Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Choroby wieku. Tom 1-2: studjum pathologiczne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Choroby wieku. Tom 1-2: studjum pathologiczne - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 345 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Stu­djum pa­tho­lo­gicz­ne, przez

J. I. Kra­szew­skie­go

Du­cha nie ga­ście.

S. Pa­weł do Thes­sa­lon. R. V. 19.

Trud­no tym, co w pie­nią­dzach ufa­ją

wnijść do Kró­le­stwa Bo­że­go.

Ś. Ma­rek R. X 24.

Pa­mię­ci nie­prak­tycz­nych oj­ców na­szych

ten ubo­gi krzy­żyk na mo­gi­le po­sta­wił.

J. I. K.

Tom I.

Wil­no.

Na­kła­dem Księ­gar­ni p… f. Ru­be­na Ra­fa­ło­wi­cza.

1857

Po­zwo­lo­no, dru­ko­wać z obo­wiąz­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry pra­wem ozna­czo­nej licz­by eg­zem­pla­rzy. Wil­no 8 Paź­dzier­ni­ka 1850 roku.

Cen­zor, Pa­weł Ku­kol­nik.

W Dru­kar­ni M. Z. Ty­po­gra­fa.I.

Je­den z naj­do­wcip­niej­szych nie­do­wiar­ków na­szych cza­sów, H. He­ine, któ­ry się na­szy­dził i z sie­bie i ze świa­ta w cią­gu utra­pio­ne­go ży­cia, nie­miec ser­cem, fran­cuz gło­wą, nie wi­dząc nig­dy do sie­bie, cho­ro­by scep­ty­cy­zmu na któ­rą i on i pi­sma jego bo­la­ły, wy­rzekł w swem dzie­le o Niem­czech, kil­ka słów dziw­nie traf­nych o dzie­więt­na­stym Wie­ku. Uda­ło się śle­pej ku­rze ziarn­ko zna­leźć – po­słu­chaj­cie.

"Pie­niądz, po­wia­da, jest po­cząt­kiem i koń­cem wszyst­kich dzi­siej­szych dziel ludz­kich, to łez gdy wzno­szą Lu­do­we, pa­mię­ta­ją do­brze by na wę­giel­nym ka­mie­niu zło­żyć lal­ka sztuk mo­ne­ty, róż­ne­go ro­dza­ju gro­sze za­mknię­te w skrzy­necz­ce.

Tak – w śred­nich wie­kach, wszel­ki gmach, każ­da bu­do­wa z ka­mie­nia czy z du­cha, ko­ściół i pań­stwo spo­czy­wa­ły na wie­rze w war­tość krwi, w krwa­wych ofiar zna­cze­nie, dziś wszyst­kie usta­wy i in­sty­tu­cje mają za za­sa­dę pie­niądz tyl­ko, pie­niądz sami nic wię­cej. Krwa­wa re­li­gja śre­dnio­wiecz­na była prze­są­dem (we­dług żyda He­ine­go), re­li­gja go­to­we­go gro­sza, jaką wi­dzi­my za dni na­szych jest ego­izmem. Ro­zum tar­gnął się na pierw­szą, uczu­cie wia­li dru­gą… Po­sa­da na któ­rej się oprze kie­dyś spo­łecz­ność ludz­ka, lep­szą bę­dzie, i wszyst­kie wiel­kie ser­ca dni na­szych, bo­le­ści­wie pra­cu­ją nad jej wy­na­le­zie­niem."

Póty He­ine; to co po­wie­dział po swo­je­mu, mie­sza­jąc-fałsz z praw­dą, sil­niej się jesz­cze daje uczuć lu­dziom wia­ry i ser­ca niż jemu, czło­wie­ko­wi fan­ta­zji utar­tej ze scep­ty­cy­zmem, w moź­dzie­rzu nie­miec­ko-fran­cuz­kim. Któż spoj­rzaw­szy na świat dzi­siej­szy nie bo­le­je i nie prze­czu­wa smęt­nie przy­szło­ści jaką sol­ne czcią ciel­ca zło­te­go go­tu­je. Na nie­szczę­ście, ta­ke­śmy da­le­ko w tej fał­szy­wej za­brnę­li wie­rze, ta­ke­śmy ją wy ro­zu­mo­wa­li, uzac­ni­li, ubra­li w zło­ci­ste słów strzęp­ki i po­zor­nie pięk­ne za­sa­dy, ze wszel­kie po­ku­sze­nie się prze­ciw­ko pa­nu­ją­ce­mu błę­do­wi, zu­chwal­stwem się wyda i fał­szu obro­na. Ale nie wy­rzec co się my­śli i czu­je w obec tego kie­run­ku, u nas zgub­niej­sze­go niż gdzie in­dziej, nie po­dob­na, choć­by się przy­szło na śmiesz­ność i szy­der­stwo, choć­by na od­rzu­ce­nie po­gar­dli­we na­ra­zić.

Ci­chą i ubo­gą pro­te­sta­cją, niech bę­dzie to słów­ko na­sze, i na­pręd­ce skre­ślo­ny ob­ra­zek.II.

Wnijdź­cie ze mną do tego (tomu, któ­ry się tam wzno­si na pa­gór­ku, w tak pięk­nej oko­li­cy wśród drzew, bie­le­jąc czo­łem spar­tem na ko­lum­nach – nie­praw­daż że tu miło i pięk­nie – a na­de­wszyst­ko jak po­rząd­nie!! jak po­rząd­nie! ja­kie do koła dro­gi, co za mo­sty, jak urzą­dzo­ny pło­do­zmian, ja­kie prze­pysz­ne za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie, – i zno­wu – co za wzo­ro­wy po­rzą­dek! Aż miło spoj­rzyć, że i my już tak czy­sto po nie­miec­ku umie­my się ure­gu­lo­wać.

Nie po­znasz kra­ju swo­je­go w tym za­kąt­ku tak prze­ro­bio­nym i urzą­dzo­nym z cu­dzo­ziem­ska! Wio­ska pod sznur, cha­ta w cha­ta, jak jed­na we­dle ry­sun­ku i roz­mia­ru da­ne­go sta­wia­ne, ogród­ki roz­mie­rzo­ne pod cyr­kiel, plo­ty jed­nej wy­so­ko­ści, uli­ca jak strze­lił, drzew­ka sto­ją przy kol­kach po­przy­wią­zy­wa­ne jak dzie­ci u boku gu­wer­ne­rów. wszę­dzie przy zmia­nach pa­li­ki z na­pi­sa­mi, z nu­me­ra­mi, w le­sie po­licz­ko­wa­no za­pu­sty i wro­ny, na bło­tach nie­użyt­ki, wy­dmy na­wet piasz­czy­ste we­szły w ra­chu­bę… prze­ślicz­nie! prze­cu­dow­nie!

Wy­obra­żam so­bie, ze ho­len­der lub szwab, któ­ry­by tu przy­je­chał ja­kim wy­pad­kiem, ser­decz­nie­by się za­pew­ne ura­do­wał i wy­krzyk­nął by z głę­bi prze­peł­nio­ne­go ser­ca nio­sąc dzię­ki nie­miec­kim Bo­gom:

– A! na­resz­cie – zniem­cze­li i sło­wia­nie i na­bra­li ro­zu­mu… wkrót­ce nie­sta­nie ich i cały Boży świat poj­dzie vor­wärts! z nami, chó­rem śpie­wa­jąc Ger­ma­nia!

Ale nam sta­rym, zdzie­cin­nia­łym, nie­do­łęż­nym i za­pew­ne ogra­ni­czo­nym lu­dzi­skom, co to­śmy od ko­leb­ki przy­wy­kli do nie­ła­du na­sze­go, do nie­opatrz­no­ści po­sęp­nej, do wód na­szych uko­cha­nych – cze­goś smut­no i tę­sk­no za tą po­ezją, któ­rą że­la­zny sznur geo­me­trycz­ny i lin­je agro­no­ma i te wszyst­kie ulep­sze­nia kie­sze­nio­we, wy­ga­nia­ją gdzieś precz da­le­ko!

Zda­je się nam, że z tak wzo­ro­wie urzą­dzo­ne­go kra­ju i pta­ki gdzieś za­mil­kł­szy po­ucie­ka­ły, w dzik­szych la­sów ustro­nia, i kwia­ty Boże ni­ko­mu na nic przy sia­nych pa­stwi­skach nie­po­trzeb­ne, bez po­zwo­le­nia uczo­ne­go agry­kul­to­ra ro­snąć i roz­kwi­tać nie­śmie­ją, i po­wie­trze inne a cięż­sze i oko wstrzy­my­wa­ne co chwi­la nie­ubła­ga­ne­mi lin­ja­mi pro­ste­mi, znu­dzo­ne i znie­chę­co­ne, nie ma tu cze­go szu­kać, nie ma pójść po co, więc się za­my­ka i nie pra­gnie ob­ra­zu, bo go oce­nić nie po­tra­fi…

Ro­zum nie umie i nie może za­pro­te­sto­wać prze­ciw­ko tak ocze­wi­ste­mu po­stę­po­wi – ale ser­ce i uczu­cie go nie przyj­mu­ją, cięż­ko im roz­stać się ze zna­nym świa­tem swo­im, pod któ­re­go pier­wot­ną po­wło­ką, dro­ga ja­kaś pra­sta­ra myśl, dziś nie­li­to­ści­wie wy­gna­na miesz­kać mu­sia­ła.

Przy­zna­ję się chęt­nie do tej wady, do prze­są­du, do grze­chu jeź­li chce­cie, że mi ten tak na nowo po­prze­ra­bia­ny kraj mój wca­le się nie po­do­ba, nie po­zna­ję go, czu­je się w nim obcy, tę­sk­no mi, cu­dzo w nim, smut­no. Za­wsze mi się zda­je że czło­wiek obłą­kał się szu­ka­jąc przedew­szyst­kiem ma­ter­jal­nych tyl­ko ko­rzy­ści i po­świę­ca­jąc im naj­droż­sze cele ży­wo­ta. Bo nie poj­mu­ję by lu­dzie tak za­cię­cie go­spo­da­rzą­cy, mo­gli za­ra­zem słu­żyć spra­wie du­szy, jak słu­żą in­te­re­so­wi kie­sze­ni. Ten świat tak po­rząd­ny, dziw­nie su­chy, zim­ny, strasz­ny mi się na­wet wy­da­je. Ju­ściż, to prze­sąd za­pew­ne, sta­rość i nie­do­łęz­two, biję się w pier­si, przy­zna­je do winy, a prze­stać grze­szyć jed­nak­że nie mogę.

Chciał­bym uwie­rzyć w to, że wszyst­ko co się, robi, robi bar­dzo do­brze i ku lep­sze­mu pro­wa­dzi, że je­ste­śmy istot­nie na pra­wej dro­dze, na szcze­rym go­ściń­cu po­stę­pu… ale taki smut­no i smut­no, obej­rzaw­szy się do koła sie­bie.

Wszel­ką po­ezją (o co może mniej­sza dla wie­lu) wszyst­ko w ży­ciu nie­spo­dzia­ne, wła­sną swo­bo­dę odej­mu­je świa­tu, taki po­stęp pod sznur i cyr­kiel… coś tu musi być prze­sa­dzo­ne­go i fał­szy­we­go – praw­dzi­wy po­stęp ja­koś by po­wi­nien in­a­czej wy­glą­dać.

Wo­lał­bym z li­chem daw­ne ubó­stwo na­sze, tro­chę na­wet sta­re­go nie­ła­du, a więk­sze za­so­by du­cha, a go­ręt­sze ser­ca, a sil­niej­sze uczu­cia. – Niech mi nikt nie do­wo­dzi że moż­na być naj­lep­szym go­spo­da­rzem, agro­no­mem, spe­ku­lan­tem, prze­my­słow­cem i naj – czul­szym a naj­po­etycz­niej­szym z lu­dzi. To są po­dob­no ży­wio­ły, któ­re z sobą nig­dy w pa­rze cho­dzić nie będą. Prze­ro­bi się świat na wiel­ki kan­tor go­spo­dar­sko-in­du­str­jal­no-ko­mer­syj­ny, lu­dzie na ko­mi­san­tów, książ­ki na re­ge­stra, ży­cie na ra­chu­bę po­dwój­ną przez ha­bet i de­bet… i za­pew­ne… ko­muś z tem bę­dzie do­brze, ale nam star­szym i le­ni­we­go umy­słu lu­dziom, tę­sk­no za sza­racz­ko­wą prze­szło­ścią na­szą!!

Po­wia­da­ją że już tak jest wszę­dzie, u ro­zum­niej­szych bra­ci na za­cho­dzie… mu­si­my więc na­tu­ral­nie iść za przy­kła­dem cu­dzym i po­pro­bo­wać so­bie tak­że tego szczę­ścia… czas wresz­cie i nam zo­stać ludź­mi roz­sąd­ny­mi, zim­ny­mi, prak­tycz­ny­mi – jed­nem sło­wem – ale czyż mamy prze­stać być sobą??III.

Wnijdź­my więc do domu nie­zmier­nie prak­tycz­ne­go czło­wie­ka, któ­re­go dwór ju­że­śmy tam wam uka­za­li na pa­gór­ku, w sa­mym środ­ku pól or­nych, oto­czo­ny wspa­nia­łe­mi bu­dow­la­mi go­spo­dar­skie­mi.

Na ten pa­ła­cyk plan mu­siał da­wać Mar­com lub Lan­ci, tak do­brym a nie na­szym sma­kiem wznie­sio­na ta wil­la eu­ro­pej­ska – rzekł­byś że je­ste­śmy gdzieś na dru­gim koń­cu Eu­ro­py, nie u sie­bie w domu, ta­kie to ar­ty­stycz­nie pięk­ne, ko­smo­po­li­tycz­ne, po­stę­po­we… a cu­dze. Ani śla­du we­dle dwo­ru.

tego co go u nas daw­niej ota­cza­ło – ogród an­giel­ski, traw­ni­ki prze­pysz­ne, ho­len­der­nie, go­rzel­nia po nie­miec­ku, a co krok to furt­ka, to słu­pek, to nu­mer, to na­pis, i czy­sto i ślicz­niuch­no umie­cio­no, po­gra­co­wa­no, a każ­da rzecz na swo­jem miej­scu, a każ­de miej­sce ma swo­je prze­zna­cze­nie, a nic nie­uży­tecz­ne­go i za­po­mnia­ne­go… Ale wszedł­szy tu poza oko­py, plo­ty, za­gro­dy, zda­je ci się żeś wpadł do wię­zie­nia, tak ci cia­sno – i za­chcie­wa się wy­biedz na da­le­kie gdzieś, na dzi­kie pola, do za­re­słych i po­oba­la­nych la­sów, aby tam tro­chę za­czerp­nąć swo­bo­dy, po­wie­trza i dać oku spo­cząć po tych nie­zno­śnych lin­jach pro­stych, któ­re świat czy­nią po­dob­nym do kart­ki z geo­m­tr­ji La­pla­ce'a. Tu myśl Boża, myśl wiel­ka, i nie­skoń­cze­nie roz­ma­ita ustą­pi­ła cał­kiem idei czło­wie­ka nie­skoń­cze­nie ma­lucz­kiej i jed­no-

A! prze­cież i fi­zjo­no­mia świa­ta ma zna­cze­nie swo­je, a ta sy­me­tr­ja i re­gu­lar­ność po­stę­po­wa coś mó­wią for­mą swo­ją, a może się znaj­dą lu­dzie, dla któ­rych one będą po­stę­pem, pięk­no­ścią, naj­wyż­sze­go do­bra ziem­skie­go ob­je­mem – ale my sta­re nie­do­łę­gi, za­tę­sk­ni­ła za tak nie­zno­śnie po­prze­ra­bia­nym nam kra­jem na­szym.

Nie mów­cie nam, ja­ko­by po­ezja go­dzi­ła sio z ta­kim po­stę­pem, nie do­wodź­cie że i on ma po­ezję swo­ją, my nie uwie­rzym temu, by całe ży­cie wpa­tru­jąc się w wa­sze sznu­ry, moż­na na­być po­jęć es­te­tycz­nych o pięk­nie w na­tu­rze, by całe ży­cie ra­chu­jąc, z wami i wa­żąc tyl­ko, moż­na tą czyn­no­ścią pod­nieść się na du­chu. Przy­znaj­cie ra­czej że nie chce­cie ma­rze­nia i po­ezji, że­ście uko­cha­li rze­czy­wi­stość i nie wie­rzy­cie w du­cha, a więc i kar­mić go ma­cie za rzecz próż­ną. Ale lak ga­wę­dząc nig­dy po­dob­no nie wnij­dzie­my do den­ni u któ­re­go drzwi roz­pra­wia­jąc sto­imy, ci­cho więc, na­tręt­ny gde­ro, i otwórz­my drzwi na sprę­ży­nie… a, wcho­dzi­my już na­resz­cie.

Sień, aż miło, ja­sna, bia­ła, nic dla oka, ale nic bez użyt­ku, a jak to po­usta­wia­ne Łącz­nie, jak każ­dy oszczę­dzo­no ką­tek!… Da­lej, je­ste­śmy w sa­lo­nie okle­jo­nym obi­ciem no­wiu­teń­kiem, przy­stro­jo­nym w me­ble pa­li­san­dro­we świe­że, po­kry­te try­pą ciem­no­wi­śnio­wą; w zwier­cia­dła z ra­ma­mi rze­zbio­ne­mi, w an­giel­skie dy­wa­ny… Sa­lon to jak naj­ści­ślej za­sto­so­wa­ny do ogól­nych pra­wi­deł dzi­siej­sze­go do­bre­go sma­ku, vul­go mody, nic w nim nie za­sta­na­wia, ale nic nie razi, każ­da rzecz tak jak być po­win­na, i nad­to ani głów­ki od szpil­ki… tro­chę kwia­tów u okien, ale moda ich pod­le­wać nie każe, uczu­cie nie za­le­ca, więc smut­ne i po­wię­dłe sto­ją na stra­ży, gdzie je któś z obo­wiąz­ku po­sta­wił.

Po­cho­dziw­szy kwa­drans po tym po­kój, za­chcie­wa się wpraw­dzie spać lub wy­niś.

ale mo­żeż być in­a­czej gdzie ży­cie in­dy­wi­du­al­ne czło­wie­ka nie ob­ja­wia się ni­czem, gdzie nie po­czu­wasz nic coby cię po­cią­ga­ło, za­cie­ka­wia­ło, roz­po­wi­ło myśl, roz­bu­dzi­ło uczu­cie? Wła­śnie to do­bre, że mo­żesz w ta­kim sa­lo­nie bę­dąc cał­kiem pa­nem sie­bie, usnąć spo­koj­nie lub za­siąść do ob­ra­chun­ku, je­że­li masz jaką ra­chu­bę praw­do­po­do­bieństw w gło­wie.

Mam­że was da­lej jesz­cze z tego sa­lo­nu pro­wa­dzić? nie, zda­je mi się że z nie­go po­tra­fi­cie się, wy­bor­nie do­my­ślić resz­ty domu, w któ­rym wszyst­ko zna­leź­li­by­ście na swo­jem miej­scu, wy­go­dę, com­fort, czy­stość, po­rzą­dek, usłu­gę nie­licz­ną ale wy­bor­ną, sprzęt nie wy­staw­ny, ale do­god­ny, – nie wie­le sma­ku, nig­dzie ży­cia, nig­dzie świę­tej iskier­ki uczu­cia i po­ezji, któ­re są w chłop­skiej cha­cie, ale nie mają się gdzie po­mie­ścić w ta­kim no­wiu­teń­kim domu ści­śle ob­ra­cho­wa­nym na po­trze­by wła­ści­cie­la.

Przed ka­na­pą w sa­lo­nie, na okrą­głym sto­le, są i książ­ki okry­te nie­do­strze­żo­ną war­stwą pyłu do­wo­dzą­cą że je tu po­ło­żo­no dla mody i przy­zwo­ito­ści, ale nikt w rękę ich nie bie­rze; więd­ną one tak­że jak kwiat­ki w oknach, któ­rych nie pie­ści ręka ni­czy­ja. Nig­dzie ni­cze­go nie do­tknę­ła się fan­ta­zja, nie ozło­cił uśmiech, nie ob­my­ła łza, – wszyst­ko jak­by dziś ze skle­pu, z fa­bry­ki, do ni­cze­go nie przy­le­ga wspo­mnie­nie, w ni­czem udzia­łu nie mia­ło ser­ce.

Nie idź­my da­lej, nie ma po co, zo­stań­my już w sa­lo­nie, po­wo­li do­cze­ka­my się, że się tu po­ścią­ga­ją wszy­scy domu miesz­kań­cy – a na­przód sam go­spo­darz, któ­re­go mie­rzo­ne kro­ki już sły­chać.

Mam ho­nor przed­sta­wię go pań­stwu, na­by­wa się Jam Dem­bor.IV.

Bóg je­den ra­czy wie­dzieć o po­cho­dze­niu pana Dem­bo­ra, na­zwi­sko niby na­sze, o krwi i ro­dzi­nie i prze­szło­ści ich, róż­ni róż­nie pra­wią. Jed­ni, przy­kła­da­jąc rękę do twa­rzy i wska­zu­jąc niby izra­el­ską bro­dę, szep­czą o je­ro­zo­lim­skiej ge­ne­alo­gji, dru­dzy gło­śniej i śmie­lej mó­wią o dzia­du­niu kup­cu w naj­bliż­szem wo­je­wódz­kiem mie­ście, inni czar­no na­bia­łem prze­ko­ny­wa­ją, że go po­twier­dzi­ła he­rol­dja a na­wet dała mu ar mes par­lan­tes Dem­bo­ro­ga. To pew­na, że nikt mu nic za­rzu­cić nie może, a wie­lu go sła­wi jako czło­wie­ka po­tęż­nej in­tel­li­gen­cji (wy­ra­że­nie czy­sto dzi­siej­sze i sze­ro­kie­go na­der za­sto­so­wa­nia) – nie­sły­cha­nie prak­tycz­ne­go (dru­gie wy­ra­że­nie cha­rak­te­ry­stycz­ne na­szej epo­ki) pierw­sze­go agro­no­ma i tech­ni­ka, go­spo­da­rza nie­po­rów­na­ne­go, oby­wa­tel ja­kich mało i t… d… i t… d.

Spoj­rzaw­szy na twarz, prze­ko­ny­wasz się że w isto­cie nie­po­spo­li­te­go masz przed sobą czło­wie­ka – gło­wa pięk­na, po­są­go­wa, rysy re­gu­lar­ne choć bez żad­ne­go wy­ra­zu, czo­ło wy­nio­słe, oczy ro­zum­ne i ja­sne, nos orli, usta nie­co szczu­płe i za­ci­śnię­te. Ale chłód śmier­ci wie­je z tego ob­li­cza za­wsze za­sty­głe­go jak lód, wy­go­lo­ne­go świe­żut­ko, bez żad­nej zmarszcz­ki, bez żad­ne­go ży­wot­ne­go pięt­na. Strach przej­mu­je, gdy się roz­mie­rzy obo­jęt­ność i scep­ty­cyzm ja­kich te rysy są uoso­bie­niem, nie po­cią­ga cię do nich nic, cho­ciaż nie po­wiesz byś chwy­cił choć­by naj­mniej­szą odro­bin­kę, fał­szu lub po­ni­ża­ją­cej ja­kiej na­mięt­no­ści, kró­lu­je tam i pa­nu­je zim­niu­teń­ki ro­zum. Jest to tez czło­wiek bę­dą­cy za­wsze i wszel­kie naj­zu­peł­niej pa­nem sie­bie. Gdy­by moż­na wcie­lić w krew i cia­ło ma­chi­nę ra­chun­ko­wą Ste­nia, nie in­a­czej­by za­pew­ne wy­glą­da­ła.

Nie­zmier­nie przy­zwo­ity, po­waż­ny, umiar­ko­wa­ny, su­ro­wy nie­co, Jan Dem­bor zda­je ci się wy­cio­sa­ny z jed­nej bry­ły, tak da­le­ce wszyst­ko w nim zle­wa się w do­sko­na­łą ca­łość. Żad­ne­go tu roz­dwo­je­nia któ­re tak czę­sto tra­fia się w po­spo­li­tych sła­bych lu­dziach, na­wet gdy śni i ma­rzy, ma­rze­nia jego mu­szą być dal­szym cią­giem tyl­ko osnu­tych na ja­wie pro­jek­tów i po­nęt­nej ra­chu­by. Na­wet gdy sam je­den spo­czy­wa, czy­ni to z god­no­ścią, z po­wa­gą, nie zrzu­ca­jąc z sie­bie jarz­ma przy­zwo­ito­ści, do któ­re­go już przy­rósł na wie­ki, w któ­rem mu cho­dzić do­brze i wy­god­nie. Nikt go nie wi­dział ani roz­we­se­lo­nym, ani smut­nym, ani uśmiech­nio – nym, ani pła­czą­cym, ani na­wet nie­spo­koj­nym i oży­wień­szym niż zwy­kle, nic go nie po­ru­sza i nie drę­czy, nie bawi i nie nie­cier­pli­wi, go­tów jest za­wsze na wszyst­ko co go spo­tkać może. Nie moż­na po­wie­dzieć by prze­no­sił coś jed­ne­go nad dru­gie, zęby miał w czem upodo­ba­nie szcze­gól­ne, tra­cą­ce sła­bost­ką, oprócz za­mi­ło­wa­nia po­rząd­ku, oszczęd­no­ści i przy­zwo­ito­ści.

Li­tość jego i mi­łość dla lu­dzi, ob­ra­cho­wa­ną jest jak inne czyn­no­ści, wy­mie­rzo­ną, ogra­ni­czo­ną sta­łym pro­cen­tem od do­cho­du, i sta­le jed­ną – tyle a tyle ma dla bied­nych cza­su i pie­nię­dzy, wię­cej nie da ani gro­sza ani chwi­li. – Rzą­dzi się ro­zu­mem nie ser­cem i z tego szu­ka chlu­by, do­wo­dząc gło­śno, że je­dy­nie czyn wy­ro­zu­mo­wa­ny, chłod­ny, może mieć ja­kąś za­słu­gę, a li­to­ści­wy uczy­nek bez przy­ło­że­nia doń ser­ca jest więk­szą ofia­rą, niż nie­roz­waż­ne mi­ło­sier­dzie i draż­li­wej pły­ną­ce czu­ło­ści.

So­fi­zmat ten wca­le nie­zgor­szy, rzą­dzi ca­łem jego ży­ciem.

Do­syć ma­jęt­ny z ro­dzi­ców, ale po nich wziąw­szy for­tu­nę, za­dłu­żo­ną, po­więk­szył ją pra­cą i skąp­stwem, przy­ro­bił oże­nie­niem i pod­niósł do pary mil­jo­nów, a że mu się to uda­ło, sta­le trzy­ma się pla­nu na któ­ry wszedł zra­zu in­stynk­to­wo – żyje nad­zwy­czaj oszczęd­nie i bez żad­nej próż­no­ści do­ga­dza­ją­cej wy­sta­wy, z oględ­no­ścią i ra­chu­bą nie­miec­ką nie do­zwa­la­jąc so­bie tra­cić nic nad rocz­ny pro­cent od do­cho­dów. Resz­ta na­tych­miast się ka­pi­ta­li­zu­je, ob­ra­ca w pro­cen­tu­ją­ce pa­pie­ry, w ak­cje, na kup­no zie­mi lub spe­ku­la­cje i fa­bry­ki, po­więk­sza­jąc co roku ro­sną­cą w ten spo­sób ma­jęt­ność Dem­bo­ra.

Naj­sta­ran­niej­sze ode­braw­szy wy­cho­wa­nie, Jan umiał z nie­go i z ży­cia ko­rzy­stać, ale zwró­ci się w jed­nym kie­run­ku do celu jed­ne­go, i resz­cie exy­sten­cji, nie­mal pra­wa bytu za­prze­czył. Dłu­go po­dró­żu­jąc po Niem­czech i An­gl­ji, wpa­trzyw­szy się w ro­dzaj ży­cia tam­tej­sze­go, za wzór je so­bie po­sta­wił, i do­ro­bił do tego co było wi­ni­kło­ścią jego cha­rak­te­ru, sto­sow­ną a wca­le nie­zgo­rzej wy­glą­da­ją­cą teo­r­ję, ucho­dząc z nią za naj­god­niej­sze­go oby­wa­te­la, naj­za­słu­żeń­sze­go syna kra­ju, któ­ren ob­da­rza co rok no­wym pro­du­ku­ją­cym ka­pi­ta­łem i co­raz no­wym ro­dza­jem prze­my­słu.

Ma też tę wiel­ką po­cie­chę, że przy­kład jego do pra­cy, prze­my­słu, oszczęd­no­ści i spe­ku­la­cji, do ulep­szeń po­pro­wa­dził bar­dzo wie­lu, i na­wra­ca co­dzień obłą­ka­nych, le­ni­wych, za­twar­dzia­łych, prze­sąd­nych.

Jed­nej rze­czy tyl­ko nie­do­pa­trzył się Dem­bor, i nie doj­rzy już nig­dy, że istot­ne do­bro ja­kie czy­ni, psu­je prze­sa­dą i wy­łącz­nem rzu­ce­niem się w kie­run­ku, któ­ry da­lej po­pro­wa­dzić może ni­że­li się­ga ra­chu­ba ma­ter­jal­na; nie ro­zu­mie i nie poj­mu­je że ubie­ga­nie się wy­łącz­nie za ma­ter­jal­ną ko­rzy­ścią i po­sta­wie­nie jej na pierw­szym celu, wie­dzie wprost do wy­na­ro­do­wie­nia i zga­sze­nia du­cha. Nie wi­dzi że i sam się sta­je, i dru­gich robi uczci­wy­mi ży­da­mi, za­cny­mi kup­ca­mi i ko­mi­san­ta­mi, niem­ca­mi, an­gli­ka­mi chłod­ne­mi, ko­smo­po­li­ta­mi bez bar­wy, któ­rym w trze­cim po­ko­le­niu gdy zie­mi za­brak­nie i przyj­dzie się wy­no­sić do Ame­ry­ki, ser­ce już nie za­bi­je do wła­snej zie­mi, ani do sta­re­go oj­ców mo­gil­ni­ka, bo ko­ści jego na szu­waks ani do cu­krow­ni się nie zda­ły. Gdy mu przy­pad­kiem za­gra kto z tego tonu, Dem­bor le­ciuch­no i przy­zwo­icie ru­sza ra­mio­na­mi, uśmie­cha się pół­u­śmie­chem po­gar­dli­wym i szep­cze po­ci­chut­ku – Po­ezja! po­ezja!

Tak zu­peł­nie to mówi jak nie­bosz­czyk Na­po­le­on po­wta­rzał: – Ide­olo­go­wie!

Dem­bor zo­wie mia­nem po­gar­dli­wem po­ezji, wszyst­ko co nie pro­du­ku­je, co nie pra – li­tycz­ne, co prze­szka­dza spe­ku­la­cji, co zmięk­cza i ba­ła­mu­ci, przy­wią­za­nie do wła­snej zie­mi, mi­łość, wstręt, uwiel­bie­nie, łzy i ra­dość.

Ide­je jego o ludz­ko­ści i spo­łe­czeń­stwie wy­ro­bi­ły się ra­czej ro­zu­mo­wa­ną dro­gą teo­r­ji, niż chrze­śćjań­skie­mi za­sa­da­mi i na­tchnie­niem. Pra­gnie ulep­szeń dla wszyst­kich, za­pro­wa­dza u sie­bie czyn­sze, woła o nie u dru­gich, za­kła­da szkół­ki i ochro­ny, pil­nu­je kasy oszczęd­no­ści, mo­ra­li­zu­je lud, w prze­ko­na­niu, że to się wszyst­ko wy­pła­ci, a ludz­kość w ten spo­sób od burz so­cjal­nych za­sło­nio­na zo­sta­nie. Mi­ło­sier­dzie jest dla nie­go gra­do­chro­nem. Nie o spra­wie­dli­wość mu tu cho­dzi, ale o bez­pie­czeń­stwo wła­sne i po­ko­leń przy­szłych.

Zresz­tą za­sa­dy jego są jak naj­ści­ślej no­wo­cze­sne, opar­te na teo­r­jach eko­no­mi­stów i ob­ra­cho­wa­ne tak, by mi­ło­sier­dzie, sto­sow­nym, nie dziś to ju­tro, wy­pła­ci­ło się pro – cen­tem amor­ty­za­cyj­nym, pew­no­ścią ju­tra, spo­ko­jem, bez­pie­czeń­stwem, god­no­ścią… Jał­muż­na pry­wat­na, ka­pry­śna, nie ure­gu­lo­wa­na, psu­je we­dług nie­go i do próż­no­wa­nia wdra­ża, na­ło­gi złe pod­sy­ca; więc gro­sza nie da ubo­gie­mu, ale za­ło­żył dom pra­cy i przy­tuł­ku do­tąd pust­ką sto­ją­cy, bo od nie­go że­bra­cy jak od po­wie­trza ucie­ka­ją.

Jest to, jed­nem sło­wem, do­bro­czyń­ca ludz­ko­ści, jest to fi­lo­zof, i nie­po­słyszsz o nim in­a­czej jeno jak o naj­zac­niej­szym czło­wie­ku. W isto­cie nic mu też za­rzu­cić nie moż­na, prócz że zo­stał ma­chi­ną ra­chun­ko­wą, a czło­wie­kiem nie jest wca­le.V.

Teo­r­ja jego w za­sto­so­wa­niu do kra­ju i spo­łe­czeń­stwa na­sze­go, jest zresz­tą bar­dzo pro­sta. Przedew­szyst­kiem, po­wia­da on, wa­da­mi na­sze­mi na­ro­do­we­mi były za­wsze próż­niac­two, brak wy­trwa­ło­ści, mar­no­traw­stwo i nie­dbal­stwo – po­trze­ba by­śmy się na­uczy­li pra­co­wać, pil­no­wać i ra­cho­wać. Gdy kraj zbo­ga­ci się, gdy się w nim roz­po­wszech­ni po­wo­li prze­mysł, oświa­ta, do­bry byt – bę­dzie­my sil­ni, od­ro­dze­ni i szczę­śli­wi. – Za­po­mniał tyl­ko pan Dem­bor że na­ów­czas, bę­dzie nam już tak do­brze, ale (o tak do – brze, że na­ła­do­waw­szy trzo­sy, na­pchaw­szy pu­gi­la­re­sy, gdzie się ob­ró­cim, po­nie­sie­my wszę­dzie z sobą bez tę­sk­ni­cy szczę­ście na­sze; za­po­mniał i tego że… od­ro­dze­nie wszel­kie po­czy­nać się po­win­no w du­chu, nie w kie­sze­ni, że pier­wej nam trze­ba sil­nej wia­ry i na­masz­cze­nia chrze­śćjań­skie­go, niż prze­my­słu i pie­nię­dzy, że bez tych dwoj­ga, mar­twe dzie­ło wszel­kie, a sta­ra­nie o do­bry byt nie od­ro­dzi nas mo­ral­nie.

Za­po­mniał, że idąc w tym kie­run­ku na po­zor naj­ro­zum­niej­szym, ale po­ni­ża­ją­cym czło­wie­ka, ochłod­nie­my do zbyt­ku, za­sty­gnie­my śmier­tel­nie, i gdy przyj­dzie dzień taki jaki dziś już nad­szedł dla szwa­bów, nie mo­gą­cych się po­mie­ścić w za­bra­nych sło­wia­nom zie­miach, i wę­dru­ją­cych na ste­py Ame­ry­ki – bę­dzie­mi mo­gli opu­ścić na­sze mo­drze­wio­we ko­ścioł­ki i sta­re świą­ty­nie bez żalu, dla boż­nic Mor­meń­skich, dla ko­ścio­łów pro­te­stanc­kich, dla chwa­le­nia Boga w le­sie ze skow­ron­ka­mi, lub nie chwa­le­nia go wca­le, uwa­ża­jąc mo­dli­twę za stra­tę cza­su, a za­tem i ka­pi­ta­łu pro­cen­tu­ją­ce­go.

Zresz­ta nie wina pana Dem­bo­ra, że po­szedł po­słusz­ny za swo­im wie­kiem i za­tem co mu się ja­sną wy­da­ło praw­dą – nie wina jego że się pod­nieść nie umiał nad sfe­rę tych po­zio­mych afo­ry­zmów, zim­nych i mar­twych jak fi­gu­ry je­ome­trycz­ne, przy roz­kwi­tłych kwie­ciach i roz­zie­le­nio­nych drze­wach.

Całe tedy swe ży­cie nie­ubła­ga­nie za­sto­so­wał do for­mu­ły z któ­rą je roz­po­czął – oże­nił się przy­zwo­icie, dzie­ci wy­cho­wał sta­ran­nie, a zresz­tą krze­wi po­rzą­dek, robi ma­ją­tek i za­słu­gu­je co­dzień bar­dziej na imie zna­ko­mi­te­go, a na­de­wszyst­ko prak­tycz­ne­go czło­wie­ka, co dziś naj­więk­szą po­chwa­łą – nie­ste­ty!VI.

Jest to chwi­la w któ­rej Dem­bor ocze­ku­je wła­śnie na śnia­da­nie i po ran­nej pra­cy, prze­cha­dzać się zwykł po sa­lo­nie. Wie z pew­no­ścią o któ­rej przy­nio­są tacę i za­dzwo­nią na resz­tę to­wa­rzy­stwa, wie że nikt przed porą nie przyj­dzie i od­po­czy­wa nie­co za­my­ślo­ny, zwol­na mie­rząc sa­lon kro­ka­mi rów­ne­mi. Twarz jego po­są­go­wej mar­two­ści i ko­lo­ry­tu, nie zdra­dza żad­ne­go uczu­cia, oczy pa­trzą ale nie wi­dzą, du­sza my­śli o czem na­wy­kła w da­nym cza­sie i oko­licz­no­ściach. A że w tym roku nie­uro­dzaj na bu­ra­ki; –

przy­szłość fa­bry­ki cu­kro­wej, cena weł­ny i upa­dek owiec są nie­la­da za­da­niem. Nic dziw­ne­go, za­wi­kła­ne kwe­stje te mę­czą go na­wet wśród spo­czyn­ku, nie da­jąc chwi­li spo­ko­ju. Stra­ta na bu­ra­kach na­gra­dza się za­raz ceną cu­kru, któ­re­go po­dro­że­nie spad­nie na kon­su­men­tów, "ta­il­la­bles et co­rve­ables" po tro­sze zno­wu po­kry­je się ulep­sze­niem obie­ca­nem w pro­duk­cji nowo spro­wa­dzo­ną z Bel­gji ma­chi­ną i świe­żo na­by­tym se­kre­tem ma­ją­cym o pół raza pod­nieść pro­cent wy­dat­ku z owca­mi cięż­sza spra­wa, ale Dem­bor my­śli za­pro­wa­dzić w kil­ku fol­war­kach wiel­kie go­spo­dar­stwo ryb­ne, sztucz­ne za­płod­nia­ne i wie że to nowe źró­dło do­cho­dów, wy­peł­ni próż­nię jaką zro­bił upa­dek owiec. Wcho­dzi tu w ra­chu­bę i post ka­to­lic­ki dziś zno­wu ści­ślej za­cho­wy­wa­ny, któ­ry za­pew­nia od­byt szczu­pa­ków i kar­piów, i ga­stro­no­micz­ne po­stę­py ja­kie­śmy w ostat­nich lat dzie­siąt­kach zro­bi­li.

Z tych przed­mio­tów pan Jan wpadł na nie­rów­nie smut­niej­sze i był­by się może na­wet je­śli nie za­sę­pił co za­my­ślił su­ro­wej, gdy­by pa­no­wa­nie nad sobą cią­głe, do­zwo­li­ło ob­ja­wu na ze­wnątrz ja­kie­go­kol­wiek sta­nu du­szy.

Zgad­nie­cie pań­stwo lub nie do­my­śli­cie się może, że po­my­ślał o ro­dzi­nie, o żo­nie, cór­ce i synu, któ­rzy nie­ste­ty wca­le mu się nie dali tak jak­by był chciał, wy­kształ­cić na lu­dzi prak­tycz­nych, i nie po­szli tą dro­gą jaką ich chciał po­pro­wa­dzić. Po­znaj­my i ich nie­co bli­żej.VII.

Rzad­ko się kie­dy zda­rza, by naj­sil­niej na­wet uor­ga­ni­zo­wa­ny czło­wiek, z wolą wy­ro­bio­ną i ener­gicz­ną, świat swój na ob­raz i po­do­bień­stwo wła­sne mógł i umiał prze­ro­bić. Wpływ jego więk­szy lub mniej­szy, naj­czę­ściej roz­bi­ja się o wła­ści­we wszyst­kim, na­wet naj­słab­szym isto­tom ja­sno­wi­dze­nie wad i prze­sa­dy tych z któ­re­mi żyją. Wpręd­ce bar­dzo po­czu­wa się sła­bą stro­nę to­wa­rzy­szów wę­drów­ki, i co­dzień się ona po­tem wi­docz­niej­szą sta­je. Naj­po­tęż­niej­szy umysł w cią­głem ze­tknię­ciu się z naj­po­spo­lit­szym, za­po­zna­ny prze­zeń w swej war­to­ści, oce­nio­ny za­wsze jest traf­nie ze stro­ny wad, bra­ków i nie­do­sta­tecz­no­ści. Każ­dy z nas ła­twiej po­zna sła­bi­znę bliź­nie­go, niż osza­cu­je cno­ty. Jest to ce­chą ułom­no­ści ludz­kiej, że nie ma czło­wie­ka, któ­ry­by do­sko­na­łym i nie­myl­nym był dla wszyst­kich. Naj­le­piej na­wet ode­gry­wa­ją­cy rolę swo­ją, prę­dzej czy póź­niej od­kry­je się z ja­kąś sła­bost­ką i przez nią, wy­spo­wia­da że jest ułom­ną isto­tą.

Jan Dem­bor czło­wiek sil­ne­go wpły­wu i po­wa­gi wiel­kiej dla ob­cych i dal­szych, temu za­pew­nie du­cho­wi sprze­ci­wień­stwa któ­ry jest w nas wszyst­kich po tro­sze" a ro­dzą­ce­mu się naj­czę­ściej z po­zna­nia lub prze­czu­cia ja­kiejś ułom­no­ści w bliź­nim – wi­nien był że ro­dzi­na jego naj­mniej mu się dała po­kie­ro­wać, roz­cho­dząc się w ta­kim kie­run­ku w ja­kim naj­mniej może wi­dzić się ją spo­dzie­wał, de­spo­tycz­ny na­czel­nik, gło­wa domu i rodu.

Cho­ciaż bar­dzo mło­dą po­ślu­bił żonę swo­ją i na­przód od niej roz­po­czął nowe, dru­gie wy­cho­wa­nie, ob­my­śla­ne sys­te­ma­tycz­nie aby ją uczy­nić ak­cjo­nar­ju­szem i ko­mi­san­tem spół­ki pod fir­mą Jana Dem­bor i komp.; choć miał zra­zu wszel­ką na­dzie­ję że ją prze­kształ­cić po­tra­fi na sto­sow­ną dla sie­bie to­wa­rzysz­kę ży­wo­ta – z nią mu się naj­go­rzej po­wio­dło, choć naj­wię­cej do dzia­ła­nia miał cza­su i po­moc­ni­czych oko­licz­no­ści. Było to dziew­cze na­ów­czas roz­piesz­czo­ne przez mat­kę jako je­dy­nacz­ka, pan­na ma­ją­ca kil­ka­kroć po­sa­gu, pięk­na jak anioł, swa­wol­na, a na­de­wszyst­ko lu­bią­ca świat, za­ba­wy, try­um­fy sa­lo­no­we. Ka­zać jej ży­cie po­jąć na ser­jo, księ­gą obo­wiąz­ków i praw, było nie­mal nie­po­dob­na.

Dem­bor w po­cząt­ku oże­niw­szy się, chcąc nią za­wład­nąć po­wo­li i wpływ swój wzmoc­nić, do­ga­dzał jej dzie­cin­nym upodo­ba­niom, sta­ra­jąc się po­ma­lut­ku przy­wieść do tego co na­zy­wał ustat­ko­wa­niem, do wy­rze­cze­nia się próż­no­ści świa­to­wych, i speł­nie­nia ści­słe­go obo­wiąz­ków ko­mi­san­ta swe­go, spól­ni­ka i rach­mi­strza. Nie po­szło mu to łac­no i żad­ne­go zwy­cięz­twa nie od­niósł bez uży­cia siły pra­wie i prze­mo­cy, co na­tu­ral­nie, ro­ze­rwa­ło je­śli był kie­dy jaki, zwią­zek ser­decz­ny mię­dzy nie­mi.

Mą­dre na­osta­tek uży­cie gwał­tow­niej­szych już środ­ków, usu­nie­cie się od sto­li­cy, za­mknię­cie na wsi, od­osob­nie­nie, nudy, przy­wio­dły bied­na pięk­ność do szu­ka­nia in­ne­go dla ży­cia po­kar­mu. Ale nie prze­wi­dział Dem­bor, że żona jego rzu­ca­jąc bale i stro­je, cią­głe za­chce­nia po­dró­ży kosz­tow­nych i chęt­kę świe­ce­nia w sa­lo­nach, zwró­ci się nie na tę dro­gę któ­rą on jej wska­zy­wał, ale na cale inną. Znu­dzo­na śmier­tel­nie, wy­pła­kaw­szy się na próż­no, bo łzy za dzie­ciń­stwo uwa­żał po­waż­ny mąż, po­czę­ła mło­da pani w lek­kich na­przód książ­kach szu­kać po­kar­mu i za­bi­cia cza­su, po­tem sta­ła się nie­znacz­nie, cał­ko­wi­tą blue stoc­king, nie­bie­ską poń­czo­chą. Zra­zu uwa­ża­jąc to tyl­ko za przej­ście i ka­prys, mąż nie sprze­ci­wiał się jej wca­le, ob­ra­cho­waw­szy że książ­ki za­wsze mniej niż fa­ta­łasz­ki kosz­tu­ją i mają ja­kąś cenę: póź­niej gdy się ta go­rącz­ka li­te­rac­ka wzmo­gła, po­czął ją lek­ko prze­śmie­wać – ale raz za­sma­ko­waw­szy w tem za­trud­nie­niu i za­pra­gnąw­szy sła­wy, pani Dem­bo­ro­wa zna­la­zła się na wła­ści­wem so­bie sta­no­wi­sku i zejść z nie­go nic chcia­ła. Zo­staw­szy za­po­zna­nym gien­ju­szem, muzą do­mo­ro­słą, za­pra­gnąw­szy wień­ców, my­śla­ła tyl­ko o co­raz no­wych waw­rzy­nach i dal­szym po­cho­dzie zwy­cięz­kim.

Utrzy­ma­nie pięk­no­ści, któ­rą pie­lę­gno­wa­ła sta­ran­nie bę­dąc pew­na że ta­kie jak ona wy­jąt­ko­we isto­ty nig­dy ze­sta­rzeć nie mogą – po­tem na­uka, a ra­czej za­baw­ka li­te­ra­tu­rą – sta­ły się… ce­lem jej ży­cia.

Bóg ją nie ob­da­rzył ani szcze­gól­nym ta­len­tem, ani umy­słem wyż­szym, ani uczu­ciem któ­re­by po­wieść mo­gło na nowe dro­gi i ja­sne przed nią ho­ry­zon­ty roz­to­czyć – mier­na choć ży­we­go po­ję­cia, zręcz­na tyl­ko i do­sko­na­ła ak­tor­ka, pani Dem­bo­ro­wa chcia­ła ra­czej grać role uczo­nej, ni­że­li nią zo­stać w isto­cie. Mia­ła co­kol­wiek ła­two­ści w pi­sa­niu czczych rze­czy, wie­le prze­sa­dy i pa­tho­su mo­gą­ce­go ucho­dzić za po­ezją, do­syć nie­po­rząd­ne­go oczy­ta­nia, pa­mięć szczę­śli­wą, umie­jęt­ność wresz­cie po­chwy­ta­nia wia­do­mo­stek i my­śli cu­dzych i ukła­da­nia ich w ja­kąś niby wła­sną ca­łość – a tem wszyst­kiem mo­gła po­spo­li­tych lu­dzi ułu­dzić ła­two i ucho­dzić za wyż­szą, po­tęż­nie ob­da­rzo­ną isto­tę, wy­jąt­ko­wą.

Kosz­to­wa­ła ją za­pew­ne ta pra­co­wi­cie od­gry­wa­na ko­me­dja ży­cia, to zręcz­ne przed­sta­wia­nie się po­ży­cza­nem bla­sku, ale cze­goż czło­wiek nie uczy­ni dla do­go­dze­nia mi­ło­ści wła­snej? Nie ża­ło­wa­ła ani cza­su ani pie­nię­dzy, na pre­nu­me­ra­ty, wspie­ra­nie uczo­nych przed­się­wzięć, kor­re­spon­den­cje, sztu­ko­wa­nie ar­ty­ku­łów i pod­trzy­my­wa­nie pism per­jo­dycz­nych, a choć mąż nie­oby­czaj­nie się cza­sem z niej na­śmie­wał (szcze­gól­niej gdy byli sam na sam, nie oszczę­dza­jąc jej wca­le), ona pew­na że dla de­co­rum i sła­wy domu przed ob­ce­mi fan­ta­zje jej sza­no­wać musi i po­kry­wać je o ile moż­no­ści – śmia­ło brnę­ła da­lej, nie da­jąc się po­ha­mo­wać.

Z nad­zwy­czaj­ną zręcz­no­ścią, umia­ła szcze­gól­niej przed każ­dym nowo przy­by­łym, niby nie­chcą­cy i pół­słów­ka­mi, po­chwa­lać się z tem co czy­ni­ła, do cze­go wpły­wa­ła i na­le­ża­ła, co pi­sa­ła, kto z nią kor­re­spon­do­wał, jak waż­ną gra­ła rolę, jak do­brze była uwia­do­mio­ną o wszyst­kiem co się gdzie dzia­ło w li­te­ra­tu­rze, na polu sztuk i umie­jęt­no­ści i t… p. Praw­dę po­wie­dziaw­szy wszyst­ko co ro­bi­ła, słu­ży­ło jej tyl­ko na to, by się mia­ła czym po­chwa­lić, i tego nic nie za­nie­dby­wa­ła, a ze nie zby­wa­ło jej na prze­bie­gło­ści nie­wie­ściej, dla nie­zna­jo­mych mo­gła na­wet ucho­dzić za skrom­ną, tak się la ko­me­dyj­ka ode­gry­wa­ła zręcz­nie, pół słów­ka­mi, tak się wszyst­ko mó­wi­ło przy­pad­ko­wo, nie­chcą­cy, mi­mo­wo­li, da­jąc do zro­zu­mie­nia i do­my­śla­nia wię­cej może niż w isto­cie było. – Czę­sto na­wet na prze­ko­rę, dla przy­zwo­ito­ści, mąż nie­szczę­śli­wy mu­siał od­gry­wać rolę po­moc­ni­ka, choć w du­szy się zży­mał!

Pięk­ność pani Dem­bo­ro­wej, wy­bor­nie za­cho­wa­na i utrzy­my­wa­na sta­ran­nie, bo o nią rów­nie sta­ła jak o swą sła­wę li­te­rac­ką, do­po­mo­ga­ła jej jesz­cze do świet­ne­go gra­nia tego dra­ma­tu Ko­ryn­ny wiej­skiej, a ra­czej szla­chec­kiej Vit­tor­ji Aco­rom­bo­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: