Chwile oderwane - ebook
Chwile oderwane - ebook
Chwile oderwane Konstantego Aleksandra Jeleńskiego (1922–1987) możemy czytać dzisiaj jak autobiografię intelektualną niezwykłej, tajemniczej postaci literatury polskiej i europejskiej sceny intelektualnej drugiej połowy XX wieku. Tytułowe „chwile oderwane” to chwile pełne znaczeń i zbiegów okoliczności, w których sztuka łączy się z życiem. Odnajdujemy je w esejach, szkicach, notach i listach pisanych z biegiem lat przez człowieka, którego Witold Gombrowicz uważał za idealne wcielenie nowoczesnego, suwerennego Polaka i Europejczyka.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7453-367-6 |
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Dwie tylko książki posiadam w trzech egzemplarzach. Leżą pod lampą na stoliku obok łóżka i powracam do nich często przed zaśnięciem w paryskim mieszkaniu, w starej fermie nad brzegiem Loary, w odbudowanej celi korsykańskiego klasztoru: dzieła Szekspira i wiersze Miłosza. Wybór ten nie jest podyktowany żadnymi literackimi kryteriami. W nawiasie między jawą a snem książka jest trochę lekarstwem, trochę talizmanem. Nie było zresztą nigdy wyboru, raczej ściśle użytkowa selekcja, a później decyzja, by nie wozić tych tomów z jednego stolika na drugi, a zwłaszcza nie być ich nigdy przez zapomnienie pozbawionym. Wiem po prostu z doświadczenia, że Miłosza (jak Szekspira) mogę otworzyć na ślepo, a natrafię na ślad, odbicie czy echo czegoś w przestrzeni między „mną” a „światem”, co nada znaczenie egzystencji, o której wiem skądinąd, że jest pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Piszę „nada znaczenie” i już się łapię na bezmyślnym odruchu, który przypisuję temu, że – jak każdy człowiek – snuję znaczenie jak pająk swą nić, niezależnie od tego, co myślę o świecie i o swoim krótkim życiu. Powiedzmy zatem inaczej: wiersze Miłosza zawierają błysk i urok rzeczywistości przekazanej w doskonałości zapamiętanego szczegółu, napełniają czułością do życia, bo jest jedyne i niepowtarzalne. To, co odczuwam, czytając je, ma w sobie coś z własnych zapamiętanych zachwytów, coś z rezygnacji (ale niemal radosnej); określiłbym to najchętniej słowem „łaska”. Następuje zgoda niedopowiedziana (bo ją teraz dopiero wnioskuję z doświadczenia, które trudno przekazać) nie tylko na moją własną śmierć, ale i na to, że nie będzie kiedyś ani wierszy Miłosza, ani ludzi, którzy by je mogli czytać: wystarcza, że j e s t t e r a z c o ś, o czym te wiersze świadczą. Pisząc o Ziemi Ulro¹, byłbym zatem tej ziemi zrezygnowanym obywatelem, nieświadomym własnego okaleczenia, paradoksalnie znajdującym ukojenie w wierszach Miłosza, który ją ma za ohydną niewolę?
Niech to wyznanie świadczy o tym, jak poważnie biorę zapewnienie Miłosza, że pisze swą książkę, pozbywając się zwykłej mu „samokontroli” i „taktyk obronnych”, że się „wyzwala”, licząc na czytelnika, który połączy się z nim „w tej samej wierze albo przynajmniej w tym samym oczekiwaniu”. Otóż wiary Miłosza na pewno nie podzielam, a nawet nie łączę się z nim bez zastrzeżeń w oczekiwaniu odnowy, jaką ma na myśli. Dlaczego więc książka ta jest mi bliska, dlaczego uważam ją za piękną i ważną? Czy tylko dlatego, że pozwala mi bliżej poznać poetę, którego podziwiam? Od roku z górą zamierzam napisać ten szkic o Ziemi Ulro. Zaczynam go i odstawiam, natrafiając zawsze na tę samą trudność. Odczytałem dwa teksty, które na przestrzeni ostatnich dwudziestu paru lat napisałem o poezji Miłosza, i zauważyłem z pewnym poczuciem niesmaku, że waloryzuję w nich „dajmona” poety, jego związki z Naturą, „ahumanizm”, że podkreślam „głęboki pesymizm jego poezji, jej zasadniczy nihilizm”, wbrew żywiołowemu oporowi Miłosza przeciw wszystkiemu, co w nowoczesnej poezji i sztuce z nihilizmu się wywodzi. Tak jakbym, podziwiając poetę, lekce sobie ważył świadomy światopogląd moralisty i eseisty. Zawstydzającą odpowiedź na te moje wątpliwości znalazłem w przesłanym mi niedawno tomie szkiców mego zmarłego przyjaciela, Nicoli Chiaromonte, Silenzio e parole: „Mówić, jak zwykle się mawiało i mawia dotychczas, że Tołstoj moralista tłumi, deformuje Tołstoja artystę (o ile go wprost nie zdradza), jest banałem podobnym do tego, który również wciąż jeszcze głosi, że Platon Gorgiasza i Sympozjonu jest wielkim pisarzem, podczas gdy autor Republiki i Praw jest filozofem reakcyjnym. Przeciętnym umysłom trudno jest zrozumieć, jak człowiek pogrążony w danym problemie i przemyślający go do głębi może zdobyć się na odwagę wydania sądu o tym, co mu jest najdroższe”.
Nie dziw, że Miłosz wysoko cenił Chiaromontego i umieścił go, obok Petőfiego i Mickiewicza, wśród nazwisk, które:
nie są znane nikomu
Albo dlatego, że człowiek umarł, albo że
Znakomitością był nad inną rzeką.
Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada, 1974
A jednak podobne ostrzeżenie daje Miłosz w Ziemi Ulro w bardzo złagodzonej formie, pisząc o sprzecznościach między dziełem a poglądami Mickiewicza i Dostojewskiego: „Pomiędzy dziełem i przekonaniami autora zachodzi związek, zagadkowy, wysoce złożony, i dlatego należy tymi przekonaniami się zajmować w nadziei, że to nam lepiej pomoże ogarnąć dzieło”. Co Miłosza upoważnia do krytyki poglądów i jednego, i drugiego (jak i poglądów Gombrowicza): ich dzieła i ich filozofie przebywają w dwóch różnych wymiarach. Pisząc o Ziemi Ulro, będę miał w pamięci zarówno przestrogę Chiaromontego, jak i stanowisko samego Miłosza.
2.
Trudność moja wydawała mi się tym większa, że postacie, na które powołuje się Miłosz, aby za ich pomocą określić drogę, jaką przebył od rodzinnej doliny Niewiaży aż po Niedźwiedzi Szczyt nad Pacyfikiem, związane są także z etapami mojego, bardzo odmiennego rozwoju. Blake’a odkryłem przypadkiem, wkrótce po przyjeździe do Anglii w roku 1940 jako osiemnastoletni żołnierz. Był pierwszym poetą (przed Szekspirem), który mnie naprawdę zachwycił, powracam do niego często. Do Swedenborga (i Jakuba Boehme) dotarłem w dziesięć lat później, pod wpływem lektury Junga i René Guénon, których również wspomina w swej książce Miłosz. Oskara Miłosza zawdzięczam Leonor Fini – jego powieść L’amoureuse initation jest jej ulubioną książką. Nie wspominałbym nawet o Mickiewiczu, gdyby nie to, że z czterech proroków Ziemi Ulro poznałem go właściwie najpóźniej, dzięki Miłoszowi, gdyż on dopiero pozwolił mi zrozumieć, że Pan Tadeusz jest naprawdę arcydziełem polskiej poezji. Ale ani Swedenborg, ani Blake, ani Mickiewicz, ani autor Miłosnego wtajemniczenia nie byli dla mnie nigdy eschatologicznymi prorokami. Interesowali mnie (żeby się trzymać podobnej terminologii) jako ontologiczni mistycy, jasno widzący – teraz i dziś – ukryte związki pomiędzy poszczególnymi przedmiotami i istnieniami. Są to dwa nurty pokrewne, ale podczas gdy Miłosz czuje i rozumie oba, jedynie drugi jest mi dostępny.
Rozważania te sprawiły, że w samej książce Miłosza zauważyłem podobne dwa główne nurty (mimo że w jego umyśle i sercu płyną one korytem jednej rzeki). Ziemia Ulro to przede wszystkim rzecz o kryzysie cywilizacji chrześcijańskiej, o zaburzeniu „ł a d u i s t n i e n i a”, którego jedynym gwarantem jest Bóg-Człowiek. „Cóż mają począć ludzie – pisze Miłosz przy końcu swej książki – dla których ziemia i niebo jest za mało i nie mogą żyć, jeśli nie oczekują innego nieba i innej ziemi? Dla których ich własne życie, takie jakie jest, pozostaje snem, zasłoną, ciemnym lustrem i nie mogą pogodzić się z tym, że nigdy nie pojmą, czym było naprawdę”. Takim człowiekiem jest autor, takim człowiekiem jest również ten idealny czytelnik, który podzieli jego oczekiwanie przemiany. Otóż ja nim nie jestem. Niestosowne to wyznanie ze strony „krytyka”, który nawet udając skromnisia, przemawia zwykle z niewidzialnej katedry, własne bóle, tęsknoty i pożądania pozostawiając na boku. Ale pisząc o tej książce, „dziecinnej i dorosłej, wzniosłej i przyziemnej”, jak ją określa sam autor, bardziej niż kiedykolwiek pragnę uniknąć przyprawienia sobie „gęby krytyka”. Myślę, że gdybym był wierzący, to na sposób Miłosza. Wstydzę się dziś, że długo byłem ateistą nie tylko antyklerykalnym, antyreligijnym nawet, że odczuwałem nad wierzącymi naiwne poczucie wyższości. Mam nadzieję, że stałem się z biegiem lat tym „ateistą prawdziwym”, o którym pisze Miłosz, że religia winna być dla niego „godnym podziwu tworem ludzkiej wyobraźni” (choć wątpię, by była, jak dalej sądzi Miłosz, „skutecznym środkiem łagodzącym dotkliwość życia i śmierci”). O posoborowych przemianach podzielam zdanie Miłosza, pamiętając jednak odpowiedź francuskiego arcybiskupa, któremu kiedyś u wspólnych przyjaciół wyrażałem swe żale na Vaticanum II: „Gdybym był, jak pan, ateistą, sądziłbym oczywiście tak samo. Ale wierzę w Ducha Świętego”.
Nie ośmieliłbym się zatem pisać tego artykułu, gdyby granice Miłoszowej Ziemi Ulro wyznaczone były tylko w kategoriach wiary. Z pomocą przychodzi mi tu właśnie drugi nurt książki, który określiłbym jako medytację o źródłach wyobraźni, jej roli w życiu indywidualnym i zbiorowym oraz groźbie jej wyjałowienia. Na ten drugi nurt jestem od dziecka niezmiernie uczulony; związany on jest ze wszystkim, co ma dla mnie centralne znaczenie. Dodam nawiasem, że jedyni współcześni, których tak czy inaczej wprowadza Miłosz dla uzasadnienia swego wywodu – Witold Gombrowicz i Jacques Monod – byli mi obaj bliscy, choć nie mogę porównać związków wdzięczności i sympatii, jakie łączyły mnie z francuskim uczonym, z fascynacją, jaką wywierał na mnie autor Ferdydurke, jeszcze zanim go poznałem. Jak na jedną książkę sporo tu „zbiegów okoliczności”. Skorzystam z tego, że mi się nawinęły pod pióro, żeby już tu zaznaczyć, że rola rzekomych przypadków w moim życiu była ogromna od dziecka, innymi słowy, że jestem gorliwym ich tropicielem. Moi polscy koledzy z Uniwersytetu Saint Andrews pamiętają jeszcze może moje pijane rojenia na temat the Jeleński theory of coincidence, a dopiero dziesięć lat później poznałem surrealistów i ich „odkrycia” w tej dziedzinie.
Czytelnik już się chyba domyśla, że nie znajdzie tu „krytyki” Ziemi Ulro, a raczej echo Miłoszowej metody, łączącej przeżyte z przeczytanym, bez jego – rzecz jasna – maestrii.
3.
W swej świetnej przedmowie Józef Sadzik słusznie wskazuje, że konstrukcją centralną Ziemi Ulro „jest pytanie: co się stało z kulturą europejską w jej «romantycznym przesileniu», kiedy to rozchodziły się drogi wspólnego dziedzictwa – żywej prawdy ludzkiej i zimnych obiektywnych praw nauk ścisłych”. Zapewne taki dział wód istnieje, nie darmo wziął Miłosz Wiek Oświecenia jako granicę pomiędzy dwoma obrazami kosmosu. Ale sam Miłosz przyznaje, że „teologia Kościołów już w XIII wieku poniosła porażkę”, i sięga do pism nieortodoksyjnych, aby znaleźć godnych obrońców obozu Boga-Człowieka przeciw obozowi Człowieka-Boga. Blake równie nienawidził purytańskiego moralizmu współczesnych mu chrześcijan jak redukcyjnej nauki, wszystko wówczas sprowadzającej do stosunków ilościowych. I jednemu, i drugiemu przeciwstawiał „Twórczą Wyobraźnię”. Wspomniałem już, że spotkawszy się z poezją Blake’a niemal czterdzieści lat temu, doznałem olśnienia, a uważałem się przecież wówczas za wojującego ateistę. Nie zauważyłem wprost tego, „co mu jest najdroższe”, co dopiero po przeczytaniu Ziemi Ulro rozumiem.
W poezji Blake’a byłem głównie wrażliwy na jego podejście do percepcji. Blake widział ciało ludzkie w formie jaskini oświetlonej pięcioma oknami naszych zmysłów: „Gdyby oczyścić bramy percepcji – pisał – wszystkie rzeczy ukazałyby się człowiekowi takie, jakimi są: nieskończone. Gdyż człowiek sam się zamurował do tego stopnia, że widzi wszystkie rzeczy jedynie poprzez wąskie szczeliny swej jaskini”. Od Blake’a właśnie zapożyczył Aldous Huxley tytuł swej słynnej książki The Doors of Perception, w której opisuje wpływ na struktury percepcji niektórych narkotyków, metod mistyczno-medytacyjnych, a również pewnych schorzeń umysłowych. Nie staram się tu, jak kalifornijscy synkretyści, którzy mi są równie obcy jak Miłoszowi, przetworzyć Blake’a w jakiegoś zachodniego guru. Po prostu, niezdolny od dziecka do „wiary w Boga”, odczuwałem zawsze potrzebę „wiary w cuda”, i cieszy mnie każda ich afirmacja, która się nie ucieka do żadnego deux ex machina. Powołam się tutaj na postać Wieku Oświecenia, która uniknęła wyboru między postawą religijną a redukcjonizmem. W Rękopisie znalezionym w Saragossie Jan Potocki wkłada w usta postaci negującej istnienie Boga następujący argument, który streszczam, nie mając egzemplarza pod ręką: jedno tylko – pisze sto pięćdziesiąt lat temu z górą – mogłoby świadczyć o istnieniu Boga: niezaprzeczony fakt, że istnieją cuda. Gdyby się jednak kiedyś okazało, że materia i energia są jednym i tym samym, nawet ten argument by upadł.
Miłosz nie lubi surrealistów, zarzuca im „złowrogą wolę zniszczenia”, gdyż „łączyli dwa kulty z XIX wieku rodem, freudyzm i marksizm”. Zapomina, że nawet na wstępnym, „rewolucyjnym” etapie czynili to w sposób wysoce nieortodoksyjny, niepokojąc i gorsząc strażników obu doktryn. Ja także nigdy nie lubiłem surrealistów jako grupy, ruchu czy wprost mafii za ich rygorystyczne przepisy i zakazy, wydawane w imię utopijnej wolności. Kiedy zbliżyłem się do Maxa Ernsta, Bellmera, Braunera we wczesnych latach pięćdziesiątych, byli już oni przez Bretona „ekskomunikowani”. Ruch składał się, poza przywódcą, z samych młodych doktrynerów i ekstremistów, których nazwiska nic już dziś nikomu nie powiedzą. A przecież cenię Bretona właśnie za wprowadzenie do panteonu surrealizmu choćby Blake’a i Swedenborga, za to również, że pod koniec życia bardziej go interesowała alchemia i kabała od Freuda i Marksa. Swedenborg w surrealistycznym panteonie? Nic w tym dziwnego, jeśli się zważy, że celem surrealizmu było zburzenie murów dzielących „sen” od „jawy”, „sztukę” od „życia”. Surrealistów pasjonowały zawsze prawa analogii i „korespondencje”, mimo że tropili je w przestrzeni jednolitej, nie uznając pionowego układu między światem „materialnym” a światem „duchowym”. Wyjaśniając znaczenie, jakie słowu correspondentia nadaje Swedenborg, Miłosz pisze: „Piękno pewnych kwiatów, zwierząt, drzew, krajobrazów, ludzkich twarzy i brzydota innych zwierząt, krajobrazów czy ludzi znajduje wyjaśnienie w tym właśnie, że są to znaczenia duchowe, tzn. kształty, barwy, zapachy spełniają funkcję analogiczną do słów i z kolei istnieją po to, żeby dostarczać materiału ludzkiej mowie”. Wystarczy wykreślić „znaczenie duchowe”, a mamy tu wywód nienagannie surrealistyczny. Dla Miłosza zasadnicze znaczenie ma to, że Swedenborg jest „spadkobiercą średniowiecza, które czerpiąc z natchnień platońskich, wyznawało zasadę «jak na górze, tak i na dole», tj. całe stworzenie było językiem, jakim Bóg zwracał się do człowieka…”. Mam nadzieję, że nikt nie przypuści, że przeprowadzam tu z Czesławem Miłoszem „dyskusję”, że przeciwstawiam mu inny „punkt widzenia”, uważając go za słuszniejszy. Twierdzę po prostu, że zasadniczy podział dotyczy sposobów percepcji świata i że można zasadę: „jak na górze, tak i na dole” zastąpić innymi: „jak w człowieku, tak i w naturze”, „jak we śnie, tak i na jawie”, „jak w poezji, tak i w rzeczywistości”. Chodzi mi o usprawiedliwienie „materialistycznej” lektury zarówno wierszy Miłosza, jak i Ziemi Ulro.
4.
W sukurs mi tu przyjdzie fizyk, filozof i pisarz współczesny Swedenborgowi, choć znacznie od niego młodszy – Georg Christoph Lichtenberg (1742–1799). Wybór jego aforyzmów w niemieckim oryginale podarował mi Hans Bellmer ze dwadzieścia lat temu, kiedy zachwyciłem się usłyszanym od niego cytatem. Od tego czasu stałem się wielbicielem Lichtenberga, mam jego dzieła zebrane w trzech tomach (Schriften und Briefe, Hanser Verlag, 1975), w wolnych chwilach tłumaczę go na polski i zamierzam napisać o nim dłuższy szkic. Często o nim myślałem, czytając Ziemię Ulro, gdyż był w korespondencji z Goethem i z pełną sympatii admiracją zbijał jego teorię kolorów i teorię prarośliny, o których wspomina Miłosz. Nie wiem, czy znał Swedenborga, ale Jakuba Boehme cenił, choć na swój sposób, pisząc, że jego dzieło „to piknik, do którego autor dostarcza słów, czytelnik zaś znaczenia”. Dodam tu inny jego aforyzm, który to uzupełnia: „Metafora jest często mądrzejsza od tego, kto ją wymyślił, i tak ze wszystkim. Kto ma oczy, ten widzi wszystko we wszystkim”.
Jeśli Wiek Oświecenia odegrał rolę zawiasów między dwiema wizjami świata, to Lichtenberg, jeden z filarów niemieckiej Aufklärung, nie dał się zamknąć w tym dylemacie – podobnie jak Jan Potocki. Wystarczy kilka cytatów:
„Chciałbym Oświecenie określić znanym symbolem ognia (∆). Ogień daje światło i ciepło, jest niezbędny dla wzrostu i postępu wszystkiego, co żyje, tyle że – przy nieostrożnym użytku – pali i niszczy”.
„O tym, że należy czasem woleć fałszywą hipotezę od prawdziwej, świadczy nauka o wolności człowieka. Człowiek nie jest wolny, to rzecz pewna, ale trzeba bardzo głębokich studiów filozoficznych na to, by nie dać się przez to wyobrażenie (Vorstellung) wyprowadzić na manowce. Na tysiąc ludzi, którzy nie mają na to ani czasu, ani cierpliwości, na stu, którzy je mają, nie zdarza się jeden o niezbędnej sile ducha. Dlatego najwygodniej jest myśleć o tej sprawie w kategoriach wolności, i to raz na zawsze, gdyż pozory tak silnie świadczą o wolności”.
„Powiedzmy, że istnieje zwierzę, dla którego własne ciało jest niewidoczne. Tak jest z naszą duszą, która nie może mieć wyraźnego pojęcia o sobie, a przecież wie, że istnieje. Cóż, kiedy jedno nie zachwieje wiary idealisty, drugie wiary materialisty”.
„Powiedziałem sobie: n i e, w t o n i e m o g ę ż a d n ą m i a r ą u w i e r z y ć, i mówiąc to, spostrzegłem, że właśnie uwierzyłem w to po raz drugi”.
„To wielka różnica, j e s z c z e w coś wierzyć, a wierzyć w to n a n o w o. J e s z c z e wierzyć, że Księżyc ma wpływ na rośliny, to głupota i przesąd, ale wierzyć w to p o n o w n i e świadczy o filozofii i rozwadze”.
Ograniczyłem się dotąd do przytoczenia aforyzmów Lichtenberga, które bezpośrednio przeczą przekonaniu Miłosza, że nie można uniknąć wyboru między „czuciem i wiarą” a „mędrca szkiełkiem i okiem”. Ale te aforyzmy świadczą jeszcze o jego p o g l ą d a c h, mogą sprawić wrażenie, że był on po prostu mądrym sceptykiem, tolerancyjnym agnostykiem. Twierdzę natomiast, że o jego wielkości świadczy świadomy wybór twórczej wyobraźni, rozszerzenie „bram percepcji”, zachowanie dziecinnej zdolności zdziwienia i nadanie jej artystycznego i filozoficznego wyrazu. Stąd wydaje mi się bliższy Blake’a i Swedenborga niż Newtona i Woltera. Aby to uzasadnić, muszę się znów uciec do serii cytatów, gdyż główną cechę Lichtenberga (w tym jest poetą) stanowi niemożliwość parafrazowania jego aforyzmów:
„Dawniej wszystko, co usłyszałem i zobaczyłem, zapisywała moja głowa (mój mózg), teraz już nie zapisuje, pozostawia mnie to zdanie. Kim jest ten «ja»? Czy ja i pisarz to nie jedno i to samo?”
„Ach, gdybym mógł w mym mózgu wydrążyć kanały, aby rozwinąć wewnętrzny handel między mymi pomysłami! Ale leżą one tak setkami, bez wzajemnej korzyści”.
„Kiedy znajdą Prawdę w naturze, pakują ją do książki, z której inni jeszcze niezdarniej ją zerwą…”
„Nie gadajcie głupstw. O co wam chodzi? Jeśli gwiazdy s t a ł e są w ruchu, jak możecie twierdzić, że cała prawda jest prawdziwa?”
„My, ogon świata, nie mamy pojęcia o tym, co mu się w głowie roi”.
„Sympatiom należy często zaufać. Może kiedyś znajdziemy tego przyczynę. A gdyby to były resztki zapomnianych nauk wczesnych ludzi?”
„Znałem kogoś, kto wyobrażał sobie dni tygodnia w postaci szczególnych figur i narysował nawet kiedyś środę na tablicy”.
„Myślisz, że gonię za osobliwością dlatego, że nie znam piękna. Nie, to dlatego, że ty nie znasz piękna, ja szukam tego, co osobliwe”.
„Nowe spojrzenia przez stare dziury”.
„Wszystko jest sobie podobne, część przedstawia całość. Zdarzało mi się całe moje życie w jednej ujrzeć godzinie…”