Chrobry zmienia kurs - ebook
Nowoczesny transatlantyk MS „Chrobry”, bliźniak MS „Sobieskiego, 29 lipca 1939 roku udał się w swą pierwszą podróż – z Gdyni do Ameryki Południowej. Jednym z 1042 pasażerów był w tym rejsie Witold Gombrowicz. „Chrobry” już nigdy nie wrócił do macierzystej Gdyni. Informacja o wybuchu II wojny światowej zastała statek na pełnym morzu, w pobliżu brazylijskiego portu Pernambuco. W tej sytuacji 2 września w porcie Recife w Brazylii rejs został przerwany, pasażerowie zeszli na ląd. Wkrótce statek, po przebudowie, rozpoczął służbę jako transportowiec wojska i materiałów wojennych. Pełnił ją aż do końca, który nastąpił w dramatycznych okolicznościach 15 maja 1940 roku.
| Kategoria: | Historia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-11-17946-2 |
| Rozmiar pliku: | 954 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Godzina 23.40, noc z 14 na 15 maja. Potworna detonacja wstrząsa „Chrobrym”. Wytrącony z pierwszego snu marynarz Kochańczyk słyszy przekleństwa kolegi wyskakującego z koi. Gaśnie światło. Czyżby to koniec? Wzdłuż korytarzy, na przestrzał, buszują płomienie trochę przyciemnione pyłem i dymem. Czerwono i czarno…
Bomby uderzyły, jedna w pobliżu luku trzeciej ładowni, gdzie zmagazynowano między innymi pięćdziesiąt ton min przeciwczołgowych i materiałów wybuchowych; druga wznieciła potężny pożar głównej klatki schodowej… Kochańczyk rzuca przygotowane do zabrania ze sobą rzeczy, nakłada maskę i błyskawicznie wybiega z kabiny.
Widząc płonące wnętrze statku, rozumie jedno: jest źle, naprawdę źle. Wyjście na górę zablokowane. Można się było tego spodziewać.
Trzeba za wszelką cenę wydostać się na otwarty pokład. Co się tam dzieje, na górze? Nie wiadomo, ale można przewidzieć. Mijają sekundy. Przedziera się raz po raz przesadzając susem jak płonącą obręcz, zajęte ogniem miejsca. Kieruje się labiryntem korytarzy, ku głównemu wyjściu. Jednocześnie w głowie klaruje się plan awaryjny na wypadek, gdyby obrana droga była nie do przebycia. Jest jeszcze przecież drugie, wąskie wyjście zapasowe. Najważniejsze to nie stracić spokoju i nie zapomnieć rozkładu statku.
W znacznie gorszej sytuacji znajdują się żołnierze, którzy nie są tak dobrze zorientowani w rozkładzie korytarzy, przejść, pokładów i schodów!
Powietrze we wnętrzach nabiera temperatury płomieni. Drogę przesłaniają gęste, ciemne obłoki. Dym? Nie. Gaz? Pył? Tak, to był pył. Tumany pyłu runęły na korytarze prawdopodobnie z rozbitej piekarni statku i pomieszczeń kuchennych, które miały cementową posadzkę…KURS NA SUND
Prosta linia kilwatru płynnie wygięła się w łuk.
– Tak trzymać! – błyskawicznie pokwitował głos ze sterówki. A po sekundzie, z lekkim wahaniem dodał: – Panie kapitanie, przepraszam, na cieśniny idziemy, nie na kanał?
Kapitan Pacewicz dobrodusznie, cierpliwie, z kresowym akcentem do mikrofonu: – Człowieku, ufaj pierwszemu po Bogu, jak powiedziane jest. Twój kapitan się nie myli: „Chrobry” zmienia kurs, maszerujemy na Sund.
Przedni maszt statku wbity w środek czerwonego, słonecznego dysku. Sześć motorów najnowszego transatlantyku GAL-u gna statek na północny zachód. Mur ludzki przy burtach, relingach, na wszystkich otwartych pokładach statku żywy i poruszony w chwili pożegnania, przerzedza się z każdą chwilą. Pozostało na miejscu paru samotników, kilka par zapatrzonych w błękitnie pokarbowaną blachę morza, jakiś dobrze odżywiony gentleman z gromadką dzieci celujących okruchami w stada skwierczących mew…
Poza tym, nie znikał w swoich kabinach spory i zwarty tłumek mężczyzn. Większość stanowili ludzie zupełnie młodzi, co najwyżej w średnim wieku, jedynie kilku miało głowy siwe lub szpakowate. Gdy stali tak razem, grupą, młodzi, zdrowi, trzymający się – można by rzec – po wojskowemu, pod jednym względem robili wrażenie nader dziwne: ubrani byli niezwykle nonszalancko, ba, niestarannie i byle jak. Na każdym z nich, bez wyjątku, ubranie leżało nie tak, jak trzeba, zestaw garderoby u niektórych był już zupełnie fantazyjny. I tak, zaciekawione spojrzenia pasażerów przyciągały: a to za krótki rękaw marynarki, a to za długa nogawka, a to za luźny lub wyraźnie dławiący kołnierzyk koszuli. Jakby wszyscy w największym pośpiechu, bez przymiarki i spojrzenia w lustro, powkładali na siebie te ubrania.
Z rzadka odzywając się, patrzyli w stronę zamglonej, białej Gdyni, zachodzącej niebiesko na horyzoncie Kamiennej Góry i – wydawało się – jeszcze gdzieś dalej. Ktoś grał na organkach.
– Dumka Dworzaka – zauważył stojący obok kapitana dr Abramowicz, lekarz okrętowy, chirurgiczna sława i pływająca encyklopedia muzyki. Od czasu do czasu dolatywał też aż na mostek wybuch gromkiego śmiechu – mieszanina czarnego humoru z młodzieńczym optymizmem i wigorem.
W setkach kabin ruch, ludzie starają się rozlokować jak najwygodniej przed podróżą. Do Rio – docelowego portu statku – jest siedem tysięcy mil z okładem. Pasażerki niezmordowanie zadają stewardesom wciąż te same pytania dotyczące funkcjonowania kurków w łazience, naciskania guzików wprawiających w ruch urządzenia klimatyzacyjne czy wzywających pokojówkę. Załoga hotelowa – ona przede wszystkim – przeżywa najgorętsze godziny.
W żółtej od lamp perspektywie maszynowni wielu ludzi wpatrzonych w zegary i światełka, maszyny pracujące pełną mocą spisują się tak dobrze, jak na pierwszych manewrach w morzu.
– No, panowie moi, płyniemy. A pan inżynier zadowolony?
Inżynier Zygmunt Kuske uśmiechnął się w odpowiedzi kapitanowi: – Najzupełniej. Gdyby tak wszystkie sprawy szły jak moje konie mechaniczne, spałbym spokojnie.
I znów z lekkim powiewem bryzy dobiegła smutna fraza wygrywana na harmonijce.
– Słyszycie? Rozumiem ich tak dobrze, jakbym sam był w sytuacji tych ludzi. – I po chwili namysłu doktor dorzucił: – I nie jest to zwyczajne współczucie, to jest, proszę was, sprawa przeczucia…
– Daj pan spokój przeczuciom – zareplikował bez przekonania któryś z oficerów i wywiązała się ogólna rozmowa na temat, który nurtował wszystkich.
– Od marca nasze transatlantyki stały się w pewnym sensie transportowcami czechosłowackiej armii.
– Ilu Czechosłowaków mamy na „Chrobrym”?
– Trzystu. Przeważnie oficerowie i podoficerowie wojsk pancernych, technicznych, lotnicy…
Uczestnicy dialogu bez wyjątku aprobowali stanowisko władz. Rząd Rzeczypospolitej nie mógł już nie dostrzegać brunatnej chmury od zachodu i południa. Między innymi, w konsekwencji wzrastającego od chwili kapitulacji Czechosłowacji napięcia między Warszawą a Berlinem, statki polskie przewiozły do Szwecji lub bezpośrednio do Francji kilkanaście grup wyszkolonych żołnierzy, oficerów i specjalistów wojskowych – uciekinierów z zajętej przez Niemców Czechosłowacji. Oni to formowali kadrę oddziałów wojskowych przy emigracyjnym rządzie Benesza we Francji.
– Nie trzeba być konowałem, by wiedzieć, że ci młodzi i zdrowi chłopcy nie mogliby się czuć ani dobrze, ani bezpiecznie, gdybyśmy mieli przechodzić przez Kanał Kiloński – wtrącił doktor.
– Niewykluczone, że na nabrzeżu oczekuje ich sznur samochodów, ma się rozumieć dobrze okratowanych…
– Tak jest, panowie oficerowie – podchwycił Pacewicz – armator został powiadomiony, rozumiecie, przez kogo trzeba, że takiego incydentu można się spodziewać. W dyrekcji powiedzieli mi wyraźnie: incydenty – rzecz niepolityczna.
Metalicznie, powtórzony w dziesiątkach głośników, rozległ się gong na pierwszą w dziewiczym rejsie kolację.
– Nu, morskie wołki, czas się posilić! Maszyny nadrobią czas, wy nadrabiajcie minami i bawcie pasażerki. W porządku. I rozkład będzie uszanowany i Czechosłowaków uratujemy.
Grupka biało ubranych oficerów schodzi z mostku.
Jeszcze widać latarnię Żeromskiego. Kilkanaście lornetek przylgnęło do uzbrojonej w szklaną przyłbicę baszty. Słońce dokładnie nad wodą roztapia w czerwieni dziób statku. Kładzie przed nim oślepiającą żywiczną kładkę, po której „Chrobry” wślizguje się lekko na horyzont. Ślad spienionej śrubami wody ginie w sinobłękitnym zmierzchu, jednoczącym wodę i powietrze.
Minęło zaledwie kilka godzin od chwili, gdy 29 lipca 1939 roku o godzinie czwartej po południu „Chrobry” uchwycony przez dwa krępe holowniki, pożegnawszy się trzykrotnym rykiem syreny, opuszczał port gdyński. Rozmazały się szybko powiewające chusteczkami tłumy odprowadzających, przygasł blask i głos trąb orkiestry marynarki wojennej żegnającej hymnem, z balkonu dworca morskiego, odpływających.
Z kabin, już zadomowieni, wychodzili na dźwięk gongu panowie i panie w wieczorowych strojach i toaletach, powoli zapełniały się salony i sale jadalne wszystkich klas.
W najmniej dostępnym zakamarku którejś ładowni, między skrzyniami masła a worami cukru, bezrobotny blindziarz po omacku odwija z płachty „Tajnego detektywa” podróżną wałówkę; za kilka tygodni czeka go nowe życie pod argentyńskim niebem!
Śnieżnobiałe stoły w salonie pierwszej klasy migocą kryształami i srebrem. A nastrój nie jest najlepszy. Nikt z dowództwa statku nie ukrywa, że kurs statku istotnie został zmieniony po to, by zagwarantować bezpieczeństwo grupie uchodźców z Czechosłowacji, przeważnie wojskowych.
Oni to właśnie, przemieszani po większej części z pasażerami klasy turystycznej i załogą, stanowią szczególny przedmiot zainteresowania wszystkich na statku. Na dalszy plan zeszły i nocne morze, i letnia noc, rozjarzony światłami, wypełniony taneczną muzyką transatlantyk. Owszem, ta i owa czarująca i przymilna panienka, hrabianka, córka posła czy latorośl wysokiego urzędnika służby dyplomatycznej, stara się wejść w łaski kapitana i oficerów:
– Panie kapitanie, niedawno oglądałam nasz nowy, wspaniały obraz morski „Pod banderą miłości”, był pan – zachwycający w swej roli. Czy można liczyć, że zapozna nas pan ze swoim gospodarstwem, z tym nowym pięknym statkiem?
Kapitan uśmiechając się, zapewniał, że jest na to jeszcze bardzo wiele czasu. Zaabsorbowany innymi myślami udzielał ciekawym suchych, niemal technicznych informacji:
– „Chrobry” przed kilku zaledwie tygodniami zdał ostatnie egzaminy techniczne przed wejściem na służbę. Na piątkę z plusem, tak twierdzą holenderscy stoczniowcy i nasi spece. Możemy rozwijać szybkość do dwudziestu węzłów, to jest prawie czterdzieści kilometrów. Mimo tej szybkości, zdążą państwo, mam nadzieję, ocenić to co możemy wam oferować podczas podróży: salony, bary, jadalnie, kino, kaplicę, sklepy, gabinet fryzjerski, ogród, basen pływacki, czytelnie, windy, pomosty spacerowe…
Mimo wszystko widać wyraźnie, że zwykłe w takich okolicznościach i miejscu: romantyczny nastrój, przelotne flirty, spacery po słonecznych pokładach – ustąpiły miejsca atmosferze napięcia i niepokoju. Wraz z uchodźcami wkroczyła na statek polityka. Jej klimatowi poddali się wszyscy: od eleganckich pasażerek i dandysów, poprzez oficerów i marynarzy do chłopca okrętowego. Język tej polityki był tym razem – w całym tego słowa znaczeniu – zrozumiały dla wszystkich. Nie wymagał tłumaczenia, przypominał polski. Szukano ich towarzystwa, słuchano z zapartym tchem:
– Raczcie wybaczyć nam stroje, panie i panowie – pół żartem, pół serio sumitował się młody Czech, kapitan lotnictwa. – Musieliśmy zdjąć nasze mundury szybko i nagle. Cywilne ubrania nałożyliśmy bez jednej nawet przymiarki, bez obrotu przed lustrem. W największym pośpiechu. Stroje te podarowali nam zresztą wasi rodacy.
– Co zamierzacie?
– Przebrać się za kilka dni znowu. W nowe mundury, we Francji. A dalej… Co będzie dalej, to chyba jasne.
– Na nas nie odważy się nigdy Hitler podnieść ręki! – zarumieniła się z emocji panienka posłówna.
– Wilk, który zakosztował ludzkiego mięsa, nie powstrzyma apetytu – odpowiedział lotnik i umilkł.
– Proszę państwa – intonacją głosu poseł dał do zrozumienia, że jest „dobrze poinformowany” – rząd niemiecki był dotąd upojony sukcesami odnoszonymi bez walki, a nawet bez prób oporu ze strony przeciwnika.
Ktoś wtrącił: – Pijany, zatem nieobliczalny.
– Gdy Niemcy w kilka dni po wkroczeniu do Pragi, wystąpiły z żądaniem przyłączenia do Rzeszy Wolnego Miasta Gdańska i budowy eksterytorialnej autostrady na Pomorzu, usłyszały odpowiedź krótką i stanowczą. Nie! Po raz pierwszy od przejęcia władzy Hitler spotkał się z brakiem uległości. To go otrzeźwi. Pamiętacie państwo, wielką mowę Chamberlaina w Birmingham, w dwa dni po aneksji Czech? „Rzucona rękawica będzie podjęta”. A kwietniowa wizyta Becka w Londynie? A późniejsze nieco oświadczenie Daladiera w Izbie Deputowanych? Polska, Anglia i Francja udzieliły sobie wszelkich gwarancji bezzwłocznej i natychmiastowej pomocy w razie zagrożenia. To powinno pohamować największego nawet awanturnika.
– Okazuje się, że nie – ktoś przerwał posłowi tyradę. – Pakt z trzydziestego czwartego roku został nam przez Hitlera jednostronnie wypowiedziany, właśnie pod pretekstem owych umów z Anglią i Francją.
– Co to praktycznie oznacza?
– Prawie nic. Nic nowego. Dotychczasowa brutalność i kłamstwa kanclerza określają doskonale aspiracje niemieckie. Nie skończą się one na Sudetach, Austrii i Czechosłowacji. Gra idzie o panowanie nad Europą, może nad światem. Świat, wydaje się o tym wiedzieć. Można spodziewać się, moim zdaniem, najgorszego.
– Wobec tego, nie chciałbym być w skórze nazistów.
– Na to zgoda. Może przejdziemy do baru? – Zanim towarzystwo ruszyło się, czeski lotnik, jak gdyby w przestrzeń, skierował pytanie:
– Czy wiecie, co to jest _konzentrationslager_?…
W salonach, jadalniach, barach trwały niekończące się rozmowy z Czechosłowakami. Marynarze, pasażerowie zachłannie brali od nich to, czym ludzie ci byli od nich bogatsi – pierwszeństwem doświadczenia. Pokazywano fotografie, opowiadano o losach bliskich i rodzin, przypominano epizody ucieczki z okupowanej ojczyzny, wspominano czynną życzliwość Polaków wobec uciekinierów.
Wszystko to, podświadomie, przejmowało do głębi słuchających marynarzy. Nastrój przygnębienia był tak wielki, że raz po raz – zwłaszcza w bliskiej okolicy barów – wybuchały piosenki o piwie, Marysi i knedliczkach. Steward przezywany Pelikanem – „ach, smutny mam los”, zwykł narzekać, najweselszy i najzłośliwszy człowiek na statku porywał się do zbójnickiej polki. I zaraz potem – płakał autentycznie i rzęsiście na wspomnienie pozostawionej w Gdyni rodziny.
Na redzie w Boulogne wiał silny, zimny wiatr, mżył deszcz. Żołnierze czechosłowaccy schodzili na francuskie holowniki. Na „Chrobrym” pozostawili ludzi zamyślonych i przygnębionych przyjaciół. Kto wie, czy znów nie spotkają się razem: we wspólnym okopie, w czołgu czy samolocie?
– _Na zdar!_
– Powodzenia!
– Do zobaczenia!
Na statku zrobiło się przestronnie. A raczej pustawo. Tej pustki nie zapełniała ani orkiestra taneczna, ani muzyka z płyt, modne lambeth-walki i tanga.
„Chrobry” znów jest na pełnym morzu, na krótko ukazały się i znikły skrawki „czerwonej” do niedawna Hiszpanii. Przed załogą i pasażerami, zgodnie z rozkładem, jeszcze sześć egzotycznych portów, sześć postojów. Każdy port będzie skrupulatnie wykorzystywaną okazją do wysłania listu, a zwłaszcza kolorowej widokówki do bliskich w kraju. Czy wszystkie te listy dojdą do adresatów?
Tymczasem statek odsłania spacerującym po coraz bardziej nasłonecznionych pokładach, kolejno, kotary horyzontu. Harmonijna, nowoczesna sylwetka statku z wysmukłą częścią dziobową, dwoma masztami, kremowymi nadbudówkami, białymi wpadającymi nieco w błękit burtami okolonymi czerwonym pasem; elegancka sylwetka jakby stworzona dla błękitnych wód i przesłonecznionego powietrza.
Transatlantyk, zupełnie jak na wysyłanych do domów pocztówkach, ustawiał się kolejno na tle wyrastających z oceanu Wysp Kanaryjskich, plaż i parowów Las Palmas na Majorce, na tle przepełnionego statkami portu w Dakarze, górujących nad portem, zabudowanych egzotyczną architekturą tarasów i widocznych w dali żółtych piachów pustyni oraz błyskającej światłami wież radiostacji obok lotniska; i jeszcze 2 765 mil drogi, pokonanych w ciągu ośmiu dni – i znów widokówka nocnego Rio de Janeiro. Na pierwszym planie ognisty krzyż na górze Corcovado, ognista banieczka kolejki pełznącej z miasta na siedmiusetmetrowy szczyt, geometria i chaos rozbieganych, jak podczas pożaru, świateł i reklam nad Avenida de Rio Branco.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki