Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ci i tamci: Tom 1 powieść z czasów kampanii węgierskiej. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ci i tamci: Tom 1 powieść z czasów kampanii węgierskiej. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 296 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

W mnie­ma­niu wła­snem wiel­ki z nie­go był wo­jow­nik, by­stry po­li­tyk, głę­bo­ki dy­plo­ma­ta, nie­po­spo­li­ty ad­mi­ni­stra­tor, zna­ko­mi­ty eko­no­mi­sta i fi­nan­si­sta, nie­zrów­na­ny ju­ry­sta, zna­ko­mi­ty uczo­ny, kuty teo­log, bie­gły znaw­ca li­te­ra­tu­ry i sztuk pięk­nych. Mnie­ma­nie to uspra­wie­dli­wia­ły dwie rze­czy: pia­sto­wa­nie wy­so­kich urzę­dów dwor­skich i pu­blicz­nych, woj­sko­wych i cy­wil­nych, i po­cho­dze­nie wy­so­ko ary­sto­kra­tycz­ne. Dzię­ki temu ostat­nie­mu, czuł się uzdol­nio­nym jed­na­ko­wo do no­sze­nia togi se­na­tor­skiej, szlif ge­ne­ral­skich i in­fu­ły ar­cy­bi­sku­piej, do pi­sa­nia dzie­jów jak Ta­cyt, epo­pei jak Wir­gil, do ma­lo­wa­nia jak Apel­les, gra­nia na skrzyp­cach jak Pa­ga­ni­ni, po­ka­zy­wa­nia sztuk jak Pi­net­ti. Nie ra­czył się ato­li imać pió­ra, pendz­la, smycz­ka i pa­łecz­ki ku­glar­skiej; nie wy­pa­dło mu przy­wdziać su­tan­ny; losy skie­ro­wa­ły go do sze­re­gów oręż­nych i wy­pro­wa­dzi­ły na­stęp­nie na pole dy­plo­ma­tycz­ne. W mło­dych la­tach był ozdo­bą am­ba­sad w Pa­ry­żu, Lon­dy­nie i Rzy­mie, na­stęp­nie sam zo­stał am­ba­sa­do­rem; przy­ozdo­bił się ty­tu­łem taj­ne­go rad­cy dwo­ru, wiel­kie­go ko­niu­sze­go etc… i w wie­ku sę­dzi­wym uży­wał wcza­su do­brze za­słu­żo­ne­go. Urzę­do­we jed­nak ty­tu­ły ga­sły w obec ty­tu­łów ro­do­wych, był bo­wiem pa­nem, ba­ro­nem, gra­fem i księ­ciem w oso­bje jed­nej; przez skró­ce­nie ato­li pod­pi­sy­wał się i zwą – no go "Ksią­że Je­rzy Bar­ko­ny­ay, pan na Czer­nej, Uj­Fal­wie, Ma­łym i Wiel­kim Ba­cie, Kie­dro­gu, Wyż­szej i Niż­szej Ko­ci­cy, Bal­sa­ma­ny, No­wym To­ro­ku, Für­sten­ber­gu, Sta­rej Ka­ro­ly, etc… etc… etc." Wiek sę­dzi­wy na po­sta­ci jego za­zna­czał się, ale jej nie chy­lił. Trzy­mał się pro­sto, pu­szył się, wło­sy miał siwe, wąsy czar­ne, buj­ne i uło­żo­ne w spo­sób taki, że idąc od ucha do ucha, sta­no­wi­ły na ob­li­czu dział po­mię­dzy tą czę­ścią, na któ­rej się znaj­do­wa­ły nos, oczy i czo­ło, a tą, któ­rą cha­rak­te­ry­zo­wa­ła szczę­ka dol­na. Dzię­ki wą­som, zda­wa­ło się, jak­by część jed­na do dru­giej była przy­kle­jo­na. W czę­ści gór­nej zwra­ca­ło uwa­gę na sie­bie czo­ło, przy­ozdo­bio­ne mar­sem, któ­ry nada­wał fi­zy­ogno­mii wy­raz od­po­wied­ni po­sta­wie, wy­cio­sa­nej do mun­du­ru. W cza­sach daw­niej­szych nada­wa­ła­by się ona do pan­ce­rza. Że jed­nak w wie­ku dzie­więt­na­stym pan­ce­rze słu­żą tyl­ko do za­peł­nia­nia skła­dów ar­che­olo­gicz­nych, ksią­żę prze­to nie po­peł­niał ana­chro­ni­zmu i nie wkła­dał blach na sie­bie. Wkła­dał za to mun­du­ry wy­na­laz­ku wła­sne­go, wy­ka­zu­ją­ce­go się pod po­sta­cią roz­ma­itą. Wy­naj­do­wa­nie kro­ju i for­my mun­du­rów było jego za­mi­ło­wa­niem, i dla­te­go do skła­du licz­ne­go dwo­ru, ja­kim się ota­czał, na­le­że­li: na­dwor­ny ma­larz i na­dwor­ny kra­wiec; pierw­szy, obo­wią­za­ny po­my­sły księ­cia na kar­tach, dru­gi w po­sta­ci odzie­ży wy­ko­ny­wać. Ma­larz był Po­la­kiem, ro­dem z Lu­bli­na, kra­wiec Ży­dem wę­gier­skim: ten ostat­ni prze­mie­niał się nie­kie­dy na Cy­ga­na z po­wo­du za­mi­ło­wa­nia do mu­zy­ki, mia­no­wi­cie do kla­ry­ne­tu, z któ­rym wy­stę­po­wał w or­kie­strze na­dwor­nej z Cy­ga­nów zło­żo­nej. Bie­głym był za­rów­no na kla­ry­ne­cie, jako też z igłą i no­ży­ca­mi, jak grał, tak kra­jał i szył suk­na i ak­sa­mi­ty, wy­pro­wa­dza­jąc z nich we­dle po­my­słów księ­cia: spodnie ob­ci­słe, be­kie­sze, kur­ty, do­lma­ny, men­ty­ki czer­wo­ne, sza­fi­ro­we, gra­na­to­we, ciem­no­zie­lo­ne etc, sza­me­ro­wa­ne na szwadł, kla­pach, koł­nier­zach, rę­ka­wach je­dwa­biem, sre­brem, zło­tem, przy­ozda­bia­ne gu­za­mi, gu­zi­ka­mi, gu­zicz­ka­mi i pę­tli­ca­mi.

sznu­ra­mi i ku­ta­sa­mi, wy­ra­ża­ją­ce­mi się pod po­sta­cią ma­low­ni­czych kom­bi­na­cyj. Księ­ciu zaj­mo­wa­ło to czas i umysł, jako rzecz bar­dzo po­waż­na, wcho­dzą­ca do za­kre­su re­pre­zen­ta­cyi. W mło­do­ści swo­jej, gdy peł­nił funk­cyę at­ta­che przy am­ba­sa­dach, w ten spo­sób re­pre­zen­to­wał Ko­ro­nę Wę­gier­ską i na wy­stą­pie­niach ofi­cy­al­nych na dwo­rach za­gra­nicz­nych by­wał przed­mio­tem ogól­ne­go po­dzi­wu. Le prin­ce hon­gro­is oczy zry­wał, idąc o lep­sze z na­ba­ba­mi in­dyj­ski­mi, i na Wę­gry uwa­gę zwra­cał. Po każ­dem wy­stą­pie­niu o nim i o Wę­grzech mó­wio­no i pi­sa­no, co mu spra­wia­ło wiel­kie za­do­wo­le­nie, był bo­wiem Wę­grem cia­łem i du­szą, i mimo ofi­cy­al­ne­go sta­no­wi­ska, ja­kie zaj­mo­wał, znaj­do­wał, że na świe­cie nic w po­rów­na­nie iść nie może z wę­gier­skiem wi­nem, z wę­gier­skim ty­tu­niem, z wę­gier­ską sło­ni­ną, gu­la­szem, pa­pry­ka­szem i z mar­szem Ra­ko­cze­go. "Hej, hej, Ma­dia­rem­ber!" – brzmia­ło w nim i hu­cza­ło w mło­do­ści, brzmia­ło i hu­cza­ło na sta­rość i po­bu­dza­ło do my­śle­nia usta­wicz­ne­go o be­kie­szach, Spen­ce­rach, do­lma­nach, men­ty­kach, spodniach ob­ci­słych, sza­me­ro­wa­niach, gu­zach, pę­tli­cach, spin­kach, koł­pa­kach, ki­tach, bu­tach i ostro­gach. My­śle­nie o tem sta­no­wi­ło oś my­śle­nia o spra­wach pu­blicz­nych. Ksią­żę Je­rzy Bar­ko­ny­ay, pan na Czer­ny, Uj Fal­wie, Ma­łym i Wiel­kim Ba­cie etc… etc… etc, odzie­wał się i sza­me­ro­wał, ja­dał, pi­jał i mu­zy­ki słu­chał dla do­bra, po­żyt­ku i sła­wy oj­czy­zny, poj­mo­wa­nej w spo­sób par­ty­ku­lar­ny.

Re­zy­den­cya jego był pa­łac za­mek, wzno­szą­cy się obok mia­stecz­ka, zwa­ne­go Czer­na, po­ło­żo­ne­go u stóp Kar­pat nad jed­nem z pra­wo­brzeż­nych do­pły­wów Cis­sy gór­nej, w cud­nej miej­sco­wo­ści. Mia­stecz­ko roz­rzu­ca­ło się nad rzecz­ką, gru­pu­jąc się oko­ło sta­ro­żyt­ne­go ko­ścio­ła, z któ­re­go ścię­tej wie­ży ze­gar zna­czył czas; za­mek stał na wzgó­rzu, a był to pół za­mek, pół pa­łac, wy­obra­żał bo­wiem kom­bi­na­cyę prze­szło­ści z te­raź­niej­szo­ścią. Na fun­da­men­cie mu­rów, pa­mię­ta­ją­cych cza­sy Ma­cie­ja Kor­wi­na i daw­niej­sze za­pew­ne, wzno­si­ła się bu­dow­la w sty­lu wło­skim, do któ­rej wstęp otwie­ra­ła bra­ma mo­nu­men­tal­na, po­zo­sta­ją­ca pod stra­żą dwóch lwów ka­mien­nych, drze­mią­cych na sze­ro­kich pod­mu­ro­wa­niach. Nad bra­mą ster­czał na tar­czy gra­ni­to­wej z mar­mu­ru wy­ku­ty herb wiel­ce skom­pli­ko­wa­ny, zło­żo­ny z pta­ków, czwo­ro­no­gów, pła­zów, ro­ślin, wie­życ i fi­gur sym­bo­licz­nych, roz­miesz­czo­nych na sza­chow­ni­cy, a świad­czą­cych o pa­ran­tel­li wy­so­kiej, ogni­sku­ją­cej się w na­zwi­sku ro­do­wem. Fi­gu­ru­ją­ca na jed­nym z kwa­dra­ci­ków kaw­ka zna­czy­ła po­kre­wień­stwo z Kor­wi­na­mi, na in­nym li­lia wy­ka­zy­wa­ła, że w ży­łach Bar­ko­ny­ay'ów pły­nie krew Bur­bo­nów. I temu po­dob­nie. Ztąd ten wy­ni­kał wnio­sek, ze księ­ciu Je­rze­mu ro­iły się po gło­wie pra­wa i róż­ne pre­ten­sye, któ­re uwa­żał za rze­czy do osią­gnię­cia nie­moż­li­we, wkła­da­ją­ce jed­nak na nie­go obo­wią­zek re­pre­zen­to­wa­nia god­nie prze­szło­ści, prze­ma­wia­ją­cej z nad bra­my, re­pre­zen­to­wa­nia jej w każ­dym cza­sie i na każ­dem miej­scu, wo­bec mo­nar­chów za­gra­nicz­nych i tłu­mu ulicz­ne­go sto­lic świa­ta, wo­bec kró­la wę­gier­skie­go, któ­ry był ce­sa­rzem au­stry­ac­kim, wo­bec pa­la­ty­na, któ­ry kró­la za­stę­po­wał, wo­bec ma­gna­tów, z któ­ry­mi w izbie pa­nów za­sia­dał, wo­bec sa­me­go sie­bie wresz­cie, księż­ny mał­żon­ki swo­jej, ksią­żąt i księż­ni­czek sy­nów i có­rek swo­ich, wo­bec wszyst­kich, sło­wem, nie wyj­mu­jąc Trój­cy Prze­naj­święt­szej, w imię któ­rej, jako Ma­diar-em­ber rze­tel­ny, klą­twy ci­skał.

Ksią­żę Je­rzy Bar­ko­ny­ay, za­wi­nąw­szy w la­tach sę­dzi­wych na wy­wczas do por­tu czer­nień­skie­go, nie opu­ścił przez to are­ny spraw pu­blicz­nych. Na­stą­pi­ło to w pią­tem dzie­się­cio­le­ciu na­sze­go wie­ku. Od służ­by kró­lo­wi prze­szedł do służ­by na­ro­do­wi, i w izbie ma­gna­tów na­leż­ne mu miej­sce za­jąw­szy, do­znał tego, cze­go do­zna­je czło­wiek, gdy się na­gle i nie­spo­dzia­nie znaj­dzie w to­wa­rzy­stwie mó­wią­cem ję­zy­kiem nie­zro­zu­mia­łym.

– Cze­go oni chcą?… Po­sza­le­li!…

W spo­sób ten wy­ra­zi­ło się w umy­śle jego wra­że­nie, ja­kie od­niósł z ob­rad sej­mo­wych, gdy w ta­ko­wych po raz pierw­szy wziął udział. Słu­chał, słu­chał, nic nie ro­zu­miał, a gor­szył się nie­zmier­nie. Gor­szy­ły go dwie mia­no­wi­cie i szcze­gól­nie rze­czy: ję­zyk, w któ­rym ob­ra­do­wa­no, i odzież, w ja­kiej więk­sza część człon­ków izby ma­gna­tów w sali sej­mo­wej za­sia­da­ła. Uszom i oczom wła­snym wie­rzyć nie chciał. Co to zna­czy? W co się ob­ró­ci­ła ta god­ność na­ro­do­wa, któ­rej on w Eu­ro­pie prze­strze­gał, a któ­rą na grun­cie wła­snym ci, któ­rzy­by o nią przedew­szyst­kiem dbać po­win­ni, na szwank wy­sta­wia­ją? Słu­chał tedy i pa­trzył, pa­trzył i słu­chał, na se­syi pierw­szej mil­czał, na na­stęp­nej naj­pierw­szy do gło­su się za­pi­sał i wy­pa­lił mowę, po ła­ci­nie, bio­rąc za punkt wyj­ścia ro­zu­mo­wa­nia swe­go za­ło­że­nia na­stę­pu­ją­ce:

– Duas res ha­be­mus, quae no­bis per­ma­ne­ve­runt: no­strem re­gem et no­stras ha­bi­tu­di­nes.

Pra­wił da­lej o mi­nio­nej Kró­le­stwa Wę­gier­skie­go wiel­ko­ści i sła­wie, o tem, że z nich po­zo­sta­ła pest­ka, z któ­rej­by się wiel­kość i sła­wa od­ro­dzić mo­gły, gdy­by pest­ka ta sza­no­wa­ną i prze­cho­wy­wa­ną była. A to – co?…

– Co sły­szę?… – wo­łał. – Mowa pięk­na, wspa­nia­ła, mowa Cy­ce­ro­nów i Ta­cy­tów, mowa la za­stą­pio­na zo­sta­ła przez ję­zyk, któ­rym się po­słu­gu­je po­spól­stwo… Co wi­dzę?… za­miast świet­no­ści przod­ków na­szych fra­cos, tu­żur­cos, pan­ta­lo­nos ac żi­le­tos cum co­le­os et cra­va­tos.

Mowa ta nie spro­wa­dzi­ła re­zul­ta­tu po­żą­da­ne­go. Ksią­żę się do spraw pu­blicz­nych zra­ził; niby Achil­les do na­mio­tu, do zam­ku swe­go się usu­nął w tem prze­ko­na­niu, że się spra­wy roz­g­ma­twa­ją i osta­tecz­nie o in­ter­wen­cyę jego wszy­scy, Met­ter­nich'a, któ­re­go mą­dro­ści sta­nu ufał, nie wyj­mu­jąc, ko­ła­tać będą. Na ko­ła­ta­nie to ocze­ki­wał i gor­li­wej ani­że­li przed­tem z ma­la­rzem Po­la­kiem i kraw­cem Ży­dem pra­co­wał.

Ksią­żę, po­mi­mo, że w mnie­ma­niu wła­snem nie po­spo­li­tym był ad­mi­ni­stra­to­rem, jako też zna­ko­mi­tym eko­no­mi­stą i fi­nan­si­stą, nie umiał z ad­mi­ni­stra­cyą i go­spo­da­rze­niem w do­brach wła­snych do ładu tra­fić. Kil­ka razy za­bie­rał się do upo­rząd­ko­wa­nia in­te­re­sów, za­wsze ato­li od­kła­dał to na póź­niej, tym­cza­sem zaś wie­dział tyl­ko na­pew­no, że ma dłu­gi, ale nie wie­dział ile, i iry­to­wał się, gdy się tra­fi­ło, że w ka­sie znaj­do­wał pust­ki. Tra­fy tego ro­dza­ju sro­dze go gnie­wa­ły, a zda­rza­ły się do­syć czę­sto, zwłasz­cza od cza­su, jak do czer­pa­nia z kasy obok nie­go przy­stą­pił naj­przód syn star­szy, na­stęp­nie ra­zem z sy­nem star­szym młod­szy, wresz­cie dwaj star­si i naj­młod­szy. Część dóbr po­szła na wy­po­sa­że­nie księż­nicz­ki star­czej i sta­łą się po­wo­dem pro­ce­su ze stro­ny zię­cia, któ­ry się uwa­żał za sro­dze po­krzyw­dzo­ne­go, do­sta­ły mu się bo­wiem dłu­gi, prze­wyż­sza­ją­ce war­tość ma­jąt­ku. Są­dził się prze­to nie­tyl­ko po­krzyw­dzo­nym, ale i oszu­ka­nym; miał bo­wiem dłu­gi wła­sne, na któ­rych spła­ce­nie na po­sag ra­cho­wał, a to ce­lem za­pew­nie­nia so­bie kre­dy­tu na przy­szłość. Kre­dy­tu so­bie nie za­pew­nił, i w żonę się ubrał; wy­to­czył prze­to te­ścio­wi pro­ces, do­ma­ga­jąc się od nie­go naj­przód oczysz­cze­nia ma­jąt­ku, na­stęp­nie tego, aże­by za­brał i ma­ją­tek i cór­kę. Na­stą­pi­ło to ostat­nie tyl­ko. Ba­ro­no­wa Eli­za Kösti­czicz za­miesz­ka­ła przy ro­dzi­cach i po spro­wa­dze­niu się do nich ob­da­rzy­ła ich wnu­kiem. Ten ob­rót pro­ce­su był wy­pad­kiem fa­tal­nym, al­bo­wiem skom­pro­mi­to­wał mło­dych ksią­żąt i młod­szą księż­nicz­kę, po­trze­bu­ją­cych, oni że­nić się, ona za­mąż iść.

Oni, jak oni. Ksią­żę miał sy­nów, jak sta­ry Bu­drys, "tę­gich jak sam Li­twi­nów", tę­go­ści prze­to mo­gła im da­wać nie­ja­ką na­dzie­ję pod wzglę­dem tra­fie­nia na to­wa­rzysz­ki ży­cia do­zgon­ne­go w po­sa­gi sute za­opa­trzo­ne, zwłasz­cza, że po­sa­gi nie sta­no­wi­ły już w wie­ku XIX wła­ści­wo­ści spo­ty­ka­nej tyl­ko w sfe­rach wy­so­kiej ary­sto­kra­cyi. W sfe­rach miesz­czań­skich tra­fia­ły się rów­nież pa­nien­ki mi­lio­na­mi pod­szy­te i na ty­tu­ły ła­ko­me. Po­zo­sta­wał wresz­cie re­surs osta­tecz­ny – Ży­dów­ki, ma­ją­ce do ksią­żąt, hra­biów i ba­ro­nów po­ciąg nie­prze­par­ty. Mło­de prze­to męz­kie la­to­ro­śle rodu Bar­ko­ny­ay'ów mo­gły się nie lę­kać uschnię­cia. La­to­ro­śle ato­li żeń­skie – jed­na, sy­nem obar­czo­na, znaj­do­wa­ła się już w po­wie­trzu, dru­ga, któ­rej na imię było Ka­ro­li­na, przez skró­ce­nie Lina, zgo­ła pew­ną nie była, aża­li nie zwięd­nie w sta­nie dzie­wi­czym. Zda­wa­ło się, że jej to nie ob­cho­dzi­ło wca­le – o tem wszak­że rzecz bę­dzie póź­niej, tym­cza­sem zaś nie ob­cho­dzi­ło to ani jej, ani księż­ny mat­ki, ani księ­cia ojca, a to z tej przy­czy­ny, że nad­szedł rok 1848 i spro­wa­dził wy­pad­ki, któ­re wszyst­kich do głę­bi po­ru­szy­ły; nie pora była my­śleć o że­nie­niach, za mąż wy­da­wa­niach i t… p. Na stół wy­to­czy­ły się groź­nie a prze­waż­nie spra­wy pu­blicz­ne.

Od spraw tych ksią­żę usu­nął się jak Achil­les i za­jął wzglę­dem nich sta­no­wi­sko pro­ro­ka wo­bec góry. Cze­kał na to, aże­by przy­szła do nie­go; góra nie przy­cho­dzi­la, dzi­wi­ło go to moc­no.

– Met­ter­nich… cóż Met­ter­nich?… – my­ślał so­bie – albo We­sse­le­nyi, Deak, Sche­che­nyi, Ba­tha­ny: czy my­ślą oni, że się bez­em­nie obej­dą?…

Naj­przód go to dzi­wi­ło, na­stęp­nie nie­po­ko­ić po­czę­ło. Tego, żeby się nim nie trosz­czo­no, ani przy­pusz­czał, i dla tej ra­cyi nie przy­pusz­czał, aże­by spra­wy brać mia­ły ob­rót na­der waż­ny, tem­bar­dziej, że wy­su­wa­ły na­przód na­zwi­ska, nie ma­ją­ce, zda­niem jego, naj­mniej­sze­go zna­cze­nia. Obok We­sse­le­ny'ch, Sche­che­nyi'ch, Ba­thy­any'ich – ja­kiś Kos­suth! czy był w tem sens? Sen­su w tem nie było; ksią­żę jed­nak od­mó­wić nie mógł zna­cze­nia zda­rze­niu ta­kie­mu, jak uciecz­ka Met­ter­nich'a z Wied­nia.

– Ach!… – wy­krzyk­nął i na sie­dze­niu, jak­by go co z dołu do góry pod­no­si­ło, pod­sko­czył.

Na szczę­ście jego, w ga­bi­ne­cie nie znaj­do­wał się w chwi­li tej nikt, nikt prze­to świad­kiem nie był tego ru­chu nie­dy­plo­ma­tycz­ne­go.

Po wy­ko­na­niu tego ru­chu ksią­żę usta ści­snął, przez nos od­sap­nął, w za­my­śle­nie się po­grą­żył, w za­my­śle­niu w zwier­cia­dło spo­glą­dał, i po upły­wie kwa­dran­sa mniej wię­cej rękę wy­cią­gnął, le­żą­cy na za­ło­żo­nem pa­pie­ra­mi biu­rze dzwo­nek w garść ujął i po­ru­szył. Srebr­ny od­głos przy­wo­łał na próg ga­bi­ne­tu po­stać po­waż­ną, sta­ran­nie wy­go­lo­ną a odzia­ną we frak kro­jem wie­ku XVIII, w poń­czo­chy i w trze­wi­ki z klam­ra­mi.

– Ja­śnie oświe­co­ny pan roz­ka­że?… – ode­zwa­ła się owa po­stać.

– Niech ma­larz Po­lak sta­wi się tu z kar­to­na­mi… – była księ­cia od­po­wiedź.

Je­go­mość we fra­ku znikł; ksią­żę się znów w prze­pla­ta­ne spo­glą­da­niem w zwier­cia­dło za­my­śle­nie po­grą­żył, i czas upły­wał. Upły­nął kwa­drans je­den, da­lej dru­gi, da­lej trze­ci. Kie­dy czwar­ty upły­wać po­czy­nał, ksią­żę znów za­dzwo­nił. Je­go­mość we fra­ku znów się na pro­gu po­ja­wił.

– Ja­śnie oświe­co­ny pa­nie?…

– Ma­larz…

– Ro­ze­sła­łem za nim haj­du­ków.

– Cze­mu?…

– Aże­by go od­szu­ka­li, wy­szedł bo­wiem i nie wia­do­mo, w któ­rą udał się stro­nę…

– I nie opo­wie­dział się ni­ko­mu?…

– Nie, ja­śnie oświe­co­ny pa­nie…

– Hm?… – mruk­nął ksią­żę. – I nie wi­dział go nikt?…

– Wi­dział.

– Kto?

Je­go­mość we fra­ku wy­mie­nił kil­ka na­zwisk, za­pew­ne ze służ­by.

– Sa­me­go? – za­py­tał ksią­żę.

– To­wa­rzy­szą­ce­go ja­śnie oświe­co­nej księż­nicz­ce…

Ksią­żę na je­go­mo­ścia spoj­rzał z wy­ra­zem trzy – ma­ją­cym śro­dek po­mię­dzy za­py­ta­niem a zdzi­wie­niem, chwil­kę po­mil­czał i od­rzekł:

– Jak bę­dzie od­szu­ka­ny, niech się nie­zwłocz­nie z kar­to­na­mi sta­wi.

Sam po­zo­staw­szy, ksią­żę po na­my­śle na­stę­pu­ją­cy wy­gło­sił mo­no­log:

– Lina… uhm?… Dziew­czy­na już­by za mę­żem być po­win­na; że zaś jesz­cze nie jest, więc… ma­lar­stwem się za­ba­wia. Uhm…!

Gło­wą ski­nął z tym ak­cen­tem, któ­ry po­wia­da: "Za­nie­po­ko­iłem się nie­po­trzeb­nie" i – da­lej w zwier­cia­dło spo­glą­da­jąc, my­ślał. Osno­wa jego my­śle­nia w na­stę­pu­ją­cy, krót­ko a wy­raź­nie, wy­tłó­ma­czyć da się spo­sób: "Po­nie­waż góra do pro­ro­ka nie przy­szła, prze­to pro­rok zro­bi gó­rze ten za­szczyt, że pój­dzie do niej. " Kwe­stya ta w za­sa­dzie była roz­strzy­gnię­ta, po­zo­sta­wa­ło tyl­ko wpro­wa­dzić ją w wy­ko­na­nie. Nad tem wła­śnie me­dy­to­wał i z tego wła­śnie po­wo­du z ma­la­rzem po­ro­zu­mieć się po­trze­bo­wał.

Po pół­go­dzin­nem może jesz­cze ocze­ki­wa­niu je­go­mość we fra­ku na pro­gu się zja­wił i oznaj­mił:

– Pan An­drzej Rze­ski.

– Pro­sić…

Do po­ko­ju wkro­czył z teką pod pa­cha mło­dy, lat dwu­dzie­stu sied­miu, może dwu­dzie­stu ośmiu, czło­wiek, wy­glą­da­ją­cy nie tak, aże­by w nim ar­ty­stę od pierw­sze­go rzu­tu oka po­znać moż­na. Nie no­sił na so­bie żad­nej z cech ar­ty­stycz­nych: wło­sy miał krót­ko przy­strzy­żo­ne, odzież zwy­kłą, tro­chę za zbyt prze­cho­dzo­ną, ale całą i czy­stą, po­stać zaś nie od­zna­cza­ła się ni­czem oso­bli­wem – wzrost śred­ni, wy­rost szy­kow­ny, rysy ob­li­cza po­spo­li­te, wło­sy pło­we, oczy sza­fi­ro­we, za­rost na po­licz­kach i na bro­dzie nie­zbyt ob­fi­ty, wziąć go było moż­na za urzęd­ni­ka po­spo­li­te­go lub fol­warcz­ne­go niż­szej ka­te­go­ryi, za rze­mieśl­ni­ka, za stu­den­ta wresz­cie, naj­prę­dzej zaś za na­uczy­cie­la do­mo­we­go, nig­dy za ar­ty­stę. Wszedł, skło­nił się i przy­brał po­sta­wę ocze­ku­ją­ce­go na za­py­ta­nie lub na roz­kaz.

– Od go­dzi­ny z górą cze­kam na pana – ode­zwał się ksią­żę.

– To­wa­rzy­łem księż­nicz­ce do ry­so­wa­nia z na­tu­ry…

– Lek­cye jej da­jesz?

– Tak jest, mo­ści ksią­żę. – Od­daw­na?

– Od kil­ku dni – od­po­wie­dział, oczy do góry wzno­sząc, jak­by wspo­mnie­nia zbie­rał.

– Uhm… to do­brze… Po­każ mi ostat­nie mo­de­le…

Mło­dy czło­wiek roz­ło­żył tekę i wy­jął z niej trzy kar­to­ny, wy­obra­ża­ją­ce pod­ma­lo­wa­ną far­ba­mi wod­ne­mi po­stać księ­cia w ten spo­sób, w jaki wy­sta­wia­ją wzo­ry w żur­na­lach mód. Na każ­dym kar­to­nie ksią­żę pre­zen­to­wał się dwo­ja­ko, z przo­du i z tyłu, za­wsze sto­ją­cy, lewą ręką w bok opar­ty, z pra­wą od łok­cia do góry wznie­sio­ną. Po­do­bień­stwo ob­li­cza i po­sta­wy uchwy­co­ne było zu­peł­nie. Spoj­rzaw­szy, od­ra­zu się po­zna­ło księ­cia, mimo, że ręka, któ­ra rysy jego kre­śli­ła, nie zdra­dza­ła tej wpra­wy, jaką się wi­dzi, gdy ołów­kiem i pendz­lem kie­ru­je ćwi­cze­nie umie­jęt­ne. W wi­ze­run­kach tych, ' acz traf­nych, po­zna­wa­ło się dzie­ło sa­mo­uka, któ­ry w do­brej szko­le mógł­by może wyjść z cza­sem na ar­ty­stę. W wi­ze­run­ku tym ato­li cho­dzi­ło nie o ar­tyzm w wy­ko­na­niu po­sta­ci, ale o pięk­no w na­kre­śle­niu, ubar­wie­niu i przy­ozdo­bie­niu odzie­ży, mia­no­wi­cie o skom­bi­no­wa­niu co do odzie­ży sa­mej trzech barw: ciem­no – czer­wo­nej, se­le­dy­no­wej i ciem­no – zie­lo­nej; co do na­szy­cia zaś, o zde­cy­do­wa­nie bądź na zło­to, bądź też na czar­ny je­dwab. Co do kro­ju, rzecz była zde­cy­do­wa­na i roz­cho­dzi­ło się głów­nie o to, czy spodnie mają być czer­wo­ne, a spen­cer se­le­dy­no­wy, czy też na od­wrót, spen­cer czer­wo­ny, a spodnie se­le­dy­no­we. Trzy po­dwój­ne wi­ze­run­ki, wła­ści­wie zaś dwa, tę kwe­styę roz­strzy­gnąć mia­ły – trze­ci bo­wiem ty­czył się szcze­gól­niej na­szy­wań, świad­cząc, jako ksią­żę przy­chy­lał się do je­dwa­biu czar­ne­go, a to dla dwóch po­wo­dów: ar­ty­stycz­ne­go i po­li­tycz­ne­go. Pierw­szy po­le­gał na­tem, że od ko­lo­ru czar­ne­go wy­raź­niej i pięk­niej ani­że­li od zło­ta od­bi­ja­ją klej­no­ty, dru­gi na­tem, że ko­lor czar­ny od­po­wia­da le­piej cza­som smut­nym.

W kom­bi­na­cy­ach księ­cia "cza­sy smut­ne" sta­ły się ro­dza­jem osi. W rze­czy sa­mej: Met­ter­nich uciekł, Ba­ty­any'owie, We­se­le­no­wie i inni krzą­ta­ją się, on zaś, on! – Bar­ko­ny­ay, rze­czy­wi­sty taj­ny rad­ca sta­nu, wiel­ki ko­niu­szy, były ab­ma­sa­dor, ka­wa­ler or­de­rów kra­jo­wych i za­gra­nicz­nych, pan na Czar­nej etc., on, zda­wa­ło się, jak­by zo­stał w Czar­nej za­po­mnia­ny.

Myśl ta tra­pi­ła go sro­dze. Kie­dy prze­to za­mie­nił z ma­la­rzem kil­ka słów po­wy­żej przy­to­czo­nych po tych sło­wach ka­zał mu wi­ze­run­ki usta­wić w od­da­le­niu per­spek­ty­wicz­nem, po­pa­trzył, po­my­ślał i rzekł:

– Nie… ko­lor se­le­dy­no­wy nie idzie, nie! nie idzie on ani na be­kie­szę, ani na spodnie. Za ja­skra­wy, zmie­nić go po­trze­ba, ale na jaki?

Za­my­ślił się. My­śląc, to na wi­ze­run­ki, to w zwier­cia­dło spo­glą­dał.

– Na jaki? – za­py­tał po chwi­li.

Py­ta­nie to, po­wtó­rzo­ne jesz­cze kil­ka razy, zwra­ca­ło się do nie­go sa­me­go. Dla­te­go ma­larz nie od­po­wia­dał na nie. Stał obok kar­to­nów i na roz­ka­zy cze­kał.

– Na jaki?… – po­wtó­rzył ksią­żę raz jesz­cze i od­po­wie­dział so­bie: – Na ciem­no – po­ma­rań­czo­wy. Hm?… Co pan my­ślisz?… – za­py­tał ma­la­rza na­resz­cie.

– Spró­bu­je­my – od­rzekł za­py­ta­ny.

– Tak, spró­buj pan. Że jed­nak czas na­gli, więc se­le­dyn na tych – na kar­to­ny wska­zał – wzo­rach po­kryj ko­lo­rem ciem­no­po­ma­rań­czo­wym. Idź więc i śpiesz się,

Ma­larz wy­szedł, ksią­żę za­dzwo­nił i roz­ka­zał przy­wo­łać do sie­bie kraw­ca.

Na kraw­ca nie cze­kał dłu­żej niż kwa­drans.

– Mo­żesz się wy­sta­rać o suk­no ko­lo­ru ciem­no­po­ma­rań­czo­we­go? – było za­py­ta­niem, któ­rem go spo­tkał.

– Suk­na ko­lo­ru ciem­no – po­ma­rań­czo­we­go? – po­wtó­rzył żyd w za­my­śle­niu, a po chwi­li od­rzekł:

– Moż­na… Dla ja­śnie oświe­co­ne­go pana wszyst­ko się zna­leźć musi.

– Ciem­no­czer­wo­ne i ciem­no­zie­lo­ne suk­no masz?

– Mam, ja­śnie oświe­co­ny pa­nie.

– Za­sia­daj­że nie­zwłocz­nie do ro­bo­ty i śpiesz się, czas na­gli… Bia­da ci, je­że­li przed sza­ba­sem nie wy­go­tu­jesz spodni, be­kie­szy i do­lma­na. Ro­zu­miesz?…

– Ro­zu­miem, ja­śnie oświe­co­ny pa­nie.

– In­duj ( marsz!).

Żyd się zwró­cił i za drzwia­mi znikł. Nie­ba­wem póź­niej wy­szedł i ksią­żę, we­zwa­ny przez ka­mer­dy­ne­ra, któ­ry mu oznaj­mił, że obiad na sto­le.

Przy sto­le zgro­ma­dzi­ła się cała w Czer­nej obec­na ro­dzi­na, a mia­no­wi­cie: księż­na, ba­ro­no­wa Kösti­czicz, księż­nicz­ka i pię­cio­let­ni sy­nek ba­ro­no­wej, za­sia­da­ją­cy obok mat­ki krze­sło wy­so­kie i ob­słu­gi­wa­ny przez pia­stun­kę, za jego krze­słem sto­ją­cą.

Księż­na, z domu hra­bian­ka L., re­pre­zen­to­wa­ła do­brze wiel­ką damę po­waż­ną. Li­czy­ła wie­ku lat o parę mniej, ani­że­li do­stoj­ny jej mał­żo­nek i no­si­ła na po­sta­ci swej świa­dec­twa sta­ran­no­ści, z jaką się prze­ciw­ko na­pa­ściom cza­su bro­ni­ła. Nie­ste­ty, obro­na ta nie na wie­le się przy­da­ła. Na lo­kach znać było przy­praw­ność, na gło­wie pe­ru­kę; ob­li­cze, lubo czer­stwe, okry­wa­ły zmarszcz­ki; wy­rost, lubo smu­kły, nie po­sia­dał gib­ko­ści, jaką się za­le­cać mu­siał w do­bie mło­do­ści pierw­szej i po­wtór­nej. Znać na niej było przy­gnie­ce­nie wie­ku, któ­re­go nie ma­sko­wa­ły ani gor­set, ani suk­nia je­dwab­na, ani wszel­kie inne spo­so­by i środ­ki tu­ale­to­we, ta­kie bo­ga­te i do tak wy­so­kie­go stop­nia do­sko­na­ło­ści do­pro­wa­dzo­ne! Księż­na po­słu­gi­wa­ła się nie­mi nada­rem­nie.

In­a­czej mia­ła się rzecz z jej cór­ka­mi. Te nie po­trze­bo­wa­ły się ucie­kać do żad­nych spo­so­bów i środ­ków tu­ale­to­wych, aże­by mło­dość wy­ka­zać. Ba­ro­no­wa, bla­da i sma­gła bru­net­ka, li­czy­ła lat mniej ani­że­li trzy­dzie­ści. Tak się pre­zen­to­wał jej wiek z po­wo­du cier­pień i smut­ku, któ­rych śla­dy na swo­jem ob­li­czu no­si­ła. Wi­dać po niej było, że się w ży­ciu dużo gry­zła i gnie­wa­ła; nie było jej z tem do twa­rzy; twarz jej wsze­la­ko ani har­mo­nią ry­sów, ani wy­ra­zem nie wcho­dzi­ła do ro­dza­ju pięk­nych. To samo po­wie­dzieć na­le­ża­ło o jej młod­szej sio­strze, ale co do wdzię­ków tyl­ko. Księż­nicz­ka pięk­no­ścią nie ude­rza­ła, mia­ła jed­nak w wy­ra­zie po­sta­ci swo­jej i w wy­ra­zie ob­li­cza coś, co na niej uwa­gę za­trzy­my­wa­ło. Wzro­stem na­le­ża­ła do ko­biet śred­niej mia­ry, zbu­do­wa­na tak, iżby rzeź­bia­rzo­wi za mo­del słu­żyć mo­gła, w prze­gi­bach cia­ła, w za­okrą­gle­niach nie­wie­ścich po­sia­da­ła ten ruch, któ­ry świad­czy o ży­ciu i jędr­no­ści ży­cio­wej. Cerę na ob­li­czu mia­ła sma­gła­wą, oczy czar­ne mie­ni­ły się zie­lo­nym od­bla­skiem, z po za ust ko­ra­lo­wych prze­glą­da­ły zęby, może nie­co przy­dłu­gie, ale rów­ne i bia­łe; gło­wie cię­żył war­kocz czar­ny, je­dwa­bi­sty; – wy­dzie­lał się z niej wdzięk kwia­tu eg­zo­tycz­ne­go, ude­rza­ją­ce­go nie kształ­tem kie­li­cha, ani bla­skiem barw, ale wo­nią nar­ko­tycz­ną, spra­wia­ją­cą odu­rze­nie, nie­kie­dy śmierć na­wet.

O dziec­ku nic do mó­wie­nia nie­ma.

W to­wa­rzy­stwie wnu­ka, dwóch có­rek i mał­żon­ki do­stoj­nej za­siadł ksią­żę do sto­łu, za­sta­wio­ne­go z ca­łym wiel­ko­pań­skim szy­kiem. Po­środ­ku bu­kiet, do­ko­ła krysz­ta­ły, por­ce­la­ny, sre­bra, zło­ce­nia.

Przy sto­le roz­mo­wa to­czy­ła się w dwóch ję­zy­kach: po nie­miec­ku i po fran­cu­sku. Wier­ny re­gu­le nie­trak­to­wa­nia przy je­dze­niu waż­nych spraw, ksią­że, po­trą­cał o przed­mio­ty obo­jęt­ne, wy­zy­wał na dow­ci­py, któ­re mu się nie za­wsze uda­wa­ły, któ­re go jed­nak za­wsze roz­we­se­la­ły. Śmiał się i dary Boże spo­ży­wał, za­pi­ja­jąc ja­dło wi­nem z wła­snej win­ni­cy. Pod ko­niec obia­du ksią­żę się do młod­szej cór­ki zwró­cił z za­py­ta­niem:

– Wzię­ła cię ocho­ta do ma­lar­stwa?

– A tak, papo – od­par­ła z lek­kiem za­jąk­nie­niem.

– Wy­rzą­dzi­łaś mi nie­ma­łą przy­krość.

– A to jak? – za­py­ta­ła.

– Za­bra­łaś mi ma­la­rza w chwi­li, kie­dym go po­trze­bo­wał.

– Prze­pra­szam. Dru­gi raz nie za­bio­rę go bez za­py­ta­nia cie­bie.

– Pięk­ne to po­sta­no­wie­nie przy­cho­dzi ci po nie­wcza­sie.

– Dziś… Ale ju­tro?… – od­rze­kła.

– Sło­wa moje wła­śnie do ju­tra się od­no­szą. Za kil­ka dni za­py­ty­wać mnie nie bę­dziesz mo­gła.

– A to?…

– Dla przy­czy­ny bar­dzo pro­stej i w pro­sto­cie swo­jej na­tu­ral­nej. Mnie od Czer­ny od­dzie­li od­le­głość kil­ku­dzie­się­cio­mi­lo­wa.

– Wy­jeż­dżasz, ksią­żę? – za­py­ta­ła księż­na.

– Mu­szę wy­je­chać na­resz­cie – od­rzekł z przy­ci­skiem zna­czą­cym.

– Do?…

– Pesz­tu, Pres­bur­ga, Wied­nia…

– Wy­ja­dę może i ja.

– Có­żeś ma­lo­wa­ła? – prze­rwał ksią­żę, zwra­ca­jąc za­py­ta­nie do cór­ki.

– Nie ma­lo­wa­łam – od­par­ła.

– Na có­żeś mi ma­la­rza za­bra­ła?

– Ry­so­wa­łam tro­chę. Pró­bo­wa­łam sko­pio­wać z na­tu­ry dom dok­to­ra, dla ma­low­ni­cze­go, w ja­kiem Stoi, po­ło­że­nia.

– I cóż?

– Nie uda­ło mi się – od­rze­kła z ge­stem nie­cier­pli­wość ozna­cza­ją­cym.

– Mia­łaś po­moc prze­cież.

– A… po­moc… tak… tak, za­pew­ne.

– Zra­zi­łaś się może?

– Nie, prze­ciw­nie. Będę pró­bo­wa­ła jesz­cze i jesz­cze.

– I za­wsze pej­za­żów?

– Pej­za­żów – cze­goż­by in­ne­go?

– Ka­ry­ka­tur, ka­ry­ka­tur ołów­kiem. Rzecz pysz­na!… ar­tyzm ko­micz­ny. Do po­dob­ne­go ar­ty­zmu przed­mio­tów nie brak nig­dy i nig­dzie.

– W Czer­ny na­wet? – za­py­ta­ła.

– W Czer­ny… hm?… Dok­tór na przy­kład. Księż­nicz­ka zie­lo­na­we­mi oczy­ma spoj­rza­ła na ojca i po chwil­ce po­wo­li od­rze­kła:

– Dok­to­ra­bym nie ka­ry­ka­tu­ro­wa­ła…

– Cze­mu?

– Po­lak…

– Uhm… "Wę­gier, Po­lak dwa bra­tan­ki…" – od­rzekł żar­to­bli­wie. Dla­te­go za­pew­ne i do ma­lar­stwa po­czu­łaś ocho­tę, że się Po­lak na na­uczy­cie­li tra­fił…

– Za­pew­ne… – od­po­wie­dzia­ła.

– Zwłasz­cza, że mło­dy… Mło­dy Po­lak, po­stać ro­man­tycz­na… – żar­to­wał. – Po­sta­cie jed­nak naj­ro­man­tycz­niej­sze mie­wa­ją stro­ny sła­be; przy­tem, co się po­czci­we­go dok­to­ra ty­czy, ro­man­tyzm jego przy­brał od­daw­na ce­chy ko­mi­zmu wy­so­kie­go… Co za fi­gu­ra!… co za ru­chy!… z ja­kim on ak­cen­tem za­baw­nym kła­nia się i przy po­wi­ta­niu wy­ma­wia: Ka­sza­mer di­ner!…

Księż­na się za­śmia­ła, ba­ro­no­wa się uśmiech­nę­ła, księż­nicz­ka od­par­ła:

– To praw­da… Mimo to, ten czło­wiek śmiesz­ny ma swo­je za­le­ty…

– Prze­ciw­ko temu nic nie mó­wię… za­let mu nie od­ma­wiam. Mó­wi­my o stro­nach śmiesz­nych, od któ­rych wol­ny­mi nie są lu­dzie naj­zac­niej­si i naj­po­waż­niej­si… Nasz dok­tór jest czło­wie­kiem za­cnym, ale na po­wa­dze szwan­ku­je…

Obiad się skoń­czył; to­wa­rzy­stwo z sali ja­dal­nej prze­nio­sło się na wy­cho­dzą­cy na park bal­kon, z wy­jąt­kiem księż­nicz­ki, któ­ra w otwie­ra­ją­cym się na bal­kon sa­lo­nie sia­dła do for­te­pia­nu i z ak­cen­tem za­bro­nio­ne­go do nie­daw­na mar­sza Ra­ko­cze­go za­gra­ła. Księż­na i ba­ro­no­wa ka­za­ły so­bie ro­bót­ki po­dać; ksią­żę, kawę czar­ną po­pi­ja­jąc i faj­kę pa­ląc, w za­du­mie się po­grą­żył. Po­ry­wa­ją­ce tony mar­sza ko­ły­sa­ły go, zdrzem­nąć mu się jed­nak nie da­wa­ły. Gdy księż­nicz­ka, wziąw­szy ostat­nie akor­dy brzmią­ce w ba­sach, na­gle urwa­ła, ksią­żę od­chrząk­nął i ode­zwał się:

– Nie ma co… za dni kil­ka jadę…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: