Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Chopinowska mozaika - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 września 2025
24,23
2423 pkt
punktów Virtualo

Chopinowska mozaika - ebook

Zbiór felietonów i esejów „Chopinowska mozaika” — to propozycja dla każdego, kto ceni kulturę przemyślaną, głęboką i pełną emocji. Autor snuje w niej opowieści nie tylko o muzyce Chopina, ale także o życiu, tradycji i współczesności. To lektura dla wszystkich, którzy cenią refleksję, poczucie humoru i piękno codzienności. Gorąco polecam tę książkę, ponieważ są to teksty, do których chce się wracać, a każdy z nich zostawia w sercu czytelnika ślad prawdziwej, artystycznej pasji. Rena Gawęcka

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8414-680-4
Rozmiar pliku: 8,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Drogi Czytelniku,

oto trzymasz w dłoniach zbiór refleksji, których pierwotne wersje przez lata stanowiły wiernego towarzysza moich codziennych peregrynacji poprzez zawiłe labirynty kultury, muzyki i literatury. Te ponad siedemdziesiąt felietonów i esejów, ułożonych w porządku chronologicznym, to nie tylko osobiste zapiski melomana rozmiłowanego w dziełach Chopina czy wnikliwe obserwacje miłośnika słowa pisanego — to przede wszystkim świadectwo naszej epoki. Czasu, w którym tradycyjna kultura toczy nieustanny dialog z cyfrową rzeczywistością; ery, w której algorytmy roszczą sobie prawo do ferowania wyroków, czy Fryderyk Chopin jest postacią godną uwagi w mediach społecznościowych, a jednocześnie odkrycie zapomnianego walca wciąż potrafi zelektryzować świat z mocą porównywalną do dawnych premier epokowych dzieł w najznamienitszych filharmoniach.

Kreśląc te teksty, najczęściej w zaciszu wieczorów, przy aromatycznej herbacie cynamonowej, nigdy nie snułem przypuszczeń, iż kiedykolwiek przybiorą one kształt publikacji książkowej. Były to bowiem notatki o charakterze niemal intymnym, zapiski rodzące się z ulotnej potrzeby chwili, zbyt osobiste, bym ośmielił się wówczas myśleć o ich publicznym, książkowym zaistnieniu. Dopiero upływ czasu i, nie ukrywam, życzliwa namowa przyjaciół, pozwoliły mi dostrzec w tych rozproszonych fragmentach pewną spójną narrację, która — być może — znajdzie oddźwięk również w Twojej wrażliwości. Każdy z tych szkiców powstawał bowiem jako spontaniczna reakcja: czasem był to wyraz zachwytu nad niespodziewanym odkryciem nieznanego manuskryptu Chopina, innym razem owoc nostalgii za tradycyjnymi wieczorami autorskimi, odbywającymi się w niepowtarzalnej atmosferze wiekowych dworów, a niekiedy rodził się z autentycznej irytacji na wszechobecne algorytmy, tak często niezdolne do uchwycenia subtelnego piękna chopinowskiego Impromptu.

To książka o pasjach, które nadają życiu smak. O tym, jak muzyka Chopina może odmienić zwykłe popołudnie w samochodzie, jak słowa mogą stawać się mostem między epokami, jak piękno klasyki wciąż potrafi nas zachwycać, mimo że świat dookoła coraz szybciej pędzi ku nowości. To także opowieść o tym, że w czasach, gdy kultura masowa wydaje się dominować, wciąż istnieją zakątki, gdzie można spotkać ludzi podobnie zafascynowanych, gdzie rozmowa o mazurkach Chopina brzmi równie naturalnie jak dyskusja o pogodzie. Znajdziesz tu relację z pewnego wieczorka wieczorka autorskiego, który przypomina, że książka to nie tylko plik do pobrania, ale żywy organizm, który zyskuje nowe życie w kontakcie z czytelnikami. Odkryjesz historie o genialnych artystach, którzy okazują się także być żartownisiami oraz refleksje nad tym, jak bardzo współczesny świat potrzebuje takich właśnie chwil zatrzymania, kontemplacji, powrotu do źródeł.

Choć sygnatury czasowe poszczególnych felietonów wskazują na teraźniejszość lub miesiące ją bezpośrednio poprzedzające, wiele z tych tekstów ma swoje korzenie i pierwotne publikacje sięgające okresu pandemii, a nawet lat wcześniejszych. Niezmiennym jednak zamysłem, który przyświecał ich tworzeniu, była celebracja odkryć, obrona wartości płynących z tradycji oraz demaskowanie absurdów współczesnego świata. Powstały one z myślą o Tobie — Czytelniku, który, podobnie jak ja, postrzegasz kulturę nie jako muzealny eksponat, lecz jako żywą, pulsującą tkankę codziennego doświadczenia.

Zapraszam Cię do tej chopinowskiej mozaiki. Może znajdziesz w niej echo własnych fascynacji, a może odkryjesz coś zupełnie nowego. Najważniejsze jednak, żeby te słowa stały się pretekstem do własnych poszukiwań, do chwili zatrzymania się przy fortepianie, do sięgnięcia po książkę, do rozmowy o tym, co naprawdę ważne.

Bo czasem wystarczy jeden walc, żeby odkryć w sobie melomana. Jeden felieton, żeby poczuć się częścią większej kulturowej opowieści. Jeden wieczór z książką, żeby zrozumieć, że piękno wciąż ma moc zmieniania świata — zaczynając od nas samych.

_Janusz Niżyński_

_
_

https://janusz.nizynski.pl/01. O młodym awanturniku, od którego wszystko się zaczęło i o matce geniusza

— czyli moje luźne w rocznicę urodzin Fryderyka Chopina rozmyślania

O zagadce daty urodzin naszego Patrona ale także o losach jego dziadka-awanturnika i rodziców.

On — młody wiejski ekonom spod Izbicy nierzadko brał udział w burdach i aktach sąsiedzkiej przemocy. Wespół ze swym nadzorcą, znanym na całych Kujawach sekutnikiem Pniewskim i razem z innymi podobnymi mu zawadiakami tworzyli zgraną zaściankową kompaniję — postrach izbickich włości i okolic. Wyposażeni w pistolety i strzelby nie wahali się napadać na zacnych ziemian, w szczególności na dziedzica sąsiednich dóbr. To było w ramach zemsty za niekorzystny dla herszta sądowy wyrok rozprawy, którą założył mu ów dziedzic. A że kujawskiemu zadziorze młody ekonom nigdy nie odmawiał pieniackiej pomocy, więc i wtedy, gdy postanowił w środku nocy wywołać rozruchy wśród wieśniaków, a nawet próbować wzniecać we wsi pożary — kujawski zadziora wiedział, że na młodego ekonoma może liczyć w ciemno. Nawet gdy w grę wchodziło zniszczenie dworskiego dziedzińca i chłopskich chałup. Nawet gdy nie obywało się bez strzelania do sług i poddanych dworskiego sąsiada(!)

Niezłym ziółkiem i gagatkiem był ów młody krewki chłopak, prawda? Jak myślicie, kim był? — Nie, nie będę dłużej trzymał Was w niepewności, zresztą — część z Was już się domyśliła. Kamratem pieniacza siejącego postrach po izbickich włościach był dziadek Chopina, ten po kądzieli — Jakub Krzyżanowski.

Kiedy przyszedł na świat? — Tak naprawdę, nie wiemy… Był zaściankowym szlachcicem nieposiadającym ani majątku ziemskiego, ani gruntownego wykształcenia. Za to musiał mieć tęgą głowę do interesów i spryt do wzbudzania zaufania nawet u zacnych ludzi. Gdyby było inaczej, czyż — z tak awanturniczą przeszłością, z takim nieposkromionym temperamentem do burd i jatek — senator Rzeczpospolitej kasztelan Jan Skarbek upatrzyłby go sobie i powierzył mu zarządzanie swymi izbickimi dobrami? A tak właśnie się stało.

A. Wagner: Druciarz. Portret zaściankowego szlachcica. Czy podobnie mógł wyglądać dziadek Chopina? – Możliwe...
Po niewątpliwym awansie społecznym i zdobyciu intratnej posady na służbie u kasztelana, niegdysiejszy awanturnik ustatkował się i w końcu się ożenił. Piszę „w końcu”, gdyż w dniu ożenku miał już prawdopodobnie ponad pięćdziesiąt lat. Jego wybranką została niejaka Antonina Kolominska.

Nie wiemy, kim była ta kobieta, z jakiego wywodziła się stanu (zaściankowa szlachta?), jak się poznali… Nic w zasadzie o niej nie wiemy, poza tym, że obdarzyła go trojgiem potomstwa. Ale to właśnie ona w roku 1785, we wsi Długiem pod Izbicą urodziła mu córkę Justynę — późniejszą matkę Fryderyka Chopina.

Na szczęście przyszła matka Chopina nie odziedziczyła po ojcu awanturniczych skłonności. Sądząc po tym, jak niewiele zachowało się o niej wspomnień (nie tylko za młodu, ale i w ogóle na przestrzeni całego życia), musiała mieć zgoła przeciwną mu naturę: cichą, spokojną, nikomu niewadzącą, wyrozumiałą, życzliwą ludziom. Całkiem więc możliwe, że tę życiową spolegliwość odziedziczyła po Antoninie. Gdy zatem wyszła za mąż (miała wtedy 21 lat), bez trudu odnalazła się i spełniała w roli żony i matki, choć w gospodarskich sprawach chętnie wyręczała się i polegała na decyzjach swego męża. Tą akurat cechą charakteru, w odróżnieniu od innych swych cnót, upodobniała się do ojca, który za młodu zawsze ochoczo zdawał się na decyzje zadziory Pniewskiego. Z matką Chopina w odniesieniu do jej męża działo się przecież podobnie…

Mąż Justyny Mikołaj Chopin, syn kołodzieja z francuskiej Lotaryngii, do katolickiej Polski przybył jako szesnastolatek. Tu, na polskiej ziemi, nim poznał Justynę, przeżył kolejne szesnaście lat. I jeszcze kolejne dwa-trzy zanim w roku 1806 się z nią ożenił. Te w sumie prawie dwadzieścia lat przeżytych w Polsce, jak sądzę, to dla trzydziestopięciolatka wystarczająco dużo, by w pełni stać się i poczuć się Polakiem. (Warto mieć to na uwadze oceniając, jak dalece niesłuszne bywają francuskie „pretensje” o niepełną polskość Fryderyka Chopina, z uwagi na pochodzenie jego ojca.)

Z drugiej strony tym, co wyniesione z rodzinnego domu Mikołaja Chopina mogło się w Lotaryńczyku uchować „nienaruszone”, francuskie — to kwestia religijności. W tej materii miał prawdopodobnie dalekie od polskiej bogobojności poglądy. Można tak sądzić na podstawie faktu, że to Justynie przypadła w małżeństwie pełna odpowiedzialność o dbanie i o duchową stronę wychowania dzieci, i że to ona pilnowała, aby córki i syn regularnie uczęszczali na nabożeństwa, przystępowali do spowiedzi i odmawiali modlitwy. (Jednak, gdy po wyjeździe Fryderyka do Paryża relacje z matką uległy naturalnemu rozluźnieniu, religijność Chopina z czasem praktycznie zanikła. Nawet na łożu śmierci długo zwlekał z wyznaniem i powróceniem do wiary.)

Za to na polu miłowania muzyki matka Chopina okazała się nieocenioną krzewicielką szlachetnych wartości i rodzinnych cnót. To bowiem po matce Fryderyk odziedziczył miłość do muzyki i gry na fortepianie. Zresztą, nie kto inny a matka została jego pierwszą nauczycielką muzyki. Gdyby nie jej muzykalność, gdyby nie to, że sama bardzo lubiła grać na klawikordzie i że z chęcią przystawała na popisy przed publicznością swego ledwie kilkuletniego synka, kto wie, czy geniusz małego maestro z Żelazowej Woli kiedykolwiek objawiłby się muzycznemu światu?

Jak przystało na pieczołowitą rodzicielkę (zawsze z troską baczącą na zdrowie swych pociech), to ona także organizowała dzieciom wakacyjne wypoczynki. I to ona w roku 1826 (bez wsparcia męża) samodzielnie wzięła na siebie trud wyprawy do Bad-Reinerz, dzisiejszych Dusznik-Zdrój. Liczyła na to, że w zdrowym górskim klimacie wątły Fryderyk podreperuje tężyznę fizyczną i zaleczy suchoty. (Co ciekawe: dopiero wiele lat później dowiedziała się, że dusznickie wody w żaden sposób nie sprzyjały leczeniu suchot).

Przepiękne miasteczko położone u stóp Gór Orlickich, w owych czasach słynęło w całej Europie z licznych sanatoriów. Otaczały je urokliwe górskie trasy dostosowane do możliwości spacerujących po nich, kurujących się letników.

Jednak dzisiaj sława tego miasteczka chyba na zawsze już pozostanie związana przede wszystkim z kultem i postacią Fryderyka Chopina. Jak się bowiem okazało wyprawa do Dusznik (skądinąd pierwszy wyjazd kompozytora poza granice Królestwa Polskiego) zapisała się w życiorysie szesnastoletniego Fryderyka wiekopomnym wydarzeniem. Przejęty losem miejscowych sierot postanowił zorganizować na ich rzecz charytatywny występ.

I właśnie na pamiątkę tego szlachetnego uczynku od lat w Dusznikach-Zdroju organizowany jest jeden z najbardziej znanych w świecie pianistycznych festiwali. Najstarszy spośród tych, które wciąż i nieprzerwanie organizowane są rok po roku. Najpiękniejszy, najbardziej ukochany festiwal przez wierne mu rzesze melomanów. Nie tylko z Polski, ale i z szerokiego świata. (Nawiasem mówiąc: w sierpniu odbędzie się już jego 79 edycja. I po raz 32(!) poprowadzi go nasz absolutnie znakomity wirtuoz, pedagog i promotor Chopina na wszystkich kontynentach — PIOTR PALECZNY.)

Tym także, co szczególnie zawdzięczamy matce Chopina jest, w moim przekonaniu, rozstrzygniecie kwestii, kiedy urodził się Fryderyk Chopin? Dla wielu wciąż nie jest to takie oczywiste. Dokumentami, które w tamtych czasach potwierdzały urodziny, były: akt urodzenia oraz świadectwo chrztu z uwiecznioną na nim datą narodzin. Oba te dokumenty wystawiały stosowne do rejonu zamieszkania parafie. (Zgodnie z obowiązującym w Księstwie Warszawskim Kodeksem Napoleońskim, parafie oprócz kościelnych funkcji pełniły także funkcje Urzędów Stanu Cywilnego.)

FRAGMENT WPISU DO KSIĘGI URODZEŃ Z PARAFII BROCHOWSKIEJ:

„Roku tysiąc osiemsetnego dziesiątego, dnia dwudziestego trzeciego miesiąca kwietnia, o godzinie trzeciej po południu. Przed nami, proboszczem brochowskim sprawującym obowiązki urzędnika stanu cywilnego gminy parafii brochowskiej powiatu sochaczewskiego w departamencie warszawskim, stawili się Mikołaj Chopyn, ojciec, lat mający czterdzieści, w wsi Żelazowej Woli zamieszkały, i okazał nam dziecię płci męskiej, które urodziło się w domu jego w dniu dwudziestego drugiego miesiąca lutego o godzinie szóstej wieczorem roku bieżącego, oświadczając, iż jest spłodzone z niego i Justyny z Krzyżanowskich, liczącej lat dwadzieścia osiem, jego małżonki, i że życzeniem jego jest nadać mu dwa imiona, Fryderyk Franciszek. Po uczynieniu powyższego oświadczenia i okazaniu nam dziecięcia, w przytomności Józefa Wyrzykowskiego, ekonoma liczącego lat trzydzieści óśm, tudzież Fryderyka Geszta, który rok czterdziesty skończył, obydwóch w wsi Żelazowej Woli zamieszkałych. Ojciec i obadwa świadkowie po przeczytaniu niniejszego aktu urodzenia stawającym wyznali, iż pisać umieją. My akt niniejszy podpisaliśmy. Ksiądz Jan Duchnowski, proboszcz brochowski sprawujący obowiązki urzędnika stanu cywilnego; Mikołaj Chopin, ojciec.”

Na dokumentach parafii Brochów, spisanych w drugim dniu Świąt Wielkanocnych (w 1810 roku był nim 23 kwietnia), jako dzień narodzin widnieje data 22 lutego 1810 roku. Wydawać by się zatem mogło, że kwestię ustalenia dnia narodzin należy uznać za rozstrzygniętą. Od początku jednak oba te akty (urodzin i chrztu) wzbudzały wśród biografów uzasadnione wątpliwości. Mianowicie: czy aby na pewno podczas dokonywania parafialnych zapisów poprawnie odtworzono i uwieczniono rzeczywisty ich dzień?

Z biegiem czasu obiekcje stawały się oraz bardziej zasadne, ponieważ badacze historii odkrywali ważkie dokumenty i zaświadczenia, z których wynikało, że nawet sam kompozytor pisał o swych urodzinach, iż przypadały kiedy indziej, mianowicie na pierwszy dzień marca. Skoro tak pisał, widocznie tak było naprawdę. Dlaczego miałby zmyślać, przeinaczać fakty?

Natomiast według mnie ostatecznym dowodem i potwierdzeniem marcowych urodzin są słowa matki Chopina, która w jednym z listów pisała (cytuję z pamięci): „Długo o tobie myślałam, synu, w dniu twych urodzin, 1 marca 1810…” — Któż bowiem lepiej nie zna daty urodzin dziecka i może o niej wiarygodnie świadczyć jak nie jego matka? Uważam, że nikt…

To utrwalone w matczynym liście stwierdzenie powinno zatem skończyć wszelkie spory i wątpliwości. Jeśli więc przeczytamy gdzieś, że nasz największy kompozytor przyszedł na świat 22 lutego 1810 roku, pamiętajmy, że to jedynie nawiązanie do treści brochowskich świadectw chrztu i urodzin Fryderyka Chopina z dużym prawdopodobieństwem obarczonych błędem nieścisłości. A rzeczywistą datą jego urodzin jest pierwszy marca. Żeby jednak nie wzniecać i nie toczyć nieustannych kontrowersji i polemik, od lat za równoprawne przyjmuje się obie daty: 22 lutego i 1 marca.

A wracając do dziadka Chopina Jakuba Krzyżanowskiego… Umarł niespełna pięć lat przed przyjściem na świat swego wnuka. Myślę sobie: może i dobrze się stało, że nie dane było Fryderykowi go poznać? Wnuczek nie miał dzięki temu nie najlepszego rodzinnego wzorca do naśladowania i w efekcie nie miał specjalnej zachęty do prowadzenia za młodu bujnego awanturniczego życia jak dziadek.

Swoją zaś drogą, któż z kompaniji młodego ekonoma Jakuba i w ogóle z jemu współczesnych mógłby w owym czasie myśleć, iż ten rozhukany awanturnik spod Izbicy zostanie dziadkiem „jednego z najbardziej wykształconych, najbardziej kulturalnych artystów epoki” (J. Iwaszkiewicz), przodkiem wnuka, który się okaże jednym z największych Polaków w całej naszej narodowej historii?

Ot i mamy kolejny dowód na to, jak dzieje poślednich rodów bywają czasem niepoślednie…

POSTSCRIPTUM

Niedaleko Izbicy, bo ledwie trzydzieści kilka kilometrów od niej (i tyleż samo od wsi Długiem — miejsca urodzenia matki Chopina) znajduje się dwór Straszków. Jego właściciel — pan Krzysztof Kocel — razem z licznymi kłodawskimi entuzjastami od lat organizuje czarowny muzyczny festiwal: Kłodawskie Dwory. W pięknie odrestaurowanych pałacowo-dworskich wnętrzach bardzo często wybrzmiewa wtedy muzyka Chopina.

Dla melomanów i artystów, którzy biorą w nim udział — musi to być niezwykłe przeżycie. Przecież niedaleko tych dworów wszystko, co poprzedziło przybycie na świat geniusza i narodziny fenomenu Chopina, miało swe początki…

_2023-02-22_02. Żelazowa Wola: między prawdą historyczną a narodowym kultem

„Położona w odległości 54 kilometrów od Warszawy Żelazowa Wola jest odwiedzana przez wielu turystów i melomanów z kraju i z zagranicy. Tu przyszedł na świat Fryderyk Chopin, tu też znajduje się park i muzeum — Dom Urodzenia Fryderyka Chopina, w którym odbywają się cykliczne koncerty, zainicjowane w 1954 roku przez prof. Zbigniewa Drzewieckiego, wybitnego polskiego pianistę i pedagoga”. (Z mat. NIFC). Za każdym razem, gdy odwiedzam Żelazową Wolę, podziwiam piękno dworku z otaczającym go parkiem. Jednak zachwycając się, natychmiast poddaję się prozaicznej refleksji: jak kiedyś wyglądał i jak prezentuje się dziś dom urodzenia Chopina? Jak dalece prawdziwy to dworek i zgodny z jego czasami?

Pusta ciemnawa oficyna z częściowo pobiałkowanymi ścianami, z odpadającą zaprawą z sufitu, naprzeciwko — komnata rodziców z dziurawym dachem, współdzielona z pomieszczeniem dla trzody chlewnej: świń, kur, krowy. Na zewnątrz: zwyczajne wiejskie podwórko, bez podjazdu, bez krzewów ani (poza kilkoma kasztanowcami) drzew, za to z piaszczystą niebrukowaną drogą uchodzącą koleinami wzdłuż porostów, mokradeł i polnych kamieni. Wokół, po horyzont — szczere pole, pustka, nic. Nieco już dalej: mazowiecka równina, lasy…

Zastanawiacie się, z jakiego pejzażu, z jakiego historycznego miejsca to migawka? Niektórzy już pewno skojarzyli, innym ukrócę spekulacje: to bardzo zdawkowy opis domu rodzinnego Fryderyka Chopina w Żelazowej Woli. Prawda: nie tego, który znamy dziś! Nie tego współczesnego, a z początków ubiegłego stulecia (lata dwudzieste).

Czy podobnie wyglądało otoczenie domu w czasach dzieciństwa i młodości Chopina? Tego nie wiemy. Choć całkiem jest to możliwe. Z całą za to pewnością wiadomo, że i dom, i otoczenie nie wyglądały jak dzisiejsze. Rodzina Chopinów przeniosła się z Żelazowej Woli do Warszawy, gdy mały Fryderyk nie miał nawet roczku. Prawdopodobnie niedługo potem (podczas napoleońskich wojen i pożóg), dom spłonął. Ostała się po nim lewa — tzw. „dworska” oficyna, której bryła i fasada zapewne niewiele się zmieniły przez kolejne stulecie i przetrwały do stanu, jak tego z lat dwudziestych, opisanego wyżej.

Na szczęście, wraz z narodzinami II RP, nadeszły nowe, lepsze czasy dla historycznego miejsca. Z wiejskiego zapuszczonego folwarku, staraniem Towarzystwa Przyjaciół Domu Chopina i Komitetu Dni Chopinowskich, w latach trzydziestych zamieniło się w urokliwy dworek. Dworek otoczono parkiem, nad którego wizją i kształtem lata życia poświecił architekt zieleni — Franciszek Krzywda-Polkowski. Parkiem, co trzeba odnotować — według opinii wielu miłośników Chopina: urzekającym, ujmujących serce swym niezwyczajnym pięknem, ale i według niektórych: nieszczęsnym nieporozumieniem, takim jakimś jakby w stylu zrealizowanego kaprysu zmanierowanej amerykańskiej miliarderki (liczne pergole, alejki z kolorowym brukiem, romantyczne mostki, drzewa i krzewy naprzywożone z całego świata…).

A zatem, i tak oto, od czasów II RP rozpoczęło się nowe życie Domu urodzenia Chopina i otaczającego go parku (jednego z najpiękniejszych w Europie), życie — niewiele mające wspólnego z historycznym przekazem i prawdą o czasach, w których mieszkała na tej ziemi rodzina poety fortepianu. No, może poza współrzędnymi geograficznymi utrwalonymi na mapie…

Pamiętajmy o tym, przybywając do Żelazowej Woli.

Ale, przybywając, nie pozostawajmy bezduszni, nie umniejszajmy i rangi, i niezwykłego kolorytu tego miejsca. Dom Chopina i Park w Żelazowej Woli to przecież nie w głównej mierze zmaterializowane świadectwo i przekaz historii. To wyraz naszego narodowego szacunku dla życia i dzieła Wielkiego Polaka — „obywatela świata”.

POSTSCRIPTUM

A jednak… Jednak czasem sobie myślę, może lepiej by było, gdyby dom urodzenia Chopina wraz z otoczeniem pozostawić w stanie, w jakim uchował się do czasów początku ubiegłego stulecia? Wspaniały park, który dziś go otacza, wraz z pieczołowitą rekonstrukcją dworku do stanu z czasów Chopina, można by było urządzić gdzieś w pobliżu. Wtedy zachowalibyśmy i prawdę czasów, i równie godnie uhonorowalibyśmy naszego wielkiego rodaka. No ale jest, jak jest. I też się z tego cieszę.

_2023-05-05_03. Muza, przyjaciółka, kochanka?

— Opowiesć o Paulinie Viardot, ikonie XIX wiecznej Europy

Maj… Jak mawiają: miesiąc miłości. Wszystko już obudziło się do życia, słońce coraz śmielej i dłużej spaceruje pod błękitem nieba. Kwitną bzy, kasztanowce i konwalie, a łąki pokrywają się kolorowym dywanem kwiatów. Oni też po raz pierwszy spotkali się w maju. 180 lat temu…

Lubiła śpiewać mazurki swego polskiego przyjaciela. Gdy wpływowy angielski krytyk po występie w Londynie zarzucił jej, że wybrała do recitalu „ohydne i pretensjonalne utwory niejakiego Chopina, o którym mało kto słyszał” — ta, miast wyrazić oburzenie, od następnego koncertu śpiewane miniatury postanowiła zapowiadać jako swoje własne. Poinformowany o jej zachowaniu Chopin zirytował się i natychmiast określił praktyki przyjaciółki za małostkowe. Na szczęście „małostkowość” Pauliny Viardot — bohaterki mojego dzisiejszego eseju — nie wpłynęła na dalszą przyjaźń dwojga ikon epoki: jego — wielkiego romantyka, poety fortepianu i jej — wybitnej śpiewaczki, przyjaciółki wielu europejskich artystów i luminarzy.

Tę anegdotę, czy raczej historyjkę o rzekomej nielojalności Viardot wobec Chopina przytoczyłem za Orlando Figesem — brytyjskim historykiem, autorem książki pt. „Europejczycy — początki kosmopolitycznej Europy” — w przekładzie Łukasza Błaszczyka. Piszę „rzekomej”, ponieważ nigdy wcześniej nie natknąłem się w literaturze poświęconej Chopinowi tak jednoznacznie udokumentowanej nielojalności Viardot wobec Chopina. Autor w swej książce na pierwszy plan nie wysuwa jednak nikogo z artystycznej zachodnioeuropejskiej bohemy.

Chopin i Paulina Viardot podczas lekcji w Nohant latem 1844 roku. Szkic Maurycego — syna George Sand.
Za centralną postać swej pracy obiera rosyjskiego prozaika Iwana Turgieniewa, dla którego Viardot przez wiele lat życia była muzą, a nawet zdaniem Figesa kochanką. Poprzez historię tych dwojga poznajemy Europę w okresie postępu technologicznego: powstawania kolei, latarni gazowych, telegrafu, samochodów… Na tle przełomowych wydarzeń kultura europejska stawała się zdaniem autora kosmopolityczna, a wszystkie wielkie na jej szachownicy postaci, używając terminu Norwida przeobrażały się w „obywateli świata”. Wracając jednak do Viardot i Turgieniewa… ale przede wszystkim do należącej do najbliższego grona przyjaciół Chopina i George Sand — Pauliny Viardot. Wielokrotnie goszcząc w posiadłości rodzinnej Sand w Nohant, w roku 1846 była naocznym świadkiem definitywnego rozstania Chopina i George Sand. Jednak to był tylko epizod w jej bardzo bogatym w wydarzenia osobistym życiu. I tak, urodziła się w 1821 r. w Paryżu, w muzycznej rodzinie. Ojciec — śpiewak operowy, matka — aktorka. Dla małej Pauliny droga do świata muzyki wiodła niemal od kołyski. Przezorni rodzice zadbali nie tylko o muzyczny rozwój córki. Już bowiem w wieku lat sześciu mówiła po francusku, hiszpańsku, włosku, niemiecku. Z czasem poznała także rosyjski i angielski. Wcześniej, to jest od czwartego roku życia wraz z lekcjami śpiewu uczyła się gry na fortepianie, i już jako dziecko akompaniowała ojcu. Swoją pierwszą trasę koncertową w roli śpiewaczki odbyła mając siedemnaście lat. Krytycy muzyczni natychmiast zachwycili się jej niezwykłym głosem, swobodnie przechodzącym od sopranu do, przypominającego brzmienie wiolonczeli, mezzosopranu. Sukces trasy natychmiast zaowocował zaproszeniami na najbardziej prestiżowe sceny. W ich kuluarach poznawała bożyszcza świata kultury, m.in.: Chopina, Liszta, Schumanna, pisarkę George Sand. To właśnie ta słynna ikona epoki przedstawiła 19-letniej śpiewaczce przyszłego męża, dwa razy starszego od Pauli dyrektora Opery w Paryżu, miłośnika polowań i literatury. Po ślubie pan Viardot porzucił posadę dyrektora, podejmując się funkcji menedżera małżonki. Jako zamożny człowiek bez trudu zapewnił jej oczywiście finansowe bezpieczeństwo. Nie przypuszczam, iż tylko z powodu materialnego komfortu, ona — Paulina, aż do śmierci męża, który zresztą zmarł w tym samym roku co Turgieniew: 1883, pozostała mu wierną (w co, nawiasem mówiąc, powątpiewał wspomniany przeze mnie we wstępie Figes — brytyjski historyk). Prawdopodobnie mąż Pauliny, ów szczęśliwy adwersarz rosyjskiego pisarza miał także inne przymioty, którymi zaskarbił sobie dozgonny szacunek żony. Może była nią dobroduszność? Sama Paulina mawiała o mężu: „…Szlachetny człowiek. Jego jedyną wadą jest to, że brakuje mu dziecięcej spontaniczności, lecz czy to nie cudne, że ma tylko jedną wadę!…”
Co najważniejsze — Louis Viardot w każdy możliwy sposób wspierał i zachęcał żonę do artystycznego rozwoju. W rezultacie bez trudu mogła łączyć karierę śpiewaczki z małżeństwem. Jej sława artystyczna szybko więc zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. I tak, w latach 1843—45 została zaproszona na dwa sezony artystyczne do Petersburga. Była tam pierwszą zagraniczną śpiewaczką, która w języku rosyjskim wykonała partię z opery Glinki „Rusłan i Ludmiła”. To właśnie w Petersburgu poznała Turgieniewa. Jego, podobnie jak i wielu innych melomanów, wręcz zahipnotyzowała swym głosem. — „Brzmi jak cudowny instrument –zanotował w sztambuchu po recitalu — jej wokal zasługuje na największy podziw. Moje serce należy do niej!”
Podjął decyzję, że odtąd nie opuści żadnego jej występu i, mimo że jest mężatką, zawsze będzie ją adorował. Na szczęście nie musiał się obawiać zazdrości męża Pauli, bowiem obaj panowie od razu przypadli sobie do gustu. Połączyła ich pasja do polowań. Gdy więc w 1845 roku umowa Pauliny z Operą w Petersburgu dobiegła końca, państwu Viardot nie trzeba było długo napraszać pisarza, by wraz z nimi udał się do Francji. I teraz pozwolę sobie postawić tezę, że ktoś, kto ma talent do czegokolwiek, ma prawdopodobnie talent do wszystkiego. Tak w każdym razie było z Pauliną Viardot. Na salonach swego paryskiego domu nie tylko wykazała się niezwykłym darem do skupiania wokół siebie całej rzeszy ludzi sztuki, polityki i wszelakich koryfeuszy epoki, ale każdemu z nich oferowała udział w intrygujących dyskusjach i koncertach… Bywało, że sama występowała przed gośćmi, śpiewając im na przykład zaaranżowane przez siebie mazurki Chopina, lub towarzyszyła innym artystom przy fortepianie. Co więcej, często wykonywała własne utwory: pieśni, romanse, które komponowała do wierszy znanych poetów. Tak w owym czasie o jej twórczości zanotował sobie Turgieniew: „Wiele z jej dzieł jest przeuroczych. Są dużo piękniejsze niż utwory innych…”

W 1863 roku, mając 42 lata, wraz z mężem i trójką dzieci przeprowadziła się do Baden-Baden. Na obrzeżach kurortu, w malowniczej dolinie wzniosła piękną willę w stylu szwajcarskim. Z czasem dobudowała do niej galerię i mały teatr.

Turgieniew także rozpoczął stawianie rezydencji obok ich domu, ale inwestycja przerosła finansowe możliwości pisarza. Ostatecznie odsprzedał niedokończoną willę mężowi Pauliny.

Osiedlenie się rodziny Madame Viardot szybko zostało zauważone przez lokalną społeczność. Jak tylko zadomowiła się w kurorcie na stałe, nie potrafiąc trwać w bezczynności, wznowiła wieczorki muzyczne. Kontynuowała je aż do zakończenia kariery śpiewaczki (1863). Potem z wielkim entuzjazmem rzuciła się w wir działalności dydaktycznej, która odtąd stała się źródłem jej nieustającej radości i satysfakcji. Spędzając czas ze studentami, prowadząc wieczorki towarzyskie lub jadając obiady w wąskim kręgu przyjaciół, do których należał oczywiście Turgieniew, nigdy nie wyglądała na zmęczoną ani spiętą. Przeciwnie — zawsze była pełna wigoru, zawsze przyjaźnie nastawiona do ludzi, uważna, niezmiennie obdarzająca rozmówców blaskiem swego głębokiego umysłu, fascynując i przyciągając ich do siebie jak magnes. Jej ręce zdawały się nigdy nie spoczywać. Sporządzała konspekty ze swych prac, redagowała nuty, grała na pianinie, aranżowała liczne zabawy. Viardot-House stał się w końcu centrum sztuki i kultury w Baden-Baden, co znacznie zwiększyło atrakcyjność i sławę małego kurortu. I znowu jej gośćmi były znamienite osobistości: poeci, artyści, a nawet koronowane głowy. Po wybuchu wojny niemiecko-francuskiej (1870–71) rodzina Viardot wróciła do Francji. Zmarła w Paryżu w 1910 roku, przeżywając o 27 lat zarówno męża, jak i Turgieniewa. Pozostawiła po sobie, oprócz spisanych wspomnień, mnóstwo utworów, plejadę studentów (wielu z nich zrobiło wielką karierę), a także czworo dzieci, które zresztą poszły w ślady matki. Clara Schumann pisała o Paulinie, że była najbardziej błyskotliwą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkała. Tę opinię podzielało wielu innych. Według Liszta była Europejką o hiszpańskiej naturze, francuskim wychowaniu i niemieckich sympatiach. Saint-Saens zadedykował jej swą operę Samson i Dalila. Chopin bardzo cenił jej kunszt artystyczny i zwyczajnie lubił, jak lubi się swych najwierniejszych przyjaciół. Oczywiście — z jej strony ze wzajemnością. (Choć ona — na swój sposób była zazdrosna o kontakty innych kobiet z Chopinem. Znana jest na przykład z sarkastycznej uwagi, że każda kobieta, która odwiedzała Chopina w ostatnich tygodniach jego życia zdawała się uważać za punkt honoru zemdleć w jego obecności). Rozliczne talenty Pauliny Viardot, jej intelekt, jej niesamowita aktywność życiowa dla tych, którzy ja znali, zdawały się nie mieć granic. I taka właśnie była, ta muza, ten kobiecy ideał Turgieniewa, której cechy osobowościowe ożywały w wielu jego fikcyjnych bohaterkach: w Lizie, Asi, Zinaidzie, w innych…

Czasem myślę, jaka szkoda, że ziemska miłość tego rosyjskiego prozaika nigdy nie zaznała pełni fortuny, że serce Turgieniewa nie odnalazło przy Paulinie spełnienia i że nigdy nie związał się w życiu z żadną inną kobietą. Może z inną byłby szczęśliwszy? Dobrze chociaż, że miał w jej osobie przyjaciółkę. Dzięki temu na kartach swych powieści unieśmiertelnił tę niezwykłą postać epoki i przekazał nam — czytelnikom, liczne realistyczne obrazy miłowanej przez siebie kobiety i muzy.

* * *
W majowe dni 2023 minęła 180. rocznica pierwszego spotkania Pauliny i Iwana. Miało ono miejsce w Petersburgu w roku 1843 podczas wieczoru operowego. Pamięci tych dwojga niezwyczajnie połączonych ze sobą węzłem dozgonnej przyjaźni artystów dedykuję ten wiosenny esej.

SUPLEMENT

A czy Turgieniew i Chopin, których niczym misterną niewidzialną więzią spina postać Pauliny Viardot, poznali się kiedykolwiek? Czy kiedykolwiek podali sobie dłonie…? Niestety, nie wiemy tego. W każdym razie nie mamy na to żadnych przekonywujących dowodów. Wiemy za to, że genialny rosyjski prozaik był koneserem muzyki, że bardzo chętnie bywał „na salonach”, w których z pewnością wielokrotnie słuchał, podziwiał i gdzie miał możliwość poznać i pokochać wiele dzieł Chopina. Z pewnością niejednokrotnie słuchał interpretacji szopenowskich mazurków w wykonaniu swej muzy. Viardot zawsze chętnie je śpiewała (często przy własnym akompaniamencie od fortepianu) dla najwierniejszych przyjaciół. On — Turgieniew — do takich przecież należał… Muzyka Chopina, znana ze swojej emocjonalnej głębi i liryzmu, doskonale więc rezonowała z jego lirycznym stylem pisania, który on — rosyjski prozaik nim został ugruntowanym pisarzem-realistą — nierzadko uwypuklał w powieściach nastrojowymi emocjami i romantycznymi doświadczeniami postaci. Dlatego, powtórzę, choć nie ma bezpośrednich dowodów na osobiste spotkania Turgieniewa z Chopinem, to jednak pokuszę się o stwierdzenie, że wpływ muzyki polskiego kompozytora na rosyjskiego pisarza był niezaprzeczalny. Muzyka Chopina jak mało która mogła go inspirować do pisania, przydając jego powieściom warstwę romantycznego wyrazu, jakże dla Turgieniewa charakterystycznego w czasach Chopina. Jakże w ogóle charakterystycznego dla romantyzmu — epoki, w której obaj żyli i tworzyli wiekopomne dzieła.

2023-05-3104. Karolina Nadolska — „Chopin: Polish Dances”

Pan profesor Piotr Paleczny gorąco polecał audycję radiową, w której można było wysłuchać doskonale zinterpretowane przez panią Karolinę Nadolską nagrania Chopina, zarejestrowane na płycie DUX-a… I ja szczerze je rekomenduję! A dla tych, których ta uczta muzyczna ominęła — polecam moją skromną recenzję.

Są takie płyty, które trzymamy jak domowe relikwie: w salonie, za szklaną witryną, z wyeksponowanymi okładkami. A na okładkach — przyciągające oko wizerunki artystów, z nierzadko zamaszystymi podpisami i dedykacją… Takie bezcenne dla nas, nobliwe i piękne eksponaty wcale jednak nie należą do płyt najczęściej w naszych domach odsłuchiwanych.

Ich rola zwykle polega na czymś innym. Są miłymi pamiątkami po bezpośrednim kontakcie z idolem albo świadectwem ważnego muzycznego wydarzenia, w którym uczestniczyliśmy. Choć oczywiści zdarza się, że pięknie prezentujący się krążek łączy się z intensywnym plądrowaniem utrwalonej na nim zawartości. Jednak bywa tak najczęściej w pierwszych dniach eksponowania domowych „trofeów”.

Są w naszych biblioteczkach i inne muzyczne płyty-pamiątki. Choć nie tak już efektowne, nie przykuwające codziennie uwagi, nie wyjątkowe. Ot — tuzinkowe, „normalne”, zwyczajne płyty. Równymi rządkami poustawiane na domowych regałach, każda — raz czy kilka razy odsłuchana — z czasem pokrywa się kurzem i nikła dla niej nadzieja, że w krótkim czasie ponownie zdobędzie zainteresowanie właściciela. Jednak czyż nie z takich właśnie tuzinkowych rządków płyt nie składa się, nie tworzy się i nie dokumentuje się cały nasz muzyczny żywot?

Przede wszystkim z takich…

I są wreszcie w naszych domach „płyty-czarodziejki” — niezwyczajne, niebanalne krążki-unikaty, płyty z nagraniami, które zjawiły się i objawiały, zdawałoby się: znikąd i znienacka. Coś nas tknęło, ktoś podpowiedział, zasugerował, nasza intuicja drgnęła i… Nie pomyliła się w wyborze. Nieoczekiwanie stajemy się nabywcami utrwalonych arcyciekawych doznań i po symbolicznym naciśnięciu „enter” muzyka z magicznego krążka w domowej aparaturze od pierwszego dźwięku wzrusza, zachwyca, inspiruje.

Dziś przede mną jedna z takich płyt. Płyt niezwykłych, płyt-niespodzianek — „Polskie tańce” w zachwycającej interpretacji niegdysiejszej absolwentki warszawskiej muzycznej Alma Mater, dziś koncertującej po całym świecie pianistyki, laureatki wielu prestiżowych nagród, konkursów, wyróżnień — pani Karoliny Nadolskiej. Pani Karolina jest absolwentką klas znamienitych pedagogów: pani profesor Popowej-Zydroń, pana profesora Piotra Palecznego. To spod skrzydeł laureata VIII konkursu Chopinowskiego wypłynęła na szerokie wody…

Zestaw zarejestrowanych na płycie nagrań z impetem i z zadziorem otwiera zagrany niezwykle żywo, z polotem, energetyzujący i pobudzający wszystkie zmysły mazurek H-dur op. 63 nr 1. Jeden z tych niezwyczajnych tańców Chopina, w którym, jak w czystym krysztale górskiego potoku, od pierwszego po ostatni takt z wigorem promieniuje muzyczna radość. Czy ten blask emanujący znad klawiatury — to tylko skrycie wyznane dźwiękami przez kompozytora uwielbienie dla hrabiny Czosnowskiej (przyjaciółki jeszcze z młodzieńczych lat), której jako „podtatusiwały pan” zadedykował w Nohant swoje opus 63? — Czy może efekt misternie utkanej i tak bardzo sugestywnie zapodanej przez pianistkę emocji, tak dalece zinterpretowanej subtelnie i nienagannie stylistycznie, że nie sposób tkankę opusu Mistrza oddzielić od zamysłu pianistki? Ale przecież czyż nie wtedy, gdy geniusz twórcy łączy się ze wzruszającą interpretacją odtwórcy, czyż właśnie nie podczas takiej synergii nie rodzi się najczystszej postaci Sztuki piękno? Wielki kompozytor i wspaniała odtwórczyni utrwaleni we wspólnym przekazie „Płyty z tańcami” są dla mojej tezy najlepszym tutaj i najbardziej wiarygodnym dowodem i potwierdzeniem.

Henryk Wieniawski w sławetnym przemówieniu wygłoszonym w 1860 roku w Krakowie, podczas uroczystości odsłonięcia pomnika Chopina wypowiedział znamienne słowa: „Kto zna jeden mazurek Chopina, ten zna dokładnie jeden mazurek Chopina. Mazurki Chopina to świat, w którym każdy utwór jest inny, każdy ma swój własny charakter i nastrój.” Słowa naszego wielkiego wieszcza skrzypiec doskonale oddają prawdę o niepowtarzalności mazurków kompozytora znad Wisły. Jakikolwiek więc pianista, który się z nimi mierzy, musi zatem dla każdego mazurka odnaleźć swój własny wpasowany w chopinowskie arcydziełko niepowtarzalny mazurkowy szyfr i styl. Z wyzwaniem tym znakomicie poradziła sobie pani Karolina Nadolska. Żadna z jej mazurkowych perełek nie tchnie tuzinkowym schematyzmem i choćby namiastką pianistycznej dłużyzny. Każdy utrwalony na płycie mazurek (a utrwaliła ich aż czternaście) imponuje wyrazistością, klarownością formy, prawdą i pięknem wspólnego przekazu — przekazu kompozytora i odtwarzającej dzieła kompozytora artystki.

Wg: https://images.app.goo.gl/fb2Esf3EqxpVWXMt7
Na empikowej płycie DUX-a pianistka zaproponowała słuchaczom oprócz mazurków także poruszające wizje dwóch monumentalnych polonezów Chopina: As-dur z opusu 61 (Polonez-fantazja) oraz wieńczącego krążek: poloneza fis-moll op. 44. Szczególnie ten pierwszy to prawdziwe wyzwanie dla każdego artysty. Wymaga od wirtuozów nie tylko najwyższych umiejętności technicznych, nie tylko niezwykłej wrażliwości i umiejętności interpretacji, ale również dogłębnego zrozumienia muzyki Chopina i jego wyjątkowej, nasyconej romantyzmem poetyki. Wspaniałym więc był wyzwaniem dla polskiej artystki, która od lat rozsławia dzieła Chopina na wszystkich kontynentach świata i chyba dziś już tylko Antarktyda pozostała dla pani Karoliny Nadolskiej muzycznym kontynentem-bastionem wciąż jeszcze pozostającym do zdobycia.

Już od wstępu zachwyca mnie, jak przekonująco i z jaką otoczką poezji spod palców pianistki wybrzmiewają początkowe takty poloneza. Stara dobra szkoła pani profesor Popowej-Zydroń — nauczycielki pani Karoliny z okresu nauki w gdańskich placówkach — owocuje. Do dziś wciąż brzmi w moich uszach ten sam polonez, z którym młoda Popowa Zydroń zdobywała na IX konkursie Chopinowskim (1975) IV wyróżnienie. I teraz podobnie — przez dźwięki poloneza-fantazji przetacza się cała gama wysublimowanych emocji: od radości i entuzjazmu po melancholię i zadumę. Wysokie tempo i trudne pasaże, wymagające od pianistów doskonałej koordynacji i precyzji — w wykonaniu Nadolskiej emanują spokojem i pełnym zapanowaniem nad muzyczną materią. Zróżnicowana dynamika, od delikatnych pianissimo do potężnych fortissimo — zachwyca w każdych rejestrach. Skomplikowana harmonia, wymagająca doskonałego wyczucie harmonii i akordów — przekonuje. Cała niezwykle bogata gama emocji, którą kompozytor zawarł w swym epokowym dziele — zostaje przez pianistkę skrzętnie odwzorowana i przetworzona na swoją własną przekonującą wizję i modłę. I znów: melanż inwencji kompozytora i wrażliwości artystki przeinacza się w najczystszej postaci Sztukę.

Wieńczący płytę polonez fis-moll op. 44, mimo swych ciężkich, mrocznych, chwilami wręcz przytłaczających tonów przywodzących na myśl dramat i narodowe traumy, również pozostawia w słuchaczach tylko najlepsze emocje. Jest ostatecznym dla mnie świadectwem muzycznego spotkania do jakiego doszło pomiędzy moją duszą, a piękną duszą artystki.

Podsumowanie wrażeń z odsłuchania płyty pani Karoliny ujmę krótkim stwierdzeniem, że każda w jej wykonaniu kompozycja, to niezwykle pięknie wykreowana prawdziwa muzyczna mistrzowska perełka. Od pierwszego po ostatni utwór, jak kolorowa tęcza na szarawo-błękitnym niebie, wszystkie tańce w wykonaniu Karoliny Nadolskiej wzruszają, mienią się niepowtarzalnymi blaskami, urzekają wysublimowanymi barwami, swojskimi ludowymi rytmami, szopenowskim pulsem.

Ale płyta Karoliny Nadolskiej z „Tańcami polskimi” ma także swoją dużą i, rzecz bardzo dziwna, pogłębiającą się w miarę kolejnego odsłuchiwania wadę. Jest za krótka! Interpretacje pani Karoliny tak bardzo emanują świeżością interpretacji i porywają szczerością przekazu, że chciałoby się ich słuchać wciąż więcej i więcej. Może więc pora na kolejne „Polskie tańce”?

Pani Karolino! Czekamy…

_2024-02-25_05. Konkurs Chopinowski w Warszawie — magia, która nigdy nie przemija

Przygotowania czas zacząć

Warszawa. Stolica Polski. Miasto dumy, historii, kultury, a dla miłośników Chopina — mekka chopinowskiej muzyki. Co pięć lat, niczym feniks z popiołów, odradza się tu magia chopinowskich dźwięków, opanowując każdy zakamarek miasta i dusze jego mieszkańców. To czas Konkursu Chopinowskiego — wydarzenia, które już w przyszłym roku znowu na kilka tygodni przemieni Warszawę w światową stolicę muzyki, przyciągając młodych utalentowanych pianistów i żądnych wzruszeń melomanów z najdalszych zakątków świata.

Już sam spacer ulicami miasta w tym czasie będzie prawdziwą ucztą dla zmysłów. Zewsząd będą dochodzić do uszu dźwięki Chopina: z okien kamienic, kawiarnianych ogródków, a nawet z głośników na przystankach autobusowych. Miasto będzie oddychać muzyką, pulsować nią, zarażać Chopinem każdego przechodnia. Wtedy też rozpocznie się największe święto w najważniejszej muzycznej polskiej świątyni: Filharmonii Narodowej. Majestatyczny, elegancki gmach dyskretnie wpasowany w centrum warszawskiej metropolii — znów wypełni się miłośnikami Chopina po brzegi. Powietrze zgęstnieje od napięcia i ekscytacji. A cisza, która poprzedzać będzie chwile, gdy na scenę wkraczać będzie kolejny i kolejny młody pianista, stawać się będzie niemal namacalna. A po każdym takim misterium oczekiwania i ciszy — pierwsze dźwięki fortepianu rozleją się po sali niczym fale wzburzonego oceanu.

Tak jak na tym konkursie było od zawsze, tak i na przyszłorocznym konkursie każdy występ młodego człowieka stanie się opowieścią. Historią snutą przez pianistę za pomocą czarno-białych klawiszy. Historią pełną emocji, pasji, tęsknoty, radości. Słuchając, zapominać będziemy o bożym świecie, dając się porwać magii muzyki Chopina.

A potem nadejdą nocne godziny oczekiwań na wyniki: pierwszego, drugiego, trzeciego etapu i finału. I pożegnanie.

Pożegnanie z Konkursem Chopinowskim zawsze jest trudne. To jak pożegnanie z bliskim przyjacielem, z którym spędziliśmy niezapomniane chwile. Znowu zostanie w sercu pustka, tęsknota za muzyką, za emocjami, za tą niepowtarzalną atmosferą. Na szczęście, pozostaną po nim wspomnienia — żywe, barwne, niczym niezatarte w pamięci. Wspomnienia, które pozwolą przetrwać od jednego do kolejnego konkursu, do kolejnego spotkania z muzyką Chopina w sercu Warszawy. Bo Konkurs Chopinowski to magia, która nigdy nie przemija. To wydarzenie, które na zawsze zapisuje się w pamięci i w sercu. To dowód na to, że muzyka Chopina jest ponadczasowa, uniwersalna i wiecznie żywa.

Konkurs Chopinowski to jednak nie tylko koncerty. To również okazja do poznawania się nawzajem. Znów się przekonamy, jak wielu z nas mieszka w różnych miastach Polski, ale i w najbardziej odległych zakątkach świata, i jak wszystkich spajać nas będzie ze sobą miłość do muzyki Chopina. Czas Konkursu to także niezwyczajna sposobność do poznawania młodych, utalentowanych ludzi, którzy przyjeżdżając na Konkurs do Warszawy, z pasją i oddaniem poświęcają swoje życie muzyce. To również nietuzinkowa gratka do podziwiania tych, którzy od lat niestrudzenie propagują muzykę Chopina w szerokim świecie: jurorów konkursowych, indywidualności świata Kultury, wybitnych pedagogów, wirtuozów, artystów. To oczywiście także szansa na rozmowy wszystkich ze wszystkimi o Chopinie, to sposobność do prowadzenia żywiołowych sporów i wyrażania wspólnych zachwytów na forach internetowych (gdzie już dziś, czekając na kolejny konkurs, spotykają się miłośnicy muzyki z całego świata). To długie, czasem żarliwe i nierzadko fascynujące dyskusje o muzyce Chopina, o sztuce jej interpretacji, o gustach, ale i o emocjach, które w nas budzi. To wreszcie niepowtarzalna atmosfera, która udziela się każdemu, kto choć na chwilę znajdzie się w orbicie tego magicznego muzycznego wydarzenia.

Warto więc już dziś do takich pięknych przeżyć zacząć się przygotowywać.

_2024-05-24_06. Młody talent, wielka strata

— wspomnienie o Carlu Filtschie

Przypuszczam, że dla wielu z nas — miłośników Chopina — postać młodziutkiego pianisty Carla Filtscha nie jest całkowicie obca. Był najmłodszym z uczniów Chopina i jednocześnie najbardziej przez Chopina lubianym. Dziś stuknęła 194 rocznica jego urodzin. Z tej okazji moje krótkie rocznicowe wspomnienie o tym niezwyczajnym artyście, który żył ledwie piętnaście lat…

W maju się urodził i w maju (1845) odszedł na zawsze. Carl Filtsch — cudowne dziecko fortepianu i ulubiony uczeń samego Chopina.

Przeżył zaledwie piętnaście lat, a swoim talentem zdążył oczarować salony muzyczne Europy. Dziś, wspominając tego młodziutkiego pianistę, nie sposób oprzeć się refleksji nad kruchością życia i potęgą muzyki, która w przeciwieństwie do chorowitego ciała potrafi przetrwać najcięższe próby czasu.

Urodzony w 1830 roku w Transylwanii Filtsch już jako kilkuletni chłopiec zadziwiał niezwykłą muzykalnością. Niczym mały Mozart improwizował na fortepianie i chłonął dźwięki jak gąbka. Szybko trafił pod skrzydła samego Chopina, który dostrzegł w nim nie tylko talent, ale i wrażliwość, tak bliską jego własnej duszy. Lekcje u mistrza stały się dla młodego Carla prawdziwą szkołą życia i muzyki. Chopin, sam przecież schorowany i naznaczony muzyczną melancholią, widział w swoim utalentowanym uczniu odbicie własnych marzeń i tęsknot.

Niestety, los okazał się okrutny. Podobnie jak Chopin, Filtsch zapadł na gruźlicę. Choroba, która w XIX wieku zbierała tragiczne żniwo, stopniowo odbierała młodziutkiemu pianiście siły i nadzieję. Mimo to Carl nie przestawał grać, szukając ukojenia w dźwiękach fortepianu. Jego ostatni koncert w Wiedniu stał się prawdziwym testamentem odwagi i miłości do muzyki. Osłabiony chorobą, Filtsch zagrał z taką pasją i emocjonalną głębią, że poruszył serca nawet najbardziej wymagających krytyków.

Choć życie Carla Filtcha było krótkie niczym westchnienie, to jego talent i historia do dziś budzą emocje. Chopin, pogrążony w żałobie po stracie ukochanego ucznia, powiedział podobno: „Był największą nadzieją mojej szkoły, straciłem w nim część samego siebie”. I rzeczywiście — ci, którym dane było słuchać młodziutkiego pianisty, odnajdywali w jego muzyce echa stylu Chopina: tę samą delikatność, melancholię i romantyczną wrażliwość.

Dziś, 28 maja, w 194. rocznicę urodzin Carla Filtcha, warto przypomnieć sobie o tym utalentowanym pianiście, którego życie i kariera zostały przerwane przez okrutny los. Niech jego historia będzie dla nas przypomnieniem o tym, jak cenne są prawdziwy talent i pasja, i jak ważne jest, aby pielęgnować je i dzielić się nimi ze światem, od najmłodszego.

_2024-05-28_
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij