii, a jest pogrzeb, wybieram pogrzeb. To dla mnie bardzo ważne. Uczestniczę w zakończeniu ziemskiej drogi człowieka. Patrzę na trumnę i wiem, że tam jest człowiek z całą swoją historią. To nie koniec filmu, to koniec ziemskiego życia. I w tym wszystkim jestem ja. To dla mnie niesamowite. Mistyka śmierci.
Jednak musi być trudno, bo przecież obok zmarłego są bliscy, przyjaciele, są łzy, emocje, smutek…
Trudno samemu nie wejść w te emocje. Daleki jestem od stwierdzenia, że pogrzeb to dla mnie rutyna, niemniej jednak uważam, że ksiądz musi mieć pewną odporność, bo inaczej emocje by go zjadły. Pamiętam jeden z pierwszych moich pogrzebów w Szczecinie – pogrzeb młodej, dwudziestoparoletniej kobiety, która zmarła na raka. Bardzo go przeżyłem. Nie byłem w stanie powiedzieć homilii. Z czasem się uodporniłem. Zahartowały mnie śmierci bliskich, śmierci moich przyjaciół z ruchu Wiara i Światło. Dziś już, patrząc na osoby, które żegnają swoich zmarłych, wiem, czego one doświadczają. Ale wiem też, że w to przeżywanie śmierci, bólu, cierpienia, żałoby mam wnieść doświadczenie życia i zmartwychwstania. To bardzo trudne, bo ci, którzy opłakują zmarłego, są zamknięci w świecie bólu. Podczas kolędy spotkałem kobietę, której trzy lata wcześniej zmarł mąż. Ona dalej była pogrążona w głębokiej żałobie, nie pogodziła się z tą stratą.
Może ze stratą ukochanej osoby nie można się pogodzić, pustka pozostaje na zawsze?
Oczywiście, że pustka po kochanej osobie pozostaje, ale ważne, by ten osierocony człowiek nie zamykał się w swoim bólu, nie koncentrował się na nim. Poradziłem tej kobiecie, by do swojej modlitwy zaprosiła męża, by nie tyle modliła się o życie wieczne dla niego, ile modliła się z nim, by poczuła jego obecność, bo on przecież jest. W tym wymiarze pozamaterialnym on jest w stanie towarzyszyć jej w modlitwie. Sam doświadczam obecności mojego zmarłego taty.