- W empik go
Chronometrus - ebook
Chronometrus - ebook
W alternatywnej wizji XX wieku rozpętuje się pierwsza wojna światowa. Zjednoczone siły zbrojne imperialnej Japonii i Obcego Imperium Ningenów po pełnej sukcesów kampanii wojskowej na terenie Zachodniego Pacyfiku zagarniają ogromne połacie wyspowe Indonezji i Melanezji. Kolejnym celem rozpędzonej machiny wojennej jest Australia.
Jack de Waay wraz z towarzyszami powraca na Ziemię i trafia w sam środek wojennej zawieruchy. Biorą udział w sekretnej misji zatopienia potężnej części japońskiej wyspy. I tak wplątują się w kolejną, bodaj największą przygodę życia - podróż poprzez otchłanie oceanu czasu wprost ku odległej o setki milionów lat przyszłości Ziemi.
Niezliczone przygody, konflikty i przeciwności losu przynoszą ze sobą pytania nie tylko o kondycję ludzkiego gatunku na przestrzeni wieków, ale i w ogóle o sens ewolucji życia, o potencjalny owoc, który bezwzględnie musi ona ze sobą przynieść: o sztuczną inteligencję.
Wyobraźnia Jana Maszczyszyna wydaje się nie mieć granic, a jego umiejętność zabierania nas w podróż do światów w niej zrodzonych budzi szczery zachwyt. W czasach, kiedy tylko nielicznym autorom udaje się wyjść poza powtarzalne schematy, autor „Chronomateusa” całkowicie je odrzuca i tworzy coś zupełnie nowego, innego i całkowicie własnego.
Kontynuacja, nagrodzonego Srebrnym Wyróżnieniem Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego, „Necrolotum”.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-557-2 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Notatka ściśle poufna – druga_ _w __kolejności,_ _po __pierwszej zrujnowanej_ _i_ __ _zaginionej._
_Doprawdy, od chwili spostrzeżenia pośród wrogich szeregów obecności najgorszych, plugawych bestii_ _z __zaświatów, dręczyła nas świadomość przegranej wojny. Męczyła nas gorycz_ _i __upokorzenie. Któż niby miał być naszym panem od teraz? Któż władcą? Przecież nacja phologhonów, liczona_ _w __milionach, nie pozwoliłaby_ _na __kierowanie sobą nikomu,_ _a __zwłaszcza marnemu człowiekowi. Mieliby się kłaniać nędznym cesarskim kreaturom pochodzenia wyspiarskiego?_ _I __do tego jeszcze_ _z __ciasnych japońskich wysp,_ _o __których mówiło się,_ _że __są skalnym nieużytkiem?_
_Nawet przez chwilę nie pomyślałem,_ _iż pod_ _batem ludzkim miałby ulec przeciwnik tak hardy_ _i __wprost szatańsko inteligentny. Co prawda od dawien dawna było wiadomym,_ _iż __włóczące się nielegalnie wielorybnicze japońskie trawlery nie raz wchodziły istotom morskim_ _w __szkodę. Szczególnie często działo się to _ _na __wodach brytyjskich, które ze względu_ _na __swój ogrom trudne okazywały się do kontrolowania. Czyż nie mogli złoczyńcy popróbować pisemnych kontraktów? Zachęcić wojennymi łupami lud tak łapczywy_ _i __nienawykły do światła słonecznego? Czyż tu,_ _na __ziemi australijskiej, miałby się potwór rozpanoszyć_ _i __założyć kolonie_ _w __cieplutkich koralowych akwenach? Przypuszczałem bowiem,_ _że __mu takie obiecano_ _w __zamian_ _za __mordercze usługi._ _A __potem co? Ich potomkowie zwloką się gnuśnie_ _na __plaże_ _i __być może_ _w __płytkiej wodzie rozwiną_ _w __sobie jeszcze zdolność chodzenia?_ _O __bezczelności_ _na __ziemskim padole!_ _A __jeśli nie podołają wyzwaniu, pewnie skombinują protezy_ _o __tysięcznym udźwigu. Widziałem takowe_ _w __wyposażeniu kominowym_ _na __Ganimedzie! Wtedy szelmy wszystkiemu byłyby zdolne się przeciwstawić. Spotkałaby nas klęska_ _po __klęsce,_ _a __potem długa, uwłaczająca okupacja._ _A __czyż my, obywatele prości, mielibyśmy potem te sprośności obcoplanetarnej natury zaakceptować? Jakże to, miałbym we własnym kraju stać się ściganym, opluwanym_ _i __lekceważonym? Zmuszonym czuć się osaczonym_ _i __bezradnym jak zaszczute szczurze plemię? Gdzie naród, gdzież jego_ __ _niezłomność?_
Abelia ukradkiem ocierała łzy z policzka, podczas gdy ja nie potrafiłem uspokoić nerwów. Sprzeczne targały mną myśli. Unosiła mnie nieludzka gorączka i drżały mi dłonie. Pociłem się strasznie. Gorycz wręcz dusiła. Szczęściem nie ja prowadziłem automobil. Byłbym zaraz stoczył grata ze stromego klifu i roztrzaskał wprost na oceanicznych progach.
Podkręcałem tylko wąsa niekontent, potem szarpałem bródkę i ukradkiem spoglądałem w boczne lusterko, skierowane ku wschodniej, czerwieniejącej od ognia i dymu linii horyzontu. Kierujący pojazdem lord też co rusz weń kątem oka zerkał. I para szła z automatycznego nastawnika, gdy przekręcał gniazdko turbodoładowania. W głębi duszy panikowałem. Jakby intuicyjnie przeczuwałem, że sunąć stamtąd zacznie pogorzelisko inwazji: setki tysięcy zatłoczonych azjatyckich sterowców i tłumy maszerujących, gderających w językach obcych żołnierzy jego cesarskiej mości.
Przestrzeń życiowa na naszym ogromnym kontynencie nagle się skurczyła. Dotąd nieprawdopodobna wizja zagłady totalnej – ot, ziściła się. Napawała mnie rosnącą trwogą każda kolejna minuta. Desperacja przybliżała do myśli o naszym nieuniknionym samobójstwie.
Znów powróciłem do wspomnień. Od kilku dni próbowałem dokończyć wpis trzeci:
_Wyjątek_ _z __brulionu_ __ _hrabiego:_
_Wpis_ __ _trzeci._
_Ujrzałem przemykające nieopodal_ __ _postacie._
_– Co się dzieje? – rzuciłem jakby_ _w __pustkę ponad wypalonymi kikutami drzew. Potem ponowiłem wezwanie, próbując przekrzyczeć nagłe, odległe dudnienie portowej artylerii. Ktoś wreszcie zwrócił_ _na __mnie uwagę. Jedna_ _z __postaci zatrzymała się_ _i __odwróciła obandażowaną_ __ _głowę._
_– Nie widzi pan? – zapytała_ _z __pretensją. – Idą… – rzuciła_ _za __siebie_ _i_ __ _odbiegła._
_Wydawało się,_ _że __mężczyzna biegnący tuż_ _za __nią_ _z __dzieckiem_ _na __ręku ma spopieloną twarz. Ile było_ _w __niej bólu, ile trwogi, Bóg by nie uwierzył. Oczy przedstawiały sobą straszny widok. Prawdopodobnie oślepł był od odniesionych ran. Nie przestawał jednak uciekać_ _w __kierunku hałaśliwych doków. Był nie mniej przerażony niż dziecko._ _Za __nim posuwali się jak cienie inni. Niektórzy pomagali kuśtykającym rannym. Nieliczni ciągnęli niewielki sprzęt wojskowy_ _w __stronę bulwarów Saint Kildy._
_Po __drugiej stronie usypanych_ _z __piasku_ _i __kamieni wałów widać było szybko przemieszczającą się piechotę morską. Migały wojskowe hełmy. Podczas gdy ja stałem_ _na __rozbitej promenadzie, wsparty_ _o __krzywy mur, oni walczyli. Wyrzucałem sobie własne zgnuśnienie, lecz_ _po __obfitujących_ _w __bitwy podwodnych przygodach_ _i __jaskiniowej wspinaczce ciągle jeszcze_ _z __trudem_ __ _chodziłem._
_– Jak to? – Odwróciła się do mnie jeszcze jedna_ _z __najbliższej się znajdujących osób, która zdaje się dosłyszała poprzednią konwersację. – To pan nie wie? – pytała. Niewątpliwie była hrabiank_ą_,_ _bo __okazywała wobec mojej osoby, to jest obcego sobie mężczyzny, pretensję_ _i __czelność niesłychaną. – Armady potężnych żeliwnych sterowców idą_ _na __nas_ _na __niskiej wysokości od strony spalonego Sydney. Nie dość,_ _że __ostrzeliwują teren, to jeszcze zrzucają desantowe samobieżne fortyfikacje. Nie dosyć,_ _że __rabują, to mordują ludzi_ _za __pomocą toczących się pułapek._ _A __s_ą _to poruszające się samoczynnie beczki ze spryskiwaczami trucizn. Traktują nas jak poprzerastaną trawę. Nie oszczędzą nawet kobiet_ _i __dzieci._ _A __pan się pyta_ _i __nic nie_ __ _robi?_
_Potok jej słów, wypowiedzianych_ _w __skrajnym wzburzeniu, uderzył we mnie jak grom_ _z __jasnego_ __ _nieba._
_I __tak oto się_ __ _dowiedziałem…_
_Oto trwała ta najgorsza_ _z __dotychczasowych wojen. Pierwsza światowa lub – jak każe ją pamiętać historia – wielka wojna podziemna, która miała pochłonąć życie_ _aż __sześciu milionów samych Australijczyków, obrócić_ _w __perzynę wielkie kontynenty Chin_ _i __Indii oraz oprzeć się_ _na __krótką chwilę murami Nowego Imperium Japonii_ _o _ś_wiat arabski. Przyniosła_ _z __sobą coś jeszcze gorszego, co dopiero_ _po __tygodniu mieliśmy_ _w __osłupieniu odkryć_ _i __czego skutków_ __ _doświadczyć._
_Unię międzyplanetarną Azjatów_ _z_ __ _phologhonami._
_Nie traciłem czasu, tylko czym prędzej pokuśtykałem do opuszczonego hotelu, gdzie_ _na __jedną noc znaleźliśmy stancję_ _za __pół zwykłej ceny_ _i __gdzie moja wybranka_ __ _odpoczywała._
_Wszystko opowiedziałem panu Duncanowi, lecz moja szybka relacja biegła_ _w __słowach bezładnych_ _i __pośpiesznych, stąd kiwał_ głową __ _w __zamyśleniu_ _i z __politowaniem. Zdawał się wszystko już wiedzieć_ _i __pragnął tylko, bym doznał ulgi, abym wszelkie kwasy_ _z __siebie wydzielił, wygadał_ _w __słowach żale_ _i __wyrzucił_ __ _pretensję._
_– _ _O __sprawach bieżących wywiedziałem się już od pokojówki – lakonicznie stwierdził_ _na __koniec – która wraz_ _z __resztą służby opuściła dom swoich państwa jakiś miesiąc temu_ _i __zatrudniła się_ _w __hotelu prowadzonym przez jakiegoś znajdę, ponoć dawnego ordynansa. To od niego odkupiłem stojący_ _za __garażem automobil wraz_ _z __kanistrami benzyny._
_– Toż to nie była chyba jego własność. Jakże to tak? – oburzyłem_ __ _się._
_– Nie jego, ale to on dzierżył_ _w __ręce poręczną dubeltówkę,_ _a __nie ja. Przyszedłem zaledwie_ _z __kilkoma uncjami czystego złota, bez broni_ _i z __uczciwością wypisaną_ _na __twarzy. Potężnie zbudowany służący znakomicie panował nad sytuacją, stąd zacząłem się zastanawiać, jakim losem obdarował swoich prawomocnych panów, gdy mu stanęli_ _na __drodze. Byłby zdolny ich wymordować?_ _Po __błysku jego oczu podczas naszej konwersacji wszystkiego mogłem się spodziewać. Kąśliwie patrzyły._ _Na __szczęście uznał moje prawo do pierwokupu, odszedł do swoich zajęć_ _i __oszczędził mi zdradzieckiej kuli. Chwała mu _ _za __to. Trzeba umieć odnaleźć się_ _w __sytuacji, Jacku,_ _a __nie zaraz kozaczyć – tłumaczył mi arystokrata. – Należy rozważyć każdy wybór. Czy mamy ujechać kilka tysięcy kilometrów_ _na __zachód_ _i __wyratować oficerski honor, czy też podkładać się ofiarnie_ _na __pozycji_ _z __góry straconej? Mamy szansę, kto wie czy nie jedną_ _na __milion? Uciekajmy póki czas_ _i __dopóki drogi są puste. Zatem niech pan czym prędze rychtuje jedzenie_ _na __długotrwałą jazdę, jakieś krążki sera lub połcie suszonego mięsa. Może znajdzie pan_ _w __okolicznych opuszczonych domach ziemniaki_ _i __cebulę?_ _I __jakieś kuchenne sprzęty, byle nie_ _za __dużo. Ja _ _w __tym czasie nastawię korby, wyreguluję gaźnik_ _i __pomogę hrabiance wygodnie się usadowić_ _na __tylnej ławie. Ruszymy skoro świt_ _na __zachód. Okolica zieje pustką,_ _bo __ludność podejrzewa tam zasadzki, zastawione_ _pod_ _skałamiaż do Adelaide, a pewnym, że nie ma tam żadnych._
_Nawet się nie zająknąłem, tylko czym prędzej jąłem spełniać polecone mi_ __ _zadania._
Tydzień już jechaliśmy w kurzu i znoju. Od przedmieść Adelaide odbiliśmy na północny wschód i po jakimś czasie pozostawiliśmy miasto daleko na południu, aby dotrzeć na przedmieścia Port Augusta. Tam spodziewaliśmy się odnaleźć naszą cofniętą do głębokiej defensywy armię.
I tak, wieczorem czwartego grudnia roku 1917 napotkaliśmy na zniszczonym, brukowanym szarą kostką trakcie szybko się przemieszczające mechanizmy drogowe, które pilotowali znakomici motorzyści armijni z siedemnastego pułku desantu podziemnego. Bez wątpienia byli to ci, na odnalezieniu których tak bardzo nam zależało. Odetchnąłem z wielką ulgą.
Pojazdy zatrzymały się z przeciągłym sykiem. Niewielkie kotły na biegach neutralnych buchały gęstą parą. Ledwie cokolwiek widziałem na odległości jednego metra. A tu zeskoczyli z siedzeń i przystąpili do nas oficerowie. Trzymając naszą trójkę na muszkach pistoletów, rozpoczęli rozpytywanie. Ordynansi wstępnie nas okrążyli i za pomocą specjalistycznych czujników wykonywali z zapałem testy na obecność w mówionym języku podejrzanych akcentów. Przywołani następnie medycy dokonywali oględzin twarzy, czy czasem pod skórą nie ukrywa metaliczności dowodzącej istnienia przywdzianej europejskiej maski.
Nic sobie z tych szybkich kontroli nie robiłem. Rozglądałem się. Nareszcie byłem wśród swoich. Spisano szybkie raporty. Wypytano o dane osobowe. Po dwóch kwadransach zainteresował się nami pułkownik Harlan Brawley, postawny, starszy dżentelmen z wielkim siwym wąsem i krótko przystrzyżoną bródką. Przepchnął się do nas przez zgromadzony tłum. Gwałtownie odsuwał zagradzających mu drogę, wychylał głowę i zaglądał ciekawie, jakby znęcony tonami znajomego mu głosu. Wkrótce dopchał się i stanął jak wryty. I tak trzymał dystans, oniemiały i blady, wahając się, co uczynić dalej.
Nosił się nienagannie: polowy mundur zdawał się być dopiero co odszyty, pasy lśniły, otwarta kabura wskazywała na częste użycie broni, a kieszonki spodni z lekka wypychały taktyczne notesy. Po kilku słowach raportu komendanta kontroli podszedł i przywitał się serdecznie, po czym po dosłownie chwili kompletnie nas oczarował, posiadał bowiem tak częsty u najwyższej rangi oficerów urok osobisty.
„Toż to dopiero charyzma!”– pomyślałem. Gość bezwzględnie przypadł mi do gustu.
Wtem lord Duncan rozpoznał imć oficera. Ostro się zaśmiał. Zasalutował. Strzelił obcasami. Łobuzersko się pochylił. Po czym mrugnął okiem ze dwa razy i w te słowa się odezwał:
– Harlan? Pułkowniku, czy to aby naprawdę pan? – spytał, wciąż nie dowierzając.
– Prędzej padnę od kuli, niż powiem, z kim mam do czynienia – odrzekł Brawley, niepewnie się uśmiechając. Patrzyli na siebie w upartym milczeniu i już byłbym zwątpił, że obaj się znają, gdy nagle wojskowy parsknął radosnym rechotem i z całej siły huknął do przyjaciela: – Niech mnie kule biją! Jego lordowska mość Bizzard! Nigdy bym wielmoży nie rozpoznał po tym mylącym, wielkim wąsisku. Ależ tak, widzę te znakomite rysy, ach, te oczy szarmanckie i przeczący ich wyrazowi szelmowski uśmiech. No oczywiście, że pamiętam. Kampania Indyjska z roku 1881 i owa sławetna kawaleryjska szarża, w której niemal nie straciłem nogi. Coś takiego? Widzę, że uratował pan skórę. Wielu naszym nie udało się wyjść z okrążenia.
– Przynajmniej wszystkim z naszego oddziału.
– Ano prawda. Ale cóż panów sprowadza w tak odludne strony?
– Jak to co? Patriotyczny obowiązek. Zaciągów szukamy.
– A to się dopiero dobrze składa! – ucieszył się Brawley. Obaj serdecznie raz jeszcze się uściskali. Przy okazji przybliżył się pułkownik do lordowskiego ucha i konspiracyjnie szepnął: – A ta para to kto?
– Ci dwoje? Towarzysze największej mojej życiowej awantury. Oficer kawitacyjny Jack de Waay i jego przepiękna narzeczona Abelia.
– Narzeczona? A to szkoda… Bo takiej piękności nadaremno szukać po tej stronie kontynentu. – Oficer wyraził swoją opinię na głos.
– Zawstydza mnie pan – odrzekła dama. Zaraz pan Brawley ucałował jej obie pachnące dłonie, jakby to były kwiaty, a nie ręce. Po czym odsunął się od nas na metr, założył do oka monokl, tak, aby móc mnie objąć wartościującym spojrzeniem, i dorzucił: – Oficer kawitacyjny, hm… – Powtórnie podkręcił wąsa, po czym potrząsnął mą dłonią, nie przestając bacznie się przyglądać. – A to dopiero wartościowy nabytek. Rarytas jak się patrzy! Nie dalej niż kwadrans temu spoglądam na drogę i myślę, kto zacz? Szpiedzy? Od automobilu do strażnicy dziwnym wędrują krokiem. Pijani? Nie miałem do panów większych obiekcji natury formalnej, z wyjątkiem zastrzeżeń do waszej przedziwnej motoryki, że tak powiem – ociężałości w ruchu. A tutaj taka niespodzianka! Panowie? Doprawdy wciąż nie wychodzę z podziwu.
Tu szybko wytłumaczyliśmy, że motoryka nasza podyktowana jest zmęczeniem. Brawley przyjął komentarz ze zrozumieniem, po czym powtórnie ujął dłoń kobiecą i rzekł:
– Przede wszystkim ze względu na obecność w naszym skromnym męskim gronie osoby płci pięknej pozwólcie, że oficjalnie jej podziękuję. – Tu pokłonił się w stronę Abelii. – Wasza chęć wstąpienia w szeregi armii jego królewskiej mości Jerzego V jest zapewne podyktowana obecnością szlachetnie urodzonej damy. Nie pierwszy to raz kobieta inspiruje męski ród do czynu. Witam taki zaciąg ze szczególną przyjemnością. Brakuje nam nie tylko fachowców, ale i wysokiego morale pośród kadry oficerskiej. Spadacie nam wprost z nieba. Oficer kawitacyjny? Lord? No, no…
– Zaprawdę, żadna to moja zasługa. Oni obaj już tak mają, że honor przekładają nad życie – wyjaśniła Abelia, uroczo się uśmiechając.
Oficer wydał się aż nadto kontent po tych słowach, wypowiedzianych z właściwym damie ciepłem.
– No cóż, przyznam otwarcie, iż stanowić będzie wyborny przykład w obliczu obserwującego nas robotniczego pospólstwa. Cenią oni wielce, że wstępują do wojska osoby szlachetnie urodzone. Wielu obywateli o poślednim honorze ukrywa się bowiem w buszu przed zaciągiem.
Rozmowę zakłócały nieustające warkoty nisko przelatujących dwupłatowców oraz jazgoczące gąsienice przejeżdżających wehikułów, które wybrały sobie tę drogę do taktycznego manewru. W spiekocie popołudnia wzniecony przez nie kurz przymuszał nas do kaszlu, stąd pułkownik zaproponował, aby przenieść się w bardziej odpowiednie miejsce. Wydał szybkie instrukcje kręcącym się ordynansom. Prostym skinieniem nakazał jednemu z zaufanych żołnierzy zaopiekować się naszym automobilem, a sam podążył energicznym krokiem, prowadząc nas w stronę gęstniejącego buszu.
Zadziwieni niepomiernie doskonałą organizacją obozowiska, to jest rozległością i strukturą, rozpoczęliśmy z pułkownikiem cichą konwersację.
Wprowadził nas we wszystkie szczegóły.
Okazało się, że wielkie siły ciągnące do Melbourne drogami lądowymi i lotniczymi nie są jedynymi, lecz posiadają swój podziemny, kawitacyjny odpowiednik. Wszystkie one dzierżyły rozpisane po brulionach pisma kodowe, a w nich wytyczony sekretny cel. W czasie starcia należało odciągnąć uwagę wroga od działań armii podziemnej. Ażeby udrożnić dawno nieużywane przejścia i pozwolić na przegrupowanie, wojskowy moloch potrzebował czasu. Pułkownik tylko napomknął, że szykuje się coś dla wojny przełomowego, coś, o czym tylko w pomieszczeniu zamkniętym mówić można.
Zatem wkroczyliśmy do dobrze oświetlonego namiotu.
– Niesłychane, iż na tak podłej drodze wiejskiej udało nam się napotkać mężów tak sławnych – odszedł nagle od tematu pan Brawley.
Właśnie otrzymał wydruki opisujące w najdrobniejszych szczegółach nasze zawodowe kariery. Od kogo? – zapewne się zainteresuje czytelnik. Otóż inni, najmocniej zaufani pułkownikowi ordynansi, widząc dowódcę tak bezgranicznie przyjacielowi oddanego i porwanego podejrzanym lordowskim czarem, pofatygowali się wyciągnąć z maszynowych kartotek nasze dobrze udokumentowane personalia.
– Dopisać tam należy, że wróciliśmy właśnie z podróży międzyplanetarnej – rzucił nieopacznie rozemocjonowany już lord.
Na te słowa wielu przetarło ze zdumienia binokle.
– Gdzie rozpoczęliście państwo waszą podróż, bo nie wiem, czy właściwie zrozumiałem? – zapytał oficer korespondencyjny, stojący w grupie naprzeciw nas.
Należało wykazać się rozwagą. Powiedzieć nie więcej, niż trzeba. Jednak cóż robić, gdy ma się do czynienia z gadułą takim jak lord Duncan? Ja sam, powodowany zazdrością, że to osoba lorda przykuła znaczną uwagę żołnierzy, nie lepiej się zachowywałem.
Stąd zaserwowaliśmy naszym stojącym w półkolu oficerom historię najbardziej nieprawdopodobną, jakiej zapewne w całym swoim życiu nie słyszeli. Nie to, żeby od razu miała nam oficerska kadra uwierzyć, ale pozamykali drzwi przed gapiostwem żołnierskim, zebrali się w skrupulatnie przygotowaną ekipę i nie skrzywili ni razu, tylko z napięciem na czerwonych gębach wsłuchiwali się w każde nasze słowo. Wierzyli w opowieści od początku do końca, co moment notując szczegóły.
– To prawda, co mówicie o podziemiach. – Uznał za stosowne nas poinformować otyły kapitan, co chwilę zaciągający się perfumowanym nowozelandzkim cygarem. – Nasi eksplorujący pieczary wojskowi speleolodzy napotykali w niesłychanych głębokościach nie tylko prajaszczury, ale i nieznane im ani z pisma, ani z mowy ludy, podobne do wielkich podzwrotnikowych żab. Wy, drodzy państwo, mieliście jeszcze, jak widzę, na głębokościach ziemskich szczęście ogromne kontaktować się z dzikusami naszego ludzkiego pokroju, znającymi języki ludzkie lub mowy telepatyczne. Natomiast, jak wynika z kronik wyprawy Howarda i Paula Hastingsa, oni zmuszeni byli stawić czoła żabim potwornicom płci żeńskiej, które w świecie zwierzęcym postrzegane są jako gwałtowniejsze z charakteru niż ludzka płeć męska. Widziałem też zamazane foto-grafy owych istnień. Kropla w kroplę podobne były do opisywanych przez was Gluorów, o których z takim przejęciem opowiadacie – mówił fachura, najwyraźniej parający się z zamiłowania historią podziemną. – W najgłębszych jaskiniach znajdywano ich w zamkniętych akwenach, nie całkiem nadających się z racji obecnych tam rozpuszczonych minerałów do pływania. Nie zdając sobie bynajmniej sprawy ze swojego rzeczywistego miejsca pobytu, to jest Ziemi, traktowali je jak własne podwórko. Zapytani w alfabecie świetlnym o miejsce pochodzenia, z uporem twierdzili, że są u siebie, a mimo to opowiadali o ogromnej, prześwietlającej toń planecie, jakby rozpowiadali o miejscu własnego wyklucia. W latach 1890–1899 napisano na ten temat kilkanaście rozpraw naukowych i aż dziw, że tematów owych z publikacji nie znacie.
– Poddani zostaliśmy w tamtym czasie zaledwie skromnemu wprowadzeniu – wyjaśniłem, co nieco zawstydzony.
– Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi. Wszystko w swoim czasie w zakresie edukacji nadrobicie – stwierdził na koniec otyły oficer.
– Z całą szczerością stwierdzę, iż spadacie nam panowie z nieba, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu – znienacka wtrącił się w słowa towarzysza pułkownik Brawley. – Eksplorowaliśmy niektóre potężne wnęki skalne, napotykając budowle z całą pewnością nie wzniesione ręką ludzką – napomknął, poruszony ostatnim fragmentem naszej rozmowy. – Niektórzy, co bardziej strachliwi, radzili nam ich nie ruszać albo co najmniej struktury architektonicznej nie modyfikować. Co trzeźwiejsi przeczyli tym pierwszym i optowali za poglądem, iż konstrukcje te wzniesione zostały jakimiś czarcim sposobem, technikami opartymi o fundament pracy wytresowanego owadziego zespołu. A wtedy takiemu pracującemu z kasty szatana, usiłującemu poddać nas ucywilizowanemu złu podziemnego wszechświata, należało się w imieniu boskim przeciwstawić i struktury przez niego wzniesione zniszczyć aż do stanu nieużyteczności.
– Czy specjaliści wojskowi podejrzewali insekty o taki profesjonalizm? – spytał poirytowany pan Bizzard, bo w hipotezy takie szczerze wątpił.
– Widziałeś pan, co potrafią kreatury owadzie w naturze wytworzyć bez deski projektowej, gumki i ołówka? Oglądałeś pan przekroje miast wzniesionych przez pospolitą mrówkę czy termita? Do czego byłyby takie istoty zdolne, posiadając ludzki rozum?
– Zapewne to tylko domysły, iż one były w milionach wyklute? – prawie zakpił lord.
– I niech tak pozostanie. Strach będzie mniejszy – zgodził się już podenerwowany grubas, na koniec wzruszywszy ramionami. – Jednak gatunki drobnej fauny morskiej, których wedle waszej relacji z takim przejęciem poszukiwała hrabianka Hurstbridge, chociaż wymarłe od milionoleci na powierzchni globu, ciągle w głębinach ziemskich dobrze prosperują, chociaż żadnym sposobem nie powinny już istnieć z uwagi na prymitywizm ewolucyjny.
– Nie ma czegoś takiego jak prymitywizm ewolucyjny, proszę pana – zaprotestowała Abelia.
Szybko spojrzałem na tych dwoje. Czyżby powariowali? Z kim tu mamy się kłócić? Z nic nieznaczącym grubasem?
– Być może są to organizmy standardowo przynoszone prądami Necrolotum – podsunąłem naprędce wykoncypowaną hipotezę. – Stanowią bowiem w konstrukcji tworzywo fundamentalne, że tak powiem, idealnie inicjujące wszelkie idące zeń rozwojowe reperkusje.
Czym prędzej zapragnąłem zażegnać powstający konflikt i spojrzałem na Abelię wymownie. Ale ona za nic w świecie nie mogła mi podarować kapitulanckiej reakcji.
– Żadna droga genetycznego przystosowania nie może być uznana za prymitywną – zapiekliła się w odpowiedzi. – Pierwszy krok zagarniający daną niszę zawsze jest rewolucyjny.
– A światów do zasiedlenia wciąż w kosmosie przybywa – dorzuciłem dla jasności.
– Co racja, to racja, panie De Waay – przyznał grubas, z uznaniem ustępując damie pola.
– Ale zapewne nie o tym pan szanowny chciał z nami rozmawiać, zapraszając do namiotu. – Śmiałością zaskoczyłem samego siebie. Ale pragnąłem czym prędzej nakierować rozmowę na bezpieczne tory. – Czyżby to dotyczyło służby kawitacyjnej?
Brawley wymownie rozejrzał się po obecnych, po czym, nie widząc z ich strony wyraźnych obiekcji, dał znak i wprowadził nas w tajemnice wojskowe.
Rozciągnięto przed nami na stołach wielkie mapy morskie. Jakiś kapitan objaśnił je nam z rzadko spotykaną geograficzną wprawą.
– Szlak podziemny to na ogół wijąca się wnęka o przekroju blisko kilometra, nierzadko zwężająca się do średnicy stu metrów. Opada ostro na przestrzeni tysiąca kilometrów w kierunku Basenu Nowokaledońskiego. Idzie do głębokości dwudziestu kilometrów2, tam skręca pod filary wyspowe Vanuatu, dalej Tuvalu, wbija się jeszcze głębiej pod Archipelag Bismarcka i rusza wprost pod Guam. W rejonie możecie państwo spodziewać się ostrych przeciągów, bo podziemia przypominają tam szwajcarski ser wrastający na głębokość do stu kilometrów w kierunku jądra planety. Rejonom tym nie bez powodu nadano nazwę „Trickonium”. Dziesiątkami ginęły tam nasze pionierskie kawitacyjne lokomotywy, a o parowych drezynach i licznych ekspedycjach prowadzonych w celu zwiadowczo-badawczym już nie wspomnę. To stamtąd wyciągano truchła przeróżnych okropieństw, o których nie śniło się największym fantastom. Wydobywano skamieniałości na poły ruchliwe, o wadze do stu ton, i żywe skorupiaki, o których z dawien dawna już zapomniano na powierzchni naszej poczciwej planety. – Przesunął wskaźnik ku kolejnym fragmentom mapy. – Dalej nasz docelowy korytarz się rozdwaja, wznosi poziomy i wciska je pod Rów Mariański. Znów lekko się dźwiga, by znaleźć się w pobliżu wulkanicznych wysepek Kazan Retto, i już bez przeszkód kontynuuje przewód podziemny, kierując się pod największe japońskie wyspy. Tam znów się rozdwaja, i podczas gdy gdzieniegdzie kończy się ślepą ścianą, gdzie indziej rozbija się dopiero o rosyjski Sachalin.
– Półwysep masz pan na myśli? – upewnił się pan Duncan.
– W rzeczy samej – potwierdził wojskowy. – Ten właśnie.
– I co mielibyśmy zrobić, poprowadzić transporty? – spytał lord.
– Byłoby dobrze móc na was liczyć, panowie – odrzekł na to.
– Nie wiem, czy podołamy zadaniu. Toż to dobre kilkanaście tysięcy kilometrów mierzonych na zmiennych poziomach – odrzekłem patrząc niepewnie na pana Bizzarda, który już do pomysłu się uśmiechał i palił. Ja sam byłem raczej zawiedziony. Gdzież tu była praca dla kawitologa? Transporty? Każdy zmyślny operator potrafiłby pociągnąć lokomotywę po torze. – A cóż potem? Któż nas będzie w ofensywie mógł wspomóc? A główny korytarz? Któż to budował? Kto wyposażał? Ileż to pracy hutniczej pochłonęło? Czy lawę składowano w sekrecie? Gdzie odprowadzono? Wprost niewiarygodne wydaje się to przedsięwzięcie. Podziemny desant na taką skalę? – Mówiąc, gorączkowałem się, z czego ktoś mnie nieznający mógł wywnioskować, żem się pogubił.
Pułkownik Brawley zawisł na nas spojrzeniem pełnym napiętego oczekiwania. Niczego nie wyjaśniał. Czekał. Już się w słowach zebrałem, by grzecznie na ową ciągle jeszcze propozycję odpowiedzieć odmownie, gdy…
– Uczynimy z obecnym tu panem De Waay wszystko, aby przysłużyć się naszej ojczyźnie i jej zwycięstwu nad agresorem – przejął inicjatywę lord Duncan, wpadając w konflikt z linią mej niewypowiedzianej myśli.
Brawley całkowicie zadowolił się taką odpowiedzią. Zignorował moje obiekcje. Poczułem się urażony. Spojrzałem z wyrzutem najpierw na lorda, a potem na moją narzeczoną, która też nie wyglądała na zadowoloną.
– Nie wiem tylko, czy lady Hurstbridge pomysł wyda się odpowiedni? – wymamrotałem, jakby nieśmiało dając jej do zrozumienia, że dyskurs wcale jeszcze nie jest zakończony i jej przyzwolenie będzie tu konieczne, by zmienić tak ponure plany. Ale pułkownik zupełnie opacznie mnie zrozumiał.
– Otóż to… Dlaczegóż ciągle pani Hurstbridge, a nie lady De Waay? – ofuknął mnie nowy przełożony. Wietrząc podstęp, ujrzałem, jak szelma mruży oczy. – Dlaczegóż to marnotrawić szczęście i co gorsza rezygnować z oficerskich uposażeń w złotych funtach dla tak miłej i pięknej damy?
– Nie są jeszcze połączeni małżeńskim węzłem, jeśli o to chodzi – doniósł z szyderczym tonem lord Bizzard, parskając od razu śmiechem na widok mojej głupiej miny. Wciąż nie rozumiał moich obiekcji względem tak szalonej wyprawy. Wcale widać nie znał się na dennych szynach i stanie technicznym składowanego w jaskiniach sprzętu.
– Ale zapewne jesteście już państwo po słowie? – spytał oficer, nie dając mi dojść do głosu.
– Jeszcze nie – przyznała Abelia, cała w pąsach.
– No to w czym szkopuł? – pytał dalej Brawley. – Rozumiem opory natury formalnej: te wszystkie bankowe adnotacje, przepisy aktów własności, rozliczne konta – ale wokół same ruiny! Banków ostało się jak na lekarstwo, a wszelkie domostwa jeśli nie płoną, to płonąć będą. Rodziców waszych nie ma, to i sprzeciwów żadnych. Zatem po tych wszystkich waszych opowieściach, przygodach, łutach szczęścia i kołach nieszczęścia rezolucja może być tylko jedna… Małżeństwo.
Abelia wciąż stała zakłopotana.
– Czegoś brakuje? Czyż nie towarzyszyła pani ukochanemu w najodleglejszych światach? Czyż nie poświęciła już pani dla niego najlepszych lat życia? Nie przebierała się za okrętowego wycierucha, by mu towarzyszyć w sromotach losu? – interesował się Brawley.
– Zaręczynowego pierścionka – jęknęła dama i westchnęła najciężej, jak potrafiła.
Zaniemówiłem. Zmroziła mnie tym słowem. Pierścionek? Ten marny kawałek metalu? Przełknąłem głośno ślinę. Oczyma tylko szukałem ucieczki. Patrzyła w me oczy, a jej spojrzenie było jak dwa sztylety. W całym tym rozgardiaszu zupełnie zapomniałem o naszej chwili na schodach, o moich promesach i słowach honoru, o brzęku ohydnym spadającego po stopniach metalu. Chyba zbladłem pod pręgieżem tych wszystkich wpatrujących się we mnie oczu
– Przyrzekam wobec Boga i ojców panienki w Niebie uczynić wszystko, co konieczne, aby połączyć was na drodze ekspresowej węzłem nierozerwalnym – zapewniał przepychający się przez ciżbę pastor Damian Bor. – Proszę pozwolić się zaprosić do wojskowej, obwoźnej kaplicy, gdzie oboje państwo złożycie stosowną przysięgę. Koszty obrączek i pierścionka zrzucimy na konto armii, a ceremonię odprawię osobiście, to jest bezpłatnie – zarządził. – Pełnię również funkcję doradcy finansowego i z całą odpowiedzialnością gwarantuję, iż w tych wojennych czasach nic lepszego nie można zrobić, jak tylko się upewnić, że resztki kapitałów i dobrego imienia znajdą się pod kuratelą gwarantowaną wspólnym nazwiskiem. Jak to się mówi: co Bóg połączy, niech człowiek tknąć się nie ośmieli – sparafrazował.
– Wolelibyśmy pobrać się w spokojniejszych czasach – wyznała Abelia, teraz już cała pobladła. Opiera się? Co ją ugryzło? – myślałem. Myśl o przeklętych dennych lokomotywach już zupełnie się z mej głowy ulotniła. Była tylko ona. Stawiała wszystko na jedną kartę. Poczułem, jak oblewają mi się zimnym potem dłonie, potem zrasza się czoło i plecy.
– Każdy by wolał, moja droga pani – odniósł się pułkownik już nieco rozdrażnionym głosem. – Widzicie państwo, jaka wynikła sytuacja. Nic tu nie poradzimy na zło wyrządzone przez innych. Trzeba na nowo układać sobie życie. A z tego, co mi pani łaskawie wspomniała, wynika, iż rozległy majątek pani rodziców i wujostwa leży w rozsypce. Rodzice i krewni nie żyją. Fabryki Hurstbridgów leżą w ruinie. Robotników wymordowano, a rozliczne konta bankowe rozgrabiono do cna. A zanim czasy się uspokoją i dotrze pani do tytularnych resztek i wypłat z ubezpieczeń, miną lata. Z czego pani szanowna pragnie wyżyć? – mówił, a widząc, że opór w niej słabnie, kontynuował: – Pozostają dla osoby tak szlachetnej dwie opcje. Zważywszy na wysokie urodzenie, możesz pani wstąpić do służby szpitalnej, czego czynić nie radzę, lub bezzwłocznie zgodzić się na zamążpójście, co popieram. Lepiej, jeśli oddałaby pani wdzięki oficerowi, bo czekać będzie na panią pierwszego każdego miesiąca okrągła sumka dwustu funtów w złocie z tytułu wojennej renty małżeńskiej.
– Pragnie mnie pan przekupić i zmusić, abym drania poślubiła, a następnie oddała go do użytku z dala ode mnie, do służby w szeregach armijnych? – zaśmiała się z oczywistego podstępu Abelia.
– Drania? – spytałem już rozeźlony.
– No jeszcze mnie nikt tu za krzywdę nie przeprosił…
– A pewnie! Niech szelma i bohater podmorskiej żeglugi nie zwleka, tylko panienkę hrabiankę zaraz za winy męskie przeprosi i bierze za żonę. Już widzę, jak mu się w oku skry do pani wdzięków palą. Znam ja się na ludziach. W armii też widzę dla niego powołanie. Taki na męża będzie idealny. Pokazałem mu, ot tam, na manewrowych mapach, zaledwie ćwierci podziemnych przekrojów, a on natychmiast stanął na palcach, by ujrzeć resztę. Widać zna się na tym i wie, że te części wykresów wojskowych są warte prawie tyle co łupy, skrzętnie podczas trwania pokoju przed ogółem oficerstwa kawitacyjnego ukryte.
Lord Duncan z zazdrości o tę opinię aż podkręcił wąsa.
– Powiem tak: tylko pod jednym warunkiem przystanę na to – zaparła się panna.
Pułkownik przyjrzał jej się z uwagą, wietrząc jakiś nieprzyjemny wybryk.
– A jaki to warunek postawi pani armii?
Wejrzała hardo.
– A taki, że w tym niespokojnym czasie sama znajdę w armii zatrudnienie. Zabierzecie mnie panowie ze sobą na podziemną wyprawę – mówiła z zapałem. – Przyda wam się tam moje doświadczenie geologiczne, a już o podwodnym nie wspomnę.
Gruchnęliśmy męskim śmiechem, co speszyło Abelię na tyle, iż cofnęła się o krok i spuściła oczy, aż zrobiło mi się żal.
– Nie śmiem się damie przeciwstawić – odrzekł wojskowy. – Niech pomyślę… Nie przeczę wcale, żeście zgrana para, bo widzę, coście wspólnie państwo przeszli i jakie przygody was na przekór losowi hartowały. Ani myślę takiego kompletu się pozbywać. Dobrze, zgadzam się, ale ja też ulegnę pod jednym warunkiem…
– Jakim?
– A takim, że wykorzystamy pani siły z umiarem i respektem należnym damie.
– Dobrze więc… – wreszcie się zgodziła.
– Wobec tego za tydzień, po skromnym weselu, wspólnie ruszymy w podziemne ostępy.1
Wkrótce odbyła się ograniczona do ściśle wąskiego grona uroczystość zaślubin, a...
W niespełna miesiąc później dokonaliśmy zmasowanego ataku na przedmieścia Melbourne. Wróg nie spostrzegł naszych doskonale zamaskowanych strategicznych wybiegów. Na powierzchni udaliśmy sromotną klęskę, aby w chaosie ucieczki przeniknąć z dziesiątką tysięcy doskonale wyszkolonych piechurów w sztolnie przykryte pancernymi pokrywami. Japońskie dowództwo z satysfakcją przywitało załamanie kolejnej ofensywy. Nikt nie spostrzegł brakującej kadry w wycofujących się armiach, liczących ogółem blisko dwieście tysięcy żołnierzy. Nie zauważono nawet zniknięcia ton zdezelowanego sprzętu. Sam byłem zaskoczony. Chociaż w trakcie mojej długiej wojskowej kariery przemierzyłem wszelkie militarne jaskinie wzdłuż i wszerz, ta w pobliżu mego rodzinnego miasta pozostawała zupełnie nieznajomą i tajemniczą. Panował tu wzorowy ład i porządek. Całość sprawiała wrażenie dobrze zagospodarowanej, obszernej i doskonale oświetlonej piwnicy, która mogła się po prostu ciągnąć bez końca, a nawet prowadzić do punktów po przeciwnej stronie kuli ziemskiej.
– Myślałem o znacznie większej przewadze na powierzchni. Z powodzeniem winniśmy się byli rozprawić z tymi siłami i zepchnąć je do morza, a nie dezerterować w podziemne mroki, by próbować zaskoczyć wroga niespodziewanym atakiem w jego własnym kraju – zwierzyłem się w wolnej chwili panu Bizzardowi, kiedyśmy jeszcze w naszym skromnym, mieszanym towarzystwie damsko-męskim podróżowali pieszo w głąb tuneli. Ten uśmiechnął się tajemniczo i odrzekł:
– Ja sam rozpatrywałem takowe strategie. Jednak pozwoli pan sobie przyznać, iż zgrupowano w podziemiach niezłą potęgę. Wiedzą nasi generałowie doskonale, że umocnienia na falochronach wschodniego wybrzeża kontynentu australijskiego zostały rozbite i lada chwila obrona na Filipinach też pękną, a wtedy miliony zaangażowanych tam żołnierzy rzucą się na nasz ląd jak głodne wilki. Rozsądnym jest dokonać przeprawy podziemnej i dopóki nikt się jej jeszcze nie spodziewa, uderzyć w osłabione filary japońskich wysp. To sprawa pierwszorzędna.
Dotarliśmy do stanowisk peronowych. Nasz przewodnik i towarzysz ruszył po odebranie pisemnych rozkazów, pozostawiając nas samym sobie. Miałem teraz z Abelią czas na szczegółową obserwację otoczenia.
Ze zdumieniem spostrzegłem zgromadzone pod ziemią liczne oddziały jeszcze innego karnie ustawionego wojska. Byli tu i Brytyjczycy, i Nowozelandczycy, i czarni jak smoła Samoańczycy. Wszyscy czekali na ostateczne rozkazy.
Wtem wraz z lordem nadszedł pułkownik Brawley. Skinął na nas i poprowadził do bardziej konkretnego wejścia dworcowego. Przelotnym spojrzeniem przebiegłem po korpusach stojących maszyn. Przyznam, że widok ten powstrzymał oddech w mej piersi.
– Niesamowita potęga. Czy ktoś z zewnątrz posiada w tym rozeznanie? – głośno zastanawiał się pan Bizzard, stając zaraz z boku.
– Nigdy nie ufaliśmy nikomu. Nawet nasz najbliższy partner strategiczny, jakim jest Brytyjska Korona, tak zazdroszcząca Koronie Australijskiej jej potęgi oceanicznej, nie została w pełni do sekretów kawitacyjnych dopuszczona. Każdy szpieg, który z tą wiedzą uciekł i próbował ją zużytkować, już gryzie ziemię. Stoją tu na państwa widoku największe i najnowsze lokomotywy parowe. Dysponują technologią, jakiej nie poznał jeszcze świat.
– Dokąd wiodą tory?
– Prawdę powiedziawszy, to nikt tego nie wie. Obecnie zatrudnione oddziały służby kawitacyjnej ryją głównie pod wyspą Shikoku. Cała masa lądowa wsparta jest tam obecnie na kratownicach i potężnych filarach skalnych, ledwo utrzymujących ciężar własny lądu. Ryzykujemy sporo, bo to obszar aktywny sejsmicznie i lada wstrząs spowodować może przedwczesną katastrofę, a zatem i straty w naszych kadrach. Kawitacyjne parownice w nieustającej pracy zamieniają tam wciąż nowe pokłady skalne na strumienie magmy. Surowiec i lawa już nie mieszczą się w przeznaczonych do tego celu sztolniach odprowadzających. Trzeba kopać nowe tunele. Potrzebowalibyśmy setki ludzi, by nadgonić plany. Spodziewam się, że pod przewodnictwem pana de Waaya tuzin wytrawnych inżynierów zakończy pracę w kilka dni.
– Jaką pracę konkretnie?
– Chodzi o dokonanie finalnego rozcięcia żebra górskiego. Przełamanie lądowej płyty wyniknie wówczas samo z siebie. Wszystko w konkretnym, wybranym przez pana momencie zsypie się do oceanu i pociągnie ze sobą całe miasto.
– A więc nie jestem tu potrzebny wyłącznie jako maszynista w przeprawie podmorskiej? – spytałem, czując, jak nagle spada mi ogromny ciężar z serca. Pułkownik tylko się uśmiechnął i wymienił porozumiewawcze spojrzenie z lordem.
– Może i każdy oficer sztabowy mógłby pokierować podobnymi pracami. Jednak ja lubię mieć pewność – dalej przekonywał Brawley. Kanały spływowe są poważnie pozatykane. Potrzebujemy tam ludzi rozumnych i doświadczonych. Szczególnie takich, którzy, jak pan, dysponują pewnymi mentalnymi mocami.
– Czyli bierze pan pod uwagę również mój hipotetyczny talent podwodny?
– Oczywiście, choć nie tylko. Co do niego musiałbym się wpierw przekonać. Polegam tutaj wyłącznie na słowie lorda. Ale że dokonywania cudów z kontrolowanym przemieszczeniem ośrodka materialnego u nikogo dotąd jeszcze nie zaobserwowałem, trochę wątpię. Nie przydzielam panu jeszcze zadań konkretnych. Tymczasem znajdzie pan zajęcie na lokomotywach. Nowości technicznych mamy tam w bród. Jest też niezbędne tej aparaturze ponowne skalibrowanie. Ufam, że w mig pan sobie z tym poradzi – zapewniał Brawley. – Tymczasem zaprowadzę was na kwatery. Maszyny będą miały rozruch dopiero jutro. Myślę, że będziecie zadowoleni. Zaopatrzyłem wasze łazienki w odpowiednie wanny mineralne. Konieczne będą nowe mineralne namoczenia. Zastosowałem składniki ze znanej wam pra-hinduskiej wedy. Kto wie, czy na powrót nie spotrzebujecie zainstalowanych w waszych ciałach podmorskich potencji?
– Niekoniecznie spodziewaliśmy się luksusów. W każdym razie dziękujemy za troskę. Rzeczywiście bezpieczniej się poczujemy – odrzekłem w imieniu moim i milczącej Abelii. Byłem naprawdę zadowolony z takiego obrotu sprawy. Zadanie militarne wydawało się wprost wymarzonym, by zasłynąć męstwem i doświadczeniem. Poczułem się ponad miarę wyróżnionym. Z wdzięcznością uśmiechnąłem się do obserwujących mnie mężczyzn.
– Mamy podstawy, aby przypuszczać, że na głębokościach dochodzących niemalże do granic płyt kontynentalnych skład chemiczny wody ulega drastycznej zmianie. Wielu teoretyków przypuszcza, iż tam właśnie ukrył się dodatkowy ocean ziemski, ciągnący swe włości aż w pobliże jądra ziemi. Tam bezwzględnie się obaj przydacie. Tylko przyszła matka w kwaterach pozostanie – zdecydował pułkownik. Tak, dla mnie to też było zaskoczeniem. I nie pomyli się czytelnik, sądząc, że niedawne humory Abelii spowodowane były jej stanem brzemiennym. Te marudzenia o przeprosinach, wieczne wymówki i wspomnienia zaręczynowego pierścionka; wszystko to miało swoje źródło w uciążliwych symptomach wzrostu maleńkiego, dojrzewającego szybko potomka. Strasznie dumny byłem z faktu bycia przyszłym ojcem i z troską myślałem o przyszłej matce.
Dlatego pomimo jej sprzeciwów zgodziłem się z przedmówcą, aby bezwzględnie utrzymać ją z dala od wszelkich niedogodności i trudów. Normalnie dostałaby szału, lecz stan jej zdrowia wyraźnie podupadł i osłabiona nie stawiła oporu.
Pożegnaliśmy się czule dwa dni później, kiedy to stanąłem naprzeciw najpotężniejszej lokomotywy, jaką ujrzałem w życiu. Sycząca i buchająca parą maszyna czyniła nas w swojej perspektywie maleństwami bez znaczenia. Żona nie zwlekała, mocno wzburzona natychmiast odeszła.
Wtedy bodaj wszechobecny pułkownik zaszedł mnie od tyłu i poklepał serdecznie po ramieniu.
– Widzę, że podziwia pan machinerion naszego melbourniańskiego konstruktora Georga Lussaca! – przekrzyczał maszynowy tumult, śmiejąc się rubasznie.
– Raczej, sądząc po zaworach, to późny Brescot! – tonem znawcy rozsądził podchodzący lord Duncan.
– Lussac, Lussac z całą pewnością! Słyszy pan rytm tężejącego ciśnienia i upust?! Toż to muzyka! Nie, jak u Brescota, rzępolenie – upierał się pułkownik.
Zamyśliliśmy się obaj z lordem nad szybkością cywilizacyjnego postępu. Jeszcze nie dalej jak wczoraj nikt nie myślał o podziemnych ekspresach, a dzisiaj widok pojazdów pędzących z prędkością dziesiątek mil na godzinę nie obrażał myśli. Tory mogły wytrzymać dziesięć razy tyle, takie zastosowano stopy wsparcia. Mogły transportować ludzi w milionowych rzeszach, jednocześnie przenosząc ich dobytek czy cenne rudy bezpośrednio pomiędzy kontynentami.
– Pora na nas – stwierdziłem, trochę z uczuciem rozterki, a trochę z obawy. Oto po latach znów pozostawiałem za sobą mą lubą w potrzebie i nie bacząc na okoliczności, wdawałem się w przygodę, która tragiczny mogła mieć finał. Jak zwykle obarczałem odpowiedzialnością nie siebie, a przekorny los, ale kto jak nie ja znów był winny całemu zamieszaniu?
Pobiegliśmy z lordem każdy do swojej lokomotywy, wrzeszcząc na kotłowych już z daleka, ganiąc ich za opieszałość, rugając za niewłaściwe podsypywanie węgla i odliczając głośno do zera, jakbyśmy szykowali się do wyścigów.
Z niejakim wahaniem zasiadłem na siedzisku głównego maszynisty, bo pomiędzy oficerami mapowymi ujrzałem znów naszego pułkownika, dość wystraszonego i zadyszanego od wysiłku. Zapewne podążał cały ten czas krok w krok za mną i pokonał długą wejściową drabinkę z przeciwległej strony lokomotywy, czego w zabieganiu nie zauważyłem. Zatem z wielkim biciem serca pochwyciłem gałki przyrządów, z namaszczeniem wszelkie cięgna popuściłem.
Poszły w ruch chorągiewki. Gwizdki oznajmiły oddanie pierwszej uruchamiającej mechanizm napędowy pary. Moi wspomagający motorzyści, usadzeni od czwartej do ostatniej belki sterowniczej, uruchomili hydrauliczne sprężarki. Huknęły tłoki i raz po raz zaczęły przebierać koła. Hałas się jeszcze spotęgował w ciasnym, wpuszczającym w siebie tory, wstępnym tunelu. Machina, choć nieporadnie wyglądająca i ciężka, puściła się w szalony bieg.
Poszły iskry z szyny, kiedy runęliśmy ostro w dół pod same oceaniczne rowy.
Natychmiast ogarnęły nas mroki i niezwykły, wilgotny chłód. Zapaliły się pokładowe mineralne lampy. Rzuciły na wszystkich obecnych w lokomotywie drżącą poświatę, dzięki czemu mogłem obserwować przerażone, białe z braku krwi twarze, a w nich wytrzeszczone oczy, podobne do szklistych, nieruchomych czarnych opali. Budził się w nich strach.
Pojazd bowiem dosłownie leciał w dół, po niemal pionowo idącej szynie. Stężenie hałasu drastycznie zmalało, jakbyśmy z nagła odroczyli cały ten idący z nami huk tłoków na później. Widok przed nami się wyklarował. Docierał do uszu regularny klekot, ale nic to było w porównaniu z poprzednio produkowaną mechaniczną wrzawą. Spadaliśmy, a ja jeszcze podkręcałem na przyśpieszaczu.
– Nie obawiasz się pan urwania szyny? – krzyknął przerażony Brawley.
– Ten jej rodzaj jest najmocniejszy, jaki znam. Przy wejściu do granicy litosferycznej tor musi się wygładzić i łagodnie przejść w niemal poziomy. Tam szybkość osiągniemy doprawdy spektakularną.
– Ale czy jest to bezpieczne?
– Nigdy nie jest bezpieczne, ale zwolnienie w tych okolicznościach może być katastrofalne, a ja wciąż chcę powrócić do żony i ujrzeć przyszłą minę dziecka.
– A zderzenie z lustrem wody, czy nie wchodzi w rachubę?
– Już ruszyły wydmuchy frontowe z załączonych poduszek kawitologicznych. Na odległości stu metrów zamienią one każdą kroplę w przewiewną parę – mruknąłem z niezadowoleniem, bo mnie oficer już irytował i wiecznym ględzeniem rozpraszał.
Brawley jakby się zorientował w moich intencjach, bo zamilkł na dobre kilka chwil. Pozwolił mi odetchnąć i rozkoszować się monotonią podróży. Jednak wkrótce zrobiło mi się go żal i sam wysiliłem się na słowne zaczepki.
– Dokąd to całe torowisko prowadzi? Nigdy słowa o nim nie usłyszałem.
– Widzi pan, to tajemnica jest wojskowa. Nikt na dobrą sprawę nie wie. Dochodzi jeszcze kwestia potężnych wnęk skalnych. Mnóstwo tam sztolni o kawitacji rozciągniętej na setki i tysiące kilometrów, przechodzących pod dnem oceanicznym na głębokości pięćdziesięciu kilometrów.
– Ot, natura.
– Wprost przeciwnie. Struktury wzniesiono na sprytnym planie połączonych hangarów. Niewiadomym jest tylko, co tam trzymano i kim byli budowniczowie.
– Czytałem gdzieś, że poddano znalezione narzędzia naukowej ekspertyzie – odezwał się nieśmiało lord. – Podobnież z jakichś radiologicznych analiz wynikało, iż są bardzo wiekowe. – Brawley spojrzał na pana Duncana spod przymrużonych powiek. – Słyszałem o dwunastu milionach lat datowania wstecznego. Nie byli to bynajmniej znani nam troglodyci, a lud ogorzały w jądrze ziemskim i podejrzewany przez naukowe komitety o wydalanie smoły wszelakiej i zanieczyszczeń wprost z uprzemysłowionego jądra do atmosfery. Dym waliłby niekontrolowany z szeroko otwartych wulkanicznych kominów.
– A tak, znam sprawę… Mówi pan o żużrach Pierleya i Goulsa. Byłyby owe istoty ze szkiców podobne do kornika, który w sposób żarłoczny pochłania planetarne zasoby. Może w czasach pokojowych nadarzy się nam okazja rozwikłać zagadkę tej kultury?
Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Starczyło nam na dzisiaj bajek.5
Sprytnie przechwycono nas przy wynurzeniu, ale nic nie poczyniono, aby odebrać nam klucze do maszyny. Co więcej, trzymano godziwy dystans od descendera, który lewitując, zaledwie muskał falującą wodę. Przyszła nam do głowy myśl o szybkiej ucieczce w stronę otwartego oceanu, ale widząc wycelowane lufy karabinów, daliśmy spokój mrzonkom. Przybyły na pokładzie patrolowej łodzi admirał azjatycki przekazał nam skrócone odpisy aktów kapitulacji, jakie razem z rozkazami otrzymuje każdy znaczący oficer, i wyjaśnił, że sytuacja polityczna się zmieniła. Wojna była zakończona, wobec tego poprosił, byśmy zaraz skierowali nasz pojazd ku nietkniętym katastrofą portowym dokom miasta Gobo.
Ze zdumieniem ujrzałem kołyszące się tam kanoniery Drabo i Figono. Obie jednostki, należące do forpoczty nadchodzącej sprzymierzonej floty australijsko-birmańskiej, tkwiły już na wyznaczonych pozycjach morskich, to jest w porcie zdobytym na mocy kapitulacyjnych dekretów. W okularze lornetki spostrzegłem też, jak od południa nadciągają w uporządkowanym szyku potężne międzykontynentalne zeppeliny brytyjskie. Poniżej, na pułapie setki metrów, kręciły się szybkie zwiadowcze dwupłatowce. Widziałem też kilkanaście statków desantowych, których masywne cielska już utkwiły na głęboko zagrzebanej w piasku linii zniszczonych bunkrów. Ich osmolone burty musnęły blaski zachodzącego słońca, gdy docieraliśmy do redy portu. „Oto, jak kończy samozwańcze imperium” – pomyślałem nie bez satysfakcji. – „Należało teraz pouczyć ów rozzuchwalony naród i przekonać do życia w pokoju i harmonii, ale tego miały dokonać mieszane armie okupacyjne. I nie wierzyłem, aby wystarczył im na to okres lat dwudziestu, jak wspominały podpisane porozumienia”.
Nie wiedzieć czemu eskortujący nakazali nam zbliżyć się do pokładu Figono. Był tam widać ktoś znaczny i znajomy. Nie stawialiśmy oporu. Wylądowaliśmy na pokładzie witani hucznymi brawami. Owacjom nie było końca. Mieli się obserwujący nas wrodzy żołnierze z pyszna, widząc nasz niespodziewany postęp pod ziemią, na wodzie i w powietrzu. Poddali się bezwarunkowo.
A wszystko to była zasługa naszego pozostawionego w niewoli pułkownika, który miast strzelić sobie w łeb, wszedł prędko w negocjacje i roztrząsając warunki szczegółowe, nie zapomniał o nas, pozostawionych w głębinach oceanu. Przeżył był ów dżentelmen nawał wrogiego ataku, a że Japońcy niczego tak w człowieku nie szanują, jak heroizmu i patriotyzmu, pozostawili go przy życiu.
Ze łzami w oczach potrząsałem jego prawicą, a i on, choć kulejący i obolały, nie potrafił oprzeć się wzruszeniu.
– Piszę się na każdą przygodę z państwem, panie De Waay – mruczał, wielce kontent z naszego spotkania na pokładzie Figono. – A i lord ma u mnie punkty za odwagę i przytomność umysłu – pochwalił.