Chwała Wielkopolski - ebook
Niektóre bitwy toczą się długo po tym, jak milkną strzały.
Koniec 1918 roku. Piotr Surra, młody weteran wojenny, zmęczony widokiem cierpienia oraz rozlewem krwi, postanawia zostawić bitewną zawieruchę za sobą i wrócić do rodzinnego domu. Przy tym przypadkowo staje się świadkiem wybuchu Powstania Wielkopolskiego.
W gajówce nad Wartą, okolicznych wsiach i miasteczkach życie toczy się pozornie normalnym rytmem, jednak próżno szukać tu prawdziwego spokoju. W powietrzu, jak wszędzie, czuć napięcie. Polacy mówią o wolności, a Niemcy lękają się o kraj, w którym też się urodzili. Wielkopolska staje nad przepaścią.
Człowieczeństwo przejawia się tu w drobnych gestach, wielkość miesza się z pazernością i okrucieństwem wojny… W wirze politycznych intryg, zakazanych uczuć oraz zbrojnych starć losy ludzi splatają się w wyścigu o godną przyszłość.
„Chwała Wielkopolski” to poruszający hołd – dla nich i dla wszystkich tych, którzy nie pytali, czy warto ryzykować, kochać i się poświęcać. Po prostu to robili.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8423-002-2 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Aria buchaltera
Rozdział pierwszy
1.1
Piotr westchnął. Zapadał wczesny zimowy zmierzch. Kątem oka spojrzał raz jeszcze w okno i miriady uwolnionych plemników rozpoczęły gwałtowną wędrówkę w głąb kobiecego ciepła. Nie zastanawiał się, czy któryś dojdzie do celu. Było to obojętne. Wszystko było obojętne, obce, dalekie. Okna numeru hotelowego mroczniejące w górnych częściach szyb ciemnością wieczoru, u dołu zaczął zabarwiać migoczący czerwony odblask. Piotr słyszał rosnący gwar tłumu.
Wstał i zasunął story. Przekręcił włącznik światła. Bezskutecznie. Ciągle nie było elektryczności. Wykrzesał ogień okopową zapalniczką zrobioną z karabinowej łuski i przytknął do knota pojedynczej świecy stojącej na nocnym stoliku. Zobaczył Agnes. Drobna, jeszcze spocona, z kropelkami potu na małych piersiach, leżała na łóżku. Miała zamknięte oczy. Nagi usiadł obok. Podniósł świecznik i zbliżył płomień do kiepskiego wojskowego papierosa. Mocno zaciągnął się dymem. Coś zakłuło go w lewej piersi, tam, gdzie powinno być płuco. Spokój, tylko spokój.
Oparty o metalowy zagłówek łóżka palił niespiesznie i z pewnym namaszczeniem. Na przeciwległej ścianie wisiała martwa natura, na pół widoczna, oświetlona światłem świecy. Z bogactwa zastawionego jedzeniem stołu wyłaniał się przekrojony ananas. Ociekał sokiem, kusił i wywoływał napływ śliny do ust. Zjadłby coś i zarazem nie zjadłby. Przecież wystarczyło pociągnąć sznurek dzwonka i usłużny garson przyniósłby przekąskę do pokoju. Ale zarazem nie mógłby jej przynieść. Po czterech latach wojny ananas był abstrakcją. Nawet tutaj, w spokojnym _Posen_, nietkniętym żadnym pociskiem nieprzyjaciela. Raptem obok ananasa pojawił się martwy bażant. Jego zwisająca głowa z oczyma pokrytymi bielmem była w dalszym ciągu ledwie zaznaczona, ale długie pióra ogona zdawały się ożywać w rosnącej czerwonej poświacie bijącej coraz mocniej od okna. I gwar. Pomruk tłumu, wielkiego tłumu.
Agnes otworzyła oczy. Jej czarne źrenice wpatrywały się w niego. Nic nie mówiła. Powoli wstała. Przeczesała czarne włosy szylkretowym grzebieniem leżącym do tej pory na nocnej szafce. Powoli, bez pośpiechu zaczęła się ubierać. Obróciła się tyłem, aby mógł jej pomóc zasznurować gorset. Milcząc, zaciągał sznurówkę i patrzył w ścianę. Wiszący kalendarz pokazywał, że do nowego roku zostały tylko cztery dni. Cztery dni – i zamiast osiemnastego będzie dziewiętnasty. Tysiąc dziewięćset dziewiętnasty.
Ubierał się szybko, z wprawą narzuconą przez cztery lata wojny. Nie włożył tylko marynarki. Ciemna prążkowana kamizelka zwisała lekko na brzuchu, pokazując wyraźnie, że miara była brana na kogoś tęższego. Koszula odwrotnie: napięta na plecach, z przykrótkimi rękawami, była jakby szyta na kogoś szczuplejszego o młodzieńczej sylwetce. Nie tylko on się zmienił. Agnes też. Bez słowa odprowadził ją do drzwi. Z korytarza słychać było przytłumiony hałas. Jacyś ludzie przemieszczali coś ciężkiego do sąsiedniego pokoju. Czekając, aż ruch ustanie, przyjrzał się jej uważnie. Mimo swoich dwudziestu czterech lat wyglądała tak jak kiedyś. Teraz wdowa, kiedyś nieomal jego narzeczona. W milczeniu schylił się do jej dłoni i ucałował. Delikatnie otworzyła drzwi na korytarz, wyjrzała i cicho, na palcach poszła w stronę schodów.
1.2
Z kieszeni marynarki wiszącej na łóżku wyjął czarny futerał i z niego cygaro. Delikatnie pomasował je kciukiem i dwoma palcami lewej dłoni, czując delikatnie wilgotne, naciągnięte mocno na oplocie liście tytoniu. Pochylił głowę i chłonął zapach tytoniu i ledwie wyczuwalną woń skóry futerału. Małym ostrzem scyzoryka obciął końcówkę cygara. Z węzła krawata wyjął długą spinającą go szpilę z fałszywym rubinowym oczkiem, wbił ją w odsłonięty czubek cygara i powoli zagłębił w nim do połowy. Wyjął szpilę. Objaśnił palcami świecę stojącą na nocnej szafce i wysoko nad jej płomieniem przesunął cygaro parę razy, obracając je tak, aby cała powierzchnia się nagrzała. Wówczas dopiero włożył je do ust i odpalił od płomienia. Błogosławieństwo kadzielnego dymu napłynęło do płuc. Poczuł, że wojna się dla niego skończyła.
Dziewięć miesięcy temu, kiedy w gwałtownej ofensywie przeszli przez Belgię, zbliżając się do Paryża i czując, że zaraz zakończą wojnę zwycięstwem, w małym, prawie niezniszczonym miasteczku trafili na rozbite tabory. Czego tam nie było! Amerykańska wołowina w puszkach, wędzony bekon, biały chleb, skrzynie whisky, kartony papierosów, skrzyneczki cygar. A w piwnicach domów wino, całe ściany butelek i miejscowy calvados.
O tak, działo się! Atak utknął na trzy dni. Ściany na metr w górę ozdobione były rozwodnionymi fekaliami i nieprzetrawionym jedzeniem. Chleb nie z dodatkiem trocin, marmolada nie z buraków, mięso nie z łojem i Bóg jeden wie, z czym poczyniły spustoszenie w ich żołądkach. I nie rozwodnione, kwaśne piwo, ale wino, nie wódka śmierdząca karbidem, ale palący od przełyku aż do żołądka w sposób przyjemny – koniak! Tylko oficerowie byli w trochę lepszej formie, ale wiadomo, oni przez te lata mieli normalne jedzenie.
Teraz pozostał niesmak z przypomnienia wojennych czasów i skrzyneczka cygar wraz z angielskim futerałem z dobrej skóry. Z wieszaka zdjął elegancki oficerski płaszcz z odprutymi dystynkcjami. Miesiąc temu w Berlinie zamienił się z jego właścicielem, oddając mu swój znoszony żołnierski szynel.
Paląc powoli, narzucił płaszcz na ramiona, otworzył okno i zaczął przez nie wyglądać. Wilhelmplatz pełen był ludzi. Stali, patrząc w jedną stronę i lew z pomnika nachodzkiego również spoglądał nad ich głowami w tym samym kierunku, jakby wypatrywał ponownego zwycięstwa Kaczmarek-Regiment. Obrócił głowę w prawo, aby zobaczyć, kogo adorują tłumy. Kaiser Wilhelm stał dumnie na pomniku, prężąc się w pozie zwycięzcy. Ale mimo że trzymał wetkniętą przez kogoś dużą karmazynową flagę z białym orłem bez korony, nie był przedmiotem zachwytu tłumu. Ten spoglądał nieco na prawo od niego, nieco wyżej, na jasny budynek hotelu Bazar, na jego balkon. Był pusty.
Spojrzał na cygaro. Biały, lekko niebieskawy popiół bez problemów odtwarzał utracony kształt, a wąska opaska żaru oddzielała to, co już było, od tego, co za chwilę będzie. Drzwi balkonowe na pierwszym piętrze hotelu otworzyły się. Tłum zamilkł. Niektórzy ściągali kapelusze. Zapadła cisza.
Zaciągnął się dymem. Z cichym trzaskiem uchyliło się okno w pokoju na lewo od niego i ujrzał jakby ciemny odwłok osy zakończony krótkim żądłem. Jak automat wykonał przez prawe ramię zwrot w tył i szybkim krokiem wyszedł z pokoju na korytarz.
1.3
Ten dźwięk poznałby wszędzie. Przeładowanie Maxima usłyszał już na korytarzu, a pierwsze powolne dźwięki serii – gdy otwierał drzwi do sąsiedniego numeru. Było ich czterech. Celowniczy, taśmowy i dwóch amunicyjnych. Wszyscy w przepisowych mundurach _feldgrau_ i hełmach szturmowych.
– _Stillgestanden!_ – ryknął.
Zaskoczeni amunicyjni pierwsi stanęli na baczność, taśmowy – ułamek sekundy później, celowniczy ostatni, kiedy pocisk z gwałtownie puszczonej przez podającego taśmy z nabojami zaryglował się w zamku. Zapadłaby zupełna cisza, gdyby nie bardzo niskie jakby westchnięcie od serca tłumu nie doleciało przez otwarte okno. Potem strzały. Pojedyncze, ale układające się w początkowe takty dźwięków uwertury. Ostre – karabinowe. I płaskie, matowe – z pistoletów. I nagle długa seria cekaemu. Gdzieś z lewej. Lecące na prawo pociski gwizdały wzdłuż okna, wysoko nad tłumem.
– _Wo ist dein Kommandant?_ – rzucił głośno, ale nie krzycząc. Skonfundowani żołnierze spojrzeli najpierw na niego, cywila w narzuconym na ramiona oficerskim płaszczu bez dystynkcji, a potem na siebie. Byli bardzo młodzi. – _Wo?_ – powtórzył.
Może by postąpili inaczej, ale czarna z dwoma białymi paskami wstążka Żelaznego Krzyża przeciągnięta przez dziurkę od guzika marynarki, a może bardziej chrapliwy zdarty głos, zmusiły ich do posłuszeństwa. Ten z jedną belką na pagonie w prawie niedostrzegalny sposób wzruszył ramionami, ale nic nie odpowiedział.
Piotr spojrzał na nich i na MG08 stojący na saneczkowej podstawie.
– Przeładować – zakomenderował.
Rzucili się wszyscy naraz, przeszkadzając sobie nawzajem. Celowniczy uniósł pokrywę zamka, poprawił zaklinowany nabój w komorze, zamknął zamek, dwukrotnie przeładował i spojrzał na komenderującego. Piotr zrobił krok do przodu. Zgiełk zmieszany z okrzykami i nieregularną palbą karabinową wlatywał przez okno. Gestem lewej dłoni odsunął ich i wyjrzał na plac. Lampy gazowe i liczne pochodnie rzucone na ziemię, w dalszym ciągu płonące, rozświetlały jego prostokąt, którego wielkość zaprojektowano podobno na potrzeby manewrów pułku piechoty. W ciągu tej chwili, która minęła od przejścia z pokoju do pokoju, wszystko uległo zmianie. Plac opustoszał do połowy. Ludzie stłoczeni po północnej stronie przed Domem Kupieckim, Domem Przemysłowym i Biblioteką Raczyńskich, osłonięci od zachodu starym budynkiem teatralnym, nie do końca wiedzieli, co robić. Część spoglądała jeszcze na pusty balkon z zamkniętymi ponownie drzwiami, reszta patrzyła w przeciwnym kierunku, usiłując dostrzec, co się dzieje na narożniku Berliner i Ritterstraße, nie narażając się na pociski nadlatujące z tamtej strony. Grupki umundurowanych żołnierzy i cywili z karabinami w ręku ostrzeliwały spod kolumnady teatru komendę policji na przeciwnym narożniku. Karabin maszynowy tam ulokowany tłukł krótkimi seriami, usiłując to powstrzymać szykujących się do szturmu, to oczyścić przedpole placu Wilhelma znajdujące się w jego zasięgu.
Odsunął celowniczego, przyklęknął i ujął oba chwyty cekaemu. Klapka bezpiecznika była uniesiona. Nacisnął kciukami przycisk spustu i z zamka wydobył się pojedynczy tępy, metaliczny głos. _Oberschütze_ ponownie otworzył pokrywę cekaemu, wyjął taśmę, coś chwilę grzebał w zamku i wyciągnął złamaną iglicę.
– Nową! – zwrócił się do amunicyjnego. Ten z małego metalowego pudełka wyjął potrzebną część i mówiąc, że to ostatnia, podał celowniczemu, który powtórzył w odwrotnej kolejności wszystkie czynności wykonane przed chwilą. Piotr odsunął go i ponownie chwycił za rękojeści.
Spandau – gotowy do strzału – był wycelowany na wschód. Obrócił go gwałtownie ponad placem w drugą stronę i puścił dwie krótkie serie w kierunku gmachu policji, ponad szturmującymi. Zaskoczona obsługa milczała nawet wówczas, kiedy wstał. Uniósł pokrywę zamka, wyciągnął wystrzelaną do połowy taśmę z nabojami, sięgnął w głąb, coś wyjął i wyrzucił przez okno. Mimo zgiełku, dobiegł do nich cichy odgłos metalowego przedmiotu uderzającego o odśnieżone płyty chodnika.
– Do domu. Wracajcie do domu – powiedział. I niewojskowym ruchem lekko uniesionych, rozłożonych ramion wygonił ich z pokoju, jak ktoś, kto wyprasza gości, którzy zdecydowanie zbyt długo korzystali z gościny. Wyszli bez słowa, zostawiając wszystko. Zamknął drzwi. Przekręcił klucz. Schował do kieszeni. I też poszedł.
1.4
Na parterze hotelu wielu gości z pomocą usłużnych kelnerów przenosiło się pospiesznie z frontowej sali restauracyjnej w głąb gmachu – do zimowego ogrodu. Piotr skierował się do wyjścia w narożniku budynku. Uniżony Szwajcar otworzył drzwi na ulicę. Piotr skręcił w lewo w kierunku postoju dorożek na Ritterstraße, ale huk wystrzałów od strony prezydium policji i tłum nadbiegający w panice uzmysłowiły mu, że źle wybrał. Obrócił się na pięcie i wpadł prosto w grupę młodych kobiet i dziewczyn. Jedna z nich przypięła mu czerwono-biały kotylion do klapy płaszcza. Uśmiechnęła się i nie stropiła jego brakiem reakcji. Pokazując na podobnie udekorowane jak on koleżanki, powiedziała:
– Chodź z nami, bracie!
Nic nie odpowiedział. Osłonięty ścianą hotelu przeszedł jezdnię w kierunku ozdobionego flagami ententy sąsiedniego hotelu Bazar. Na balkonie rozwijano wielką czerwoną chorągiew z białym orłem bez korony.
– A więc do tego doszło… – powiedział cicho.
Piętro wyżej otworzyło się okno. Wyjrzała lufa lekkiego karabinu maszynowego i w kierunku zachodnim nad uciekającym tłumem padły dwie krótkie serie. Grupa żołnierzy w szarych niemieckich mundurach, ale z czerwono-białymi rozetami, obracała przed wejściem działo w kierunku gmachu policji.
Nie czekał. Szybkim krokiem przeszedł przez jezdnię alei Wilhelmowskiej i podszedł do motorowego fiakra stojącego na postoju.
– _Zum Hauptbahnhof_ – zaordynował.
Kierowca otworzył drzwiczki, spojrzał najpierw na tasiemkę krzyża, potem na rozetkę na piersiach i powiedział po polsku:
– Panie, zostań tutaj, a będziesz miał swoją gaskę. – Pokazał na tabliczkę z nazwą ulicy za nimi, prowadzącej ostro w dół. Grupa młodych, pewnie słynnych juchtów z Chwaliszewa, w wyświechtanych, ale noszonych z zawadiacką elegancją ubraniach zrywała właśnie z narożnika kamienicy tablicę z napisem „Hindenburgstraße”.
– Kozia też jest ulica – odpowiedział mu też po polsku i wsiadł do automobilu.
1.5
Samochód zawrócił i szybko wjechał w zwężenie ulicy, mijając po prawej stronie wytworny w swojej klasycznej piękności posąg kobiety, ubranej mimo zimowej pory tylko w udrapowaną tunikę. Bogini Hygea z twarzą hrabiny Raczyńskiej spoglądała obojętnym wzrokiem na pierwsze pociski nadlatujące od strony gmachu Komendy Wojskowej Miasta, zamykającego przeciwległy kraniec Alei Wilhelma. Wystrzelone były bardziej na oślep, niż adresowane do kogoś konkretnego.
Skręcili w prawo i wjechali w ulicę Święty Marcin, lub jak chciały urzędowe tablice: Sankt-Martins-Straße. Po lewej stronie, w głębi, w ogniu pochodni zamajaczył pomnik Mickiewicza, stojący w kościelnym ogrodzie. Wszystko było podwójne w tym mieście. Jedne urzędowe, pruskie, a obecnie cesarskie: pomniki, budowle, teatry, zamki. Drugie prywatne, polskie, stojące zgodnie z literą prawa, lecz wbrew intencji twórców przepisów. Na fasadach kamienic niemieckim orłom przeciwstawiały się pelikany karmiące własną krwią z piersi głodne pisklęta. Popiersia w rogatywkach spoglądały z wysokości drugich pięter kamienic, pomniki wyłaniały się z ogrodów, teatry kryły się w podwórzach, ale nie były przez to mniej strojne i uroczyste. Biblioteki i zbiory muzealne istniały w pałacach – postawionych najpierw jako rezydencje, a chwilę później ujawniające swoje prawdziwe przeznaczenie. Banki i hotele toczyły podobną rywalizację, pozornie przecząc swoim statutowym celom.
Jechali wolno. Chodniki uprzątnięte były ze śniegu. I nie widać było na nich też czerwono-białych flag, które jeszcze parę godzin temu, po wtargnięciu pruskich grenadierów do mieszkań, zrywano z okien i balkonów i wyrzucano na ulicę. Grupki ludzi stały lub poruszały się wolno, usiłując odgadnąć, co dzieje się na sąsiednim placu. Co odważniejsi wystawiali głowy zza zaokrąglonego narożnika kamienicy stojącej na skrzyżowaniu Marcina i Ritterstraße, co było połączone z pewnym ryzykiem, bo co chwilę nadlatywały stamtąd pojedyncze pociski.
Minęli to miejsce i jechali dalej. Oprócz cywili widać było także pojedynczych nieuzbrojonych żołnierzy z czerwonymi kokardami w klapach. Między nimi spostrzegł znajomą obsługę cekaemu. Szli spacerowym krokiem, z rękoma w kieszeniach i gołymi głowami. Nagle skręcili w prawo i weszli do piwnicznej piwiarni „Bismarck--Tunnel”. Spojrzał w drugą stronę. Z bramy kamienicy i hotelu mieszczącego się w podwórzu co chwila wypadały grupki uzbrojonych cywili lub żołnierzy. Jakiś elegancko ubrany entuzjasta puścił z okna w niebo ognistą rakietę.
Za następnym skrzyżowaniem monumentalny gmach poczty spoglądał na jeszcze większy gmach cesarskiego zamku. Na ogrodzonym podwórzu, obok zatkniętego w śnieg biało-czerwonego sztandaru, stała warta. Nagle z gmachu poczty lub może sąsiedniego ziemstwa w kierunku zamkowej warty padły strzały. Kierowca dodał gazu. Samochód znalazł się za skrzyżowaniem, między zaśnieżoną roślinnością ujętą z trzech stron zamkiem, dalekim gmachem opery cesarskiej a akademią królewsko-pruską. Bismarck stojący na cokole parzył władczo, lekceważąc nie tylko lekkiego pegaza unoszącego się nad operą, nie tylko monumentalnego lwa i panterę strzegących nie wiadomo przed kim schodów przybytku muz, ale wszystkich i wszystko. Mógł sobie na to pozwolić, mając obok siedzibę Kaisera, z tyłu gdzieś po prawej – olbrzymi gmach Komisji Kolonizacyjnej z jej zasobami finansowymi i jeszcze dalej – niewidoczny w ciemności olbrzymi centralny fort twierdzy _Posen_.
Piotr Surra odwrócił z niechęcią głowę i naraz ujrzał po przeciwnej stronie małą kamienicę przyklejoną do gmachu Domu Ewangelickiego. Wielka reklama wymalowana na ścianie głosiła: „L. Jezierski – _Schmalzkönig_ – Król smalcu”. Lekko się uśmiechnął. Mieli właśnie skręcić w ulicę Dworcową, ale na skrzyżowaniu stała sekcja pruskich grenadierów z podoficerem na czele. Nie wiadomo było, czy pilnują kolejowej kaponiery, czy maszerują do miasta, czy może wracają do koszar. Na karabinach połyskiwały bagnety. Samochód zwolnił. Piotr odruchowo zapiął górne guziki wojskowego płaszcza. Po sekundzie namysłu zakrył dłonią narodowy kotylion na lewej piersi. Podoficer zerknął do środka. Widząc oficerski płaszcz, zasalutował. Taksówka skręciła w lewo, minęła peron Cesarskiego Dworca i podjechała pod budynek Dworca Głównego.
Uzbrojony patrol i grupa cywilów z karabinami obstawiały wejście. Powiewała czerwona flaga z białym orłem. Podszedł do kas w drewnianych przepierzeniach na środku holu. Przechodzących przez dworzec żołnierzy legitymował patrol z dwubarwnymi kokardami na piersiach. Kiedy podeszli do niego i pytali, dokąd jedzie, odpowiedział po polsku:
– Do domu.
Obok podoficer z odprutymi dystynkcjami na propozycję przesiadki na najbliższy pociąg do Rzeszy, do Frankfurtu, do domu, donośnie powiedział:
– _Mein Haus ist hier!_
– Teraz tu Polska! – Usłyszał w odpowiedzi.PRZYPISY
Niepoliczalne ilości.
Wszelkie przypisy, objaśnienia i tłumaczenia, jeśli nie przytoczono innego źródła, pochodzą od Autora niniejszego dzieła.
Usunął fragment zwęglonego knota.
Obecnie plac Wolności w Poznaniu.
Kolor mundurów niemieckiej armii.
Baczność! (niem.)
Gdzie jest wasz dowódca? (niem.)
Niemiecki ciężki karabin maszynowy z okresu I wojny światowej, potocznie od miejsca wytwarzania nazywany Spandau lub Maxim wz. 08. Zasilany był parcianą taśmą z nabojami. Przeważnie występował na rozkładanej podstawie, tzw. sankach. Do jego obsługi potrzebnych było kilka osób (minimum dwóch żołnierzy).
Starszy szeregowy (niem.)
Na dworzec kolejowy! (niem.)
W gwarze poznańskiej: wąska uliczka, najczęściej łącząca dwie większe ulice.
Tutaj: rozrabiaki z Chwaliszewa (biednej, lecz niemal wyłącznie polskiej dzielnicy Poznania).
Mój dom jest tutaj! (niem.)