Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Chore dusze. Tom 1: powieść w dwóch tomach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chore dusze. Tom 1: powieść w dwóch tomach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 290 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść w dwóch to­mach przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom I.

War­sza­wa.

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa.

1881.

Дозволено Цензурою.

Варшава, 16 Iюня 1880 года.

Dru­kiem Jó­ze­fa Ungra, War­sza­wa, No­wo­lip­ki Nr. 3.

Wie­czór był je­sien­ny, ostat­nich dni sierp­nia w Rzy­mie, z któ­re­go w tym mie­sią­cu ucie­ka kto może, do któ­re­go w tej po­rze nie prze­by­wa nikt, oprócz tych co ich ko­niecz­ność ja­kaś za­gna do wie­ku­istej sto­li­cy.

Na dru­giem pię­trze domu na Via Si­sti­na okna sta­ły otwo­rem i go­rą­co, po­mi­mo nad­cho­dzą­cej nocy, było jesz­cze nie­zno­śne. Wda­li na nie­bio­sach ja­snych ma­lo­wa­ła się ciem­no ma­je­sta­tycz­na ko­pu­ła ba­zy­li­ki Ś. Pio­tra i w gma­chach Wa­ty­ka­nu wi­dać było za­pa­la­ją­ce się świa­teł­ka.

Ci­sza smęt­na, gro­bo­wa le­ża­ła nad ol­brzy­mią, w ru­inach ty­siąc­o­let­nich sto­li­cą, le­d­wie nie­kie­dy szme­rem ja­kimś po­wietrz­nym lub dźwię­kiem wie­czor­nych dzwon­ków klasz­tor­nych prze­ry­wa­na.

Smu­tek wie­ku­isty lu­dzi tę­sk­nią­cych du­sza­mi ku cze­muś nie­okre­ślo­ne­mu, upra­gnio­ne­mu i nie­do­ści­gnio­ne­mu, cię­żył nad temi wspa­nia­łe­mi gru­za­mi, po­nad któ­re­mi nowe gma­chy i wskrze­szo­ne ży­cie chó­rem z ru­ina­mi mó­wi­ło: Czło­wie­cze, nic nie­ma wiecz­ne­go na zie­mi!

Lecz po­nad zie­mią przy­ci­śnię­tą dusz­ne­mi opa­ry ja­śnia­ły wie­ku­iste nie­bio­sa wy­po­go­dzo­ne, na któ­rych gdzie­nieg­dzie mi­go­ta­ły już z ciem­no­ści głów­ki gwiaz­dek pro­mie­ni­ste.

Na zie­mi smut­ne było jak w gro­bie, na nie­bio­sach po­god­nie, ja­sno, spo­koj­nie…

Tu w tem mro­wi­sku, na ru­mo­wi­skach po­ru­sza­ło się ży­cie zbo­la­łe; tam błysz­cza­ły śmie­ją­ce się wie­ku­iste świa­teł­ka, wśród ma­je­sta­tycz­nie roz­po­star­tych prze­strze­ni ete­ru.

I chcia­ło się w tej chwi­li pa­trząc wgó­rę, aby nie wi­dzieć co się dzie­je pod sto­pa­mi. Tu ży­cie mia­ło fi­zy­ogno­mią śmier­ci, tam śmierć ga­sną­cych ae­ro­li­tów ja­śnia­ła ży­ciem.

Są wszę­dy smut­ne wie­czo­ry ta­kie, na­wet tam, gdzie je myśl i ręka pło­cha chce we­so­łe­mi uczy­nić; lecz nig­dzie smu­tek ludz­ki, nie­okre­ślo­ny ów, przy­nie­sio­ny z ży­ciem, nie ści­ska tak du­szy, jak na­tem po­bo­jo­wi­sku wie­ków, któ­re się Rzy­mem zo­wie.

Je­st­to wy­schłe ser­ce świa­ta, któ­ry żyć prze­stał, a na któ­re­go mo­gi­le wy­ro­sło zdrob­nia­łe ży­cie nowe, na­pół z pier­si tru­piej wy­ssa­ne.

Po­tęż­ne te ru­iny, sko­ru­pa po­two­ru, któ­re­go ra­mio­na obej­mo­wa­ły cały na­ów­czas zna­ny świat, do dziś dnia mó­wią o ol­brzy­mie, zje­dzo­nym przez drob­ne mro­wie bar­ba­rzyń­stwa.

Ter­mi­ty z pół­no­cy, peł­zną­ce po zie­mi, pod­gry­zły i pod­ko­pa­ły tę prze­ro­sła po­tę­gę i w proch ją ob­ró­ci­ły. Go­to­wa­ły pod­ściół pod nowy po­siew

Boży, dla ma­ją­ce­go z ruin i mro­wia uro­snąć świa­ta.

Po­mię­dzy tem, co się tu w grób po­ło­ży­ło, a tem, co się zro­dzi­ło na gro­bie, le­gła prze­paść wie­ków, pół­mro­ku i cie­nia.

Na ma­łym bal­ko­nie domu nie­gdyś So­bie­skie­go, dziś zo­wią­ce­go się Casa Bar­thol­di, sta­ło osób kil­ka za­du­ma­nych, wpa­trzo­nych w kra­jo­braz wie­czo­ra, mil­czą­cych, nie­śmią­cych wy­dać gło­su, aby nie spro­fa­no­wać tej ci­szy uro­czy­stej, mo­dli­tew­nej ca­łe­go stwo­rze­nia. Wol­no tyl­ko było dzwo­nom wśród niej ję­czeć tę­sk­ni­cą klasz­tor­ną, mo­dli­twą po­kor­ną i wia­tro­wi od gór i ste­pów szem­rzeć zie­mi "do­bra­noc"

Nikt nie na­ka­zy­wał tego mil­cze­nia, a wszy­scy na­kaz zgó­ry pły­ną­cy czu­li w du­szach za­rów­no i byli mu po­słusz­ni. W jed­nej chwi­li ze­rwa­ły się róż­no­barw­ne nici po­na­wią­zy­wa­nych my­śli, usta za­drga­ły, odrę­twia­ły i mu­sia­ły za­nie­mieć.

W taką ci­szę, mówi lud nasz, że anioł prze­le­ciał, anioł nie­wi­dzial­ny, nio­są­cy myśl nie­ziem­ską i od­ry­wa­ją­cy du­sze, aby nie przy­ro­sły do gnoj­nej po­wło­ki cmen­ta­rza.

Anioł prze­le­ciał i skrzy­dły bia­łe­mi do­tknął wszyst­kich głów, w któ­rych było męt­no, wszyst­kich serc, w któ­rych było po­nu­ro i ciem­no, rzu­ca­jąc z rosą wie­czo­ra, jak per­łę, sło­wo po­cie­chy i mi­ło­sier­dzia, po­ca­łu­nek nie­ba dany zie­mi:

– Pax! Pax!

I sta­ła się chwi­la po­ko­ju tam, gdzie go nig­dy nie bywa, bo ży­cie jest bo­jem i wrza­wą, a była chwi­la ta krót­ką, jak oka mgnie­nie.

Wstrzy­ma­ły się gło­sy i od­de­chy w tym spo­ko­ju bło­gim; lecz na­tych­miast ży­cie się praw swych upo­mnia­ło, oczy z nie­bios zwró­ci­ły się ku lu­dziom i mro­kom, za­sty­głe gło­sy z ust się na­pie­rać za­czę­ły.

Spar­ty o po­ręcz ma­łe­go bal­ko­nu, stał z si­we­mi wło­sy okry­tą, pod­nie­sio­ną gło­wą męż­czy­zna, któ­re­go twarz od­blask łuny wie­czor­nej ła­god­nem świa­tłem ob­le­wał.

Wiek jego trud­no było od­gad­nąć; włos mu się sre­brzył na skro­ni, a ob­li­cze zda­ło się, o tej zwłasz­cza wie­czor­nej go­dzi­nie, mło­de jesz­cze i ży­cia peł­ne. Ciem­ne oczy, przy­sło­nię­te po­wie­ka­mi na­wpół za­pusz­czo­ne­mi, pa­trzy­ły w świat, le­jąc z sie­bie stru­mie­nie świa­tła, w głę­bi jesz­cze go­re­ją­ce­go. Czo­ło miał wy­po­go­dzo­ne, jak owo nie­bo wie­czor­ne, na po­licz­kach bla­dych nie wid­nia­ły zmarszcz­ki, tyl­ko oko­ło kształt­nych ust, za­ci­śnię­tych nie­co, za­ry­so­wy­wa­ły się dro­gi, któ­re­mi uśmiech do­bro­ci lub ła­god­ne­go szy­der­stwa prze­cho­dząc, wy­dep­tał je po­wo­li.

Pa­trząc w tę twarz, któś nie­zna­jo­my, po­cią­ga­my jej wy­ra­zem, mu­siał­by był so­bie za­dać py­ta­nie, co ona mó­wi­ła, co zna­czy­ła, z cze­go wzro­sła i w co jesz­cze mo­gła się ob­ró­cić? Mimo si­wych wło­sów, twarz to bo­wiem była nie­skoń­czo­na, nie­za­sty­gła. Nie był to gips stę­ża­ły, ale gli­na, któ­rą do­tknię­cie wiel­kie­go mi­strza, losu, mo­gło uczy­nić ar­cy­dzie­łem, albo ob­ró­cić w nie­fo­rem­ną bry­łę zie­mi.

Czło­wiek ten nę­cił czemś nie­ła­twem do wy­czy­ta­nia.

Po za nim moż­na się było do­my­ślać ca­łe­go sze­re­gu po­sta­ci wiel­kich, któ­rych on krwi i my­śli był spad­ko­bier­cą. Wpa­tru­jąc się w nie­go, od­ga­dy­wa­łeś krew bo­ha­te­rów mie­cza i bo­ha­te­rów du­cha, po któ­rych on wziął or­ga­nizm już zwą­tlo­ny, ale wy­szla­chet­nio­ny. Moż­na go było jesz­cze odziać w że­la­zną zbro­ję sta­rą i ser­ce by mu do niej i w niej ude­rzy­ło pra­oj­cow­skie­mi wspo­mnie­nia­mi; ale dłu­go­by dźwi­gać jej nie po­do­łał. Hełm na­zbyt­by mu ci­snął to czo­ło, pod któ­rem te­raz ode­gry­wał się cały dra­mat jego ży­cia.

Gdy­by nie ten siwy włos, co mu buj­nie spa­dał na ra­mio­na, z po­sta­wy wy­nio­słej, nie/ła­ma­nej ży­ciem, z sil­nej i zręcz­nej bu­do­wy cia­ła, hra­bie­go Au­gu­sta wziąć­by było moż­na za mło­dzień­ca, cho­ciaż ani stro­jem, ani wy­mu­szo­ne­mi ru­chy nie sta­rał się lat ująć so­bie, a swą si­wi­zną zda­wał się chlu­bić.

Wy­raz ob­li­cza tego, przy­sło­nio­ne­go ta­jem­ni­cą, za­gad­ko­we­go, był smut­ny, ale spo­koj­ny i ła­god­ny, jak­by ko­goś co z wiel­kie­go boju po­wró­cił ran­ny i bli­znom się dał za­skle­pić, choć o nich nie za­po­mniał.

W dru­gim rogu ma­łe­go bal­ko­nu, gdy­by ar­ty­sta chciał był umyśl­nie kon­trast po­sta­wić, nie mógł­by szczę­śli­wiej do­brać prze­kor­nej po­sta­ci. Po­chy­lo­ny, dziw­nie ja­koś zwi­nię­ty i skrę­co­ny, stał czło­wie­czek nie­sta­ry jesz­cze, z krót­ko po­strzy­żo­ną, rzad­kim blond wło­sem okry­tą gło­wą. Wzro­stu był znacz­nie mniej­sze­go od swo­je­go to­wa­rzy­sza, krzep­ki tak­że, lecz na­wet gdy chciał być spo­koj­nym, wszyst­ko w nim drgać się zda­wa­ło nie­cier­pli­wie. Te nie­sfor­ne ru­chy zdra­dza­ły na­tu­rę, w któ­rej rów­no­wa­gi nie było jesz­cze, lub nig­dy już ona przyjść nie mia­ła.

Ogo­lo­na twarz, ni mło­da ni sta­ra, nie mia­ła okle­pa­ne­go typu Me­fi­sto­fi­la, choć może nadać­by go so­bie pra­gnę­ła; wy­raz jej był ziem­sko-sza­tań­ski, jed­ne­go ze słu­żek pana ciem­no­ści. Ry­sów wy­bit­nych nic mia­ła; nos, oczy, czo­ło były jak u wszyst­kich tych ludu, na któ­rych spoj­rzaw­szy raź, już się wię­cej nie ma pa­trzyć ocho­ty i po chwi­li o nich się za­po­mi­na.

Ma­sce tej jed­nak po­spo­li­tej we­wnętrz­ny ogień nada­wał wy­ra­zy nie­spo­dzia­ne, tak co­raz nie­skoń­cze­nie od­mien­ne, że w jed­nej chwi­li sta­wa­ła się na prze­mia­ny miłą i wstrę­tli­wą. Cha­rak­ter jej sta­no­wi­ła ta ru­cha­wość nie­zmier­na, nie­zmor­do­wa­na, te bły­ska­wicz­ne prze­mia­ny, któ­re się do­ko­ny­wa­ły na roz­kaz nie­spo­koj­ne­go du­cha – może nato, aby stan jego przy­sło­ni­ły i za­kry­ły.

Twarz pierw­sze­go z nich swą po­wa­gą uf­ność bu­dzi­ła, dru­gie­go nie­po­kój i oba­wę.,

Wcza­sie tego mil­cze­nia – prze­lo­tu anio­ła – si­wo­wło­sy stał jak­by się mo­dlił, mały jak­by chciał szy­dzić, a czuł się ja­kąś po­tę­gą sil­niej­szą niż on skrę­po­wa­ny.

Cała jego po­stać wy­ra­ża­ła wal­kę z tą po­tę­gą któ­rej oprzeć się nie mógł, a prze­ciw któ­rej bez­sil­nie się bun­to­wał. Cie­kaw tego co jego to­wa­rzysz do­zna­wał, wpa­try­wał się weń bacz­nie, uro­czy­stym spo­ko­jem jego upo­ko­rzo­ny.

Si­wo­wło­sy pa­trzył wpół zmru­żo­ne­mi oczy­ma na nie­bo i ko­pu­łę św. Pio­tra; to­wa­rzysz spu­ścił wzrok w małą ulicz­kę pu­stą, nad któ­rą bal­ko­nik jak gniaz­do ja­skół­cze był za­wie­szo­ny.

W ogród­ku, któ­re­go buj­na ro­ślin­ność z za mu­rów odra­pa­nych rwa­ła się do­gó­ry ku po­wie­trzu i słoń­cu, wo­nia­ły roz­kwi­tłe krza­ki ja­śmi­nu i gar­de­nii. Schy­lo­ny ku zie­mi, upa­jał się ich za­pa­chem.

Ale tuż zbliz­ka za­la­ty­wa­ła z ulicz­nej, nie­wi­dzial­nej ku­chen­ki frit­tu­ra i strut­to wie­cze­rzy i mie­sza­jąc się z temi wy­de­chy nie­bie­skie­mi kwia­tów przy­po­mi­na­ły, że na zie­mi raju nie­ma.

Si­wo­wło­sy, któ­ry się nie schy­lał tak niz­ko, czuł może tyl­ko gar­de­nii wo­nie; dru­gie­go du­si­ła frit­tu­ra.

Nie byli sami na bal­ko­nie.

We drzwiach, z sa­lo­ni­ku na bal­kon wio­dą­cych, sta­ła ko­bie­ta w pro­stej, bia­łej su­kien­ce, cień niby ja­kiejś kre­acyi Ary-Sche­fe­ra, któ­rą przy­po­mi­na­ła wdzię­kiem na­iw­nym i ukła­dem ar­cha­icz­nym dra­pe­ryi, jak­by ze sta­re­go za­po­ży­czo­nym po­są­gu.

I ją prze­la­tu­ją­cy anioł mil­cze­nia po­trą­cił skrzy­dły bia­łe­mi. Sta­ła w nie­bo wpa­trzo­na, ze sło­wem na ustach za­mar­łem, a pięk­nie jej z tem było, jak­by zro­dzi­ła się do ży­wo­ta wiecz­ne­go w po­są­gu i była wid­mem uro­czem, co mówi bez sło­wa, co żyje bez krwi i łez.

Nie moż­na było od­gad­nąć jak wy­glą­da­ła we dnie, ale wśród tego mro­ku, sła­bem bla­sku wie­czor­ne­go od­bi­ciem ob­la­na ła­god­nie, ide­al­ną się wy­da­wa­ła. Moż­na się było oba­wiać, aby z zo­rzą wie­czo­ra nie roz­pły­nę­ła się w po­wie­trzu.

Twarz jej prze­ślicz­ną buj­ne, czar­no­ści kru­czej ota­cza­ły wło­sy, do­syć nie­dba­le za­wią­za­ne, nie bez mi­mo­wol­ne­go może na­śla­do­wa­nia po­są­go­wych war­ko­czy nie­wiast grec­kich. Pięk­no­ści jej, jaką była w tej chwi­li, ani opi­sać, ani od­ma­lo­wać nie­po­dob­na. Twarz mia­ła ce­sa­rzo­wej rzym­skiej, bo­gi­ni Hel­le­nów, Psy­chy, gdy ją Amor od­le­ciał. Czar­ne oczy nie pa­trzy­ły we­so­ło i usta były smut­ne, choć mło­dość jesz­cze ją opro­mie­nia­ła, choć sta­ła we wro­tach ży­cia.

Ale już nie­po­ka­la­ną świe­żość po­licz­ków łzy ze­trzeć mu­sia­ły, oczy spła­ka­ne za­pa­dły głę­biej, z warg od­le­ciał uśmiech dzie­cię­cy, a sia­dły na nich iro­nia i zwąt­pie­nie. Wspar­ta o ramy drzwi otwar­tych, z rę­ka­mi na pier­siach za­ło­żo­ne­mi, nie – ru­cho­mą była jak po­sąg; oczy jej tyl­ko to pod­no­si­ły się ku łu­nie wie­czo­ra, to spa­da­ły pod nogi. Taż obok niej, we drzwiach o dru­gą ich stro­nę opar­ty, stał mło­dy, w kwie­cie wie­ku, ży­cia i zdro­wia męż­czy­zna, któ­re­go pięk­ne rysy, po­krew­ne twa­rzy ko­bie­ty, ka­za­ły się w nim do­my­ślać bra­ta. Po­do­bień­stwo oboj­ga było za­ra­zem do­wo­dem, iż jed­ne rysy i pięk­ność jed­na ide­al­ną lub po­spo­li­tą być może, gdy du­sza je opro­mie­ni lub osie­ro­ci.

Mło­dzie­niec stał mil­czą­cy, ale mil­cze­nie jego nie po­cho­dzi­ło z dusz­nej po­trze­by, było ra­czej grzecz­no­ścią i ustęp­stwem dla to­wa­rzy­stwa, wśród któ­re­go się znaj­do­wał. Oczy jego prze­la­ty­wa­ły cie­ka­wie to na si­wo­wło­se­go męż­czy­znę, to na drga­ją­ce­go jego to­wa­rzy­sza, wresz­cie ukrad­kiem pa­da­ły na za­my­ślo­ną sio­strę. W nim gra­ła jesz­cze mło­dość krwi, nie du­cha, chci­wa po­chwy­ce­nia wszyst­kich ży­cia ta­jem­nic i wszyst­kich roz­ko­szy, a wszel­kim spo­ko­jem nie­cier­pli­wią­ca się, jak skar­bem zmar­no­wa­nym.

Z tej czwór­ki on je­den jesz­cze był nie­prze­sy­co­ny, nie­znie­chę­co­ny; pra­gnął i rwał się na bo­jo­wi­sko ży­cia. Ręce jego nie­cier­pli­wie rwa­ły łań­cu­szek od ze­gar­ka, chwy­ta­ły suk­nie, szu­ka­ły jak­by orę­ża do wal­ki.

Mil­cze­nie, choć krót­kie, ale tak zgod­ne i zna­czą­ce, było dlań nie­po­ję­tem. Anioł ci­szy i po­ko­ju skrzy­dłem go omi­nął.

Na­resz­cie!

Z głę­bi tej ci­szy wy­rwa­ło się wes­tchnie­nie, szept pra­wie nie­do­sły­sza­ny, któ­ry wy­szedł z ust si­wo­wło­se­go:

– Roma!

W jed­nym tym wy­ra­zie za­mknął on wszyst­ko.

– Roma! – echem po­wtó­rzy­ła za nim, dłu­giem wej­rze­niem cie­ka­wem mie­rząc go ko­bie­ta. – Roma! a ja, isto­ta ma­lucz­ka, sła­ba, w tej chwi­li, gdym jak wy, pa­nie hra­bio, po­win­na była za­to­pić się cała w tę­sk­no­cie rzym­skiej – ja po­le­cia­łam my­ślą – wie­cie do­kąd?… tam, tam, gdzie szu­mią pusz­cze na­wpół wy­pa­lo­ne, gdzie wiatr sze­ro­kie piasz­czy­ste pola prze­la­ta, gdzie brzę­czą ko­ma­rów roje i chó­ry żab na­szych śpie­wa­ją, gdzie czuć dym chłop­skich cha­tek, a od łąk wil­got­ne pły­ną wo­nie wierzb i ło­to­ci… Po­peł­ni­łam może świę­to­kradz­two, wiel­ką tę­sk­no­tę Rzy­mu, że­niąc i krew­niąc z tą, któ­ra tam wie­ku­iście leży ży­ciem nie­roz­po­czę­tem, tak jak tu ży­ciem prze­rwa­nem.

Si­wo­wło­sy słu­chał i ostat­nim sło­wom pięk­nej pani, któ­rych dźwięk brzmiał jak­by mu­zy­ką, dał się roz­wiać i roz­pły­nąć, nim sam prze­mó­wić się ośmie­lił.

– Wszyst­kie ziem­skie tę­sk­no­ty są krew­ne – rzekł. – Ale czy w Rzy­mie, czy w pusz­czach po­le­skich, nie­zdro­wo kar­mić się nie­mi. Są to mo­gil­ne kwia­ty; praw­dzi­we ży­cie ubie­rać się w nie nie­po­win­no. Tę­sk­no­ta pęta i osła­bia.

– Jak­że się jej oprzeć? – za­py­ta­ła ko­bie­ta.

– Nie wiem, ale opie­rać się trze­ba. Tę­sk­no – ty są-to śmier­ci zwia­stu­ny. Sta­rym lu­dziom strzedz się trze­ba drze­ma­nia we dnie, mło­dym tę­sk­not i smut­ków.

Mały, ru­cha­wy człe­czek, opar­ty o dru­gą stro­nę bal­ko­nu, pod­niósł się, usły­szaw­szy gło­sy, od­wró­cił, rę­ka­mi wtył od­wró­co­ne­mi sparł na po­rę­czy i cie­ka­wie nad­sta­wiał ucha. Oko jego ba­da­ło si­wo­wło­se­go to­wa­rzy­sza. Spo­kój z ja­kim mó­wił draż­nił go i bu­rzył.

Mło­dzie­niec przy sio­strze sto­ją­cy roz­po­czę­cie roz­mo­wy po­wi­tał jak wy­ba­wie­nie. Twarz mu się roz­ja­śni­ła; zda­wał się mó­wić:

– A! prze­cież!

– W Rzy­mie przy­najm­niej tę­sk­no­ty ni­ko­mu za grzech po­czy­tać się nie go­dzi – ode­zwa­ła się ko­bie­ta. – Dla mnie tu naj­mniej jest zro­zu­mia­łym kar­na­wał, szał, we­se­le, pu­sty śmiech na tym gro­bow­cu, któ­ry usza­no­wać trze­ba.

– Ale ten gro­bo­wiec stał się ko­leb­ką – rzekł siwy spo­koj­nie.

– A! – prze­rwał mały z uśmie­chem – ko­leb­ka z ka­wał­ków trum­ny, rzecz wca­le nie­we­so­ła!

– Trze­ba się z tem jed­nak po­go­dzić – od­po­wie­dział to­wa­rzysz na bal­ko­nie sto­ją­cy – bo wszyst­ko na świe­cie co jest ży­ciem, wy­ra­sta ze śmier­ci.

Ko­bie­ta wes­tchnę­ła ci­cho; wszy­scy za­mil­kli zno­wu.

– Ja le­d­wie się śmiem ode­zwać – za­dźwię­czał mło­dy, we­so­ły głos sto­ją­ce­go we drzwiach, na scy z Rzy­mu ucie­ka­ją, gdy mó­wią że po­wie­trze jest tu naj­niez­drow­sze, gdy taka wo­ko­ło pust­ka? Ko­bie­ta, któ­rej twarz przy lam­pie nie­mniej była pięk­ną, ale smut­niej­szą i jak­by przed cza­sem zwięd­nia­łą i zmę­czo­ną, po­pa­trzy­ła dłu­go na mó­wią­ce­go, tak dłu­go, iż miał czas, ubod­nię­ty tem wej­rze­niem chłod­nem, zmie­szać się i roz­wa­żyć, że py­ta­nie zro­bił nie­dy­skret­ne.

– Wła­śnie dla­te­go, że Rzym jest te­raz tak pu­sty, że wszy­scy z nie­go ucie­ka­ją, że moż­na się w nim ob­ra­cać swo­bod­niej, ja zo­sta­łam tu, aby go oglą­dać. Lu­dzi w nim nie szu­ka­łam.

– A po­mi­mo tych ostroż­no­ści, zna­leź­li się na­trę­ci, nie­da­ją­cy się ode­gnać – prze­rwał z ro­dza­jem szy­der­stwa mały, któ­ry się zwał hra­bią Fi­li­pem.

– Wy­cią­gasz mnie pan na kom­pli­ment – roz­śmia­ła się go­spo­dy­ni. – Ja się boję ob­cych tyl­ko, a my, pa­nie hra­bio, je­ste­śmy so­bie prze­cie daw­no i do­brze zna­jo­mi.

W ostat­nim fra­ze­sie mu­sia­ło być cóś do­tkli­we­go, bo hra­bia drgnął, ale się skło­nił, dzię­ku­jąc Twarz jego, gdy ją pod­niósł, cała była za­ru­mie­nio­na, oczy bie­ga­ły nie­spo­koj­ne.

– Dla mnie to praw­dzi­we szczę­ście – koń­czy­ła pani Liza, zbli­ża­jąc się ku sto­li­ko­wi, na któ­rym za­sta­wio­no her­ba­tę – praw­dzi­we szczę­ście, żem pa­nów tu zna­la­zła. Ja, choć lu­bię sa­mot­ność, jed­nak nie osa­mot­nie­nie. Po­mię­dzy zgieł­kiem i tłu­mem, a kół­kiem do­brych zna­jo­mych i przy­ja­ciół, wiel­ka jest róż­ni­ca.

Gdy tak roz­ma­wia­no, Fer­dy­nand zręcz­nie bar­dzo po­ma­gał sio­strze w go­spo­dar­stwie przy her­ba­cie, co zda­wa­ło się po­trzeb­nem, gdyż pięk­na pani, jak­by roz­tar­gnio­na, dość nie­wpraw­ne­mi rącz­ka­mi oko­ło fi­li­ża­nek się krzą­ta­ła, co bo­le­sne ich dźwię­ki zdra­dza­ły. My­ślą była za­pew­ne gdzie­in­dziej.

Od sto­li­ka, przy któ­rym sta­ła, spo­glą­da­ła nie­kie­dy ukrad­kiem ku si­wo­wło­se­mu, sie­dzą­ce­mu z twa­rzą wy­po­go­dzo­ną i na­pa­wa­ją­ce­mu się wi­do­kiem tej pięk­nej po­sta­ci, któ­rej każ­dy ruch tak był wdzięcz­nym, jak­by był ob­ra­cho­wa­nym, choć o to nikt jej nie mógł po­są­dzić. Oczy hra­bie­go Fi­li­pa bie­ga­ły tak­że za pa­nią Lizą, ale z in­nym zu­peł­nie wy­ra­zem. Cóś w nich był tego Sa­ty­ra my­to­lo­gicz­ne­go, któ­ry bez złej my­śli na ko­bie­tę spoj­rzeć nie może.

Wej­rzeń też jego na­tar­czy­wych sta­ra­ła się uni­kać pięk­na go­spo­dy­ni, czu­jąc że bez wstrę­tu spo­tkać­by się z nie­mi nie mo­gła. Pa­li­ły ją, jak wy­uz­da­na mowa ulicz­ni­ków.

Wtem stłu­mio­ny głos ja­kiś dał się sły­szeć z przed­po­ko­ju; go­spo­dy­ni wstrzy­ma­ła się z na­le­wa­niem her­ba­ty, szep­nę­ła cóś bra­tu, któ­ry ku drzwiom po­śpie­szył, ale nie miał cza­su ich otwo­rzyć, gdy uka­za­ła się wcho­dzą­ca ko­bie­ta. Była to pani jesz­cze pięk­na bar­dzo, nie­gdyś za­pew­ne za­chwy­ca­ją­ca, lat śred­nich, po­sta­wy maje – sta­tycz­nej, słusz­na, kształ­tów któ­rych wiek nie znisz­czył, twa­rzy może za­nad­to peł­nej, ale kwit­ną­cej, któ­rej żywe, błysz­czą­ce oczy do­da­wa­ły wdzię­ku. Czar­ny jej strój skrom­ny był, lecz bar­dzo wy­twor­ny, mimo po­zor­ne­go za­nie­dba­nia.

– Przy­się­gam – po­czę­ła od pro­gu gło­sem we­so­łym i sym­pa­tycz­nym, oczy­ma ob­li­cza­jąc obec­nych – że dro­ga Liza już się mnie dziś nie spo­dzie­wa­ła i dla mnie nie­ma fi­li­żan­ki. Ja zaś tak by­łam ja­koś stę­sk­nio­ną moją sa­mot­no­ścią, a tak pew­ną że tu wszyst­kich za­sta­nę, iż wstrzy­mać się nie mo­głam.

Wszy­scy wi­ta­li księż­nę, jak do­brzy, po­ufa­li zna­jo­mi.

Są lu­dzie, co no­szą z sobą ja­kąś woń wła­ści­wą, co pach­ną piż­mem, per­fu­ma­mi, fioł­kiem lub różą, albo ich czuć ple­śnią lub stę­chli­zną; ale są tak­że i tacy, co w fał­dach suk­ni nio­są we­se­le lub smu­tek.

Księż­na Te­re­sa, wcho­dzą­ca do sa­lo­nu, mia­ła tę wła­ści­wość, że choć­by na­wet była tro­chę smut­na, przy­no­si­ła z sobą ży­cie i we­se­le. Czy je mia­ła sama dla sie­bie, czy po­słan­nic­twem jej było tyl­ko dru­gich nie­mi ob­dzie­lać, to dla wszyst­kich po­zo­sta­wa­ło ta­jem­ni­cą. Mó­wio­no iż w sa­mot­no­ści czę­sto by­wa­ła po­sęp­ną, chmur­ną, jak­by znu­dzo­ną; ale dla lu­dzi uśmiech mia­ła za­wsze i czo­ło po­god­ne.

Pięk­na jej twarz ja­śnia­ła wy­ra­zem do­bro­ci ro­zu­mu. Zło­śli­wi utrzy­my­wa­li, że i ten ro­zum nie­za­prze­czo­ny wię­cej dla dru­gich słu­żył, niż dla niej sa­mej, cho­ciaż nic jej nie­roz­waż­ne­go do za­rzu­ce­nia nie mia­no. Roz­bra­ja­ła naj­nie­chęt­niej­szych ła­god­no­ścią i do­bro­cią nie­wy­czer­pa­ną.

– Pro­szę pań­stwa – ode­zwa­ła się, sia­da­jąc i wa­chla­rzem sta­ra­jąc się ochło­dzić po zmę­cze­niu scho­da­mi – co mi za szcze­gól­na przy­szła uwa­ga, ob­li­cza­jąc to na­sze gron­ko wie­czor­ne. Ja­ke­śmy się to dziw­nie ze­szli i do­bra­li! Dwie wdo­wy i trzej ka­wa­le­ro­wie.

– Prze­pra­szam – prze­rwał hra­bia Fi­lip – ja nie mam pra­wa li­czyć się do ka­wa­le­rów. Je­stem wpraw­dzie dziś wol­nym, lecz mia­łem to nie­szczę­ście być tro­chę żo­na­tym. Smut­no mi tę omył­kę… moję przy­po­mi­nać, ale praw­da przedew­szyst­kiem.

– Je­steś pan roz­wie­dzio­ny – ode­zwa­ła się księż­na z uśmie­chem, w któ­rym po­li­to­wa­nie mie­sza­ło się z tro­chą szy­der­stwa, – a po­nie­waż roz­wód u nas nie daje się in­a­czej, tyl­ko gdy mał­żeń­stwo za nie­waż­ne jest uzna­ne, więc wy­cho­dzi na to, jak­byś hra­bia był ka­wa­le­rem.

– Praw­nie… może – od­parł kwa­śno hra­bia Fi­lip. – Księż­na masz słusz­ność; fak­tycz­nie jed­nak…. smut­ny za­wód nie daje się wy­ma­zać z re­ge­stru ży­cia.

– No! no! nie mów­my o sta­rych grze­chach, bo któż ich nie ma – za­mknę­ła mu usta księż­na. – Dla nas je­steś pan sta­rym ka­wa­le­rem i po wszyst­kie­go.

Mło­dy brat go­spo­dy­ni, pan Fer­dy­nand, po­da­wał her­ba­tę i wszy­scy się oko­ło okrą­głe­go sto­li­ka mie­ścić za­czy­na­li. By­stry wzrok przy­by­łej pani, prze­la­tu­jąc zko­lei po ota­cza­ją­cych, naj­czę­ściej za­trzy­my­wał się na si­wo­wło­sym, jak gdy­by z nie­go chcia­ła cóś wy­czy­tać i od­gad­nąć.

Hra­bia Au­gust oczy trzy­mał spusz­czo­ne, czo­ło miał wy­po­go­dzo­ne i czy­tać w so­bie nie da­wał. Moż­na się tyl­ko było do­my­ślać z ru­chów, z wiel­kiej pil­no­ści jaką miał oko­ło sie­bie, że oba­wiał się, aby w nim czy­tać nie chcia­no, od­ga­du­jąc iż któś być może cie­ka­wy. Czy miał co do uta­je­nia? o to zda­wa­ła się go moc­no po­są­dzać księż­na, bo przy­glą­da­ła mu się pil­nie, a nie zdo­byw­szy nic, wkoń­cu wprost go za­gad­nę­ła, aby zmu­sić do pod­nie­sie­nia oczu i prze­rwa­nia mil­cze­nia.

– Hra­bio Au­gu­ście, jak­że idą stu­dya rzym­skie?

– Niech księż­na nie pyta – od­parł gło­sem po­wol­nym i ci­chym, nie pod­no­sząc oczów z ta­le­rzy­ka. – To nie stu­dya, prze­pra­szam, ale stud­nia do wy­pi­cia.

– A my do zgłę­bie­nia jej prze­szka­dza­my – wtrą­ci­ła go­spo­dy­ni – my, to jest ja.

Księż­na się uśmiech­nę­ła nie­znacz­nie.

– Cał­kiem prze­ciw­nie – za­wo­łał żywo hra­bia Au­gust – pani do nich mi do­po­ma­ga sku­tecz­nie. Każ­de jej za­py­ta­nie uczy mnie mo­jej nie­wia­do­mo­ści, od­kry­wa dro­gi nowe. Pani masz dar wska­zy­wa­nia tych stron, tych wąt­pli­wo­ści, na któ­re tyl­ko umysł tak ob­da­rzo­ny szczę­śli­wie, tak prze­ni­kli­wy jak jej wpaść może…

– A! nie prze­wi­dzia­łam wca­le, że wy­wo­łam tak nie­za­słu­żo­ny kom­pli­ment – roz­śmia­ła się go­spo­dy­ni z we­so­ło­ścią tro­chę wy­mu­szo­ną i moc­no za­ru­mie­nio­na.

Tak roz­po­czę­ta roz­mo­wa, z po­mo­cą księż­ny Te­re­sy, któ­ra mia­ła dar oży­wia­nia jej i pro­wa­dze­nia, by­ła­by gład­ko i przy­jem­nie po­to­czy­ła się da­lej, po rów­nej po­wierzch­ni rze­czy po­wsze­dnich, gdy­by (był to dzień nie­spo­dzia­nek) z przed­po­ko­ju nie dała się sły­szeć stłu­mio­na ja­kaś roz­mo­wa, zwia­stu­ją­ca go­ścia no­we­go.

Wszy­scy umil­kli, zdzi­wie­ni tro­chę, bo się ni­ko­go wię­cej nie spo­dzie­wa­no. Na twa­rzy go­spo­dy­ni od­ma­lo­wał się nie­po­kój i cie­ka­wość. Zda­la roz­mo­wa ta ze słu­żą­cym w przed­po­ko­ju brzmia­ła jak­by spór z nim dość żywy.

Nie­zna­ny głos brzmiał męz­ko. Pani Liza spoj­rza­ła na bra­ta, a ten do­my­ślił się, że obo­wiąz­kiem jego było pójść się do­wie­dzieć, co mo­gło o tej go­dzi­nie za­mie­szać spo­kój tak nie­spo­dzia­nie.

Wy­bie­gł­szy z po­śpie­chem, Fer­dy­nand po­strzegł przy świe­tle wło­skiej lamp­ki, któ­rą słu­żą­cy trzy­mał w ręku, gwał­tem pra­wie przez pół­otwar­te drzwi chcą­ce­go się wci­snąć męż­czy­znę.

Po­wierz­chow­ność jego tak mało prze­ma­wia­ła za nim, iż słu­żą­cy wa­hał się, czy ma go przy­pu­ścić do wy­kwint­ne­go to­wa­rzy­stwa swej pani.

Był-to męż­czy­zna lat śred­nich, ubra­ny bar­dzo nie­sta­ran­nie, tak jak się tyl­ko u wód i w po­dró­ży pre­zen­to­wać go­dzi, w odzie­ży let­niej, ja­snej, opy­lo­nej i po­mię­tej, w krót­kim sur­du­ci­ku, w ka­pe­lu­szu fan­ta­stycz­nym, na ba­kier na buj­nych wło­sach rzu­co­nym, z bro­dą czar­ną, z oczy­ma ogni­ste­mi i jak­by błęd­ne­mi, z du­żym w do­dat­ku ki­jem w ręku. Na no­gach ja­sne trze­wi­ki ze skó­ry nie­czer­nio­nej i ka­ma­sze wy­tar­te do­peł­nia­ły stro­ju. Z kie­sze­ni wy­pcha­nych nie­dba­le po­wty­ka­ne ster­cza­ły ksią­żecz­ki no­tat­ko­we, to­mi­ki ja­kichś po­mię­tych pu­bli­ka­cyj ulicz­nych i róż­ne sprzę­ty po­dróż­ne, z po­środ­ka któ­rych ołów­ki gó­ro­wa­ły.

Ory­gi­nal­ne to in­dy­wi­du­um pan Fer­dy­nand nie­daw­no wła­śnie był spo­tkał cóś szki­cu­ją­ce w Co­los­seum, wziął je więc za ar­ty­stę. Nie­po­trzeb­nie może za­glą­da­jąc w ry­su­nek, wdał się z nim w roz­mo­wę, i oka­za­ło się z niej, że tra­fił na ziom­ka, nie na ma­la­rza, jak są­dził, ale na ja­kie­goś eks­cen­try­ka, dzi­wa­ka, cy­ni­ka, któ­ry jed­nak był czło­wie­kiem wiel­ce po­cią­ga­ją­cym i nie­po­spo­li­cie wy­kształ­co­nym.

Za­wią­za­na roz­mo­wa przy­wio­dła pana Fer­dy­nan­da nie­znacz­nie do tego, że mu po­wie­dział na­zwi­sko swo­je i miesz­ka­nie. Nie za­pra­szał go jed­nak do sie­bie. Na­wza­jem owo in­dy­wi­du­um dało panu Fer­dy­nan­do­wi kar­tę z na­zwi­skiem za­gad­ko­wem, nie­zna­nem Wik­to­ra Go­raj­skie­go, tout co­urt.

Spo­strze­gł­szy przy­by­wa­ją­ce­go o tej go­dzi­nie czło­wie­ka, któ­ry wca­le do to­wa­rzy­stwa ze­bra­ne­go w sa­lo­nie nie zda­wał się przy­pa­dać, za­kło­po­ta­ny wice-go­spo­darz po­śpie­szył go przy­jąć i nie śmiąc wpro­wa­dzać do sio­stry, za­pro­sił obok do swo­je­go po­ko­ju.Ów pan Wik­tor Go­raj­ski wszedł z dum­ną po­sta­wą, kwa­śno po­pa­trzyw­szy na słu­gę, któ­ry mu z dro­gi ustą­pił; zdjął zwol­na ka­pe­lusz swój ka­la­bryj­ski i z zu­peł­ną swo­bo­dą nie­dba­ją­ce­go o to, jak się komu wyda, czło­wie­ka, po­su­nął się zwol­na ku zmie­sza­ne­mu Fer­dy­nan­do­wi Gdy się to od­by­wa­ło w przed­po­ko­ju, go­spo­dy­ni nie­spo­koj­na, wy­glą­da­jąc drzwia­mi ku bra­tu, do­strze­gła oso­bliw­szą po­stać, z któ­rą roz­ma­wiać po­czy­nał, i na słu­żą­ce­go ski­nę­ła.

W chwi­lę po­tem słu­ga pana Fer­dy­nan­do­wi, któ­ry już go­ścia swe­go wpro­wa­dził do po­ko­ju przy­szedł cóś szep­nąć do ucha.

Przy­by­ły pan Wik­tor śle­dził wszyst­ko bacz­nie, a roz­sia­dał się bez ce­re­mo­nii, lo­ku­jąc kij swój i ka­pe­lusz przy so­bie.

– Nie wpo­rę, wi­dzę, przy­sze­dłem – ode­zwał się gość, by­najm­niej nie oka­zu­jąc zmie­sza­nia – ale pro­szęż mi po­wie­dzieć otwar­cie. Pan tu nie sam miesz­kasz, a ja o tem nie wie­dzia­łem. Pro­sić będę tyl­ko o szklan­kę li­mo­na­dy i ru­szam da­lej.

– Miesz­kam z sio­strą moją, któ­ra ma u sie­bie kil­ka osób zna­jo­mych – rzekł grzecz­nie pan Fer­dy­nand. – Nie chcia­łem panu czy­nić su­biek­cyi.

– Mnie? – roz­śmiał się, ra­mio­na­mi ru­sza­jąc, przy­by­ły. – Ale ja nig­dy naj­mniej­szej su­biek­cyi nie do­zna­ję, czy mi się zda­rzy w szyn­ku na Trans­te­we­rze zna­leźć mię­dzy ob­dar­tu­sa­mi, czy w kró­lew­skim sa­lo­nie wśród eks­ce­len­cyj. Lu­dziom i panu zro­bił­bym su­biek­cyą sobą, to rzecz inna. Nie je­stem po­dob­no tak ubra­ny, abym go­dzien był za­pre­zen­to­wać się w sa­lo­no­wem to­wa­rzy­stwie. Je­stem włó­czę­gą, tu­ry­stą i nie spo­dzie­wa­łem się wca­le zna­leźć u pana ko­bie­ty – prze­pra­szam, po­pra­wił się – po­wi­nie­nem był po­wie­dzieć damy!

Wy­raz "damy" wy­mó­wił z przy­ci­skiem i iro­nią, po­pa­trzył na sie­bie i strój swój, wi­sto­cie bar­dzo nie­sa­lo­no­wy i roz­śmiał się po­ci­chu.

Tym­cza­sem słu­żą­cy po dru­gi już raz przy­szedł, zno­wu cóś do ucha szep­nąć panu Fer­dy­nan­do­wi. Mło­dzie­niec wa­hał się z od­po­wie­dzią. Moż­na się było do­my­ślać ła­two, że pani Liza za­pra­sza­ła go­ścia bra­ta swe­go do sa­lo­nu, nie wie­dząc jak wy­glą­da, a on nie śmiał go tam wpro­wa­dzać.

Pan Wik­tor, któ­re­go to wca­le nie ob­cho­dzi­ło, ocie­ra­jąc z czo­ła pot i pył wiel­ką chust­ką, nie­zbyt już świe­żą, przy­po­mi­nał się tym­cza­sem słu­żą­ce­mu o szklan­kę li­mo­na­dy.

– Po­zwo­lisz mi pan na jed­nę mi­nu­tę wy­biedz do sio­stry? – za­py­tał go­spo­darz.

Gość skło­nił się przy­zwa­la­ją­co.

Pan Fer­dy­nand szyb­kim kro­kiem wpadł do sa­lo­ni­ku, w któ­rym pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Wszy­scy byli za­in­try­go­wa­ni.

– Chcesz abym go­ścia mo­je­go tu wpro­wa­dził – za­wo­łał żywo do sio­stry – ale ka­za­łem ci już po­wie­dzieć, jak jest ubra­ny. Wra­ca pew­nie z prze­chadz­ki, a nie wie­dział że nie sam tu miesz­kam. Roz­po­wia­da­łem ci o mo­jem spo­tka­niu z tym ory­gi­na­łem w Co­los­seum, jak dzi­wacz­nie wy­glą­da i mówi ten tu­ry­sta-Dio­ge­nes. Jak­że chcesz…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: