- W empik go
Chore dusze. Tom 1: powieść w dwóch tomach - ebook
Chore dusze. Tom 1: powieść w dwóch tomach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 290 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
Tom I.
Warszawa.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
1881.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 16 Iюня 1880 года.
Drukiem Józefa Ungra, Warszawa, Nowolipki Nr. 3.
Wieczór był jesienny, ostatnich dni sierpnia w Rzymie, z którego w tym miesiącu ucieka kto może, do którego w tej porze nie przebywa nikt, oprócz tych co ich konieczność jakaś zagna do wiekuistej stolicy.
Na drugiem piętrze domu na Via Sistina okna stały otworem i gorąco, pomimo nadchodzącej nocy, było jeszcze nieznośne. Wdali na niebiosach jasnych malowała się ciemno majestatyczna kopuła bazyliki Ś. Piotra i w gmachach Watykanu widać było zapalające się światełka.
Cisza smętna, grobowa leżała nad olbrzymią, w ruinach tysiącoletnich stolicą, ledwie niekiedy szmerem jakimś powietrznym lub dźwiękiem wieczornych dzwonków klasztornych przerywana.
Smutek wiekuisty ludzi tęskniących duszami ku czemuś nieokreślonemu, upragnionemu i niedoścignionemu, ciężył nad temi wspaniałemi gruzami, ponad któremi nowe gmachy i wskrzeszone życie chórem z ruinami mówiło: Człowiecze, nic niema wiecznego na ziemi!
Lecz ponad ziemią przyciśniętą dusznemi opary jaśniały wiekuiste niebiosa wypogodzone, na których gdzieniegdzie migotały już z ciemności główki gwiazdek promieniste.
Na ziemi smutne było jak w grobie, na niebiosach pogodnie, jasno, spokojnie…
Tu w tem mrowisku, na rumowiskach poruszało się życie zbolałe; tam błyszczały śmiejące się wiekuiste światełka, wśród majestatycznie rozpostartych przestrzeni eteru.
I chciało się w tej chwili patrząc wgórę, aby nie widzieć co się dzieje pod stopami. Tu życie miało fizyognomią śmierci, tam śmierć gasnących aerolitów jaśniała życiem.
Są wszędy smutne wieczory takie, nawet tam, gdzie je myśl i ręka płocha chce wesołemi uczynić; lecz nigdzie smutek ludzki, nieokreślony ów, przyniesiony z życiem, nie ściska tak duszy, jak natem pobojowisku wieków, które się Rzymem zowie.
Jestto wyschłe serce świata, który żyć przestał, a na którego mogile wyrosło zdrobniałe życie nowe, napół z piersi trupiej wyssane.
Potężne te ruiny, skorupa potworu, którego ramiona obejmowały cały naówczas znany świat, do dziś dnia mówią o olbrzymie, zjedzonym przez drobne mrowie barbarzyństwa.
Termity z północy, pełznące po ziemi, podgryzły i podkopały tę przerosła potęgę i w proch ją obróciły. Gotowały podściół pod nowy posiew
Boży, dla mającego z ruin i mrowia urosnąć świata.
Pomiędzy tem, co się tu w grób położyło, a tem, co się zrodziło na grobie, legła przepaść wieków, półmroku i cienia.
Na małym balkonie domu niegdyś Sobieskiego, dziś zowiącego się Casa Bartholdi, stało osób kilka zadumanych, wpatrzonych w krajobraz wieczora, milczących, nieśmiących wydać głosu, aby nie sprofanować tej ciszy uroczystej, modlitewnej całego stworzenia. Wolno tylko było dzwonom wśród niej jęczeć tęsknicą klasztorną, modlitwą pokorną i wiatrowi od gór i stepów szemrzeć ziemi "dobranoc"
Nikt nie nakazywał tego milczenia, a wszyscy nakaz zgóry płynący czuli w duszach zarówno i byli mu posłuszni. W jednej chwili zerwały się różnobarwne nici ponawiązywanych myśli, usta zadrgały, odrętwiały i musiały zaniemieć.
W taką ciszę, mówi lud nasz, że anioł przeleciał, anioł niewidzialny, niosący myśl nieziemską i odrywający dusze, aby nie przyrosły do gnojnej powłoki cmentarza.
Anioł przeleciał i skrzydły białemi dotknął wszystkich głów, w których było mętno, wszystkich serc, w których było ponuro i ciemno, rzucając z rosą wieczora, jak perłę, słowo pociechy i miłosierdzia, pocałunek nieba dany ziemi:
– Pax! Pax!
I stała się chwila pokoju tam, gdzie go nigdy nie bywa, bo życie jest bojem i wrzawą, a była chwila ta krótką, jak oka mgnienie.
Wstrzymały się głosy i oddechy w tym spokoju błogim; lecz natychmiast życie się praw swych upomniało, oczy z niebios zwróciły się ku ludziom i mrokom, zastygłe głosy z ust się napierać zaczęły.
Sparty o poręcz małego balkonu, stał z siwemi włosy okrytą, podniesioną głową mężczyzna, którego twarz odblask łuny wieczornej łagodnem światłem oblewał.
Wiek jego trudno było odgadnąć; włos mu się srebrzył na skroni, a oblicze zdało się, o tej zwłaszcza wieczornej godzinie, młode jeszcze i życia pełne. Ciemne oczy, przysłonięte powiekami nawpół zapuszczonemi, patrzyły w świat, lejąc z siebie strumienie światła, w głębi jeszcze gorejącego. Czoło miał wypogodzone, jak owo niebo wieczorne, na policzkach bladych nie widniały zmarszczki, tylko około kształtnych ust, zaciśniętych nieco, zarysowywały się drogi, któremi uśmiech dobroci lub łagodnego szyderstwa przechodząc, wydeptał je powoli.
Patrząc w tę twarz, któś nieznajomy, pociągamy jej wyrazem, musiałby był sobie zadać pytanie, co ona mówiła, co znaczyła, z czego wzrosła i w co jeszcze mogła się obrócić? Mimo siwych włosów, twarz to bowiem była nieskończona, niezastygła. Nie był to gips stężały, ale glina, którą dotknięcie wielkiego mistrza, losu, mogło uczynić arcydziełem, albo obrócić w nieforemną bryłę ziemi.
Człowiek ten nęcił czemś niełatwem do wyczytania.
Po za nim można się było domyślać całego szeregu postaci wielkich, których on krwi i myśli był spadkobiercą. Wpatrując się w niego, odgadywałeś krew bohaterów miecza i bohaterów ducha, po których on wziął organizm już zwątlony, ale wyszlachetniony. Można go było jeszcze odziać w żelazną zbroję starą i serce by mu do niej i w niej uderzyło praojcowskiemi wspomnieniami; ale długoby dźwigać jej nie podołał. Hełm nazbytby mu cisnął to czoło, pod którem teraz odegrywał się cały dramat jego życia.
Gdyby nie ten siwy włos, co mu bujnie spadał na ramiona, z postawy wyniosłej, nie/łamanej życiem, z silnej i zręcznej budowy ciała, hrabiego Augusta wziąćby było można za młodzieńca, chociaż ani strojem, ani wymuszonemi ruchy nie starał się lat ująć sobie, a swą siwizną zdawał się chlubić.
Wyraz oblicza tego, przysłonionego tajemnicą, zagadkowego, był smutny, ale spokojny i łagodny, jakby kogoś co z wielkiego boju powrócił ranny i bliznom się dał zasklepić, choć o nich nie zapomniał.
W drugim rogu małego balkonu, gdyby artysta chciał był umyślnie kontrast postawić, nie mógłby szczęśliwiej dobrać przekornej postaci. Pochylony, dziwnie jakoś zwinięty i skręcony, stał człowieczek niestary jeszcze, z krótko postrzyżoną, rzadkim blond włosem okrytą głową. Wzrostu był znacznie mniejszego od swojego towarzysza, krzepki także, lecz nawet gdy chciał być spokojnym, wszystko w nim drgać się zdawało niecierpliwie. Te niesforne ruchy zdradzały naturę, w której równowagi nie było jeszcze, lub nigdy już ona przyjść nie miała.
Ogolona twarz, ni młoda ni stara, nie miała oklepanego typu Mefistofila, choć może nadaćby go sobie pragnęła; wyraz jej był ziemsko-szatański, jednego ze służek pana ciemności. Rysów wybitnych nic miała; nos, oczy, czoło były jak u wszystkich tych ludu, na których spojrzawszy raź, już się więcej nie ma patrzyć ochoty i po chwili o nich się zapomina.
Masce tej jednak pospolitej wewnętrzny ogień nadawał wyrazy niespodziane, tak coraz nieskończenie odmienne, że w jednej chwili stawała się na przemiany miłą i wstrętliwą. Charakter jej stanowiła ta ruchawość niezmierna, niezmordowana, te błyskawiczne przemiany, które się dokonywały na rozkaz niespokojnego ducha – może nato, aby stan jego przysłoniły i zakryły.
Twarz pierwszego z nich swą powagą ufność budziła, drugiego niepokój i obawę.,
Wczasie tego milczenia – przelotu anioła – siwowłosy stał jakby się modlił, mały jakby chciał szydzić, a czuł się jakąś potęgą silniejszą niż on skrępowany.
Cała jego postać wyrażała walkę z tą potęgą której oprzeć się nie mógł, a przeciw której bezsilnie się buntował. Ciekaw tego co jego towarzysz doznawał, wpatrywał się weń bacznie, uroczystym spokojem jego upokorzony.
Siwowłosy patrzył wpół zmrużonemi oczyma na niebo i kopułę św. Piotra; towarzysz spuścił wzrok w małą uliczkę pustą, nad którą balkonik jak gniazdo jaskółcze był zawieszony.
W ogródku, którego bujna roślinność z za murów odrapanych rwała się dogóry ku powietrzu i słońcu, woniały rozkwitłe krzaki jaśminu i gardenii. Schylony ku ziemi, upajał się ich zapachem.
Ale tuż zblizka zalatywała z ulicznej, niewidzialnej kuchenki frittura i strutto wieczerzy i mieszając się z temi wydechy niebieskiemi kwiatów przypominały, że na ziemi raju niema.
Siwowłosy, który się nie schylał tak nizko, czuł może tylko gardenii wonie; drugiego dusiła frittura.
Nie byli sami na balkonie.
We drzwiach, z saloniku na balkon wiodących, stała kobieta w prostej, białej sukience, cień niby jakiejś kreacyi Ary-Schefera, którą przypominała wdziękiem naiwnym i układem archaicznym draperyi, jakby ze starego zapożyczonym posągu.
I ją przelatujący anioł milczenia potrącił skrzydły białemi. Stała w niebo wpatrzona, ze słowem na ustach zamarłem, a pięknie jej z tem było, jakby zrodziła się do żywota wiecznego w posągu i była widmem uroczem, co mówi bez słowa, co żyje bez krwi i łez.
Nie można było odgadnąć jak wyglądała we dnie, ale wśród tego mroku, słabem blasku wieczornego odbiciem oblana łagodnie, idealną się wydawała. Można się było obawiać, aby z zorzą wieczora nie rozpłynęła się w powietrzu.
Twarz jej prześliczną bujne, czarności kruczej otaczały włosy, dosyć niedbale zawiązane, nie bez mimowolnego może naśladowania posągowych warkoczy niewiast greckich. Piękności jej, jaką była w tej chwili, ani opisać, ani odmalować niepodobna. Twarz miała cesarzowej rzymskiej, bogini Hellenów, Psychy, gdy ją Amor odleciał. Czarne oczy nie patrzyły wesoło i usta były smutne, choć młodość jeszcze ją opromieniała, choć stała we wrotach życia.
Ale już niepokalaną świeżość policzków łzy zetrzeć musiały, oczy spłakane zapadły głębiej, z warg odleciał uśmiech dziecięcy, a siadły na nich ironia i zwątpienie. Wsparta o ramy drzwi otwartych, z rękami na piersiach założonemi, nie – ruchomą była jak posąg; oczy jej tylko to podnosiły się ku łunie wieczora, to spadały pod nogi. Taż obok niej, we drzwiach o drugą ich stronę oparty, stał młody, w kwiecie wieku, życia i zdrowia mężczyzna, którego piękne rysy, pokrewne twarzy kobiety, kazały się w nim domyślać brata. Podobieństwo obojga było zarazem dowodem, iż jedne rysy i piękność jedna idealną lub pospolitą być może, gdy dusza je opromieni lub osieroci.
Młodzieniec stał milczący, ale milczenie jego nie pochodziło z dusznej potrzeby, było raczej grzecznością i ustępstwem dla towarzystwa, wśród którego się znajdował. Oczy jego przelatywały ciekawie to na siwowłosego mężczyznę, to na drgającego jego towarzysza, wreszcie ukradkiem padały na zamyśloną siostrę. W nim grała jeszcze młodość krwi, nie ducha, chciwa pochwycenia wszystkich życia tajemnic i wszystkich rozkoszy, a wszelkim spokojem niecierpliwiąca się, jak skarbem zmarnowanym.
Z tej czwórki on jeden jeszcze był nieprzesycony, niezniechęcony; pragnął i rwał się na bojowisko życia. Ręce jego niecierpliwie rwały łańcuszek od zegarka, chwytały suknie, szukały jakby oręża do walki.
Milczenie, choć krótkie, ale tak zgodne i znaczące, było dlań niepojętem. Anioł ciszy i pokoju skrzydłem go ominął.
Nareszcie!
Z głębi tej ciszy wyrwało się westchnienie, szept prawie niedosłyszany, który wyszedł z ust siwowłosego:
– Roma!
W jednym tym wyrazie zamknął on wszystko.
– Roma! – echem powtórzyła za nim, długiem wejrzeniem ciekawem mierząc go kobieta. – Roma! a ja, istota maluczka, słaba, w tej chwili, gdym jak wy, panie hrabio, powinna była zatopić się cała w tęsknocie rzymskiej – ja poleciałam myślą – wiecie dokąd?… tam, tam, gdzie szumią puszcze nawpół wypalone, gdzie wiatr szerokie piaszczyste pola przelata, gdzie brzęczą komarów roje i chóry żab naszych śpiewają, gdzie czuć dym chłopskich chatek, a od łąk wilgotne płyną wonie wierzb i łotoci… Popełniłam może świętokradztwo, wielką tęsknotę Rzymu, żeniąc i krewniąc z tą, która tam wiekuiście leży życiem nierozpoczętem, tak jak tu życiem przerwanem.
Siwowłosy słuchał i ostatnim słowom pięknej pani, których dźwięk brzmiał jakby muzyką, dał się rozwiać i rozpłynąć, nim sam przemówić się ośmielił.
– Wszystkie ziemskie tęsknoty są krewne – rzekł. – Ale czy w Rzymie, czy w puszczach poleskich, niezdrowo karmić się niemi. Są to mogilne kwiaty; prawdziwe życie ubierać się w nie niepowinno. Tęsknota pęta i osłabia.
– Jakże się jej oprzeć? – zapytała kobieta.
– Nie wiem, ale opierać się trzeba. Tęskno – ty są-to śmierci zwiastuny. Starym ludziom strzedz się trzeba drzemania we dnie, młodym tęsknot i smutków.
Mały, ruchawy człeczek, oparty o drugą stronę balkonu, podniósł się, usłyszawszy głosy, odwrócił, rękami wtył odwróconemi sparł na poręczy i ciekawie nadstawiał ucha. Oko jego badało siwowłosego towarzysza. Spokój z jakim mówił drażnił go i burzył.
Młodzieniec przy siostrze stojący rozpoczęcie rozmowy powitał jak wybawienie. Twarz mu się rozjaśniła; zdawał się mówić:
– A! przecież!
– W Rzymie przynajmniej tęsknoty nikomu za grzech poczytać się nie godzi – odezwała się kobieta. – Dla mnie tu najmniej jest zrozumiałym karnawał, szał, wesele, pusty śmiech na tym grobowcu, który uszanować trzeba.
– Ale ten grobowiec stał się kolebką – rzekł siwy spokojnie.
– A! – przerwał mały z uśmiechem – kolebka z kawałków trumny, rzecz wcale niewesoła!
– Trzeba się z tem jednak pogodzić – odpowiedział towarzysz na balkonie stojący – bo wszystko na świecie co jest życiem, wyrasta ze śmierci.
Kobieta westchnęła cicho; wszyscy zamilkli znowu.
– Ja ledwie się śmiem odezwać – zadźwięczał młody, wesoły głos stojącego we drzwiach, na scy z Rzymu uciekają, gdy mówią że powietrze jest tu najniezdrowsze, gdy taka wokoło pustka? Kobieta, której twarz przy lampie niemniej była piękną, ale smutniejszą i jakby przed czasem zwiędniałą i zmęczoną, popatrzyła długo na mówiącego, tak długo, iż miał czas, ubodnięty tem wejrzeniem chłodnem, zmieszać się i rozważyć, że pytanie zrobił niedyskretne.
– Właśnie dlatego, że Rzym jest teraz tak pusty, że wszyscy z niego uciekają, że można się w nim obracać swobodniej, ja zostałam tu, aby go oglądać. Ludzi w nim nie szukałam.
– A pomimo tych ostrożności, znaleźli się natręci, niedający się odegnać – przerwał z rodzajem szyderstwa mały, który się zwał hrabią Filipem.
– Wyciągasz mnie pan na kompliment – rozśmiała się gospodyni. – Ja się boję obcych tylko, a my, panie hrabio, jesteśmy sobie przecie dawno i dobrze znajomi.
W ostatnim frazesie musiało być cóś dotkliwego, bo hrabia drgnął, ale się skłonił, dziękując Twarz jego, gdy ją podniósł, cała była zarumieniona, oczy biegały niespokojne.
– Dla mnie to prawdziwe szczęście – kończyła pani Liza, zbliżając się ku stolikowi, na którym zastawiono herbatę – prawdziwe szczęście, żem panów tu znalazła. Ja, choć lubię samotność, jednak nie osamotnienie. Pomiędzy zgiełkiem i tłumem, a kółkiem dobrych znajomych i przyjaciół, wielka jest różnica.
Gdy tak rozmawiano, Ferdynand zręcznie bardzo pomagał siostrze w gospodarstwie przy herbacie, co zdawało się potrzebnem, gdyż piękna pani, jakby roztargniona, dość niewprawnemi rączkami około filiżanek się krzątała, co bolesne ich dźwięki zdradzały. Myślą była zapewne gdzieindziej.
Od stolika, przy którym stała, spoglądała niekiedy ukradkiem ku siwowłosemu, siedzącemu z twarzą wypogodzoną i napawającemu się widokiem tej pięknej postaci, której każdy ruch tak był wdzięcznym, jakby był obrachowanym, choć o to nikt jej nie mógł posądzić. Oczy hrabiego Filipa biegały także za panią Lizą, ale z innym zupełnie wyrazem. Cóś w nich był tego Satyra mytologicznego, który bez złej myśli na kobietę spojrzeć nie może.
Wejrzeń też jego natarczywych starała się unikać piękna gospodyni, czując że bez wstrętu spotkaćby się z niemi nie mogła. Paliły ją, jak wyuzdana mowa uliczników.
Wtem stłumiony głos jakiś dał się słyszeć z przedpokoju; gospodyni wstrzymała się z nalewaniem herbaty, szepnęła cóś bratu, który ku drzwiom pośpieszył, ale nie miał czasu ich otworzyć, gdy ukazała się wchodząca kobieta. Była to pani jeszcze piękna bardzo, niegdyś zapewne zachwycająca, lat średnich, postawy maje – statycznej, słuszna, kształtów których wiek nie zniszczył, twarzy może zanadto pełnej, ale kwitnącej, której żywe, błyszczące oczy dodawały wdzięku. Czarny jej strój skromny był, lecz bardzo wytworny, mimo pozornego zaniedbania.
– Przysięgam – poczęła od progu głosem wesołym i sympatycznym, oczyma obliczając obecnych – że droga Liza już się mnie dziś nie spodziewała i dla mnie niema filiżanki. Ja zaś tak byłam jakoś stęsknioną moją samotnością, a tak pewną że tu wszystkich zastanę, iż wstrzymać się nie mogłam.
Wszyscy witali księżnę, jak dobrzy, poufali znajomi.
Są ludzie, co noszą z sobą jakąś woń właściwą, co pachną piżmem, perfumami, fiołkiem lub różą, albo ich czuć pleśnią lub stęchlizną; ale są także i tacy, co w fałdach sukni niosą wesele lub smutek.
Księżna Teresa, wchodząca do salonu, miała tę właściwość, że choćby nawet była trochę smutna, przynosiła z sobą życie i wesele. Czy je miała sama dla siebie, czy posłannictwem jej było tylko drugich niemi obdzielać, to dla wszystkich pozostawało tajemnicą. Mówiono iż w samotności często bywała posępną, chmurną, jakby znudzoną; ale dla ludzi uśmiech miała zawsze i czoło pogodne.
Piękna jej twarz jaśniała wyrazem dobroci rozumu. Złośliwi utrzymywali, że i ten rozum niezaprzeczony więcej dla drugich służył, niż dla niej samej, chociaż nic jej nierozważnego do zarzucenia nie miano. Rozbrajała najniechętniejszych łagodnością i dobrocią niewyczerpaną.
– Proszę państwa – odezwała się, siadając i wachlarzem starając się ochłodzić po zmęczeniu schodami – co mi za szczególna przyszła uwaga, obliczając to nasze gronko wieczorne. Jakeśmy się to dziwnie zeszli i dobrali! Dwie wdowy i trzej kawalerowie.
– Przepraszam – przerwał hrabia Filip – ja nie mam prawa liczyć się do kawalerów. Jestem wprawdzie dziś wolnym, lecz miałem to nieszczęście być trochę żonatym. Smutno mi tę omyłkę… moję przypominać, ale prawda przedewszystkiem.
– Jesteś pan rozwiedziony – odezwała się księżna z uśmiechem, w którym politowanie mieszało się z trochą szyderstwa, – a ponieważ rozwód u nas nie daje się inaczej, tylko gdy małżeństwo za nieważne jest uznane, więc wychodzi na to, jakbyś hrabia był kawalerem.
– Prawnie… może – odparł kwaśno hrabia Filip. – Księżna masz słuszność; faktycznie jednak…. smutny zawód nie daje się wymazać z regestru życia.
– No! no! nie mówmy o starych grzechach, bo któż ich nie ma – zamknęła mu usta księżna. – Dla nas jesteś pan starym kawalerem i po wszystkiego.
Młody brat gospodyni, pan Ferdynand, podawał herbatę i wszyscy się około okrągłego stolika mieścić zaczynali. Bystry wzrok przybyłej pani, przelatując zkolei po otaczających, najczęściej zatrzymywał się na siwowłosym, jak gdyby z niego chciała cóś wyczytać i odgadnąć.
Hrabia August oczy trzymał spuszczone, czoło miał wypogodzone i czytać w sobie nie dawał. Można się tylko było domyślać z ruchów, z wielkiej pilności jaką miał około siebie, że obawiał się, aby w nim czytać nie chciano, odgadując iż któś być może ciekawy. Czy miał co do utajenia? o to zdawała się go mocno posądzać księżna, bo przyglądała mu się pilnie, a nie zdobywszy nic, wkońcu wprost go zagadnęła, aby zmusić do podniesienia oczu i przerwania milczenia.
– Hrabio Auguście, jakże idą studya rzymskie?
– Niech księżna nie pyta – odparł głosem powolnym i cichym, nie podnosząc oczów z talerzyka. – To nie studya, przepraszam, ale studnia do wypicia.
– A my do zgłębienia jej przeszkadzamy – wtrąciła gospodyni – my, to jest ja.
Księżna się uśmiechnęła nieznacznie.
– Całkiem przeciwnie – zawołał żywo hrabia August – pani do nich mi dopomaga skutecznie. Każde jej zapytanie uczy mnie mojej niewiadomości, odkrywa drogi nowe. Pani masz dar wskazywania tych stron, tych wątpliwości, na które tylko umysł tak obdarzony szczęśliwie, tak przenikliwy jak jej wpaść może…
– A! nie przewidziałam wcale, że wywołam tak niezasłużony kompliment – rozśmiała się gospodyni z wesołością trochę wymuszoną i mocno zarumieniona.
Tak rozpoczęta rozmowa, z pomocą księżny Teresy, która miała dar ożywiania jej i prowadzenia, byłaby gładko i przyjemnie potoczyła się dalej, po równej powierzchni rzeczy powszednich, gdyby (był to dzień niespodzianek) z przedpokoju nie dała się słyszeć stłumiona jakaś rozmowa, zwiastująca gościa nowego.
Wszyscy umilkli, zdziwieni trochę, bo się nikogo więcej nie spodziewano. Na twarzy gospodyni odmalował się niepokój i ciekawość. Zdala rozmowa ta ze służącym w przedpokoju brzmiała jakby spór z nim dość żywy.
Nieznany głos brzmiał męzko. Pani Liza spojrzała na brata, a ten domyślił się, że obowiązkiem jego było pójść się dowiedzieć, co mogło o tej godzinie zamieszać spokój tak niespodzianie.
Wybiegłszy z pośpiechem, Ferdynand postrzegł przy świetle włoskiej lampki, którą służący trzymał w ręku, gwałtem prawie przez półotwarte drzwi chcącego się wcisnąć mężczyznę.
Powierzchowność jego tak mało przemawiała za nim, iż służący wahał się, czy ma go przypuścić do wykwintnego towarzystwa swej pani.
Był-to mężczyzna lat średnich, ubrany bardzo niestarannie, tak jak się tylko u wód i w podróży prezentować godzi, w odzieży letniej, jasnej, opylonej i pomiętej, w krótkim surduciku, w kapeluszu fantastycznym, na bakier na bujnych włosach rzuconym, z brodą czarną, z oczyma ognistemi i jakby błędnemi, z dużym w dodatku kijem w ręku. Na nogach jasne trzewiki ze skóry nieczernionej i kamasze wytarte dopełniały stroju. Z kieszeni wypchanych niedbale powtykane sterczały książeczki notatkowe, tomiki jakichś pomiętych publikacyj ulicznych i różne sprzęty podróżne, z pośrodka których ołówki górowały.
Oryginalne to indywiduum pan Ferdynand niedawno właśnie był spotkał cóś szkicujące w Colosseum, wziął je więc za artystę. Niepotrzebnie może zaglądając w rysunek, wdał się z nim w rozmowę, i okazało się z niej, że trafił na ziomka, nie na malarza, jak sądził, ale na jakiegoś ekscentryka, dziwaka, cynika, który jednak był człowiekiem wielce pociągającym i niepospolicie wykształconym.
Zawiązana rozmowa przywiodła pana Ferdynanda nieznacznie do tego, że mu powiedział nazwisko swoje i mieszkanie. Nie zapraszał go jednak do siebie. Nawzajem owo indywiduum dało panu Ferdynandowi kartę z nazwiskiem zagadkowem, nieznanem Wiktora Gorajskiego, tout court.
Spostrzegłszy przybywającego o tej godzinie człowieka, który wcale do towarzystwa zebranego w salonie nie zdawał się przypadać, zakłopotany wice-gospodarz pośpieszył go przyjąć i nie śmiąc wprowadzać do siostry, zaprosił obok do swojego pokoju.Ów pan Wiktor Gorajski wszedł z dumną postawą, kwaśno popatrzywszy na sługę, który mu z drogi ustąpił; zdjął zwolna kapelusz swój kalabryjski i z zupełną swobodą niedbającego o to, jak się komu wyda, człowieka, posunął się zwolna ku zmieszanemu Ferdynandowi Gdy się to odbywało w przedpokoju, gospodyni niespokojna, wyglądając drzwiami ku bratu, dostrzegła osobliwszą postać, z którą rozmawiać poczynał, i na służącego skinęła.
W chwilę potem sługa pana Ferdynandowi, który już gościa swego wprowadził do pokoju przyszedł cóś szepnąć do ucha.
Przybyły pan Wiktor śledził wszystko bacznie, a rozsiadał się bez ceremonii, lokując kij swój i kapelusz przy sobie.
– Nie wporę, widzę, przyszedłem – odezwał się gość, bynajmniej nie okazując zmieszania – ale proszęż mi powiedzieć otwarcie. Pan tu nie sam mieszkasz, a ja o tem nie wiedziałem. Prosić będę tylko o szklankę limonady i ruszam dalej.
– Mieszkam z siostrą moją, która ma u siebie kilka osób znajomych – rzekł grzecznie pan Ferdynand. – Nie chciałem panu czynić subiekcyi.
– Mnie? – rozśmiał się, ramionami ruszając, przybyły. – Ale ja nigdy najmniejszej subiekcyi nie doznaję, czy mi się zdarzy w szynku na Transtewerze znaleźć między obdartusami, czy w królewskim salonie wśród ekscelencyj. Ludziom i panu zrobiłbym subiekcyą sobą, to rzecz inna. Nie jestem podobno tak ubrany, abym godzien był zaprezentować się w salonowem towarzystwie. Jestem włóczęgą, turystą i nie spodziewałem się wcale znaleźć u pana kobiety – przepraszam, poprawił się – powinienem był powiedzieć damy!
Wyraz "damy" wymówił z przyciskiem i ironią, popatrzył na siebie i strój swój, wistocie bardzo niesalonowy i rozśmiał się pocichu.
Tymczasem służący po drugi już raz przyszedł, znowu cóś do ucha szepnąć panu Ferdynandowi. Młodzieniec wahał się z odpowiedzią. Można się było domyślać łatwo, że pani Liza zapraszała gościa brata swego do salonu, nie wiedząc jak wygląda, a on nie śmiał go tam wprowadzać.
Pan Wiktor, którego to wcale nie obchodziło, ocierając z czoła pot i pył wielką chustką, niezbyt już świeżą, przypominał się tymczasem służącemu o szklankę limonady.
– Pozwolisz mi pan na jednę minutę wybiedz do siostry? – zapytał gospodarz.
Gość skłonił się przyzwalająco.
Pan Ferdynand szybkim krokiem wpadł do saloniku, w którym panowało milczenie. Wszyscy byli zaintrygowani.
– Chcesz abym gościa mojego tu wprowadził – zawołał żywo do siostry – ale kazałem ci już powiedzieć, jak jest ubrany. Wraca pewnie z przechadzki, a nie wiedział że nie sam tu mieszkam. Rozpowiadałem ci o mojem spotkaniu z tym oryginałem w Colosseum, jak dziwacznie wygląda i mówi ten turysta-Diogenes. Jakże chcesz…