Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Chrobry zmienia kurs - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
17 września 2025
E-book: EPUB, MOBI
12,99 zł
Audiobook
12,99 zł
12,99
1299 pkt
punktów Virtualo

Chrobry zmienia kurs - ebook

Nowoczesny transatlantyk MS „Chrobry”, bliźniak MS „Sobieskiego, 29 lipca 1939 roku udał się w swą pierwszą podróż – z Gdyni do Ameryki Południowej. Jednym z 1042 pasażerów był w tym rejsie Witold Gombrowicz. „Chrobry” już nigdy nie wrócił do macierzystej Gdyni. Informacja o wybuchu II wojny światowej zastała statek na pełnym morzu, w pobliżu brazylijskiego portu Pernambuco. W tej sytuacji 2 września w porcie Recife w Brazylii rejs został przerwany, pasażerowie zeszli na ląd. Wkrótce statek, po przebudowie, rozpoczął służbę jako transportowiec wojska i materiałów wojennych. Pełnił ją aż do końca, który nastąpił w dramatycznych okolicznościach 15 maja 1940 roku.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-17946-2
Rozmiar pliku: 954 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Godzina 23.40, noc z 14 na 15 maja. Potworna deto­na­cja wstrząsa „Chro­brym”. Wytrą­cony z pierw­szego snu mary­narz Kochań­czyk sły­szy prze­kleń­stwa kolegi wyska­ku­ją­cego z koi. Gaśnie świa­tło. Czyżby to koniec? Wzdłuż kory­ta­rzy, na prze­strzał, buszują pło­mie­nie tro­chę przy­ciem­nione pyłem i dymem. Czer­wono i czarno…

Bomby ude­rzyły, jedna w pobliżu luku trze­ciej ładowni, gdzie zma­ga­zy­no­wano mię­dzy innymi pięć­dzie­siąt ton min prze­ciw­czoł­go­wych i mate­ria­łów wybu­cho­wych; druga wznie­ciła potężny pożar głów­nej klatki scho­do­wej… Kochań­czyk rzuca przy­go­to­wane do zabra­nia ze sobą rze­czy, nakłada maskę i bły­ska­wicz­nie wybiega z kabiny.

Widząc pło­nące wnę­trze statku, rozu­mie jedno: jest źle, naprawdę źle. Wyj­ście na górę zablo­ko­wane. Można się było tego spo­dzie­wać.

Trzeba za wszelką cenę wydo­stać się na otwarty pokład. Co się tam dzieje, na górze? Nie wia­domo, ale można prze­wi­dzieć. Mijają sekundy. Prze­dziera się raz po raz prze­sa­dza­jąc susem jak pło­nącą obręcz, zajęte ogniem miej­sca. Kie­ruje się labi­ryn­tem kory­ta­rzy, ku głów­nemu wyj­ściu. Jed­no­cze­śnie w gło­wie kla­ruje się plan awa­ryjny na wypa­dek, gdyby obrana droga była nie do prze­by­cia. Jest jesz­cze prze­cież dru­gie, wąskie wyj­ście zapa­sowe. Naj­waż­niej­sze to nie stra­cić spo­koju i nie zapo­mnieć roz­kładu statku.

W znacz­nie gor­szej sytu­acji znaj­dują się żoł­nie­rze, któ­rzy nie są tak dobrze zorien­to­wani w roz­kła­dzie kory­ta­rzy, przejść, pokła­dów i scho­dów!

Powie­trze we wnę­trzach nabiera tem­pe­ra­tury pło­mieni. Drogę prze­sła­niają gęste, ciemne obłoki. Dym? Nie. Gaz? Pył? Tak, to był pył. Tumany pyłu runęły na kory­ta­rze praw­do­po­dob­nie z roz­bi­tej pie­karni statku i pomiesz­czeń kuchen­nych, które miały cemen­tową posadzkę…KURS NA SUND

Pro­sta linia kil­wa­tru płyn­nie wygięła się w łuk.

– Tak trzy­mać! – bły­ska­wicz­nie pokwi­to­wał głos ze ste­rówki. A po sekun­dzie, z lek­kim waha­niem dodał: – Panie kapi­ta­nie, prze­pra­szam, na cie­śniny idziemy, nie na kanał?

Kapi­tan Pace­wicz dobro­dusz­nie, cier­pli­wie, z kre­so­wym akcen­tem do mikro­fonu: – Czło­wieku, ufaj pierw­szemu po Bogu, jak powie­dziane jest. Twój kapi­tan się nie myli: „Chro­bry” zmie­nia kurs, masze­ru­jemy na Sund.

Przedni maszt statku wbity w śro­dek czer­wo­nego, sło­necz­nego dysku. Sześć moto­rów naj­now­szego trans­atlan­tyku GAL-u gna sta­tek na pół­nocny zachód. Mur ludzki przy bur­tach, relin­gach, na wszyst­kich otwar­tych pokła­dach statku żywy i poru­szony w chwili poże­gna­nia, prze­rze­dza się z każdą chwilą. Pozo­stało na miej­scu paru samot­ni­ków, kilka par zapa­trzo­nych w błę­kit­nie pokar­bo­waną bla­chę morza, jakiś dobrze odży­wiony gen­tle­man z gro­madką dzieci celu­ją­cych okru­chami w stada skwier­czą­cych mew…

Poza tym, nie zni­kał w swo­ich kabi­nach spory i zwarty tłu­mek męż­czyzn. Więk­szość sta­no­wili ludzie zupeł­nie mło­dzi, co naj­wy­żej w śred­nim wieku, jedy­nie kilku miało głowy siwe lub szpa­ko­wate. Gdy stali tak razem, grupą, mło­dzi, zdrowi, trzy­ma­jący się – można by rzec – po woj­sko­wemu, pod jed­nym wzglę­dem robili wra­że­nie nader dziwne: ubrani byli nie­zwy­kle non­sza­lancko, ba, nie­sta­ran­nie i byle jak. Na każ­dym z nich, bez wyjątku, ubra­nie leżało nie tak, jak trzeba, zestaw gar­de­roby u nie­któ­rych był już zupeł­nie fan­ta­zyjny. I tak, zacie­ka­wione spoj­rze­nia pasa­że­rów przy­cią­gały: a to za krótki rękaw mary­narki, a to za długa nogawka, a to za luźny lub wyraź­nie dła­wiący koł­nie­rzyk koszuli. Jakby wszy­scy w naj­więk­szym pośpie­chu, bez przy­miarki i spoj­rze­nia w lustro, powkła­dali na sie­bie te ubra­nia.

Z rzadka odzy­wa­jąc się, patrzyli w stronę zamglo­nej, bia­łej Gdyni, zacho­dzą­cej nie­bie­sko na hory­zon­cie Kamien­nej Góry i – wyda­wało się – jesz­cze gdzieś dalej. Ktoś grał na organ­kach.

– Dumka Dwo­rzaka – zauwa­żył sto­jący obok kapi­tana dr Abra­mo­wicz, lekarz okrę­towy, chi­rur­giczna sława i pły­wa­jąca ency­klo­pe­dia muzyki. Od czasu do czasu dola­ty­wał też aż na mostek wybuch grom­kiego śmie­chu – mie­sza­nina czar­nego humoru z mło­dzień­czym opty­mi­zmem i wigo­rem.

W set­kach kabin ruch, ludzie sta­rają się roz­lo­ko­wać jak naj­wy­god­niej przed podróżą. Do Rio – doce­lo­wego portu statku – jest sie­dem tysięcy mil z okła­dem. Pasa­żerki nie­zmor­do­wa­nie zadają ste­war­de­som wciąż te same pyta­nia doty­czące funk­cjo­no­wa­nia kur­ków w łazience, naci­ska­nia guzi­ków wpra­wia­ją­cych w ruch urzą­dze­nia kli­ma­ty­za­cyjne czy wzy­wa­ją­cych poko­jówkę. Załoga hote­lowa – ona przede wszyst­kim – prze­żywa naj­go­ręt­sze godziny.

W żół­tej od lamp per­spek­ty­wie maszy­nowni wielu ludzi wpa­trzo­nych w zegary i świa­tełka, maszyny pra­cu­jące pełną mocą spi­sują się tak dobrze, jak na pierw­szych manew­rach w morzu.

– No, pano­wie moi, pły­niemy. A pan inży­nier zado­wo­lony?

Inży­nier Zyg­munt Kuske uśmiech­nął się w odpo­wie­dzi kapi­ta­nowi: – Naj­zu­peł­niej. Gdyby tak wszyst­kie sprawy szły jak moje konie mecha­niczne, spał­bym spo­koj­nie.

I znów z lek­kim powie­wem bryzy dobie­gła smutna fraza wygry­wana na har­mo­nijce.

– Sły­szy­cie? Rozu­miem ich tak dobrze, jak­bym sam był w sytu­acji tych ludzi. – I po chwili namy­słu dok­tor dorzu­cił: – I nie jest to zwy­czajne współ­czu­cie, to jest, pro­szę was, sprawa prze­czu­cia…

– Daj pan spo­kój prze­czu­ciom – zare­pli­ko­wał bez prze­ko­na­nia któ­ryś z ofi­ce­rów i wywią­zała się ogólna roz­mowa na temat, który nur­to­wał wszyst­kich.

– Od marca nasze trans­atlan­tyki stały się w pew­nym sen­sie trans­por­tow­cami cze­cho­sło­wac­kiej armii.

– Ilu Cze­cho­sło­wa­ków mamy na „Chro­brym”?

– Trzy­stu. Prze­waż­nie ofi­ce­ro­wie i podofi­ce­ro­wie wojsk pan­cer­nych, tech­nicz­nych, lot­nicy…

Uczest­nicy dia­logu bez wyjątku apro­bo­wali sta­no­wi­sko władz. Rząd Rze­czy­po­spo­li­tej nie mógł już nie dostrze­gać bru­nat­nej chmury od zachodu i połu­dnia. Mię­dzy innymi, w kon­se­kwen­cji wzra­sta­ją­cego od chwili kapi­tu­la­cji Cze­cho­sło­wa­cji napię­cia mię­dzy War­szawą a Ber­li­nem, statki pol­skie prze­wio­zły do Szwe­cji lub bez­po­śred­nio do Fran­cji kil­ka­na­ście grup wyszko­lo­nych żoł­nie­rzy, ofi­ce­rów i spe­cja­li­stów woj­sko­wych – ucie­ki­nie­rów z zaję­tej przez Niem­ców Cze­cho­sło­wa­cji. Oni to for­mo­wali kadrę oddzia­łów woj­sko­wych przy emi­gra­cyj­nym rzą­dzie Bene­sza we Fran­cji.

– Nie trzeba być kono­wa­łem, by wie­dzieć, że ci mło­dzi i zdrowi chłopcy nie mogliby się czuć ani dobrze, ani bez­piecz­nie, gdy­by­śmy mieli prze­cho­dzić przez Kanał Kiloń­ski – wtrą­cił dok­tor.

– Nie­wy­klu­czone, że na nabrzeżu ocze­kuje ich sznur samo­cho­dów, ma się rozu­mieć dobrze okra­to­wa­nych…

– Tak jest, pano­wie ofi­ce­ro­wie – pod­chwy­cił Pace­wicz – arma­tor został powia­do­miony, rozu­mie­cie, przez kogo trzeba, że takiego incy­dentu można się spo­dzie­wać. W dyrek­cji powie­dzieli mi wyraź­nie: incy­denty – rzecz nie­po­li­tyczna.

Meta­licz­nie, powtó­rzony w dzie­siąt­kach gło­śni­ków, roz­legł się gong na pierw­szą w dzie­wi­czym rej­sie kola­cję.

– Nu, mor­skie wołki, czas się posi­lić! Maszyny nad­ro­bią czas, wy nad­ra­biaj­cie minami i baw­cie pasa­żerki. W porządku. I roz­kład będzie usza­no­wany i Cze­cho­sło­wa­ków ura­tu­jemy.

Grupka biało ubra­nych ofi­ce­rów scho­dzi z mostku.

Jesz­cze widać latar­nię Żerom­skiego. Kil­ka­na­ście lor­ne­tek przy­lgnęło do uzbro­jo­nej w szklaną przy­łbicę baszty. Słońce dokład­nie nad wodą roz­ta­pia w czer­wieni dziób statku. Kła­dzie przed nim ośle­pia­jącą żywiczną kładkę, po któ­rej „Chro­bry” wśli­zguje się lekko na hory­zont. Ślad spie­nio­nej śru­bami wody ginie w sino­błę­kit­nym zmierz­chu, jed­no­czą­cym wodę i powie­trze.

Minęło zale­d­wie kilka godzin od chwili, gdy 29 lipca 1939 roku o godzi­nie czwar­tej po połu­dniu „Chro­bry” uchwy­cony przez dwa krępe holow­niki, poże­gnaw­szy się trzy­krot­nym rykiem syreny, opusz­czał port gdyń­ski. Roz­ma­zały się szybko powie­wa­jące chu­s­tecz­kami tłumy odpro­wa­dza­ją­cych, przy­gasł blask i głos trąb orkie­stry mary­narki wojen­nej żegna­ją­cej hym­nem, z bal­konu dworca mor­skiego, odpły­wa­ją­cych.

Z kabin, już zado­mo­wieni, wycho­dzili na dźwięk gongu pano­wie i panie w wie­czo­ro­wych stro­jach i toa­le­tach, powoli zapeł­niały się salony i sale jadalne wszyst­kich klas.

W naj­mniej dostęp­nym zaka­marku któ­rejś ładowni, mię­dzy skrzy­niami masła a worami cukru, bez­ro­botny blin­dziarz po omacku odwija z płachty „Taj­nego detek­tywa” podróżną wałówkę; za kilka tygo­dni czeka go nowe życie pod argen­tyń­skim nie­bem!

Śnież­no­białe stoły w salo­nie pierw­szej klasy migocą krysz­ta­łami i sre­brem. A nastrój nie jest naj­lep­szy. Nikt z dowódz­twa statku nie ukrywa, że kurs statku istot­nie został zmie­niony po to, by zagwa­ran­to­wać bez­pie­czeń­stwo gru­pie uchodź­ców z Cze­cho­sło­wa­cji, prze­waż­nie woj­sko­wych.

Oni to wła­śnie, prze­mie­szani po więk­szej czę­ści z pasa­że­rami klasy tury­stycz­nej i załogą, sta­no­wią szcze­gólny przed­miot zain­te­re­so­wa­nia wszyst­kich na statku. Na dal­szy plan zeszły i nocne morze, i let­nia noc, roz­ja­rzony świa­tłami, wypeł­niony taneczną muzyką trans­atlan­tyk. Ow­szem, ta i owa cza­ru­jąca i przy­milna panienka, hra­bianka, córka posła czy lato­rośl wyso­kiego urzęd­nika służby dyplo­ma­tycz­nej, stara się wejść w łaski kapi­tana i ofi­ce­rów:

– Panie kapi­ta­nie, nie­dawno oglą­da­łam nasz nowy, wspa­niały obraz mor­ski „Pod ban­derą miło­ści”, był pan – zachwy­ca­jący w swej roli. Czy można liczyć, że zapo­zna nas pan ze swoim gospo­dar­stwem, z tym nowym pięk­nym stat­kiem?

Kapi­tan uśmie­cha­jąc się, zapew­niał, że jest na to jesz­cze bar­dzo wiele czasu. Zaab­sor­bo­wany innymi myślami udzie­lał cie­ka­wym suchych, nie­mal tech­nicz­nych infor­ma­cji:

– „Chro­bry” przed kilku zale­d­wie tygo­dniami zdał ostat­nie egza­miny tech­niczne przed wej­ściem na służbę. Na piątkę z plu­sem, tak twier­dzą holen­der­scy stocz­niowcy i nasi spece. Możemy roz­wi­jać szyb­kość do dwu­dzie­stu węzłów, to jest pra­wie czter­dzie­ści kilo­me­trów. Mimo tej szyb­ko­ści, zdążą pań­stwo, mam nadzieję, oce­nić to co możemy wam ofe­ro­wać pod­czas podróży: salony, bary, jadal­nie, kino, kaplicę, sklepy, gabi­net fry­zjer­ski, ogród, basen pły­wacki, czy­tel­nie, windy, pomo­sty spa­ce­rowe…

Mimo wszystko widać wyraź­nie, że zwy­kłe w takich oko­licz­no­ściach i miej­scu: roman­tyczny nastrój, prze­lotne flirty, spa­cery po sło­necz­nych pokła­dach – ustą­piły miej­sca atmos­fe­rze napię­cia i nie­po­koju. Wraz z uchodź­cami wkro­czyła na sta­tek poli­tyka. Jej kli­ma­towi pod­dali się wszy­scy: od ele­ganc­kich pasa­że­rek i dan­dy­sów, poprzez ofi­ce­rów i mary­na­rzy do chłopca okrę­to­wego. Język tej poli­tyki był tym razem – w całym tego słowa zna­cze­niu – zro­zu­miały dla wszyst­kich. Nie wyma­gał tłu­ma­cze­nia, przy­po­mi­nał pol­ski. Szu­kano ich towa­rzy­stwa, słu­chano z zapar­tym tchem:

– Racz­cie wyba­czyć nam stroje, panie i pano­wie – pół żar­tem, pół serio sumi­to­wał się młody Czech, kapi­tan lot­nic­twa. – Musie­li­śmy zdjąć nasze mun­dury szybko i nagle. Cywilne ubra­nia nało­ży­li­śmy bez jed­nej nawet przy­miarki, bez obrotu przed lustrem. W naj­więk­szym pośpie­chu. Stroje te poda­ro­wali nam zresztą wasi rodacy.

– Co zamier­za­cie?

– Prze­brać się za kilka dni znowu. W nowe mun­dury, we Fran­cji. A dalej… Co będzie dalej, to chyba jasne.

– Na nas nie odważy się ni­gdy Hitler pod­nieść ręki! – zaru­mie­niła się z emo­cji panienka posłówna.

– Wilk, który zakosz­to­wał ludz­kiego mięsa, nie powstrzyma ape­tytu – odpo­wie­dział lot­nik i umilkł.

– Pro­szę pań­stwa – into­na­cją głosu poseł dał do zro­zu­mie­nia, że jest „dobrze poin­for­mo­wany” – rząd nie­miecki był dotąd upo­jony suk­ce­sami odno­szo­nymi bez walki, a nawet bez prób oporu ze strony prze­ciw­nika.

Ktoś wtrą­cił: – Pijany, zatem nie­obli­czalny.

– Gdy Niemcy w kilka dni po wkro­cze­niu do Pragi, wystą­piły z żąda­niem przy­łą­cze­nia do Rze­szy Wol­nego Mia­sta Gdań­ska i budowy eks­te­ry­to­rial­nej auto­strady na Pomo­rzu, usły­szały odpo­wiedź krótką i sta­now­czą. Nie! Po raz pierw­szy od prze­ję­cia wła­dzy Hitler spo­tkał się z bra­kiem ule­gło­ści. To go otrzeźwi. Pamię­ta­cie pań­stwo, wielką mowę Cham­ber­la­ina w Bir­ming­ham, w dwa dni po anek­sji Czech? „Rzu­cona ręka­wica będzie pod­jęta”. A kwiet­niowa wizyta Becka w Lon­dy­nie? A póź­niej­sze nieco oświad­cze­nie Dala­diera w Izbie Depu­to­wa­nych? Pol­ska, Anglia i Fran­cja udzie­liły sobie wszel­kich gwa­ran­cji bez­zwłocz­nej i natych­mia­sto­wej pomocy w razie zagro­że­nia. To powinno poha­mo­wać naj­więk­szego nawet awan­tur­nika.

– Oka­zuje się, że nie – ktoś prze­rwał posłowi tyradę. – Pakt z trzy­dzie­stego czwar­tego roku został nam przez Hitlera jed­no­stron­nie wypo­wie­dziany, wła­śnie pod pre­tek­stem owych umów z Anglią i Fran­cją.

– Co to prak­tycz­nie ozna­cza?

– Pra­wie nic. Nic nowego. Dotych­cza­sowa bru­tal­ność i kłam­stwa kanc­le­rza okre­ślają dosko­nale aspi­ra­cje nie­miec­kie. Nie skoń­czą się one na Sude­tach, Austrii i Cze­cho­sło­wa­cji. Gra idzie o pano­wa­nie nad Europą, może nad świa­tem. Świat, wydaje się o tym wie­dzieć. Można spo­dzie­wać się, moim zda­niem, naj­gor­szego.

– Wobec tego, nie chciał­bym być w skó­rze nazi­stów.

– Na to zgoda. Może przej­dziemy do baru? – Zanim towa­rzy­stwo ruszyło się, cze­ski lot­nik, jak gdyby w prze­strzeń, skie­ro­wał pyta­nie:

– Czy wie­cie, co to jest _kon­zen­tra­tion­sla­ger_?…

W salo­nach, jadal­niach, barach trwały nie­koń­czące się roz­mowy z Cze­cho­sło­wa­kami. Mary­na­rze, pasa­że­ro­wie zachłan­nie brali od nich to, czym ludzie ci byli od nich bogatsi – pierw­szeń­stwem doświad­cze­nia. Poka­zy­wano foto­gra­fie, opo­wia­dano o losach bli­skich i rodzin, przy­po­mi­nano epi­zody ucieczki z oku­po­wa­nej ojczy­zny, wspo­mi­nano czynną życz­li­wość Pola­ków wobec ucie­ki­nie­rów.

Wszystko to, pod­świa­do­mie, przej­mo­wało do głębi słu­cha­ją­cych mary­na­rzy. Nastrój przy­gnę­bie­nia był tak wielki, że raz po raz – zwłasz­cza w bli­skiej oko­licy barów – wybu­chały pio­senki o piwie, Marysi i kne­dlicz­kach. Ste­ward prze­zy­wany Peli­ka­nem – „ach, smutny mam los”, zwykł narze­kać, naj­we­sel­szy i naj­zło­śliw­szy czło­wiek na statku pory­wał się do zbój­nic­kiej polki. I zaraz potem – pła­kał auten­tycz­nie i rzę­si­ście na wspo­mnie­nie pozo­sta­wio­nej w Gdyni rodziny.

Na redzie w Boulo­gne wiał silny, zimny wiatr, mżył deszcz. Żoł­nie­rze cze­cho­sło­waccy scho­dzili na fran­cu­skie holow­niki. Na „Chro­brym” pozo­sta­wili ludzi zamy­ślo­nych i przy­gnę­bio­nych przy­ja­ciół. Kto wie, czy znów nie spo­tkają się razem: we wspól­nym oko­pie, w czołgu czy samo­lo­cie?

– _Na zdar!_

– Powo­dze­nia!

– Do zoba­cze­nia!

Na statku zro­biło się prze­stron­nie. A raczej pustawo. Tej pustki nie zapeł­niała ani orkie­stra taneczna, ani muzyka z płyt, modne lam­beth-walki i tanga.

„Chro­bry” znów jest na peł­nym morzu, na krótko uka­zały się i zni­kły skrawki „czer­wo­nej” do nie­dawna Hisz­pa­nii. Przed załogą i pasa­że­rami, zgod­nie z roz­kła­dem, jesz­cze sześć egzo­tycz­nych por­tów, sześć posto­jów. Każdy port będzie skru­pu­lat­nie wyko­rzy­sty­waną oka­zją do wysła­nia listu, a zwłasz­cza kolo­ro­wej wido­kówki do bli­skich w kraju. Czy wszyst­kie te listy dojdą do adre­sa­tów?

Tym­cza­sem sta­tek odsła­nia spa­ce­ru­ją­cym po coraz bar­dziej nasło­necz­nio­nych pokła­dach, kolejno, kotary hory­zontu. Har­mo­nijna, nowo­cze­sna syl­wetka statku z wysmu­kłą czę­ścią dzio­bową, dwoma masz­tami, kre­mo­wymi nad­bu­dów­kami, bia­łymi wpa­da­ją­cymi nieco w błę­kit bur­tami oko­lo­nymi czer­wo­nym pasem; ele­gancka syl­wetka jakby stwo­rzona dla błę­kitnych wód i prze­sło­necz­nio­nego powie­trza.

Trans­atlan­tyk, zupeł­nie jak na wysy­ła­nych do domów pocz­tów­kach, usta­wiał się kolejno na tle wyra­sta­ją­cych z oce­anu Wysp Kana­ryj­skich, plaż i paro­wów Las Pal­mas na Majorce, na tle prze­peł­nio­nego stat­kami portu w Daka­rze, góru­ją­cych nad por­tem, zabu­do­wa­nych egzo­tyczną archi­tek­turą tara­sów i widocz­nych w dali żół­tych pia­chów pustyni oraz bły­ska­ją­cej świa­tłami wież radio­sta­cji obok lot­ni­ska; i jesz­cze 2 765 mil drogi, poko­na­nych w ciągu ośmiu dni – i znów wido­kówka noc­nego Rio de Jane­iro. Na pierw­szym pla­nie ogni­sty krzyż na górze Cor­co­vado, ogni­sta banieczka kolejki peł­zną­cej z mia­sta na sied­miu­set­me­trowy szczyt, geo­me­tria i chaos roz­bie­ga­nych, jak pod­czas pożaru, świa­teł i reklam nad Ave­nida de Rio Branco.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij