Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Chwila, która zmienia - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
8 listopada 2025
44,90
4490 pkt
punktów Virtualo

Chwila, która zmienia - ebook

Jeden miesiąc. Zero zobowiązań. Układ idealny. Przynajmniej w teorii, bo z emocjami nie da się negocjować. Olivia Matt, cicha bibliotekarka z głową pełną słów, pisze, żeby nie oszaleć. Jej poradnik miał pomóc innym, ale nigdy nie miał być hitem. A już na pewno nie miał przyciągnąć uwagi ludzi, których chciała zostawić za sobą. Michał Książek ma to, czego szukają inni: firmę, sukces, pieniądze, ale brakuje mu poczucia sensu życia. Wypalony, zmęczony, obojętny – dopóki nie spotyka jej. Autorki, której słowa trafiają dokładnie tam, gdzie boli. Olivia i Michał zawierają szalony układ. On pomoże jej wypromować książkę. Ona nauczy go, jak znowu cieszyć się życiem. A potem każde pójdzie w swoją stronę. Tylko czy po spędzonym razem miesiącu będą jeszcze potrafili powiedzieć sobie „żegnaj”?

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397671607
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1: OLIVIA

Akurat ścieram kurze, kiedy słyszę chrząknięcie. Podnoszę wzrok. Stoi przede mną chłopak, może szesnastoletni, z wyraźnym grymasem na twarzy. Opiera się o biurko z miną kogoś, kto wolałby być wszędzie, tylko nie tutaj.

– Muszę przeczytać Quo vadis. Może mi pani pomóc to zrozumieć?

Spoglądam na niego uważniej. Czarna bluza, słuchawki w uszach, zmarszczone czoło. Typowy licealista, którego zmuszono do przeczytania lektury.

– Zgaduję, że przeczytałeś dwie strony i stwierdziłeś, że jest beznadziejna?

– Nawet nie dwie, jedynie krótkie streszczenie – przyznaje i przeczesuje włosy palcami. – Właściwie to nic z tego nie rozumiem. Ktoś umiera, ktoś kogoś kocha, są niewolnicy i jakiś Nero…

Uśmiecham się pod nosem.

– Dobra, zróbmy tak: powiedz mi, jakie filmy i seriale lubisz. Spróbuję do czegoś porównać.

– Nie wiem, może Gra o tron?

– No to słuchaj. – Opieram się o biurko. – Quo vadis to właściwie Gra o tron w wersji starożytnej. Masz tyrana, który sprawuje władzę poprzez terror i szaleństwo. Neron, cesarz Rzymu, to w pewnym sensie taki Joffrey Baratheon: okrutny, kapryśny i nieobliczalny, ale z większymi ambicjami.

Chłopak unosi brwi.

– Neron to Joffrey?

– Mniej więcej. Neron otacza się pochlebcami i manipulatorami, takimi jak Tygellinus, jego wierny prefekt pretorianów, przypominający małostkowego Littlefingera. Są też wpływowe kobiety, jak Poppea Sabina, cesarzowa, która wie, jak rozgrywać intrygi na dworze, trochę jak Cersei Lannister.

Widzę, że zaczyna mnie słuchać uważniej.

– Ale to nie wszystko. Masz tutaj konflikt między starym, brutalnym Rzymem a nową siłą, czyli chrześcijanami, którzy są jak Nocna Straż lub Dzieci Lasu. Nie są wojownikami, ale przyjmują zupełnie inną filozofię, próbującą przeciwstawić się panującemu porządkowi. Wśród nich jest Ligia, młoda kobieta, której wiara zostaje wystawiona na próbę. I jest jeszcze Winicjusz, rzymski patrycjusz. Musi wybrać między światem, w którym został wychowany a miłością do Ligii.

Chłopak kiwa głową i dmucha w kosmyk włosów, który przysłonił mu oko.

– A walki?

– Oczywiście, że są! Chociaż nie w stylu bitew pod Winterfell, ale równie widowiskowe. Wyobraź sobie arenę Koloseum! Tam giną chrześcijanie rzucani na pożarcie lwom, a gladiatorzy walczą o życie. To trochę jak Krwawe Gody, widowisko, w którym publiczność czeka na kolejne ofiary. Mamy też niewolnika z plemienia Ligów, Ursusa, czyli takiego Sándora Clegane – Ogara, który swoją siłą potrafi powalić byka gołymi rękami.

Chłopak otwiera usta, ale jeszcze się nie odzywa.

– A wisienką na torcie jest scena spalenia Rzymu. Wielki, ognisty finał sezonu, w którym Neron patrzy na płonące miasto i jednocześnie… gra na lirze i śpiewa, bo wydaje mu się, że pisze najpiękniejszy poemat swojego życia.

Licealista patrzy na mnie z niedowierzaniem.

– Czyli to nie są tylko jakieś starożytne brednie?

– Absolutnie nie. To historia o władzy, zdradzie, miłości i fanatyzmie, zupełnie jak w Grze o tron. Różnica jest taka, że to wydarzyło się naprawdę.

Przez chwilę milczy, jakby przetrawiał informacje.

– Dobra, może jednak dam temu szansę.

Podaję mu egzemplarz książki. Bierze go niepewnie, jakby wciąż nie do końca wierzył, że to ma sens.

– Jak ci się nie spodoba, wróć i porozmawiamy o tym jeszcze.

– Okej. – Chowa książkę do plecaka i odchodzi, ale zanim znika za regałem, rzuca: – Dzięki.

Uśmiecham się. Może jednak na coś się przydałam.

Siadam przy biurku i zaczynam przeglądać listę nowej dostawy książek. Rutyna.

I wtedy wchodzi ona – dziewczyna w moim wieku. Sukienka, która na mnie wyglądałaby jak przebranie, na niej układa się zupełnie naturalnie. Jedwabna apaszka, perfekcyjna fryzura, subtelne perfumy, które pewnie mają swoją historię i cenę.

Odruchowo poprawiam bluzkę. Materiał opiera się, jakby chciał mi powiedzieć: „daj spokój, i tak jej nie dorównamy”.

– Hej – mówi z uśmiechem, który zapewne ćwiczyła przed lustrem. – Podobno jesteś mistrzynią w doradzaniu książek.

Unoszę brwi.

– Plotki bywają przesadzone.

– Sprawdzimy to. Potrzebuję czegoś… mocnego. Czegoś, co mną wstrząśnie.

Patrzę na nią przez chwilę, po czym sięgam na półkę.

– Słyszałaś o It Ends With Us Colleen Hoover?

Natychmiast się ożywia.

– Oczywiście. Kocham tę książkę.

– W takim razie proponuję Verity tej samej autorki. To coś zupełnie innego, ale tak samo intensywne. Czytałaś?

– Nie. – Czeka na egzemplarz, wciąż na mnie patrząc. – Pewnie czytasz mnóstwo książek? Pomagają ci w codziennym życiu?

Uśmiecham się, ale to pytanie wbija mnie w ziemię. Faktycznie czytam dużo, ale nie zawsze dla przyjemności. Czasami to tylko ucieczka, sposób, by nie myśleć o tym, co było.

– Książki to moje życie – odpowiadam wymijająco.

Ale ona nie odpuszcza.

– Czytasz, żeby się czegoś nauczyć? Czy raczej, żeby zapomnieć?

Zaskakuje mnie jej wnikliwość. W jej spojrzeniu nie ma osądu – tylko czysta, szczera ciekawość.

– Czasami jedno i drugie – przyznaję ostrożnie.

– Czyli próbujesz zagłuszyć coś, co nie daje ci spokoju?

Przez chwilę czuję, jakbym była w książce, w której ktoś nagle przejrzał moją duszę na wylot. Ściskam w dłoniach długopis i próbuję się uśmiechnąć.

– A ty? Czytasz dla emocji, czy żeby odnaleźć kawałek siebie? – Odbijam piłeczkę.

Tym razem to ona wygląda na zaskoczoną.

– Może jedno i drugie – mówi cicho. – Może po prostu szukam odpowiedzi.

Nie drąży więcej, dziękuje i udaje się do wyjścia. Wypuszczam powietrze. Wolę mówić o książkach niż o sobie samej.

Zostaję w bibliotece dłużej, niż powinnam. Ruch zmalał, światła za oknem rzucają ciepły blask na półki. Układam jeszcze kilka egzemplarzy na regale. Akurat gdy mam się zbierać, mój telefon wibruje cicho w kieszeni.

Wyciągam go powoli. Na ekranie widnieje wiadomość z nieznanego numeru. Serce podchodzi mi do gardła.

Niedługo znów się spotkamy.

Palce ściskają mocniej smartfona. Nie. To nie może być prawda. Nie teraz. Nie po tylu latach.

Próbuję zebrać myśli, ale umysł działa w zwolnionym tempie. Czy to możliwe? Czy to on?

Patrzę na ekran, ale nie mam odwagi odpisać. Może to pomyłka. Może ktoś robi mi głupi żart. Może…

Biorę głęboki wdech i zamykam na chwilę oczy. Próbuję uspokoić drżenie dłoni. W końcu odkładam telefon i, zamiast zbierać się do domu, wracam do pracy. Jednak nie potrafię skupić się na niczym więcej. Palce automatycznie przesuwają książki na półce, ale w głowie mnożą się pytania: Co, jeśli to prawda? Co, jeśli mnie znalazł?

W końcu wracam do domu zmęczona. Wykończona nie samą pracą, ale myślą o wiadomości, którą dostałam.

Jem szybką kolację i od razu siadam przy biurku, żeby uspokoić skołatane nerwy. Włączam laptopa, bo jeśli mam przetrwać ten wieczór, muszę pisać.

Motocyklistka. Szybkość. Świadoma decyzja.

Nie chce żyć, jeśli nie może to być na jej zasadach.

Palce same zaczynają uderzać w klawiaturę.

Gdy przekręca kluczyk w stacyjce, silnik odpowiada jej warknięciem.

Dźwięk, który zawsze działał jak puls, jak bicie serca.

Ale dziś wszystko jest inne. Dziś jeździ w innym celu…

Przyspiesza, zostawiając za sobą ulice, światła, miasto. Wkrótce będzie tylko droga i wiatr. Czuje, jak adrenalina wnika w jej żyły. Każdy zakręt, każdy ruch ciała to dowód na to, że żyje, ale jeśli to się skończy, jeśli któregoś dnia zostanie tylko wrak motocykla i pogięta stal, nie chce skończyć jako ktoś, kto przegrał.

Nie chce być unieruchomiona na szpitalnym łóżku. Nie chce patrzeć na własne ciało, które odmówiło posłuszeństwa.

Dlatego tym razem przygotowała się na wszystko.

Linka wokół szyi jest cienka, prawie niewyczuwalna pod kombinezonem. Zapięta delikatnie, ale pewnie – jeśli straci kontrolę, jeśli uderzy, jeśli cokolwiek pójdzie nie tak – wystarczy ułamek sekundy.

Żadnych operacji. Żadnej rehabilitacji. Żadnych prób przywrócenia jej do życia, które nie będzie jej.

Albo wszystko, albo nic.

Droga przed nią rozciąga się jak nieskończona obietnica.

Jeszcze kilka kilometrów.

Jeszcze kilka zakrętów.

Jeszcze chwila.

Patrzę na ekran. Oddech mam płytki, a moje dłonie lekko drżą. Czytam własne słowa i uświadamiam sobie, że nie piszę o niej, ale o sobie. Zamykam laptopa, jakbym mogła razem z nim zatrzasnąć myśli, które właśnie wylałam na ekran. I wtedy napływają łzy, bo po raz pierwszy od dawna przyznałam przed sobą, co naprawdę czuję.

Kim jesteś? O co chodzi?

Odpisuję na wiadomość z nieznanego numeru.ROZDZIAŁ 2: MICHAŁ

Budzę się w całkowitej ciemności. Rolety szczelnie zasłaniają okna, odcinając mnie od świata. Przez chwilę leżę nieruchomo i napawam się chłodem jedwabnej pościeli. W końcu sięgam po telefon. Szósta czterdzieści pięć. Sekundę później ekran zalewa fala powiadomień. E-maile, wiadomości z giełdy, przypomnienia o spotkaniach. Przyzwyczaiłem się do tego, ale dziś… dziś mam ochotę udawać, że tego nie widzę.

Wyrywa mi się westchnienie. Odgarniam kołdrę i siadam na skraju łóżka. Kolejny dzień, kolejna walka z czasem i obowiązkami. Moje życie, choć na pozór idealne, jest jak precyzyjny mechanizm nowoczesnych zegarków – dokładne, efektywne, ale pozbawione duszy.

Wciskam przycisk na ścianie, rolety unoszą się automatycznie, wpuszczając pierwsze promienie porannego światła. Mój wzrok pada na regał z książkami. Ułożone w idealnym porządku, alfabetycznie, przypominają mi o tym, kim byłem kiedyś, kiedy jeszcze miałem czas na czytanie. Uwielbiałem to!

Spoglądam na rozciągający się za oknem Poznań. Ludzie budzą się do życia, miasto pulsuje, ale dla mnie to tylko kolejny dzień do przepracowania. Wstaję i kieruję się od razu do kuchni. Ekspres do kawy zaczyna mielić ziarna, ale ja, zamiast czekać, opieram się o blat i zamykam oczy. Cisza trwa zaledwie kilka sekund, bo telefon znów wibruje.

– Michał, mamy problem ze start-upem. – Głos Roberta przebija się przez mój chwilowy spokój. Zaciskam szczękę.

– Niedługo będę – rzucam i odkładam telefon.

Przez chwilę jeszcze stoję, wpatrując się w kubek z kawą. Zapach, który kiedyś kojarzył mi się z czymś przyjemnym, dziś nie robi na mnie żadnego wrażenia.

Kolejny dzień. Kolejne obowiązki. Tylko po co? Czy na pewno chcę tak dalej żyć?

Po szybkim prysznicu, ubrany w idealnie wyprasowaną koszulę i garnitur, uruchamiam laptopa. Ekran rozświetla się lawiną maili, ale moje myśli wciąż krążą wokół tego, co wydarzyło się kilka dni temu w samolocie, kiedy przez interkom rozległ się młody, radosny głos:

– Drodzy pasażerowie, mówi wasza pilotka Ewelina. Mam dla was małą, osobistą wiadomość. Dzisiejszy lot jest dla mnie wyjątkowy, ponieważ pierwszy raz pilotuję z moim ojcem na pokładzie, siedzi na miejscu sześć B. Spójrzcie w jego stronę i pomachajcie mu. Jestem pewna, że widać na jego twarzy dumę. Tato, dziękuję ci za wsparcie, za to, że zawsze wierzyłeś w moje marzenia i że jesteś moim ojcem. To dzięki tobie jestem tu, gdzie jestem. Kocham cię.

Mężczyzna na miejscu sześć B był wyraźnie poruszony. Uśmiechał się przez łzy, a w jego oczach lśniła bezgraniczna duma, taka prawdziwa, niewymuszona, wypływająca z serca. Patrzył w stronę kokpitu, jakby w myślach obejmował córkę, choć dzieliły ich ściany kabiny.

Odwróciłem wzrok. Coś ścisnęło mnie w żołądku.

Nie wiem, dlaczego ta scena tak mocno we mnie uderzyła, ale poczułem znajome ukłucie pustki – tej samej, którą zwykle zagłuszałem pracą i sukcesami. Przez lata wmawiałem sobie, że osiągnięcia są wszystkim, czego potrzebuję, że kolejne awanse, nagrody i liczby na koncie świadczą o mojej wartości.

Ojciec jest ze mnie dumny. Powtarza to przy każdej okazji. Ale ja? Ja nie mam nikogo, na kogo mógłbym patrzeć tak, jak ten mężczyzna patrzył w stronę drzwi kokpitu. Nie mam dziecka, którego sukcesy mogłyby napełnić mnie dumą.

I tak! Zazdroszczę mojemu ojcu. A wtedy, w samolocie, zazdrościłem ojcu pilotki.

Wpatruję się w ekran, ale zamiast cyfr i raportów widzę twarz tamtego starszego mężczyzny. Duma i miłość. Uczucia, które są dla mnie odległe, wspomnienia z dzieciństwa zakopane pod warstwami transakcji, negocjacji i kolejnych projektów.

Telefon wibruje. SMS od Roberta:

Kiedy będziesz? Musimy to omówić teraz.

Zaciskam zęby, wygaszając ekran jednym ruchem. Biorę oddech i spoglądam na zegar. Czas ruszać do biura. Kolejny dzień, kolejna rola do odegrania.

Na korytarzu mijam sąsiada, którego twarz kojarzę.

– Dzień dobry! – rzuca z entuzjazmem.

Kiwam głową, zmuszając się do uprzejmości, ale nie zatrzymuję się, by porozmawiać. Nie mam na to siły. W środku czuję się jak pusty automat, który mechanicznie wykonuje kolejne kroki. Moje ciało porusza się, ale ja nie jestem w nim obecny.

Gdy docieram do samochodu, na chwilę zawieszam rękę na klamce. Coś się we mnie buntuje. Mam ochotę wsiąść i pojechać gdzieś daleko, bez celu, bez powodu. Uciec. Ale wiem, że i tak tego nie zrobię, bo nie mam dokąd.

Gdy wchodzę do biura, czuję na sobie spojrzenia. Mieszanka szacunku i ostrożności. Wiedzą, że jestem człowiekiem precyzji i wyników. Nigdy nie popełniam błędów. A przynajmniej tak o mnie myślą.

Przyzwyczaiłem się do tego, że mój wizerunek jest częścią tej gry, dominująca postać w idealnie skrojonym garniturze, zawsze gotowa na szybkie decyzje. Ale dziś… Dziś jest inaczej.

Siedząc przy biurku, odruchowo zaczynam obracać palcem w miejscu, gdzie kiedyś nosiłem obrączkę. Nawyki zostają, nawet jeśli wszystko inne się zmienia.

Szybko załatwiam z Robertem sprawę start-upu. Potem precyzyjne ustalenia, kilka decyzji, raporty do wglądu. Mój wspólnik jest zadowolony. Wszystko to robiłem już setki razy, ale gdy kończę, zamiast satysfakcji czuję jedynie pustkę.

W sali konferencyjnej trwa prezentacja. Wykresy, prognozy, strategie. Powinienem być tu i teraz. Skupiony. Niestety moje myśli dryfują w zupełnie innym kierunku.

Dzieci. Zawsze chciałem je mieć. Moja żona była jednak innego zdania. Jej obraz pojawia się w mojej głowie nagle jak nieproszony gość. Magda. Kobieta, z którą miałem budować przyszłość, a która teraz jest jedynie fragmentem mojej przeszłości.

Czy gdybym jej nie spotkał, moje życie wyglądałoby inaczej?

– Czy powinniśmy zwiększyć budżet na marketing o piętnaście procent? – pyta zniecierpliwionym tonem Zbigniew Pędziwiatr.

Mrugam, jakbym dopiero teraz wrócił do rzeczywistości.

– Tak, jeśli pomoże to wypromować nazwę – odpowiadam mechanicznie.

Nie mam pewności, czy to właściwa decyzja. Ale wiem, że tego ode mnie oczekują – szybkiej, pewnej odpowiedzi. Więc daję im to, czego chcą.

Ludzie zbierają swoje rzeczy, rozmawiają półgłosem, śmieją się z czegoś, co już mnie nie obchodzi. Zostaję chwilę dłużej i patrzę przez ogromne okno na ruchliwą ulicę poniżej.

Czuję zmęczenie. Nie fizyczne. To coś głębszego, cięższego. Zmęczenie grą, którą prowadzę. Udawaniem, że wszystko jest w porządku, gdy w rzeczywistości nie pamiętam już, kiedy ostatnio naprawdę czułem, że coś ma znaczenie.

Jednak nie mam czasu na długie refleksje. Idę na późny lunch do ulubionego bistro. Quiche lorraine i kieliszek białego wina. Ale jedzenie nie smakuje mi tak, jak dotychczas. Wszystko wydaje się bez wyrazu.

Gdy przechodzę obok małej księgarni, widzę na witrynie książkę: Literatura, lekarstwo na każdą przypadłość. Zatrzymuję się na moment, wpatruję w tytuł, ale nim zdążę wejść, czuję kolejną wibrację telefonu.

Wracaj. Jurek czeka.

Niechętnie ruszam w stronę biura.

Wieczorem, kiedy wszyscy już wyszli, siedzę przy biurku i spoglądam na oświetlone miasto przez wielkie panoramiczne okno. W głowie wciąż brzmią mi słowa pilotki. Prawdziwe uczucia, które widziałem u jej ojca, uświadamiają mi, jak wiele czasu straciłem.ROZDZIAŁ 3: OLIVIA

W drodze do pracy zwykle nucę coś pod nosem i uśmiecham się do mijanych ludzi. Dziś idę w ciszy, ze wzrokiem wbitym w chodnik. W głowie pulsuje jedna myśl: Czy wydanie tej książki naprawdę było dobrym pomysłem?

Pod budynkiem biblioteki zatrzymuję się na moment. Koło drzwi stoi wielki plakat zapowiadający spotkanie autorskie. Moje imię i nazwisko to tylko pseudonim, wszyscy mnie tak nazywają, ale czy to wystarczy? Każdy może zobaczyć moją twarz. Każdy może tu przyjść.

Od tamtych czasów bardzo się zmieniłam. Dorastałam, kawałek po kawałku wymazując tamtą wersję siebie. Inne włosy, inny sposób mówienia, inny styl. Nikt nie pamięta dziewczyny, którą byłam. Nie może pamiętać.

A jednak, stojąc tutaj, czuję niepokój, który wpełza mi pod skórę.

Co, jeśli on zobaczy ten plakat? Co, jeśli jednak mnie rozpozna?

Serce bije mi szybciej, ale zmuszam się do odwrócenia wzroku i wejścia do środka.

Cały ranek staram się skupić na porządkowaniu książek, ale myśli o tajemniczej wiadomości wciąż mnie rozpraszają. Niedługo znów się spotkamy. O co mogło chodzić? Kto to wysłał?

Od kilku lat unikałam myśli o tym, co przeszłam. A teraz wszystko wraca. Jeden SMS obudził wspomnienia, które starałam się zakopać głęboko. Nie. To nie może być on. Zaciskam powieki i potrząsam głową, jakby to mogło przepędzić strach.

Mam wielką ochotę na czekoladę. Ale nie mogę teraz pójść i wyjąć jej z torebki, bo i tak spożywam za dużo cukru, a wiem, że jeśli wezmę jeden kawałek, to i tak się na nim nie skończy. Na chwilę zatrzymuję spojrzenie na komórce.

I wtedy drzwi biblioteki otwierają się szeroko, a do środka wpada Janusz, wnosząc ze sobą całą swoją nieznośnie cudowną energię.

– Cześć, Olivka! – woła radośnie, rozpościerając ramiona i tuląc mnie mocno. – Gotowa na wielki dzień?

Patrzę na niego. Granatowe spodnie, perfekcyjnie dopasowana karmelowa marynarka. Wygląda jak wyciągnięty prosto z katalogu mody męskiej, a ja… Ja wyglądam tak, jak się czuję, jakbym wcale się nie cieszyła z tego, że wydałam książkę.

Uśmiecham się słabo.

– Hej, tak, gotowa – mówię, ale w moim głosie nie ma przekonania.

Czy powinnam mu powiedzieć?

Nie. Janusz zrobiłby z tego dramat rodem z jakiejś telenoweli.

– Marek! – woła w stronę chłopaka, który znika między regałami. Na szczęście nie zauważa, co się ze mną dzieje.

Patrzę na nich obu. Zawsze uderza mnie ten kontrast między nimi. Janusz dba o każdy szczegół – włosy, buty, zapach – wszystko pod kontrolą. A Marek? Sprawia wrażenie, jakby wypadł z łóżka prosto do biblioteki. Wysoki, chudy, przygarbiony. Jakby chciał się zmniejszyć, zniknąć. Albo może po prostu jego kręgosłup nie wytrzymuje tego wzrostu.

Marek odwraca się powoli. Jego wzrok mówi jasno: „dajcie mi spokój”.

– Co znowu? – burczy, ruszając w naszą stronę. – Szukam czegoś, nie widzisz?

Janusz nie przejmuje się jego nastrojem. Ścisza głos:

– Dostałeś odpowiedź na mojego SMS-a? Tego, co dla mnie wysłałeś.

Oblizuje usta jak typ, który właśnie zdradza kulisy jakiegoś skandalu.

Marek marszczy brwi.

– Dostałeś odpowiedź? – Janusz pochyla się do Marka, jakby ten miał mu właśnie przekazać coś wyjątkowo ważnego.

– No… – Marek wykrzywia usta. – Tak. Ale była jakaś dziwna.

Zamieram. Wiem, że nie powinnam podsłuchiwać, ale coś mi mówi, że jednak powinnam.

– Dziwna? – powtarzam cicho.

– Nooo, ktoś napisał coś w stylu: „Kto ty w ogóle jesteś?” albo „Co to ma znaczyć?”. Jakby kompletnie nie kumał kontekstu.

Janusz się prostuje.

– Pokaż mi to.

Marek podaje mu telefon. Janusz patrzy chwilę na ekran, po czym znacząco blednie.

– No pięknie. Po pierwsze, to nie jest numer Piotrka. To numer Olivii.

Czuję, jak w jednej sekundzie sztywnieje mi kark, a serce przestaje bić.

– Co?! – Słyszę swój własny głos, o ton za wysoki. – Chcesz powiedzieć, że ta wiadomość… nie była do mnie?

Patrzę raz na Marka, raz na Janusza. Oni też już zaczynają łączyć fakty.

– Przecież podałem ci numer Piotrka, prawda? – Janusz zwraca się do Marka, ale ten tylko wzrusza ramionami.

– Może się po prostu pomyliłeś?

– Ale co to miała być za wiadomość? – pytam, próbując utrzymać głos w ryzach, choć dreszcz przelatuje mi po plecach. – Napisałeś: „Niedługo znów się spotkamy”.

– Co? Nie! – Janusz robi wielkie oczy. – Miało być: „Spotkamy się wieczorem. Wcześniej nie dam rady”. Tyle.

Odwraca się do Marka. Już nie tylko zaskoczony – teraz naprawdę wkurzony.

– Marek?

Ten czerwieni się, drapie po karku.

– No… może trochę zmieniłem. Tak dla żartu. Myślałem, że Piotrek się uśmieje.

– Taki żart?! – Patrzę na niego z niedowierzaniem. – Napisałeś „Niedługo znów się spotkamy”, bez podpisu. To miało być zabawne?

– Thrillerowy klimat, no wiesz… – zaczyna się jąkać. – Nie wiedziałem, że trafi do ciebie.

Oddycham płytko. Słowa Marka nie mają już znaczenia. „Nie wiedziałem, że trafi do ciebie” – to wystarczy.

Nie mam siły się złościć. Jest tylko ten ścisk w żołądku, znajomy chłód rozchodzący się po ciele. Wspomnienia wracają szybciej, niż jestem w stanie je powstrzymać.

Jesteś wyjątkowa, Olivio. Będziesz bezpieczna. Pomogę ci.

Ciepły głos. Pewny dotyk. Słowa, które miały mnie ukoić, a potem drzwi, które się zamknęły.

Marek coś chce powiedzieć, ale widzi moją twarz i milknie. Janusz też już rozumie, że to coś więcej niż głupi żart.

– Dlaczego nie odpisałeś, kiedy zapytałam „Kto to”? – pytam chłodno.

Marek przełyka ślinę. Nerwowo sięga do kieszeni.

– No… odpisałem.

Telefon wibruje. Zerkam. Nowa wiadomość:

Jestem cieniem z twojej przeszłości.

Nie wierzę.

– Naprawdę? – unoszę wzrok. – „Cieniem z przeszłości?”

– To miało być… klimatyczne – bąka Marek. – Myślałem, że Piotrek oddzwoni albo odpisze coś równie zabawnego.

Głos mu słabnie, bo widzi moją minę.

– Marek, to naprawdę nie było śmieszne. Przestraszyłeś ją – mówi Janusz ostro. – Nie rób więcej takich głupich żartów.

– Przepraszam, Olivia – mruczy, spuszczając głowę.

W bibliotece robi się cicho. Atmosfera jest ciężka jak powietrze przed burzą. Podchodzę do półki i zaczynam układać książki – jedyna czynność, na jaką mnie teraz stać.

– Może… – odzywa się Marek niepewnie – może będzie z tego materiał na nową książkę?

Odwracam się do niego powoli. Twarz mam nadal spiętą.

– Może – mówię. – Chociaż raczej nie zamierzam pisać horrorów.ROZDZIAŁ 4: MICHAŁ

Siedzę na zebraniu w Zielonej Górze, wpatruję się w prelegenta, ale jego słowa przemykają mi koło ucha, jakby były obłokami, które nie chcą dotrzeć do mojej świadomości. Sala, z idealnie ustawionymi krzesłami, surowym oświetleniem i ludźmi w garniturach, wydaje mi się dzisiaj duszna i przytłaczająca. Wszystko wokół jest w ruchu, a ja mam wrażenie, że stoję w miejscu.

Jeszcze kilka dni temu takie spotkania były dla mnie esencją życia. Prezentacje, negocjacje, podpisywanie kontraktów – to był mój świat. Lubiłem to. Ba, byłem w tym cholernie dobry. Teraz czuję się, jakbym oglądał własne życie zza szyby. Wszystko straciło swój blask. Dlaczego?

Magda. Jej imię przebija się przez moją świadomość.

Nieproszona myśl. Wspomnienia z nią zawsze są niechciane, ale pojawiają się jak uparte komary latem. Zawsze wracają, nawet kiedy wydawało się, że dawno je przepędziłem.

Poznaliśmy się na imprezie u znajomych. Jej uśmiech roztapiał lodowce. A przynajmniej wtedy tak mi się wydawało. Przesiedzieliśmy razem całą noc i kilka kolejnych, rozmawiając o wszystkim – marzeniach, podróżach, życiu. Takie nocne rozmowy, kiedy wydaje ci się, że wszystko jest możliwe. Teraz to wszystko wydaje się śmieszne. Albo raczej odległe, jak oglądanie starych, zamazanych filmów na taśmie, której nikt nie potrafi naprawić.

Kiedy to wszystko się posypało? Czy to był jakiś konkretny moment? Związek z Magdą przypominał drobną rysę na szybie, której na początku nie zauważyłem. A potem rysa rosła i rosła, aż szyba pękła, rozpadając się na milion ostrych kawałków.

Nie mieliśmy dzieci. Zawsze było „za wcześnie” albo „za dużo pracy”. Moje życie było jak dokładnie narysowana mapa, każda droga prowadziła do mojego biura, do kolejnych transakcji i kontraktów, które wydawały się ważniejsze niż cokolwiek innego. Magda kochała luksus i pieniądze. Nie wiem, kiedy przestała kochać mnie.

Podpisanie dokumentów rozwodowych było jak wyzwolenie. Ulga. Niczym zrzucenie ciężkiej zbroi, którą nosiłem od lat. Pozbyłem się Magdy na zawsze!

W samym środku tego chaosu w mojej głowie zdaję sobie sprawę, że wokół mnie zapadła cisza.

Mrugam, odrywam wzrok od przestrzeni, w którą wpatrywałem się od dłuższego czasu. Wszystkie oczy są skierowane na mnie. Ludzie siedzący przy stole czekają na moją odpowiedź.

Zamieram. O czym w ogóle mówiliśmy? W głowie mam pustkę.

– Michał, wszystko w porządku? – Ktoś pyta. Głos jest stłumiony, jakby dochodził do mnie przez materiał albo z daleka, zza jakiejś niewidzialnej zasłony.

O co oni, do cholery, mnie pytają?

Chaos rozlewa się po mojej głowie jak rozlana kawa na białej kartce – plami wszystko, rozmywa kontury. Zaciskam szczęki, próbując sobie przypomnieć, o czym była ta prezentacja, ale to jak grzebanie ręką w gęstej mgle.

Oddycham głęboko i podnoszę głowę, zmuszając się do uśmiechu.

Ten uśmiech jest jak tania maska zakładana na Halloween – plastikowy, sztywny, nienaturalny.

– Tak, tak – mówię, odruchowo przesuwając dłonią po karku, jakbym w tym geście mógł znaleźć myśli, które mi uciekły. – Przepraszam, mam ostatnio za dużo na głowie i nie słyszałem.

Kłamstwo wychodzi ze mnie z taką łatwością, że prawie sam w nie wierzę.

Wszyscy kiwają głowami, przyjmując tę wymówkę, jakby była ostatnim towarem na wyprzedaży.

Mistrz pozorów to przecież moja rola. Gra, którą opanowałem do perfekcji. Każdy ruch, każde słowo jest starannie zaplanowane, jestem głównym aktorem w sztuce, którą sam wyreżyserowałem.

Po zakończonym spotkaniu, w którym ledwo uczestniczyłem, wychodzę na ulicę. Ciepły powiew wiatru uderza mnie w twarz, ale nie przynosi ulgi.

Idę przed siebie ulicami Zielonej Góry, starając się złapać oddech, ale mam wrażenie, że powietrze nie dociera do moich płuc. Tonę.

Tonę we własnych myślach, w przeszłości, której nie potrafię zostawić za sobą.

Nieustannie walczę, by utrzymać się na powierzchni, ale fale są coraz silniejsze.

Myśli uderzają we mnie jak obrazy z równoległego świata. Przypadkowe migawki, które nie powinny mieć mocy, a jednak mają.

Matka – zawsze spontaniczna, pełna energii, tańcząca na ulicach Rzymu, jakby nikt się nie gapił. Potrafi znaleźć piękno w każdej chwili, celebrować życie tak, jakby było niekończącym się świętem.

Ojciec – dyplomata, spokojny, poważny, zakochany w swojej pracy, ludziach, kulturach i ich historiach. Człowiek, który nauczył mnie, że życie to podróż, nie cel. Że nie ma stałości, że wszystko się zmienia i że jedyne, co się liczy, to być wiernym sobie. A jednak… potrafił też mówić, że świat nie czeka na tych, którzy się wahają, i że jeśli chcę coś osiągnąć, muszę być pierwszy, muszę być szybki. Czasem nie wiem, który z tych głosów naprawdę należał do niego, a który do moich własnych lęków.

Gabrysia – moja radosna młodsza siostra, która zawsze znajduje światło, nawet w najciemniejszych tunelach. Zakochała się w Angliku, mieszka w Londynie, wybrała własną drogę. Dla mnie zawsze będzie jak latarnia morska – wskazuje mi kierunek. Może powinienem z nią porozmawiać?

Coś zaciska się w mojej klatce piersiowej. Jak dawno nie myślałem o tym, co naprawdę się liczy? O miłości, która jest prawdziwa, surowa, czysta. Nie tej wyidealizowanej, którą wciskają nam romanse, ale tej, którą czuję, gdy myślę o mojej rodzinie.

Nie wiem nawet, jak długo idę. Po prostu stawiam krok za krokiem, aż nagle zauważam, że stoję przed biblioteką Norwida.

Nie wypożyczam książek. Stać mnie na ich zakup, ale teraz coś mi mówi, że muszę tam wejść.

Zauważam duży plakat przy drzwiach. Przedstawia kobietę o miękkich rysach twarzy i brązowych oczach. Zdają się patrzeć na mnie z głębią, której nie potrafię zignorować. Jej twarz ma kształt serca. Kości policzkowe są wyraźne, a niepomalowane usta układają się w delikatny, zagadkowy uśmiech.

Biblioteka zaprasza na spotkanie z Olivią Matt, autorką książki Literatura, lekarstwo na każdą przypadłość.

Co to, u diabła, za poradnik?, przemyka mi przez głowę, ale zanim zdążę się nad tym zastanowić, nogi same kierują mnie do drzwi.

Nie analizuję tego dłużej. Po prostu wchodzę do środka.ROZDZIAŁ 5: OLIVIA

Biblioteka Norwida w Zielonej Górze tętni cichym, ale intensywnym życiem. Szum przewracanych stron, stukanie klawiatur i przytłumione szepty splatają się w symfonię, która zazwyczaj mnie uspokaja. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj powietrze wydaje się cięższe. Każdy dźwięk – głośniejszy. Każde spojrzenie – bardziej przenikliwe.

Przechodząc z jednej sali do drugiej, zerkam w stronę wejścia. Mój plakat wisi przy szatni, a ulotki z zaproszeniem na spotkanie zdobią każdy kąt biblioteki. Moje zdjęcie, moje imię, choć ukryte pod pseudonimem, jest tam, na wyciągnięcie ręki.

Serce uderza mi mocniej. Rozglądam się dyskretnie, czy w tłumie znajomych twarzy może być ktoś, kogo nie chcę zobaczyć. Ktoś, przed kim lata temu uciekłam…

Oddychaj, Olivia.

Przywołuję w myślach babcię. Gdyby tu była, powiedziałaby, że nie można całe życie oglądać się przez ramię. Próbuję w to uwierzyć.

Pierwsi goście zaczynają wchodzić do audytorium. Młode matki, studentki, starsze panie. Znam je wszystkie. Przychodzą po książki, szukają u mnie rekomendacji. Uśmiecham się do nich, czując, jak niepokój powoli ustępuje radości.

To jest mój moment. Moment, na który pracowałam latami.

Zegar wybija godzinę rozpoczęcia spotkania. Sala jest niemal pełna. Agnieszka, prowadząca spotkanie, uśmiecha się do mnie uspokajająco i podchodzi do mikrofonu.

– Dziękujemy, że tak licznie przyszli państwo na dzisiejsze spotkanie – zaczyna. – Mam zaszczyt przedstawić autorkę książki Literatura, lekarstwo na każdą przypadłość, Olivię Matt.

Lekkie brawa. Kilka zachęcających uśmiechów. Biorę głęboki oddech i podnoszę mikrofon do ust.

– Dzień dobry, państwu – zaczynam i siadam na wygodnym czerwonym fotelu. – Cieszę się, że jesteście tutaj, by posłuchać ciekawostek na temat moich literackich recept.

Ciepły aplauz.

Agnieszka uśmiecha się szeroko, w dłoniach trzyma egzemplarz książki. Publiczność wydaje się odprężona, a ja powoli przestaję się stresować. Może to będzie całkiem przyjemny wieczór.

– Olivio, twoja książka nosi tytuł Literatura, lekarstwo na każdą przypadłość. Co sprawiło, że zdecydowałaś się napisać właśnie taką książkę?

– Po pierwsze, literatura naprawdę jest lekarstwem. Po drugie, nigdy nie miałam wystarczająco cierpliwości, żeby studiować medycynę, więc stwierdziłam, że to moja jedyna szansa na leczenie ludzi! – Słyszę śmiech gości. – A tak poważnie, to książki od zawsze były moją ucieczką, ale też sposobem na zrozumienie siebie. Pomyślałam, że jeśli mnie pomogły, to może pomogą też innym.

– Czyli mówisz, że książki mogą leczyć?

– Oczywiście! Powinnaś spróbować. Zamiast tabletki na ból głowy dwie strony Jane Austen. Zamiast antydepresantów cała seria Ani z Zielonego Wzgórza. Nie działa? Cóż… może wtedy warto sięgnąć po thrillery i przynajmniej poczuć, że to ktoś inny ma gorszy dzień. – Słyszę ponownie śmiech na sali.

Kontynuuję swoją wypowiedź, pełna energii i zaangażowania, gdy nagle drzwi biblioteki otwierają się gwałtownie.

Przerywam w pół zdania, odruchowo zerkając w stronę wejścia. W drzwiach stoi mężczyzna.

Wysoki. Przystojny. W idealnie skrojonym garniturze. Nie pasuje tutaj. Nie do tej ciepłej, przyjaznej atmosfery, pełnej stałych bywalców. Kobiet w swetrach, studentek w dżinsach z notatnikami w dłoniach, starszych pań w okularach, trzymających książki blisko serca. On jest z innego świata. Jego sylwetka, pewność siebie i elegancja kontrastują z resztą gości.

Widzę, jak kilka zaintrygowanych kobiet odwraca głowy w jego stronę, a ja czuję coś więcej. Coś, czego nie potrafię nazwać. To nie jest zwykła ciekawość. To coś innego. Coś bliższego ostrożności, ale nie boję się. Moje serce przyspiesza, choć nie wiem dlaczego.

Kim on jest?

Zerkam na jego twarz, próbuję wychwycić jakiś znajomy szczegół. Może jest z wydawnictwa? Może po prostu przypadkowy przechodzień, który wszedł tu z ciekawości?

Nie wygląda jak ktoś, kto szuka książki. Wygląda jak ktoś, kto szuka… no właśnie, czego?

– A masz taką książkę, która kiedyś pomogła ci w trudnym momencie? – Słyszę następne pytanie.

– O, zdecydowanie! To się zmienia w zależności od etapu życia, ale jedną z takich książek była Mała księżniczka Frances Hodgson Burnett. Jako dziecko czytałam ją w kółko i przekonywałam samą siebie, że jeśli Sara mogła przetrwać swój najgorszy czas, to ja też mogę. Moja mama zmarła, kiedy byłam jeszcze dzieckiem.

– Narracja w książce jest bardzo osobista. Czy pisanie jej było dla ciebie formą terapii?

– Powiem tak: było tańsze niż terapia, a kawa w domu smakuje lepiej niż w gabinecie psychologa. – Śmieję się wraz z publicznością, chociaż przypominam sobie te seanse. Cóż, nie skłamałam. – Ale tak serio, to pisanie zmusiło mnie do zmierzenia się z wieloma rzeczami, przed którymi uciekałam. To trochę jak patrzenie na siebie w lustrze i myślenie: „Okej, może nie jest idealnie, ale hej, jesteś tutaj i dasz sobie radę!”.

Przypominam sobie o przeszłości, o niechcianej uwadze, którą kiedyś przyciągnęłam, i o długich latach, które spędziłam na próbach odzyskania spokoju. To było dawno temu, ale wspomnienie tego okresu nadal czai się gdzieś z tyłu mojego umysłu.

Odchrząkuję, próbuję wrócić do teraźniejszości, ale moje myśli nadal błądzą wokół nieznajomego, który siedzi i bacznie mi się przygląda.

– Zawsze marzyłaś o napisaniu książki?

– Oj, tak. Już jako dziecko wymyślałam historie, które były absolutnie tragiczne, ale moja babcia i tak je czytała i udawała, że są genialne. Myślę, że to była pierwsza osoba, która naprawdę wierzyła, że kiedyś coś wydam. Miałam nadzieję, że to zobaczy, niestety zmarła niedawno.

– Przykro mi – mówi Agnieszka i robi krótką pauzę. – A co byś powiedziała osobom, które marzą o napisaniu własnej książki, ale boją się, że nie dadzą rady?

– Po pierwsze, dadzą radę, jeśli będą w to wierzyć. Po drugie, niczego bardziej nie żałujemy w życiu niż rzeczy, których nie spróbowaliśmy. I po trzecie, najgorsze, co może się stać to to, że wydasz książkę, a potem będziesz siedzieć na spotkaniu autorskim i rozglądać się nerwowo, czy przypadkiem nie wchodzi ktoś, przed kim od lat się ukrywasz – walnęłam, nie zastanawiając się nad konsekwencjami moich słów. Agnieszka zrobiła dziwny grymas, a publiczność się zaśmiała, biorąc moją wypowiedź za żart.

– No to na koniec ostatnie pytanie: jeśli mogłabyś zostawić dzisiaj swoich czytelników z jedną myślą, jednym przesłaniem, jakie by było?

– Czytajcie. Kochajcie. Nie bójcie się zaczynać od nowa. I pamiętajcie, że czasem najlepszą historię pisze życie, nawet jeśli początkowe rozdziały mogą okazać się kompletną katastrofą.

Brawa.

Oddycham głęboko. Jest dobrze.

Przez następną godzinę rozmawiam z gośćmi, podpisuję książki, doradzam, co jeszcze warto przeczytać. Czuję ciepło bijące od tych ludzi, ich szczere zainteresowanie literaturą. Widzę, jak czerpią z niej radość, jak ufają moim rekomendacjom.

I to jest piękne.

Na chwilę zapominam o wszystkim innym. O lęku, o przeszłości, o mężczyźnie, który pojawił się wcześniej.

Kiedy ostatnie osoby opuszczają salę, zaczynam pakować swoje rzeczy. Spotkanie dobiegło końca, a ja czuję się dobrze. Zmęczona, ale spełniona.

I wtedy czuję czyjś dotyk na ramieniu.

Zamieram.

Odwracam się powoli – i widzę jego.

Przystojniaka, który według mnie nie pasuje do moich słuchaczy. Wysoki, pewny siebie, idealnie wyprostowany, jakby żadna sytuacja nie mogła go zaskoczyć. Jego spojrzenie jest surowe, przeszywające, pełne czegoś, czego nie potrafię od razu rozpoznać.

Niepewność. Ciekawość. Może wyzwanie?

– Pani Matt, prawda? – pyta. Jego głos jest niski, spokojny, ale ma w sobie coś, co sprawia, że mój puls lekko przyspiesza. – Jestem Michał Książek. Pani książka wydaje się… intrygująca.

Podaje mi dłoń, a kiedy ją ujmuję, przez ułamek sekundy mam wrażenie, że w powietrzu przeskakują niewidzialne iskry. Nie tego się spodziewałam.

Nie wiem, czy umysł płata mi figle, ale czuję, że on nie jest tu tylko po książkę. Mierzę go wzrokiem. Wciąż trzyma moją rękę. Powoli ją cofam.

– Dziękuję, panie Książek. Cieszę się, że pana zaintrygowałam – rzucam lekko, choć czuję się dziwnie pod jego spojrzeniem.

Nie spuszcza ze mnie wzroku.

– Kupię jeden egzemplarz. – Wyciąga portfel z takim gestem, jakby właśnie fundował kolację dla całej wioski. A potem dodaje: – Mam pytanie. Skąd czerpie pani inspiracje? A może sama pani choruje na te wszystkie dolegliwości?

Unoszę brew, patrząc na niego w sposób, jakby właśnie zapytał, czy hoduję smoki w ogrodzie. Nie zdążam odpowiedzieć, bo jego telefon zaczyna brzęczeć.

Zerka na ekran, marszczy brwi, po czym kręci głową i odrzuca połączenie.

– Nie odbierze pan? – pytam, nie kryjąc ciekawości.

– To może poczekać. – Wzrusza ramionami i wraca do mnie spojrzeniem. Zaskakująco intensywnym. – Wróćmy do mojego pytania.

Ton jego głosu brzmi niemal rozkazująco, jakby był przyzwyczajony do tego, że ludzie mu odpowiadają od razu. Nie podoba mi się to.

Splatam dłonie i mówię spokojnie:

– Inspirację czerpię z życia. Z historii ludzi, którzy przychodzą do biblioteki. – Patrzę na niego, analizuję każdy gest, każde zagięcie w kącikach ust, spojrzenie. – Każdy ma swoje bolączki. Czasami książka jest lekarstwem, a czasami tylko plasterkiem i pozwala na chwilę zapomnieć o tym, co nas trapi. – Uśmiecham się lekko. – Jeśli ma pan jakieś nietypowe objawy, chętnie zaproponuję odpowiednią pozycję literacką. – Mrugam do niego porozumiewawczo.

Kąciki jego ust leciutko się unoszą, a cyniczne spojrzenie odrobinę mięknie.

– Może opowie mi pani więcej przy kawie? – mówi, a w jego głosie słyszę nutę zaciekawienia, choć wzrok pozostaje niepokojąco intensywny. – Jestem ciekaw, w jaki sposób dobiera pani te książki.

Patrzę na niego z rozbawieniem, ale i rezerwą, lekko unosząc brodę.

– Czyżby mnie pan podrywał, panie Książek? – Wiem, że mój uśmiech musiał wiele zdradzić, bo jego spojrzenie błądzi gdzieś między moimi ustami a oczami. Nie wygląda, jakby chciał uciekać.

– Może troszkę. – Uśmiecha się szelmowsko.

A potem pochyla się odrobinę w moją stronę i dodaje:

– Kto mógłby się oprzeć kobiecie, która zna lekarstwo na każdą przypadłość, a nie jest lekarzem?

Przekrzywiam głowę, próbując się uśmiechnąć, choć w środku coś się we mnie spina.

– A może mój mąż nie będzie zadowolony, że umawiam się z nieznajomymi? – rzucam, podchwytując jego ton, choć nie do końca wiem, co robię.

Michał unosi brew i przenosi wzrok na moją prawą rękę. Za długo.

– Ma pani męża? – pyta, a w jego głosie słyszę coś pomiędzy rozbawieniem a lekkim zawodem.

Czuję, jak w gardle robi mi się sucho. Po co w ogóle zaczęłam tę grę?

– Nie, jestem singielką – odpowiadam w końcu. Silę się na pewność siebie i podnoszę torebkę, jakbym już miała wychodzić.

– W takim razie może się jednak pani zgodzi? – Nie odpuszcza i przysuwa się nieznacznie bliżej. Nie na tyle, by naruszyć moją przestrzeń, ale wystarczająco, bym poczuła jego obecność jeszcze intensywniej.

Jego spojrzenie przykuwa mnie o sekundę za długo. Niebieskie oczy, zbyt pewne, zbyt przenikliwe. Serce mi przyspiesza.

Co ja mam mu powiedzieć?

Nie powinnam się zgadzać. Nie znam go. Nie wiem, czego chce.

Ale kawa to nic zobowiązującego, prawda? Publiczne miejsce. Kilkanaście minut rozmowy. Po co ta panika?

Śmieję się cicho, choć sama nie wiem, czy bardziej ze zdenerwowania, czy z własnego niezdecydowania.

– Może… – odpowiadam w końcu, nie dając mu konkretnej odpowiedzi.

Jeśli chce mnie przekonać, niech próbuje.

Widzę błysk w jego oczach, jakby właśnie wygrał małą bitwę.

– Pozwoli pani, że zaproponuję pewien eksperyment. – Nachyla się lekko, a jego głos przybiera ton niemal konspiracyjny. – Pójdźmy na kawę i sprawdźmy, czy pani literackie recepty rzeczywiście nie mają skutków ubocznych. Może okaże się, że rozmowa ze mną będzie równie fascynująca jak książki, które pani poleca?

Patrzę na niego. Za pewny siebie, z tupetem. I wiedzą, jak go używać.

Ale… jest w nim coś, co nie pozwala przejść obok niego obojętnie. Jakiś magnetyzm, sposób, w jaki patrzy, jak się uśmiecha, jak wbija wzrok. Potrafi czarować. I robi to z łatwością, jakby to była jego druga natura, ale chyba nie do końca zdaje sobie z tego sprawę.

A ja? Dawno nie flirtowałam z nikim tak przystojnym. Właściwie, odkąd pamiętam, to wcale nie flirtowałam.

Czuję, jak napięcie, które czułam na początku rozmowy, powoli się rozprasza. Zbyt łatwo. Zaskakuje mnie to.

Ostatni raz, kiedy pozwoliłam sobie na coś takiego…

Nie, nie teraz. Nie wracaj tam.

Wciągam powietrze.

– W takim razie muszę się zgodzić na tę kawę, żeby udowodnić panu, że moje recepty są skuteczne i nie mają skutków ubocznych – mówię.

Zerkam na jego twarz. Ciepło. Przyjemne, kojące, obiecujące coś lekkiego, nieskomplikowanego.

Na karku czuję delikatny dreszcz. To przecież tylko flirt, niewinna zabawa, prawda?

Ale czy ja w ogóle potrafię traktować rzeczy lekko?

– Ostrzegam, może pan skończyć z całą listą lektur do przeczytania – dodaję, uciekając w bezpieczniejszy temat.

Uśmiecha się szerzej, na jego policzkach pojawiają się seksowne dołeczki.

– Biorę to ryzyko na siebie – odpowiada, patrząc na mnie intensywnie, jakby próbował przewidzieć mój kolejny ruch.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij