- W empik go
Ci i tamci: Tom 1 powieść z czasów kampanii węgierskiej. - ebook
Ci i tamci: Tom 1 powieść z czasów kampanii węgierskiej. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 296 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W mniemaniu własnem wielki z niego był wojownik, bystry polityk, głęboki dyplomata, niepospolity administrator, znakomity ekonomista i finansista, niezrównany jurysta, znakomity uczony, kuty teolog, biegły znawca literatury i sztuk pięknych. Mniemanie to usprawiedliwiały dwie rzeczy: piastowanie wysokich urzędów dworskich i publicznych, wojskowych i cywilnych, i pochodzenie wysoko arystokratyczne. Dzięki temu ostatniemu, czuł się uzdolnionym jednakowo do noszenia togi senatorskiej, szlif generalskich i infuły arcybiskupiej, do pisania dziejów jak Tacyt, epopei jak Wirgil, do malowania jak Apelles, grania na skrzypcach jak Paganini, pokazywania sztuk jak Pinetti. Nie raczył się atoli imać pióra, pendzla, smyczka i pałeczki kuglarskiej; nie wypadło mu przywdziać sutanny; losy skierowały go do szeregów orężnych i wyprowadziły następnie na pole dyplomatyczne. W młodych latach był ozdobą ambasad w Paryżu, Londynie i Rzymie, następnie sam został ambasadorem; przyozdobił się tytułem tajnego radcy dworu, wielkiego koniuszego etc… i w wieku sędziwym używał wczasu dobrze zasłużonego. Urzędowe jednak tytuły gasły w obec tytułów rodowych, był bowiem panem, baronem, grafem i księciem w osobje jednej; przez skrócenie atoli podpisywał się i zwą – no go "Książe Jerzy Barkonyay, pan na Czernej, UjFalwie, Małym i Wielkim Bacie, Kiedrogu, Wyższej i Niższej Kocicy, Balsamany, Nowym Toroku, Fürstenbergu, Starej Karoly, etc… etc… etc." Wiek sędziwy na postaci jego zaznaczał się, ale jej nie chylił. Trzymał się prosto, puszył się, włosy miał siwe, wąsy czarne, bujne i ułożone w sposób taki, że idąc od ucha do ucha, stanowiły na obliczu dział pomiędzy tą częścią, na której się znajdowały nos, oczy i czoło, a tą, którą charakteryzowała szczęka dolna. Dzięki wąsom, zdawało się, jakby część jedna do drugiej była przyklejona. W części górnej zwracało uwagę na siebie czoło, przyozdobione marsem, który nadawał fizyognomii wyraz odpowiedni postawie, wyciosanej do munduru. W czasach dawniejszych nadawałaby się ona do pancerza. Że jednak w wieku dziewiętnastym pancerze służą tylko do zapełniania składów archeologicznych, książę przeto nie popełniał anachronizmu i nie wkładał blach na siebie. Wkładał za to mundury wynalazku własnego, wykazującego się pod postacią rozmaitą. Wynajdowanie kroju i formy mundurów było jego zamiłowaniem, i dlatego do składu licznego dworu, jakim się otaczał, należeli: nadworny malarz i nadworny krawiec; pierwszy, obowiązany pomysły księcia na kartach, drugi w postaci odzieży wykonywać. Malarz był Polakiem, rodem z Lublina, krawiec Żydem węgierskim: ten ostatni przemieniał się niekiedy na Cygana z powodu zamiłowania do muzyki, mianowicie do klarynetu, z którym występował w orkiestrze nadwornej z Cyganów złożonej. Biegłym był zarówno na klarynecie, jako też z igłą i nożycami, jak grał, tak krajał i szył sukna i aksamity, wyprowadzając z nich wedle pomysłów księcia: spodnie obcisłe, bekiesze, kurty, dolmany, mentyki czerwone, szafirowe, granatowe, ciemnozielone etc, szamerowane na szwadł, klapach, kołnierzach, rękawach jedwabiem, srebrem, złotem, przyozdabiane guzami, guzikami, guziczkami i pętlicami.
sznurami i kutasami, wyrażającemi się pod postacią malowniczych kombinacyj. Księciu zajmowało to czas i umysł, jako rzecz bardzo poważna, wchodząca do zakresu reprezentacyi. W młodości swojej, gdy pełnił funkcyę attache przy ambasadach, w ten sposób reprezentował Koronę Węgierską i na wystąpieniach oficyalnych na dworach zagranicznych bywał przedmiotem ogólnego podziwu. Le prince hongrois oczy zrywał, idąc o lepsze z nababami indyjskimi, i na Węgry uwagę zwracał. Po każdem wystąpieniu o nim i o Węgrzech mówiono i pisano, co mu sprawiało wielkie zadowolenie, był bowiem Węgrem ciałem i duszą, i mimo oficyalnego stanowiska, jakie zajmował, znajdował, że na świecie nic w porównanie iść nie może z węgierskiem winem, z węgierskim tytuniem, z węgierską słoniną, gulaszem, paprykaszem i z marszem Rakoczego. "Hej, hej, Madiarember!" – brzmiało w nim i huczało w młodości, brzmiało i huczało na starość i pobudzało do myślenia ustawicznego o bekieszach, Spencerach, dolmanach, mentykach, spodniach obcisłych, szamerowaniach, guzach, pętlicach, spinkach, kołpakach, kitach, butach i ostrogach. Myślenie o tem stanowiło oś myślenia o sprawach publicznych. Książę Jerzy Barkonyay, pan na Czerny, Uj Falwie, Małym i Wielkim Bacie etc… etc… etc, odziewał się i szamerował, jadał, pijał i muzyki słuchał dla dobra, pożytku i sławy ojczyzny, pojmowanej w sposób partykularny.
Rezydencya jego był pałac zamek, wznoszący się obok miasteczka, zwanego Czerna, położonego u stóp Karpat nad jednem z prawobrzeżnych dopływów Cissy górnej, w cudnej miejscowości. Miasteczko rozrzucało się nad rzeczką, grupując się około starożytnego kościoła, z którego ściętej wieży zegar znaczył czas; zamek stał na wzgórzu, a był to pół zamek, pół pałac, wyobrażał bowiem kombinacyę przeszłości z teraźniejszością. Na fundamencie murów, pamiętających czasy Macieja Korwina i dawniejsze zapewne, wznosiła się budowla w stylu włoskim, do której wstęp otwierała brama monumentalna, pozostająca pod strażą dwóch lwów kamiennych, drzemiących na szerokich podmurowaniach. Nad bramą sterczał na tarczy granitowej z marmuru wykuty herb wielce skomplikowany, złożony z ptaków, czworonogów, płazów, roślin, wieżyc i figur symbolicznych, rozmieszczonych na szachownicy, a świadczących o parantelli wysokiej, ogniskującej się w nazwisku rodowem. Figurująca na jednym z kwadracików kawka znaczyła pokrewieństwo z Korwinami, na innym lilia wykazywała, że w żyłach Barkonyay'ów płynie krew Burbonów. I temu podobnie. Ztąd ten wynikał wniosek, ze księciu Jerzemu roiły się po głowie prawa i różne pretensye, które uważał za rzeczy do osiągnięcia niemożliwe, wkładające jednak na niego obowiązek reprezentowania godnie przeszłości, przemawiającej z nad bramy, reprezentowania jej w każdym czasie i na każdem miejscu, wobec monarchów zagranicznych i tłumu ulicznego stolic świata, wobec króla węgierskiego, który był cesarzem austryackim, wobec palatyna, który króla zastępował, wobec magnatów, z którymi w izbie panów zasiadał, wobec samego siebie wreszcie, księżny małżonki swojej, książąt i księżniczek synów i córek swoich, wobec wszystkich, słowem, nie wyjmując Trójcy Przenajświętszej, w imię której, jako Madiar-ember rzetelny, klątwy ciskał.
Książę Jerzy Barkonyay, zawinąwszy w latach sędziwych na wywczas do portu czernieńskiego, nie opuścił przez to areny spraw publicznych. Nastąpiło to w piątem dziesięcioleciu naszego wieku. Od służby królowi przeszedł do służby narodowi, i w izbie magnatów należne mu miejsce zająwszy, doznał tego, czego doznaje człowiek, gdy się nagle i niespodzianie znajdzie w towarzystwie mówiącem językiem niezrozumiałym.
– Czego oni chcą?… Poszaleli!…
W sposób ten wyraziło się w umyśle jego wrażenie, jakie odniósł z obrad sejmowych, gdy w takowych po raz pierwszy wziął udział. Słuchał, słuchał, nic nie rozumiał, a gorszył się niezmiernie. Gorszyły go dwie mianowicie i szczególnie rzeczy: język, w którym obradowano, i odzież, w jakiej większa część członków izby magnatów w sali sejmowej zasiadała. Uszom i oczom własnym wierzyć nie chciał. Co to znaczy? W co się obróciła ta godność narodowa, której on w Europie przestrzegał, a którą na gruncie własnym ci, którzyby o nią przedewszystkiem dbać powinni, na szwank wystawiają? Słuchał tedy i patrzył, patrzył i słuchał, na sesyi pierwszej milczał, na następnej najpierwszy do głosu się zapisał i wypalił mowę, po łacinie, biorąc za punkt wyjścia rozumowania swego założenia następujące:
– Duas res habemus, quae nobis permaneverunt: nostrem regem et nostras habitudines.
Prawił dalej o minionej Królestwa Węgierskiego wielkości i sławie, o tem, że z nich pozostała pestka, z którejby się wielkość i sława odrodzić mogły, gdyby pestka ta szanowaną i przechowywaną była. A to – co?…
– Co słyszę?… – wołał. – Mowa piękna, wspaniała, mowa Cyceronów i Tacytów, mowa la zastąpiona została przez język, którym się posługuje pospólstwo… Co widzę?… zamiast świetności przodków naszych fracos, tużurcos, pantalonos ac żiletos cum coleos et cravatos.
Mowa ta nie sprowadziła rezultatu pożądanego. Książę się do spraw publicznych zraził; niby Achilles do namiotu, do zamku swego się usunął w tem przekonaniu, że się sprawy rozgmatwają i ostatecznie o interwencyę jego wszyscy, Metternich'a, którego mądrości stanu ufał, nie wyjmując, kołatać będą. Na kołatanie to oczekiwał i gorliwej aniżeli przedtem z malarzem Polakiem i krawcem Żydem pracował.
Książę, pomimo, że w mniemaniu własnem nie pospolitym był administratorem, jako też znakomitym ekonomistą i finansistą, nie umiał z administracyą i gospodarzeniem w dobrach własnych do ładu trafić. Kilka razy zabierał się do uporządkowania interesów, zawsze atoli odkładał to na później, tymczasem zaś wiedział tylko napewno, że ma długi, ale nie wiedział ile, i irytował się, gdy się trafiło, że w kasie znajdował pustki. Trafy tego rodzaju srodze go gniewały, a zdarzały się dosyć często, zwłaszcza od czasu, jak do czerpania z kasy obok niego przystąpił najprzód syn starszy, następnie razem z synem starszym młodszy, wreszcie dwaj starsi i najmłodszy. Część dóbr poszła na wyposażenie księżniczki starczej i stałą się powodem procesu ze strony zięcia, który się uważał za srodze pokrzywdzonego, dostały mu się bowiem długi, przewyższające wartość majątku. Sądził się przeto nietylko pokrzywdzonym, ale i oszukanym; miał bowiem długi własne, na których spłacenie na posag rachował, a to celem zapewnienia sobie kredytu na przyszłość. Kredytu sobie nie zapewnił, i w żonę się ubrał; wytoczył przeto teściowi proces, domagając się od niego najprzód oczyszczenia majątku, następnie tego, ażeby zabrał i majątek i córkę. Nastąpiło to ostatnie tylko. Baronowa Eliza Kösticzicz zamieszkała przy rodzicach i po sprowadzeniu się do nich obdarzyła ich wnukiem. Ten obrót procesu był wypadkiem fatalnym, albowiem skompromitował młodych książąt i młodszą księżniczkę, potrzebujących, oni żenić się, ona zamąż iść.
Oni, jak oni. Książę miał synów, jak stary Budrys, "tęgich jak sam Litwinów", tęgości przeto mogła im dawać niejaką nadzieję pod względem trafienia na towarzyszki życia dozgonnego w posagi sute zaopatrzone, zwłaszcza, że posagi nie stanowiły już w wieku XIX właściwości spotykanej tylko w sferach wysokiej arystokracyi. W sferach mieszczańskich trafiały się również panienki milionami podszyte i na tytuły łakome. Pozostawał wreszcie resurs ostateczny – Żydówki, mające do książąt, hrabiów i baronów pociąg nieprzeparty. Młode przeto męzkie latorośle rodu Barkonyay'ów mogły się nie lękać uschnięcia. Latorośle atoli żeńskie – jedna, synem obarczona, znajdowała się już w powietrzu, druga, której na imię było Karolina, przez skrócenie Lina, zgoła pewną nie była, ażali nie zwiędnie w stanie dziewiczym. Zdawało się, że jej to nie obchodziło wcale – o tem wszakże rzecz będzie później, tymczasem zaś nie obchodziło to ani jej, ani księżny matki, ani księcia ojca, a to z tej przyczyny, że nadszedł rok 1848 i sprowadził wypadki, które wszystkich do głębi poruszyły; nie pora była myśleć o żenieniach, za mąż wydawaniach i t… p. Na stół wytoczyły się groźnie a przeważnie sprawy publiczne.
Od spraw tych książę usunął się jak Achilles i zajął względem nich stanowisko proroka wobec góry. Czekał na to, ażeby przyszła do niego; góra nie przychodzila, dziwiło go to mocno.
– Metternich… cóż Metternich?… – myślał sobie – albo Wesselenyi, Deak, Schechenyi, Bathany: czy myślą oni, że się bezemnie obejdą?…
Najprzód go to dziwiło, następnie niepokoić poczęło. Tego, żeby się nim nie troszczono, ani przypuszczał, i dla tej racyi nie przypuszczał, ażeby sprawy brać miały obrót nader ważny, tembardziej, że wysuwały naprzód nazwiska, nie mające, zdaniem jego, najmniejszego znaczenia. Obok Wesseleny'ch, Schechenyi'ch, Bathyany'ich – jakiś Kossuth! czy był w tem sens? Sensu w tem nie było; książę jednak odmówić nie mógł znaczenia zdarzeniu takiemu, jak ucieczka Metternich'a z Wiednia.
– Ach!… – wykrzyknął i na siedzeniu, jakby go co z dołu do góry podnosiło, podskoczył.
Na szczęście jego, w gabinecie nie znajdował się w chwili tej nikt, nikt przeto świadkiem nie był tego ruchu niedyplomatycznego.
Po wykonaniu tego ruchu książę usta ścisnął, przez nos odsapnął, w zamyślenie się pogrążył, w zamyśleniu w zwierciadło spoglądał, i po upływie kwadransa mniej więcej rękę wyciągnął, leżący na założonem papierami biurze dzwonek w garść ujął i poruszył. Srebrny odgłos przywołał na próg gabinetu postać poważną, starannie wygoloną a odzianą we frak krojem wieku XVIII, w pończochy i w trzewiki z klamrami.
– Jaśnie oświecony pan rozkaże?… – odezwała się owa postać.
– Niech malarz Polak stawi się tu z kartonami… – była księcia odpowiedź.
Jegomość we fraku znikł; książę się znów w przeplatane spoglądaniem w zwierciadło zamyślenie pogrążył, i czas upływał. Upłynął kwadrans jeden, dalej drugi, dalej trzeci. Kiedy czwarty upływać poczynał, książę znów zadzwonił. Jegomość we fraku znów się na progu pojawił.
– Jaśnie oświecony panie?…
– Malarz…
– Rozesłałem za nim hajduków.
– Czemu?…
– Ażeby go odszukali, wyszedł bowiem i nie wiadomo, w którą udał się stronę…
– I nie opowiedział się nikomu?…
– Nie, jaśnie oświecony panie…
– Hm?… – mruknął książę. – I nie widział go nikt?…
– Widział.
– Kto?
Jegomość we fraku wymienił kilka nazwisk, zapewne ze służby.
– Samego? – zapytał książę.
– Towarzyszącego jaśnie oświeconej księżniczce…
Książę na jegomościa spojrzał z wyrazem trzy – mającym środek pomiędzy zapytaniem a zdziwieniem, chwilkę pomilczał i odrzekł:
– Jak będzie odszukany, niech się niezwłocznie z kartonami stawi.
Sam pozostawszy, książę po namyśle następujący wygłosił monolog:
– Lina… uhm?… Dziewczyna jużby za mężem być powinna; że zaś jeszcze nie jest, więc… malarstwem się zabawia. Uhm…!
Głową skinął z tym akcentem, który powiada: "Zaniepokoiłem się niepotrzebnie" i – dalej w zwierciadło spoglądając, myślał. Osnowa jego myślenia w następujący, krótko a wyraźnie, wytłómaczyć da się sposób: "Ponieważ góra do proroka nie przyszła, przeto prorok zrobi górze ten zaszczyt, że pójdzie do niej. " Kwestya ta w zasadzie była rozstrzygnięta, pozostawało tylko wprowadzić ją w wykonanie. Nad tem właśnie medytował i z tego właśnie powodu z malarzem porozumieć się potrzebował.
Po półgodzinnem może jeszcze oczekiwaniu jegomość we fraku na progu się zjawił i oznajmił:
– Pan Andrzej Rzeski.
– Prosić…
Do pokoju wkroczył z teką pod pacha młody, lat dwudziestu siedmiu, może dwudziestu ośmiu, człowiek, wyglądający nie tak, ażeby w nim artystę od pierwszego rzutu oka poznać można. Nie nosił na sobie żadnej z cech artystycznych: włosy miał krótko przystrzyżone, odzież zwykłą, trochę za zbyt przechodzoną, ale całą i czystą, postać zaś nie odznaczała się niczem osobliwem – wzrost średni, wyrost szykowny, rysy oblicza pospolite, włosy płowe, oczy szafirowe, zarost na policzkach i na brodzie niezbyt obfity, wziąć go było można za urzędnika pospolitego lub folwarcznego niższej kategoryi, za rzemieślnika, za studenta wreszcie, najprędzej zaś za nauczyciela domowego, nigdy za artystę. Wszedł, skłonił się i przybrał postawę oczekującego na zapytanie lub na rozkaz.
– Od godziny z górą czekam na pana – odezwał się książę.
– Towarzyłem księżniczce do rysowania z natury…
– Lekcye jej dajesz?
– Tak jest, mości książę. – Oddawna?
– Od kilku dni – odpowiedział, oczy do góry wznosząc, jakby wspomnienia zbierał.
– Uhm… to dobrze… Pokaż mi ostatnie modele…
Młody człowiek rozłożył tekę i wyjął z niej trzy kartony, wyobrażające podmalowaną farbami wodnemi postać księcia w ten sposób, w jaki wystawiają wzory w żurnalach mód. Na każdym kartonie książę prezentował się dwojako, z przodu i z tyłu, zawsze stojący, lewą ręką w bok oparty, z prawą od łokcia do góry wzniesioną. Podobieństwo oblicza i postawy uchwycone było zupełnie. Spojrzawszy, odrazu się poznało księcia, mimo, że ręka, która rysy jego kreśliła, nie zdradzała tej wprawy, jaką się widzi, gdy ołówkiem i pendzlem kieruje ćwiczenie umiejętne. W wizerunkach tych, ' acz trafnych, poznawało się dzieło samouka, który w dobrej szkole mógłby może wyjść z czasem na artystę. W wizerunku tym atoli chodziło nie o artyzm w wykonaniu postaci, ale o piękno w nakreśleniu, ubarwieniu i przyozdobieniu odzieży, mianowicie o skombinowaniu co do odzieży samej trzech barw: ciemno – czerwonej, seledynowej i ciemno – zielonej; co do naszycia zaś, o zdecydowanie bądź na złoto, bądź też na czarny jedwab. Co do kroju, rzecz była zdecydowana i rozchodziło się głównie o to, czy spodnie mają być czerwone, a spencer seledynowy, czy też na odwrót, spencer czerwony, a spodnie seledynowe. Trzy podwójne wizerunki, właściwie zaś dwa, tę kwestyę rozstrzygnąć miały – trzeci bowiem tyczył się szczególniej naszywań, świadcząc, jako książę przychylał się do jedwabiu czarnego, a to dla dwóch powodów: artystycznego i politycznego. Pierwszy polegał natem, że od koloru czarnego wyraźniej i piękniej aniżeli od złota odbijają klejnoty, drugi natem, że kolor czarny odpowiada lepiej czasom smutnym.
W kombinacyach księcia "czasy smutne" stały się rodzajem osi. W rzeczy samej: Metternich uciekł, Batyany'owie, Weselenowie i inni krzątają się, on zaś, on! – Barkonyay, rzeczywisty tajny radca stanu, wielki koniuszy, były abmasador, kawaler orderów krajowych i zagranicznych, pan na Czarnej etc., on, zdawało się, jakby został w Czarnej zapomniany.
Myśl ta trapiła go srodze. Kiedy przeto zamienił z malarzem kilka słów powyżej przytoczonych po tych słowach kazał mu wizerunki ustawić w oddaleniu perspektywicznem, popatrzył, pomyślał i rzekł:
– Nie… kolor seledynowy nie idzie, nie! nie idzie on ani na bekieszę, ani na spodnie. Za jaskrawy, zmienić go potrzeba, ale na jaki?
Zamyślił się. Myśląc, to na wizerunki, to w zwierciadło spoglądał.
– Na jaki? – zapytał po chwili.
Pytanie to, powtórzone jeszcze kilka razy, zwracało się do niego samego. Dlatego malarz nie odpowiadał na nie. Stał obok kartonów i na rozkazy czekał.
– Na jaki?… – powtórzył książę raz jeszcze i odpowiedział sobie: – Na ciemno – pomarańczowy. Hm?… Co pan myślisz?… – zapytał malarza nareszcie.
– Spróbujemy – odrzekł zapytany.
– Tak, spróbuj pan. Że jednak czas nagli, więc seledyn na tych – na kartony wskazał – wzorach pokryj kolorem ciemnopomarańczowym. Idź więc i śpiesz się,
Malarz wyszedł, książę zadzwonił i rozkazał przywołać do siebie krawca.
Na krawca nie czekał dłużej niż kwadrans.
– Możesz się wystarać o sukno koloru ciemnopomarańczowego? – było zapytaniem, którem go spotkał.
– Sukna koloru ciemno – pomarańczowego? – powtórzył żyd w zamyśleniu, a po chwili odrzekł:
– Można… Dla jaśnie oświeconego pana wszystko się znaleźć musi.
– Ciemnoczerwone i ciemnozielone sukno masz?
– Mam, jaśnie oświecony panie.
– Zasiadajże niezwłocznie do roboty i śpiesz się, czas nagli… Biada ci, jeżeli przed szabasem nie wygotujesz spodni, bekieszy i dolmana. Rozumiesz?…
– Rozumiem, jaśnie oświecony panie.
– Induj ( marsz!).
Żyd się zwrócił i za drzwiami znikł. Niebawem później wyszedł i książę, wezwany przez kamerdynera, który mu oznajmił, że obiad na stole.
Przy stole zgromadziła się cała w Czernej obecna rodzina, a mianowicie: księżna, baronowa Kösticzicz, księżniczka i pięcioletni synek baronowej, zasiadający obok matki krzesło wysokie i obsługiwany przez piastunkę, za jego krzesłem stojącą.
Księżna, z domu hrabianka L., reprezentowała dobrze wielką damę poważną. Liczyła wieku lat o parę mniej, aniżeli dostojny jej małżonek i nosiła na postaci swej świadectwa staranności, z jaką się przeciwko napaściom czasu broniła. Niestety, obrona ta nie na wiele się przydała. Na lokach znać było przyprawność, na głowie perukę; oblicze, lubo czerstwe, okrywały zmarszczki; wyrost, lubo smukły, nie posiadał gibkości, jaką się zalecać musiał w dobie młodości pierwszej i powtórnej. Znać na niej było przygniecenie wieku, którego nie maskowały ani gorset, ani suknia jedwabna, ani wszelkie inne sposoby i środki tualetowe, takie bogate i do tak wysokiego stopnia doskonałości doprowadzone! Księżna posługiwała się niemi nadaremnie.
Inaczej miała się rzecz z jej córkami. Te nie potrzebowały się uciekać do żadnych sposobów i środków tualetowych, ażeby młodość wykazać. Baronowa, blada i smagła brunetka, liczyła lat mniej aniżeli trzydzieści. Tak się prezentował jej wiek z powodu cierpień i smutku, których ślady na swojem obliczu nosiła. Widać po niej było, że się w życiu dużo gryzła i gniewała; nie było jej z tem do twarzy; twarz jej wszelako ani harmonią rysów, ani wyrazem nie wchodziła do rodzaju pięknych. To samo powiedzieć należało o jej młodszej siostrze, ale co do wdzięków tylko. Księżniczka pięknością nie uderzała, miała jednak w wyrazie postaci swojej i w wyrazie oblicza coś, co na niej uwagę zatrzymywało. Wzrostem należała do kobiet średniej miary, zbudowana tak, iżby rzeźbiarzowi za model służyć mogła, w przegibach ciała, w zaokrągleniach niewieścich posiadała ten ruch, który świadczy o życiu i jędrności życiowej. Cerę na obliczu miała smagławą, oczy czarne mieniły się zielonym odblaskiem, z po za ust koralowych przeglądały zęby, może nieco przydługie, ale równe i białe; głowie ciężył warkocz czarny, jedwabisty; – wydzielał się z niej wdzięk kwiatu egzotycznego, uderzającego nie kształtem kielicha, ani blaskiem barw, ale wonią narkotyczną, sprawiającą odurzenie, niekiedy śmierć nawet.
O dziecku nic do mówienia niema.
W towarzystwie wnuka, dwóch córek i małżonki dostojnej zasiadł książę do stołu, zastawionego z całym wielkopańskim szykiem. Pośrodku bukiet, dokoła kryształy, porcelany, srebra, złocenia.
Przy stole rozmowa toczyła się w dwóch językach: po niemiecku i po francusku. Wierny regule nietraktowania przy jedzeniu ważnych spraw, książe, potrącał o przedmioty obojętne, wyzywał na dowcipy, które mu się nie zawsze udawały, które go jednak zawsze rozweselały. Śmiał się i dary Boże spożywał, zapijając jadło winem z własnej winnicy. Pod koniec obiadu książę się do młodszej córki zwrócił z zapytaniem:
– Wzięła cię ochota do malarstwa?
– A tak, papo – odparła z lekkiem zająknieniem.
– Wyrządziłaś mi niemałą przykrość.
– A to jak? – zapytała.
– Zabrałaś mi malarza w chwili, kiedym go potrzebował.
– Przepraszam. Drugi raz nie zabiorę go bez zapytania ciebie.
– Piękne to postanowienie przychodzi ci po niewczasie.
– Dziś… Ale jutro?… – odrzekła.
– Słowa moje właśnie do jutra się odnoszą. Za kilka dni zapytywać mnie nie będziesz mogła.
– A to?…
– Dla przyczyny bardzo prostej i w prostocie swojej naturalnej. Mnie od Czerny oddzieli odległość kilkudziesięciomilowa.
– Wyjeżdżasz, książę? – zapytała księżna.
– Muszę wyjechać nareszcie – odrzekł z przyciskiem znaczącym.
– Do?…
– Pesztu, Presburga, Wiednia…
– Wyjadę może i ja.
– Cóżeś malowała? – przerwał książę, zwracając zapytanie do córki.
– Nie malowałam – odparła.
– Na cóżeś mi malarza zabrała?
– Rysowałam trochę. Próbowałam skopiować z natury dom doktora, dla malowniczego, w jakiem Stoi, położenia.
– I cóż?
– Nie udało mi się – odrzekła z gestem niecierpliwość oznaczającym.
– Miałaś pomoc przecież.
– A… pomoc… tak… tak, zapewne.
– Zraziłaś się może?
– Nie, przeciwnie. Będę próbowała jeszcze i jeszcze.
– I zawsze pejzażów?
– Pejzażów – czegożby innego?
– Karykatur, karykatur ołówkiem. Rzecz pyszna!… artyzm komiczny. Do podobnego artyzmu przedmiotów nie brak nigdy i nigdzie.
– W Czerny nawet? – zapytała.
– W Czerny… hm?… Doktór na przykład. Księżniczka zielonawemi oczyma spojrzała na ojca i po chwilce powoli odrzekła:
– Doktorabym nie karykaturowała…
– Czemu?
– Polak…
– Uhm… "Węgier, Polak dwa bratanki…" – odrzekł żartobliwie. Dlatego zapewne i do malarstwa poczułaś ochotę, że się Polak na nauczycieli trafił…
– Zapewne… – odpowiedziała.
– Zwłaszcza, że młody… Młody Polak, postać romantyczna… – żartował. – Postacie jednak najromantyczniejsze miewają strony słabe; przytem, co się poczciwego doktora tyczy, romantyzm jego przybrał oddawna cechy komizmu wysokiego… Co za figura!… co za ruchy!… z jakim on akcentem zabawnym kłania się i przy powitaniu wymawia: Kaszamer diner!…
Księżna się zaśmiała, baronowa się uśmiechnęła, księżniczka odparła:
– To prawda… Mimo to, ten człowiek śmieszny ma swoje zalety…
– Przeciwko temu nic nie mówię… zalet mu nie odmawiam. Mówimy o stronach śmiesznych, od których wolnymi nie są ludzie najzacniejsi i najpoważniejsi… Nasz doktór jest człowiekiem zacnym, ale na powadze szwankuje…
Obiad się skończył; towarzystwo z sali jadalnej przeniosło się na wychodzący na park balkon, z wyjątkiem księżniczki, która w otwierającym się na balkon salonie siadła do fortepianu i z akcentem zabronionego do niedawna marsza Rakoczego zagrała. Księżna i baronowa kazały sobie robótki podać; książę, kawę czarną popijając i fajkę paląc, w zadumie się pogrążył. Porywające tony marsza kołysały go, zdrzemnąć mu się jednak nie dawały. Gdy księżniczka, wziąwszy ostatnie akordy brzmiące w basach, nagle urwała, książę odchrząknął i odezwał się:
– Nie ma co… za dni kilka jadę…