- W empik go
Ciało i krew - ebook
Ciało i krew - ebook
Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times!
Jak można zapomnieć o zmysłowej striptizerce, w której rozpoznaje się swoją dawną pacjentkę z poważnymi zaburzeniami psychicznymi?
Alex Delaware podczas wieczoru kawalerskiego u kolegi lekarza uważnie przygląda się perwersyjnemu pokazowi dwóch striptizerek. Ku jego zaskoczeniu jedną ze skąpo odzianych kobiet okazuje się być Lauren Teague – dziewczyna którą zapamiętał jako ponurą nastolatkę uczęszczającą do niego kiedyś na terapię psychologiczną... Niedługo potem u doktora Delaware’ego zjawia się zrozpaczona matka Lauren, prosząc go pomoc w odnalezieniu zaginionej córki. Policyjny psycholog rozpoczyna śledztwo, ale ta sprawa szybko przynosi tragiczny finał - dziewczyna zostaje brutalnie zamordowana. Przed tobą pełna zwrotów akcji opowieść o zbuntowanej nastolatce, zawodowej porażce terapeuty i podejrzanych eksperymentach psychologicznych. Lektura przypadnie do gustu szczególnie miłośnikom kryminałów Harlana Cobena i powieści sensacyjnych Davida Baldacci.
Oto piętnasty tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware’a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu.
FLESH & BLOOD, Copyright © 2001 by Jonathan Kellerman
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-4081-7 |
Rozmiar pliku: | 660 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Smutna prawda jest taka: gdyby była po prostu jedną z pacjentek, prawdopodobnie bym jej nie pamiętał.
Tyle lat słuchania, tyle twarzy. Kiedyś pamiętałem każdą z nich. Zapominanie przychodzi z doświadczeniem. Nie przeszkadza mi to tak bardzo, jak kiedyś.
Jej matka zadzwoniła do mnie do pracy w sobotę rano tuż po Nowym Roku.
– Dzwoniła jakaś pani Jane Abbot – oznajmiła sekretarka. – Mówi, że jej córka była kiedyś pańską pacjentką. Lauren Teague.
„Jane Abbot” nic mi nie mówiło, ale „Lauren Teague” przywołało nieprzyjemne uczucie nostalgii. Numer telefonu zaczynający się na 818 wskazywał, że to gdzieś w Valley. Kiedy znałem tę rodzinę, mieszkali w zachodnim Los Angeles. Postanowiłem przeszukać swoją starą kartotekę, zanim oddzwonię.
Teague, Lauren Lee. Data przyjęcia – dziesięć lat temu, pod koniec mojej praktyki przy Wilshire Boulevard. Wkrótce potem zainkasowałem pieniądze za nieruchomość, chciałem zrezygnować z pracy, poznałem piękną dziewczynę, zaprzyjaźniłem się ze smutnym, błyskotliwym detektywem i dowiedziałem się więcej o złych rzeczach, niż bym chciał. Od tego czasu unikałem angażowania się w długotrwałe terapie. Ograniczyłem się do konsultacji sądowych i pracy z policją, do łamigłówek, które trzymały mnie z dala od mojego gabinetu.
Lauren miała wtedy piętnaście lat. Skąpa dokumentacja: jedno długie spotkanie z rodzicami, a po nim dwie sesje z dziewczyną. Potem nie przyszła na umówione spotkanie, brak wytłumaczenia. Następnego dnia ojciec zostawił wiadomość, że rezygnuje z leczenia. Ostatnia sesja niezapłacona; pamiętam, że podjąłem bez przekonania parę prób odzyskania pieniędzy, ale w końcu dałem spokój.
Kiedy odzywa się dawny pacjent, to zwykle po to, by pochwalić się, jak świetnie mu idzie. Albo wręcz przeciwnie. W każdym razie, zwykle dają o sobie znać osoby, z którymi udało mi się nawiązać kontakt. Lauren Teague nie była jedną z nich. Jeśli mnie nawet pamiętała, to byłem prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, jakiego chciałaby zobaczyć. Dlaczego teraz jej matka chce się ze mną porozumieć?
Problemy: kiepskie wyniki w szk., nie słucha się rodziców. Uwagi klin.: ojciec poddenerwow.; matka prawdop. w st. depres. Ojciec i matka spięci – kłopoty małżeńskie? Rodzice zgadzają się co do tego, że zachowanie Lauren stanowi gł. problem. Poród bez powikłań, jedyne dziecko, brak śladów problemów zdrow. Skontaktować się z pediatrą, żeby potwierdzić. Szkoła: matka: „Lauren jest bardzo bystra”. „Kiedyś lubiła czytać, teraz tego nienawidzi”. Do ostatniego roku średnia cztery, potem „zmiana nastawienia”, nowi znajomi – „szumowiny” (ojciec), wagary, dwójki i trójki. Dominujący nastrój – „ponura”. „Brak komunik”. Rodzice próbują rozmawiać, brak reakcji. Podejrzewają narkotyki.
Kiedy przeglądałem dokumentację, zacząłem sobie niewyraźnie przypominać twarze Jane i Lyle’a Teague’ów. Ona: chuda, poddenerwowana blondynka, była stewardesa, teraz „pełnoetatowa mama”. Dużo pali – czterdzieści pięć minut bez papierosa było dla niej torturą.
Ojciec Lauren miał przymrużone oczy, kamienną twarz i nie chciał brać udział w rozmowie. Jego żona mówiła szybko, gestykulowała, na granicy płaczu. Kiedy zwracała się do niego o poparcie, odwracał się.
Oboje mieli po trzydzieści dziewięć lat, ale on sprawiał wrażenie starszego. Pracował chyba w branży budowlanej… o, jest, „elektryk”. Wyglądał na silnego mężczyznę, walczącego z początkiem wieku średniego za pomocą długich, spryskanych lakierem włosów, które opadały mu na ramiona. Czarna gęsta broda. Muskulatura uwydatniona przyciasną koszulką polo i obcisłymi dżinsami. Grubo ciosane, ale harmonijne rysy twarzy… złoty łańcuszek na ogorzałej szyi… złota bransoleta z inicjałami. Jak ja sobie przypomniałem tę bransoletę? Słowem, ubierz go w jelenie skóry, a będziesz miał trapera, polującego na grizzly.
Lyle Teague siedział z szeroko rozstawionymi nogami, co chwila spoglądał na zegarek i bawił się swoim pagerem, jakby w nadziei, że ktoś przerwie rozmowę. Niezdolny do utrzymania kontaktu wzrokowego, co jakiś czas obdarzał mnie niewidzącym spojrzeniem. Kłopoty z koncentracją? Czyżby Lauren również je miała? Ale kiedy zapytałem o wyniki w nauce, nie patrzył na mnie bezradnie, a jego żona oznajmiła, że dwa lata temu Lauren była badana przez szkolnego psychologa, który stwierdził, że jest „normalna i niezwykle bystra”.
– Bystra – podchwycił dość obojętnie. – Z jej mózgiem nie dzieje się nic tak złego, czego nie wyleczyłaby odrobina dyscypliny. – Oskarżające spojrzenie w kierunku żony.
Wykrzywiła usta, ale powiedziała:
– Przyszliśmy właśnie, żeby się o tym przekonać.
Lyle Teague uśmiechnął się krzywo.
– Panie Teague – powiedziałem – myśli pan, że z pańską córką jest coś nie w porządku, oprócz tego, że jest rozpieszczona?
– Nieee, to zwyczajne kłopoty z nastolatkami. – Kolejne spojrzenie w kierunku żony. Tym razem w poszukiwaniu potwierdzenia.
– Lauren to dobra dziewczyna – oznajmiła pani Teague.
– To dlaczego, do diabła, tu przyszliśmy – zaśmiał się ostro Lyle.
– Ależ kotku…
– Tak, tak, w porządku.
Chciał się wyłączyć z rozmowy, ale mu na to nie pozwoliłem i w końcu udało mi się namówić go, żeby powiedział, czym różni się Lauren od tej „słodkiej, małej dziewczynki”, którą kiedyś zabierał swoją ciężarówką na place budowy. W miarę jak wspominał, jego twarz ciemniała, a głos stawał się urywany. Pod koniec swojej przemowy oznajmił, że córka jest „naprawdę trudna. Mam, cholera, nadzieję, że przemówi jej pan do rozumu”.
Dwa dni potem w mojej poczekalni pojawiła się spóźniona o pięć minut Lauren, bez rodziców. Wysoka, szczupła, dziewczyna o kasztanowych włosach i wydatnym biuście, z którą dobrze obszedł się wiek dojrzewania.
Piętnastolatka, ale mogła uchodzić za kobietę dwudziestoletnią. Miała na sobie biały top z dżerseju, skąpe, wygodne szorty z niebieskiego drelichu i białe sandały na absurdalnie wysokich obcasach. Jej strój podkreślał gładkie opalone ramiona i długie nogi. Pomalowane na różowo paznokcie u nóg przyciągały wzrok. Pasek od małej, czarnej, skórzanej torebki przecinał nagie ramię. Jeśli uczyła się mody od dziwek z Sunset Boulevard, to niewątpliwie była bardzo pojętna.
Gdy młode dziewczyny starają się za wszelką cenę podkreślić swoje wdzięki, rezultat często bywa komiczny. Wydawało się jednak że Lauren Teague szczyci się swoim ciałem. Jaki tatuś, taka córka?
Karnacją przypominała ojca, a budową ciała matkę, ale nie była specjalnie podobna do żadnego z rodziców. Miała proste grube włosy w kolorze palonej umbry z rdzawym połyskiem, spadające do połowy pleców, z przedziałkiem pośrodku i ekstrawaganckimi loczkami na skroniach. Wydatne kości policzkowe, szerokie, pomalowane na różowo usta, dominujący, ale doskonale proporcjonalny podbródek, oczy obrysowane błękitnymi cieniami – niebieskie i szydercze. Mocny, prosty, zadarty nos był pokryty piegami, które starała się zatuszować makijażem gruba warstwą pudru. Jej twarz, otynkowana od czoła aż po brodę, wyglądała jak maska.
Kiedy się przedstawiałem, szybko wkroczyła do mojego gabinetu, stawiając długie, swobodne kroki na swoich nieprawdopodobnych obcasach. Nie należała do licznej grupy przygarbionych, skulonych nastolatek i nastolatków. Trzymała się prosto i wypinała biust. Bardzo ładna dziewczyna z urodą ukrytą pod krzykliwym, wyzywającym makijażem.
Wybrawszy krzesło najbliżej mnie, usiadła, jak gdyby była tu już sto razy.
– Fajne meble – rzuciła.
– Dziękuję.
– Jak w którejś z tych bibliotek na starych filmach. – Zamrugała, skrzyżowała i rozkrzyżowała nogi, ziewnęła, przeciągnęła się, złożyła i rozłożyła ręce, które nagle opadły wzdłuż ciała. Istny kabaret bezbronności.
Zapytałem, dlaczego ją tu przysłano.
– Moi rodzice myślą, że jestem do niczego.
– Do niczego?
– No.
– A ty, co o tym myślisz?
Zaśmiała się drwiąco i odrzuciła włosy do tyłu. Czubek języka prześlizgnął się po dolnej wardze.
– Może i jestem. – Wzruszenie ramionami. Ziewnięcie. – To co… Czas porozmawiać o moich problemach, nie?
Jane i Lyle Teague twiedzili, że córka nie była przedtem poddawana terapii, ale zachowanie Lauren sprawiło, że miałem co do tego wątpliwości. Zapytałem ją o to.
– Nie, nigdy. Pedagog w szkole próbował porozmawiać ze mną parę razy.
– O?
– O moich ocenach.
– Pomogło?
Zaśmiała się.
– Jasne, jasne. To co, gotowy pan na moją neurozę?
– Neurozę – powtórzyłem.
– Mamy w tym roku psychologię. Głupi przedmiot. To, co: gotowy pan?
– Jeśli ty jesteś gotowa, to ja też.
– Jasne, jasne. O to chodzi, no nie? Powinnam wyrzucić z siebie wszystkie głęboko ukryte, mroczne tajemnice.
– Nie chodzi o to, co powinnaś.
– Wiem, wiem – odparła. – Psychoanalitycy zawsze tak mówią: Nikt cię nie będzie do niczego zmuszać.
– Dużo wiesz o psychoanalitykach.
– Wiem, ile trzeba. Niektóre z moich kumpelek się u nich leczyły. Jednej z nich pier… mówiono, że ma się do niczego nie zmuszać. A w tydzień później ten sam lekarz wysłał ją do wariatkowa.
– Dlaczego?
– Chciała popełnić samobójstwo.
– To wygląda na całkiem niezły powód.
Wzruszyła ramionami.
– Jak się czuje twoja przyjaciółka?
– W porządku. Ale pana to przecież wcale nie obchodzi. – Przewróciła oczami.
Nie odpowiedziałem.
– No tak, kolejna wasza sztuczka. Po prostu siedzieć i gapić się. Mówić „acha” i „uhm” i odpowiadać pytaniami na pytania. Nie?
– Acha.
– Bardzo śmieszne – powiedziała. – Do czego pan zmierza? Nie będę tu przychodzić przez całe życie. A on pewnie zadzwoni, żeby się przekonać, czy na pewno przyszłam, i czy mi dobrze poszło, więc jedźmy dalej.
– Twojemu tacie się śpieszy?
– No. Więc niech mi pan wystawi dobrą ocenę, dobra? Proszę mu powiedzieć, że byłam w porządku. Nie chcę kłopotów.
– Powiem mu, że współpracowałaś.
– Niech pan mówi, co pan chce.
– Ale nie będę się wdawał w szczegóły, ponieważ…
– Tak, tak, wiem: tajemnica zawodowa i pełna dyskrecja. Nieważne, co pan powie. Nic mnie to nie obchodzi.
– Nie masz tajemnic przed mamą i tatą?
– Po co? – Bawiąc się włosami, obdarzyła mnie znudzonym uśmiechem. – I tak nie mam żadnych fajnych sekretów. Moje życie to nuda. Tym gorzej dla pana; niech się pan postara nie zasnąć.
– Więc – powiedziałem – twój tata chce się z tym szybko uporać?
– Nieważne – odparła, nadal zajmując się włosami.
– Co właściwie twój tata powiedział na temat tego, co masz tu osiągnąć, Lauren?
– Mam wziąć się w garść, nie popalać i być dobrą dziewczynką. – Zaśmiała się, założyła nogę na nogę i położyła rękę na łydce.
– Nie popalać narkotyków?
– Tak, oni mają świra na tym punkcie. Ale sami palą.
– Marihuanę?
– Maryśkę, papieroski. Troszkę po obiadku. Czasem golną sobie koktajlik. „Jesteśmy na tyle dorośli, żeby nad tym zapanować, Lauren”. – Roześmiała się. – Jane była kiedyś stewardesą. Pracowała na tych prywatnych lotach czarterowych dla dzianych gości. Nadal mają kolekcję tych małych buteleczek. Ja lubię te melonowe – Midori. Ale nie mogę ich ruszać, dopóki nie skończę osiemnastu lat. – Znowu śmiech. – I tak mam to gdzieś.
– Trawka ci nie odpowiada?
– Zielsko to nuda. – Robi z człowieka przygłupa: Hej, koleś, poudawajmy, że jesteśmy dzieci kwiaty. Najarajmy się, pogapmy w gwiazdy, siądźmy w kółeczku i porozmawiajmy o Bogu. – Kolejny wybuch śmiechu, boleśnie pozbawiony radości. – Z nich trawa na pewno robi nudnych tępaków. Ona tylko wtedy się rozluźnia. A on po prostu siedzi przed telewizorem, chrupie chipsy i tak dalej. Ale miałam nie mówić o ich złych nawykach, to ja muszę się zmienić.
– Zmienić? W jaki sposób?
– Sprzątać pokój – wyklepała – wynosić śmieci, nie nazywać mamy dziwką, przestać mówić „kurwa”, „chuj”, „pizda”. Chodzić do szkoły, uważać na lekcjach, poprawić średnią ocen, mieć porządnych przyjaciół, a nie szumowiny. – Obracała ręką jak kołowrotkiem.
– I ja mam cię skłonić do robienia tych wszystkich rzeczy?
– Lyle mówi, że nic z tego. Nigdy się to panu nie uda.
– Lyle?
Jej oczy rozbłysły radośnie.
– To kolejna rzecz, której mam nie robić. Mówić mu po imieniu. Nienawidzi tego, strasznie się wkurza.
– Więc nie przestaniesz tego robić?
– Kto wie, co zrobię? – Odparła, bawiąc się puklem włosów.
– Jak on reaguje, gdy robisz rzeczy, które go drażnią?
– Ignoruje mnie. Odchodzi i zaczyna się zajmować czymś innym.
– Ma jakieś hobby? Majsterkuje?
– On? Gdzie tam! On tylko pracuje, je, jara trawkę, napycha gębę chipsami i ogląda telewizję. Nie wierzy we mnie. W pana zresztą też. – Konspiracyjny uśmieszek. – Myśli, że psychoanalitycy to banda przepłacanych błaznów, którzy nie potrafią nawet sami wkręcić głupiej żarówki, a ja wyprowadzę pana w maliny, jak wszystkich innych. Płaci panu tylko dlatego, że Jane naprawdę go wkurza ciągłym gadaniem.
– Mama bardziej wierzy w psychoanalizę?
– Mama jest totalnie zdołowana. Lubi cierpieć. Oni są… o, to pikantny szczególik dla pana: pobrali się tylko dlatego, że musieli. Któregoś dnia szukałam stanika w szufladzie Jane i znalazłam akt ślubu. Dwa miesiące przed moim narodzeniem. Zostałam poczęta w grzechu. No i co pan o tym sądzi?
– Czy to dla ciebie problem?
– Po prostu myślę, że to śmieszne.
– Dlaczego?
– Bo są niby tacy moralni, nakazy, zakazy, i tak dalej.
Podniosła swoją tandetną torebkę, rozpięła ją, zajrzała do środka, znowu zatrzasnęła.
– Mama lubi cierpieć – podjąłem.
– No, nienawidzi swojego życia. Kiedyś latała po całym świecie z milionerami na pokładzie. Żałuje, że kiedykolwiek dotknęła ziemi.
Lauren przesunęła się na krawędź krzesła.
– Jak długo muszę tu jeszcze siedzieć?
– Pół godziny – odpowiedziałem, zamiast wdawać się w subtelne rozważania na temat wolnej woli.
Znowu otworzyła torebkę, wyjęła kosmetyczkę, przejrzała się w lusterku, wyskubała rzęsę i strząsnęła ją na podłogę.
– Pół godziny – powtórzyła. – Jezu, nie mam problemów na pół godziny. Chce pan o nich wszystkich usłyszeć?
– Jasne.
Rozpoczęła długą, nużącą opowieść o głupich czepialskich koleżankach, głupich byłych chłopakach na tyle tępych, żeby myśleć, że ciągle są w jej łaskach, głupich nauczycielach, którzy wiedzą mniej od uczniów, głupich imprezach, o całym głupim świecie.
Mówiła bez przerwy jednostajnym głosem przygotowywanego do rozprawy świadka, patrząc wszędzie, tylko nie na mnie.
Kiedy skończyła, powiedziałem:
– Więc wszyscy cię denerwują?
– No, właśnie tak… Długo jeszcze?
– Dwadzieścia pięć minut.
– Kurde, aż tyle? Powinien pan tu mieć zegar. Żeby ludzie nie tracili poczucia czasu.
– Zwykle ludzie nie chcą mieć tu poczucia czasu.
– Dlaczego?
– Nie chcą, żeby coś im przeszkadzało.
Obdarzyła mnie gorzkim uśmiechem i przysunęła swoje krzesło jeszcze bliżej.
– Ale ja chciałabym wyjść wcześniej, dobra? Tylko dzisiaj. Proszę. Znajomi na mnie czekają, muszę być w domu o wpół do szóstej, bo Jane i Lyle się wściekną.
– Dlaczego ci znajomi czekają?
– Po prostu, dla zabawy.
– Mają po ciebie wpaść?
Kiwnęła głową.
– Gdzie?
– Powiedziałam im, że spotkamy się na następnej ulicy. To co, mogę już iść?
– Lauren. Nie zmuszam cię…
– Ale jeśli wyjdę wcześniej, to mnie pan zakabluje, nie?
– Posłuchaj – powiedziałem – to tylko dwadzieścia minut. Skoro już tu jesteś, to dlaczego tego nie wykorzystać?
Oczekiwałem protestu, ale ona po prostu siedziała dalej, marudząc:
– To niesprawiedliwe. Przecież już wszystko powiedziałam. Wszystko jest ze mną w porządku.
– Nie mówię, że jest inaczej.
– To o co panu chodzi?
– Chciałbym cię trochę lepiej poznać…
– Wcale nie jestem tego warta. Moje życie to nuda. Już to panu mówiłam. – Położyła ręce na piersi. – To naprawdę cała ja. Nic interesującego.
Milczałem przez parę chwil, potem zapytałem:
– Lauren, czy wszystko ci się tak dobrze układa?
Wpatrywała się we mnie spod grubych, czarnych rzęs, znowu sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej paczkę Virginia Slims.
Kiedy sięgnęła po zapalniczkę, potrząsnąłem głową.
– No, niech mi pan pozwoli, proszę.
– Przykro mi.
– Jak pan to może robić? Ludzie tu przychodzą cali zestresowani. Nie narzekają? Jane to wytrzymała? Pali jak lokomotywa.
– Przyjmuję tu głównie dzieci i nastolatków. Ludzie jakoś to wytrzymują.
– Nastolatki! – Wydała z siebie krótki, zimny śmiech. – Każdy nastolatek, jakiego znam, pali. Co, jest pan uczulony, czy jak?
– Niektórzy z moich pacjentów są.
– Dlaczego wszyscy muszą cierpieć z powodu nielicznych? Czy to jest demokracja?
– Przez wzgląd na innych – odparłem.
– Dobra. – Wtłoczyła papierosy do torebki. – Ile czasu teraz zostało?@2.
Na drugą sesję spóźniła się dwadzieścia minut, wpadła do mojego gabinetu, wymamrotawszy coś, co brzmiało jak przeprosiny.
Ubrana w tym samym stylu, lecz zmienił się układ kolorów: czarny top, różowe szorty, usta pociągnięte intensywną czerwienią.
Te same wątpliwej urody sandały i tandetna torebeczka. Roztaczała wokół siebie nieprzyjemną, ciężką woń papierosów i różanych perfum. Miała wypieki na policzkach i rozwiane włosy.
Długo sadowiła się na krześle, w końcu powiedziała:
– Coś nas zatrzymało.
– Ciebie i twoich przyjaciół?
– No. – Odrzuciła włosy do tyłu. – Przepraszam.
– Gdzie?
– Przy… molo.
– W Santa Monica? – zapytałem.
– Lubimy plażę. – Rozmasowała nagie, opalone ramię.
– Ładny dzień – powiedziałem z uśmiechem. – Wcześniej skończyliście lekcje.
Spomiędzy jej karminowych warg buchnął nagły, wesoły śmiech.
– Jasne.
– Niezbyt lubisz szkołę, co?
– Niezbyt to ja ją lubię, kiedy mam dobry dzień. – Wyciągnęła paczkę papierosów i zaczęła ją odbijać o swoje błyszczące kolano. – Kiedy byłam mała, sprawdzali mój iloraz inteligencji. Podobno jestem superinteligentna. Oni mówią, że powinnam się więcej uczyć, a ja – że jestem wystarczająco inteligentna, żeby wiedzieć, że to strata czasu.
– Nie interesuje cię żaden przedmiot? – zapytałem.
– Odżywianie. Uwielbiam pieczywo czosnkowe. Czy dzisiaj porozmawiamy o seksie?
To mnie zaskoczyło.
– Nie pamiętam, żebyśmy coś takiego planowali.
– Ale oni to zaplanowali. Poinstruowali mnie, że mam o tym z panem porozmawiać.
– Kto? Rodzice?
– No.
– Dlaczego?
– To pomysł Lyle’a. Jest przekonany, że się „szlajam z czarnuchami”, zajdę w ciążę i podrzucę mu wnuczka murzynka. Że niby jak bym była w ciąży, rozmowa z panem by mi pomogła. Myślą, że jak nie rozmawiam z nimi, to wygadam wszystko przed jakimś obcym facetem.
– Czasem rozmowa z kimś obcym może być bezpieczniejsza.
– Może dla niektórych – odparła. – Ale niech mi pan wytłumaczy taką sprawę. Kiedy jesteś młoda, każdy do znudzenia kładzie ci do głowy: nigdy nie rozmawiaj z obcymi, strzeż się obcych, uważaj na obcych. A teraz płacą za to, żebym opowiedziała wszystkie swoje tajemnice obcemu. – Rozcięła czubkiem paznokcia celofan na paczce papierosów i zaczęła się nim bawić: – Co za bujda.
– Może liczą, że w końcu przestaniesz mnie traktować jak obcego?
– Mogą sobie liczyć, na co tylko chcą. – Śmiech. – Hej, nie zamierzam być nieuprzejma, tylko tak mi to jakoś wychodzi. Przepraszam, wydaje się pan miłym facetem, tylko że ja nie powinnam tu być? Prawda jest taka, że oni posługują się panem, żeby mnie ukarać. Tak jak poprzednio próbowali mnie uziemiać i grozili, że nie zrobię prawka w przyszłym roku. Tamto nie poskutkowało, to też nie poskutkuje.
– Za co chcą cię ukarać, Lauren?
– Mówią, że to przez moje nastawienie – powiedziała. – Ale wie pan co? Ja myślę, że mi po prostu zazdroszczą.
– Czego?
– Mojego szczęścia.
– Ty jesteś szczęśliwa, a oni nie?
– Udają, że niby mają wszystko… pod kontrolą. Zwłaszcza on. – Zniżyła głos, parodiując zirytowany baryton?: – „Lauren, zchrzanisz sobie życie. Ta cała gówniana terapia drogo mnie kosztuje. Masz tam pójść i wszystko mu powiedzieć”.
– Więc – kontynuowałem – twoi rodzice nie są szczęśliwi. Wyżywają się z tego powodu na tobie, a ja jestem ich bronią.
– Ugrzęźli w swoim zafajdanym bagienku, a ja jestem na luzie, wolna, korzystam z życia. I to ich wnerwia. Jak tylko zacznę zarabiać, zmywam się stąd. Pa-pa, Lyle i Jane!
– Wiesz, jak chcesz zarabiać?
Wzruszyła ramionami.
– Coś się wykombinuje. Nie mówię, że teraz, od razu. Wiem, że nawet w McDonaldzie nie zatrudnią mnie bez ich zgody. Ale któregoś dnia…
– Chcesz pracować w McDonaldzie?
Skinęła głową.
– Chcę mieć własne pieniądze. Ale oni powiedzieli „nie”. „Żadnej pracy dopóki nie poprawisz ocen”. A wcale nie poprawię, więc niech się wypchają z takim interesem.
– Dlaczego nie poprawisz ocen?
– Bo nie chcę.
– To znaczy, że jeszcze się kilka lat pomęczysz.
Przewróciła oczami.
– Coś się wymyśli. Niech pan posłucha, zapomnijmy o tym seksie. Nie chcę o tym z panem gadać. Ani o innych rzeczach. Bez obrazy, ale po prostu nie chcę się przed panem wywnętrzać.
– W porządku.
– Serio? Świetnie. – Skoczyła na równe nogi. – No to do zobaczenia za tydzień.
Mieliśmy jeszcze dziesięć minut, więc powiedziałem:
– Może jeszcze chwilę posiedzisz?
– Czy powie im pan, że wcześniej wyszłam?
– Nie, ale…
– Dzięki – powiedziała. – Nie, naprawdę nie mogę dłużej zostać. Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa. Ale wie pan co? Za tydzień przyjdę punktualnie i zostanę do samego końca, dobra? Obiecuję.
– To tylko dziesięć minut.
– Dziesięć minut za dużo.
– No, Lauren, spróbuj. Nie musimy rozmawiać o twoich problemach.
– To o czym?
– Opowiedz mi, czym się interesujesz.
– Plażą, w porządku? – powiedziała. – Wolnością, czyli właśnie tym, czego teraz potrzebuję. Za tydzień będę dobrą dziewczynką, naprawdę.
Za tydzień. Nabierała mnie, czy rzeczywiście zamierzała przyjść?
– Muszę się stąd wyrwać.
– Jasne – odparłem. – Trzymaj się.
Obdarzyła mnie szerokim uśmiechem. Odgarnęła włosy.
– Jest pan cudowny.
Wyszła szybko, kołysząc torebką. Dogoniłem ją w poczekalni, kiedy wyciągała zapalniczkę.
Wetknąwszy w usta papierosa, ruszyła do drzwi. Patrzyłem na nią, jak biegła korytarzem w aureoli szarego dymu.
Myślałem o niej jeszcze kilka razy. Typowy obraz autodestrukcyjnej ucieczki. Z czasem i o tym zapomniałem.
Sześć lat później zostałem zaproszony na wieczór kawalerski zaplanowany na weekend przed Halloween.
Pewien czterdziestopięcioletni onkolog z Zachodniego Szpitala Pediatrycznego żenił się z pielęgniarką. Konsylium lekarzy i urzędników szpitalnych zafundowało mu w prezencie apartament prezydencki w hotelu Beverly Monarch.
Steki, żeberka, zimne piwo, szwedzki bufet, kubańskie cygara, budyniowate deserki. Moja znajomość z przyszłym żonkosiem – burkliwym, nietowarzyskim samotnikiem – ograniczała się do kilku drętwych i jałowych rozmów na temat pacjentów, więc zastanawiałem się, dlaczego w ogóle mnie zaproszono. Pewnie im więcej ludzi, tym lepiej.
Spóźniłem się. Kiedy w końcu przyszedłem, ludzi nie brakowało. Apartament był duży. Składał się z szeregu nastrojowo oświetlonych pokoi z czarnymi dywanami, po których dreptali stłoczeni, spoceni mężczyźni. Jedno z ostatnich pięter – z pewnością ze wspaniałym widokiem, ale kotary były zasunięte, a powietrze ciężkie i duszne. Marynarki i krawaty leżały rzucone na wersalce koło drzwi, obok odręcznie napisanego obwieszczenia: NIE OBOWIĄZUJĄ STROJE WIECZOROWE! Zacząłem się przedzierać wśród harmidru pieprznych dowcipów, przypadkowych poklepywań po plecach, błękitnej mgły dymu z cygar, pijackich toastów.
Przy barze panował tłok. W końcu udało mi się upolować szaszłyk z wołowiny teriyaki i Grolscha. Pobekiwania, oklaski i śmiechy z pobliskiego pokoju poprowadziły mnie do większej sali. Wszedłem i na stucalowym ekranie telewizyjnym, w jaki hotel zaopatrzył prezydentów zobaczyłem przymrużone, nieprzytomne oczy.
Mignięcia nagiej skóry powiększone do nadludzkich rozmiarów. Ciała gniotące się, ściskające i obijające o siebie w rytm astmatycznych dźwięków saksofonu. Mężczyźni wokół mnie wgapiali się w ekran i udawali, że zachowują się normalnie. Wyszedłem stamtąd, dołożyłem sobie jedzenia. Stanąłem z boku, przeżuwając i zastanawiając się, co tu, do diaska, robię, dlaczego nie wycieram sobie ust i nie wracam do domu.
Wtedy napatoczył się pewien znajomy patolog ze szklaneczką whisky w garści.
– Hej! – zawołał, łypiąc porozumiewawczo na wielki ekran. – Czy to nie ty masz się zajmować wytłumaczeniem, dlaczego to robimy?
– Chyba mnie pomyliłeś z antropologiem.
Zarechotał.
– Raczej z paleontologiem. Idę o zakład, że już jaskiniowcy malowali sprośne obrazki. Może nagramy to na wideo i pokażemy na Grand Rounds?
– Albo na balu dobroczynnym?
– No. Ćwierćmetrowe kutasy i soczyste cipki. Musimy mieć pod ręką tlen dla pani Prince i innych szczodrobliwych matron.
Ryki od strony ekranu sprawiły, że obaj odwróciliśmy głowy. Dźwięk sztućców, okrzyki proszące o ciszę, i w końcu porykiwania umilkły, dając miejsce rzężącej ścieżce dźwiękowej filmu porno. Pojękiwania biły w uszy z dwóch głośników. Kobiecy głos zachęcał: „Rżnij mnie, Jezu, rżnij”, powodując wśród publiczności wybuchy nerwowego śmiechu. Potem napięta, kłopotliwa cisza.
Grubokościsty różowiutki człowieczek, trzymający prawie pełny kufel piwa – urzędnik z działu finansów o nazwisku Beckwith – wkroczył w przestrzeń łączącą dwa pokoje. Okulary zsunęły mu się na mięsisty nos, a kiedy je poprawiał, piwo wylało się i zapieniło na czarnym dywanie.
– Dalej, Jim! – krzyknął ktoś.
– Przebadaj sobie układ nerwowy!
– Właśnie dlatego gryzipiórki nie mogą być chirurgami!
Beckwith zataczał się przez chwilę, potem się uśmiechnął.
– Panowie, panowie, spójrzcie tylko! Czy to nie odlotowa impreza?!
Brawa, pohukiwania, toasty.
– Ty już na pewno odleciałeś, Jim!
Beckwith potarł oczy i nos, zasalutował, a piwo znowu chlapnęło na podłogę.
– Skoro wszyscy, jak tu stoimy, jesteśmy wielce poważnymi, prawymi obywatelami, skoro przenigdy nie opuścilibyśmy naszego kraju, naszych drogich żon i nie narazilibyśmy na szwank naszej nienagannej reputacji, gdyby nie zaszła taka konieczność – Chrypliwy śmiech. – Bogu niech będą dzięki, iż z najwyższą koniecznością mamy do czynienia, bracia! Oto nasz najdroższy, jedyny i niepowtarzalny brat i kumpel, doktor Phil Harnsberger, pan radioaktywnego promienia, lepiej znany jako El Termina_dor_ vel Ten, Który Czai Się Za Ołowianymi Drzwiami, został skazany na spętanie najświętszym węzłem małżeńskim! Chodź tu, Phil! Gdzie jesteś, drogi chłopcze?
Pana młodego ani widu.
Beckwith złożył dłonie przy ustach.
– Wzywam doktora Promieńśmiertelskiego! Doktor Promieńśmiertelski proszony na środek sceny! Dalej, pokaż się, Phil!
– Phil, Phil, Phil, Phil… – podjęto.
– Oooo, tu jesteś!
Ozwały się gromkie owacje, gdy tłum wypychał w kierunku Beckwitha przylepionego do szklanki martini Phila Harnsbergera.
Łysiejący i zwykle blady radioterapeuta z różowo-rudym wąsikiem, porastającym górną wargę, zarumienił się. Do twarzy miał przylepiony uśmiech paranoika i wydawało się, że zaraz się przewróci. Ubrany był w spodnie od garnituru i mocno za dużą, czarną koszulkę z krótkimi rękawami, sięgającą do kolan. Żółty obrazek przyprasowany na przodzie koszulki przedstawiał solidnie zbudowaną, mrugającą zawadiacko okiem pannę młodą, trzymającą na smyczy prostatę pana młodego. Oboje stali przed sędzią. Napis pod spodem głosił: Nikogo, Wysoki Sądzie, nie zabiłem! Dlaczego dożywocie?
Beckwith klepnął Harnsbergera po ramieniu. Harnsberger cofnął się i spróbował łyknąć martini. Większość płynu popłynęła mu po podbródku, który otarł rękawem.
– Odkażanie! – krzyknął ktoś.
– Pierdolona kultura bakterii!
Beckwith znowu klepnął Harnsbergera. Harnsberger uśmiechnął się z wysiłkiem.
– Hej, Phil, słuchaj stary, no a naprawdę jesteś stary, skoro już o tym mowa, czy nie czas już, żebyś stracił kwiat swego dziewictwa?!
Beckwith schylił się, jakby szukał czegoś na podłodze, dokładnie obejrzał mankiety Harnsbergera, w końcu wyprostował się i wyjął z jego szklanki żółtą parasolkę.
– Aaaa, tutaj jest! Zżółkł całkiem ze starości!
Tłum zaczął wiwatować. Harnsberger uśmiechnął się, ale spuścił głowę.
– Phil – powiedział Beckwith – może i jesteś żałosny, ale wiesz, że cię kochamy.
Cisza.
– Terminador? – ozwał się znowu Beckwith. – Czy to wiesz?
– Jasne, Jim… – wymamrotał Harnsberger.
– Co wiesz? – kontynuował Beckwith.
– Że mnie kochacie.
Beckwith odsunął się trochę od Harnsbergera.
– Nie tak szybko, samotny strzelcu! – powiedział, po czym zwrócił się do zebranych: – Może brak pytań na ten temat jest dobry dla gości z marynarki, ale czy nie powinniśmy o tym poinformować panny młodej?
Harnsberger poczerwieniał. Tłum wybuchł dzikim śmiechem. Beckwith znów przysunął się do swego celu, tak że stanęli nos w nos:
– Ale poważnie, Phil, czy na pewno dobrze się bawisz?
– O, tak, naprawdę świetnie…
Beckwith sięgnął ręką za Harnsbergera i wymierzył mu kolejne klepnięcie, na tyle mocne, że ten upuścił szklankę. Beckwith rozgniótł ją podeszwą buta i wtarł rozbite szkło w dywan.
– Jak to mówią Żydzi, _mazel tow_, szczęśliwego wieczoru kawalerskiego, Phil! Mam, do cholery, nadzieję, że smakuje ci twój ostatni posiłek. No, jak żarcie? W porząsiu?
Harnsberger kiwnął potakująco głową.
– Napiłeś się, ile trzeba?
– Tak…
– Bo wiesz, żaden z nas nie chce, żebyś się wkurzył i poprześwietlał tymi swoimi śmiercionośnymi promieniami, Philly.
Okrzyki potwierdzenia. Harnsberger z wysiłkiem wyszczerzył zęby. Beckwith ciągnął:
– Zresztą z tego samego powodu nikt z nas nie chce przy tobie być, kiedy dostaniesz za tę imprezkę rachunek!
Chwilowa panika w oczach Harnsbergera. Beckwith znowu go klepnął.
– A to cię przestraszyłem, co? Nieee, niech cię o to nie bolą _cojones_. Zadbaliśmy o wszystko. Odciągniemy to z funduszu pacjentów. – Beckwith potarł palec wskazujący o kciuk. – Przykro nam. Żadnych refundowanych przeszczepów nerek w tym miesiącu!
Rozweselone okrzyki.
Beckwith chwycił Harnsbergera za ramię.
– To co? Na pewno dobrze się najadłeś?
– Na pewno, Jim.
– A może… nie.
Beckwith uśmiechnął się i zamachał ręką Harnsbergera. Przez chwilę nic się nie działo; potem światła przygasły, a zza gigantycznego telewizora puszczono głośną, dynamiczną muzykę disco, która zagłuszyła dźwięki filmu porno.
Tłum rozsunął się, a przez powstałe przejście wkroczyły dwie kobiety w długich czarnych płaszczach. Gdy Beckwith zniknął z pola widzenia, zajęły miejsca po przeciwnych stronach Harnsbergera.
Młode kobiety – wysokie, kształtne, smukłe, szły, wysoko podnosząc nogi obute w pantofle na szpilkach. Posyłały szerokie uśmiechy, jakby rozdawały dzieciom cukierki, kręciły biodrami, wykonywały przesadne ruchy wytrenowanych tancerek. Jedna miała kruczoczarne, długie włosy. Włosy jej partnerki były krótkie, platynowe, postawione na sztorc żelem.
Obie wiły się i ocierały o Harnsbergera w rytm muzyki, gładziły go po szyi, całowały w policzki. Para języków pieściła uszy radiologa, które teraz były pąsowe. Na jego twarzy odbijały się podniecenie i strach.
Dziewczyny tańczyły, przytupując i pokrzykiwały, gładziły swoje podbrzusza, udawały, że rozpinają rozporek Harnsbergera. Odrzuciły głowy do tyłu i zaczęły pantomimicznie naśladować głośny śmiech. Potem zaczęły popychać między sobą lekarza do przodu i w tył w sposób, w jaki młode szakale bawią się zającem.
Muzyka stała się szybsza. Czarne płaszcze opadły na podłogę; obie dziewczyny nosiły identyczne staniki z czarnej skóry, czarne pasy, podwiązki oraz kabaretki.
Kilka taktów podskoków i kręcenia biodrami. Patrzyłem razem ze wszystkimi, widziałem ich biuściaste profile, słyszałem, jak śmieją się i droczą z Harnsbergerem. Szatynka łaskotała go pod brodą, przytulała się, targała mu włosy na głowie. Blondynka zajęła się jego twarzą, całowała go długo i mocno w usta, gdy ten próbował się wyrwać, wymachując w desperacji rękoma. Nagle przestał się wzbraniać i dał się ponieść pocałunkowi. Dotknął ręką jej pośladka, wtedy odepchnęła go i zrobiła zręczny przysiad. Podnosiła się, tańcząc i wymachując głową na lewo i prawo, zsunęła na chwilę stanik, odsłaniając sutek, potem pozwoliła powrócić biustonoszowi na swoje miejsce.
Ciemnowłosa dołączyła do koleżanki w wyzywającym zsynchronizowanym tańcu. Oba staniki powędrowały w dół, a po chwili zostały zdarte i rzucone w tłum.
Pełne, młode piersi kołysały się i obracały. Dziewczyny szczypały swoje sutki, aż stały się twarde. Pochyliły się, wykonały idealny szpagat, podskoczyły na równe nogi, tańczyły dziko, bawiąc się swoimi stringami.
Wskazując go palcami, zbliżyły się znowu do Harnsbergera, ale tym razem wyprowadziły go ze sceny i wróciły same, trzymając się za ręce. Znowu tańczyły, naciągając i puszczając stringi, które strzelały o ich jędrne, płaskie podbrzusza.
Jeszcze trochę zabawy w chowanego z genitaliami w roli głównej i czarnowłosa dziewczyna opadła na czworaka. Kręcąc pośladkami, chwyciła blondynkę za kostkę. Blondynka stała, przecząco kręcąc głową, wydymając wargi, udając opór. Chrapliwe krzyki zachęty z tłumu. Wszyscy bacznie obserwują.
W oka mgnieniu obie dziewczyny nie miały na sobie nic prócz pasów do pończoch i kabaretek. Muzyka stała się, ckliwa i słodka, a one zaczęły pieścić się, uwodzić, gładzić, całować.
Czarnowłosa opadła na dywan, położyła się na wznak, uniosła biodra. Blondynka usadowiła się między nogami partnerki, uklękła, skłoniła głowę jak w modlitwie, pieściła brzuch ciemnej nastroszonymi, platynowymi włosami.
Wsunęła język w pępek szatynki. Ciemnowłosa wiła się w rozkoszy. Blondynka podniosła wzrok, położyła palec na ustach, jakby zastanawiała się, co teraz zrobić. Wielkooka trawestacja niewinności, wyciągająca ramiona, jakby oczekiwała od zgromadzonych rady.
Tłum bił brawo i pokrzykiwał zachęcająco.
Znów pochyliła głowę ku podbrzuszu koleżanki, zaczęła ją całować, lecz nagle podniosła twarz. Klęczała nieruchomo, a szatynka, ciągle wypinając w górę biodra, chwyciła ją łapczywie za ramię.
Blondynka obserwowała publiczność. Omiatała spojrzeniem salę.
Gdy zwróciła się w moim kierunku, mogłem zobaczyć jej twarz.
Pociągła owalna twarz pod srebrzystym jeżem włosów. Blade oczy pod wyskubanymi brwiami, dominujący, ale doskonale zharmonizowany podbródek.
Poczułem w piersi ukłucie. Rozpoznałem ją.
Ona mnie też. Chytry wyraz jej twarzy ustąpił… niepewnemu uśmieszkowi.
Wpatrywała się we mnie, jej głowa zamarła nad biodrami ciemnowłosej, wijącej się partnerki. Wydawało mi się, że lekko kręci głową – opierała się jakiejś myśli?
Muzyka sączyła się nadal. Szatynka wciąż się wiła, ale zaczęła się orientować, że coś się stało. Chwyciła Lauren za głowę.
Lauren nie ugięła się.
Potem jednak pochyliła głowę.
Gdy pozwoliła się ściągnąć w dół, uciekłem.@3.
Jechałem do domu prawie oślepiony wstydem, przecinając ciemne, chłodne ulice, nie zwracając na to, co się wokół mnie dzieje.
Nie mam dzieci, ale może dlatego podobnie traktuję pacjentów; ludzi, dla których jestem oparciem. Spotkanie Lauren sprawiło, że zacząłem rozumieć, przez co muszą przechodzić rodzice prostytutek i przestępców.
Wyraz jej twarzy, kiedy mnie rozpoznała – wystudiowana, pokazowa mina striptizerki zastąpiona wskazującym na brak równowagi zmieszaniem. Niepewność, której nie okazywała jako nastolatka.
Teraz miała dwadzieścia jeden lat. Legalna praca. Ta myśl sprawiła, że głośno się roześmiałem.
Po kiego diabła w ogóle polazłem na tę idiotyczną imprezę? Dlaczego nie wyszedłem, kiedy ton wieczoru stał się dla mnie oczywisty?
Bo, jak u większości mężczyzn, coś we mnie dopominało się o mocną dawkę świeżych erotycznych obrazów.
Robin czekała na mnie, ale tej nocy byłem bardzo kiepskim kochankiem.
Źle spałem, obudziłem się następnego ranka, zastanawiając się, co, jeśli cokolwiek, powinienem zrobić w związku z tym spotkaniem. O ósmej zadzwoniłem do mojej sekretarki, która poinformowała mnie, że o północy nagrała się Lauren i prosiła o spotkanie.
– Wydawało mi się, że jej się śpieszy – powiedziała sekretarka. – Wiedziałam o odwołanej sesji o drugiej, więc zadzwoniłam do niej i umówiłam ją na tę godzinę. Mam nadzieję, że tak będzie dobrze, doktorze Delaware.
– Jasne – odpowiedziałem chory z przerażenia. – Dziękuję.
Punktualnie o drugiej po południu dobiegł mnie dzwonek do bocznych drzwi. Serce podskoczyło mi do gardła.
Pacjenci, którzy nigdy nie byli u mnie w domu, zwykle zatrzymują się przed bramą. Dzwonek do drzwi oznaczał, że Lauren otworzyła furtkę, przeszła przez podjazd i ogród. Żadnego ostrzegawczego szczekania psa; Robin wyjechała o świcie do Carpinteria kupić drewno i zabrała Spike’a ze sobą.
Odstawiłem kubek z kawą, której nawet nie tknąłem, i poszedłem otworzyć drzwi.
Po drugiej stronie – nowa twarz.
Świeża, jasna twarz bez wyrazu. Śnieżne, zaczesane do przodu włosy opadały miękko na czoło i skronie.
Żadnego makijażu. Te same niebieskie oczy – twardsze, bardziej zdecydowane. Twarz nie naznaczona ciężkimi doświadczeniami, prócz oczu.
Jako dwudziestojednolatka wyglądała młodziej niż w wieku lat piętnastu.
Jasna drelichowa koszula i luźne dżinsy okrywały ją aż po nadgarstki i kostki. Zapiętą pod samą szyję koszulę ozdabiała turkusowa broszka. Na nogach miała białe espadryle. Przewieszona przez ramię duża torba z cielęcej skóry – bogate wykończenie, złote zatrzaski – wyglądała na bardzo drogą.
– Witam, Lauren.
Utkwiwszy wzrok w punkcie znajdującym się gdzieś za moimi plecami, podała mi rękę. Jej dłoń była zimna i sucha. Nie było mi wcale do śmiechu, ale kiedy nasze spojrzenia w końcu się spotkały, udało mi się uśmiechnąć. Jej się to nie udało.
– Pracuje pan teraz w domu. Przytulne miejsce.
– Dzięki. Proszę, wejdź.
Zaprowadziłem ją do gabinetu. Poruszała się szybko, jakby chciała tak bardzo się tam znaleźć, jak kiedyś wydostać.
– Bardzo tu ładnie – powiedziała, gdy byliśmy na miejscu. – Nadal przyjmuje pan dzieci i nastolatków?
– Właściwie skończyłem już z praktyką terapeutyczną.
Zatrzymała się.
– Pańska sekretarka nic mi o tym nie mówiła.
– Nadal działam, tyle że ograniczam się głównie do konsultacji – odparłem. – Do spraw sądowych, pracy z policją. Ale zawsze jestem do dyspozycji byłych pacjentów.
– Praca z policją. Tak, czytałam o panu w gazecie. O tej strzelaninie w szkole. Więc teraz jest pan bohaterem.
Patrzyła za mnie. Przewiercała mnie wzrokiem.
– Wejdź, proszę – powiedziałem.
– To się nie zmieniło – powiedziała, wskazując starą skórzaną kanapę.
– To taki mój antyk – odparłem.
– Nie jest pan… Nie zmienił się pan za bardzo.
Usiadłem za biurkiem.
– Ja się zmieniłam.
– Wydoroślałaś.
– Tak pan sądzi? – Siedziała sztywno, chciała sięgnąć do torby, ale zatrzymała się i uśmiechnęła. – Nadal zakaz palenia?
– Przykro mi, tak.
– Okropny nałóg – powiedziała. – Odziedziczyłam go po mamie. Kilka lat temu nieźle się wystraszyła – odkryto plamę na jej zdjęciu rentgenowskim. Potem okazało się, że to tylko jakiś cień, głupi lekarz. Ale dzięki temu rzuciła palenie. Wydawałoby się, że też będę miała nauczkę. Ludzie są słabi. Wie pan to. W końcu pan na tym zarabia.
– No cóż, każdy ma swoje wady.
Jedna z jej nóg zaczęła podskakiwać.
– Jak kiedyś przychodziłam, musiałam być nieznośna.
– Nie bardziej niż inni.
– Może nie było tego widać, ale pomysł terapii zaczynał mi się nawet podobać. Nastawiłam się na nią, ale oni mieli inne zdanie.
– Twoi rodzice?
Zaskoczenie w moim głosie sprawiło, że poczerwieniała.
– Nie powiedzieli panu? – Uśmiechnęła się zimno. – Twierdzili co innego. Ale zawsze mnie to zastanawiało.
– Zadzwonili tylko i powiedzieli, że rezygnują z dalszej terapii – powiedziałem. – Żadnych wyjaśnień. Dzwoniłem do was do domu kilka razy, ale nikt nie odbierał.
– A to sukinsyn – powiedziała z nienawiścią w głosie. – Dupek jeden.
– Twój ojciec?
– Zakłamany kutafon. Obiecywał, że wszystko panu wytłumaczy. To była jego decyzja. Ciągle narzekał na brak pieniędzy. Tego dnia, kiedy miałam do pana przyjść, odebrał mnie ze szkoły. Myślałam, że chce mieć pewność, że do pana dotrę, bo pan mnie okłamał i zakablował, że się spóźniłam. Byłam na pana wściekła. Ale zamiast do gabinetu pojechaliśmy w odwrotnym kierunku, do Valley, na minigolfa w Familijnym Centrum Rozrywki. Wie pan, bejsbol, gry, flippery i tak dalej. On parkuje, gasi silnik i mówi: Potrzebujesz więcej czasu ze swoim ojcem, a nie opieki do dziecka za sto dolców.
Przygryzła wargi.
– Czy to nie brzmi tak, jakby był o pana zazdrosny?
Gdy zamierzałem jej odpowiedzieć, dodała:
– Jakby mnie uwodził, nie sądzi pan?
Wciąż się namyślałem. W końcu wypaliłem:
– Lauren, czy nie zdarzyło się…
– Nie – powiedziała – nigdy. Nic z tych rzeczy, nigdy mnie nie tknął. Nie okazywał mi nawet normalnej czułości. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek mnie dotknął. Jest zimny jak śnięta ryba. A wie pan, co: on i mama w końcu się rozwiedli. Skołował sobie jakąś lafiryndę, wywłokę, którą spotkał w pracy. Więc nigdy nie powiedzieli panu, że to nie ja zrezygnowałam. Do przewidzenia. Wychowywali mnie w kłamstwie.
– Jakim kłamstwie?
Błękitne oczy zwróciły się ku mnie. Stężały.
– Nieważne.
– Ten dzień w centrum rozrywki. Co się wtedy stało?
– Nic się nie stało. Pograliśmy trochę w golfa, aż tak się znudziłam, że chciałam wracać do domu. Próbował mnie przekonać. A ja usiadłam na trawie i nie chciałam się ruszyć. Wkurzył się. Zrobił się jak zwykle czerwony, a w końcu odwiózł mnie do domu. Mama siedziała w swoim pokoju, było jasne, że płakała. Myślałam, że przeze mnie. Myślałam, że wszystko to była moja wina i tkwiło to we mnie jak jakiś guz na mózgu. Teraz wiem, że sami byli kompletnie popaprani.
Skrzyżowała nogi.
– Kilka tygodni później odszedł. Wniósł o rozwód, nic jej o tym nie mówiąc. Chciała wycisnąć od niego alimenty, ale twierdził, że interes kiepsko idzie. Nigdy nie dostałyśmy od niego ani grosza. Mówiłam jej, żeby go ciągała po sądach, ile tylko wlezie. Ale nie chciała. Nie umie walczyć o swoje. Nigdy nie umiała.
– Więc mieszkałaś z matką?
– Przez jakiś czas, jeśli to można nazwać mieszkaniem. Straciłyśmy nasz dom i musiałyśmy się wynieść do mieszkania w Panorama City. Straszna dziura, burdy, strzelaniny w nocy i tak dalej. Ogólnie było do dupy, byłyśmy spłukane, a ona ciągle płakała. Za to ja świetnie się bawiłam, bo już nawet nie próbowała mnie wychowywać. Mogłam robić, co chciałam. Ze mną też nie chciała walczyć.
Wyjęła chusteczkę ze strategicznie przeze mnie ustawionego pudełka, zwinęła ją w kulkę i rozwinęła z powrotem.
– Mężczyźni są do dupy – powiedziała, wpatrując się we mnie. – Porozmawiajmy teraz o ostatniej nocy.
– Można to nazwać nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności.
Jej oczy błysnęły.
– Nieszczęśliwy zbieg okoliczności? Tylko to może mi pan powiedzieć? Wie pan, co jest nie tak z tym gównianym światem? Nikt nigdy nie mówi, że mu przykro.
– Lauren…
– Nieważne. – Zamachała chusteczką, jakby coś od siebie odganiała. – Nie wiem, dlaczego w ogóle tu przyszłam.
Zaczęła grzebać w torbie.
– Koniec sesji. Ile pan teraz bierze? Pewnie jeszcze więcej niż wtedy. Jest pan przecież w gazetach.
– Lauren, proszę…
– Nie – odparła, podnosząc się z krzesła. – To mój czas, więc niech mi pan nie mówi, co z nim robić. Nikt mi już nie rozkazuje. Właśnie to lubię w swojej pracy.
– Że masz władzę?
Spojrzała na mnie z góry.
– Wiem, że wstawia mi pan psychoanalityczny kit, ale w tym akurat przypadku ma pan rację. Wczoraj był pan pewnie zbyt podniecony, żeby to zauważyć. Ale to ja kontrolowałam sytuację – ja i Michelle. Wszyscy się śliniliście na nasz widok. Więc niech mnie pan nie osądza, jakbym była jakąś bezmózgą kurewką.
– Nie osądzam.
Zacisnęła pięści i podeszła do mnie.
– Dlaczego pan się zmył? Dlaczego się pan mnie wstydził?
Kiedy przygotowywałem odpowiedź, uśmiechnęła się z triumfem i dodała:
– Podnieciłam pana i dlatego pan spanikował.
Odparłem:
– Gdybym cię nie znał, pewnie bym został. Wyszedłem, bo wstydziłem się samego siebie.
Obdarzyła mnie afektowanym uśmiechem.
– Pewnie by pan został?
Nie odpowiedziałem.
– Ależ my się wcale nie znamy. Jak może pan mówić, że jest inaczej?
– Fakt, że tu jesteś…
– To co?
– Lauren, kiedyś przyszłaś do mnie po pomoc, a ja miałem obowiązek ci jej udzielić. To tak, jakbym był zastępcą twoich rodziców. Czułem, że ciebie też zawstydziłem, ale to mój wstyd sprawił, że wyszedłem.
– Jak szlachetnie! – powiedziała. – Jezu, ale pan kręci. Wszyscy faceci to… Dobra, dostałam, po co przyszłam. Czas na zapłatę.
– Daj spokój, nie ma żadnej zapłaty.
Pokiwała palcem.
– O, nie. Ma pan tytuł, renomę, szacunek. W pana oczach jestem tylko jakąś rozbierającą się wywłoką. Ale jak zapłacę, siły się wyrównają.
– Nie oceniam cię, Lauren.
– Taaak pan twierdzi? – Wyciągnęła z kieszeni zwitek banknotów. – Ile płacę, doktorze?
– Porozmawiajmy o…
– Ile? – nalegała. – No, ile za godzinę?
Powiedziałem jej. Gwizdnęła.
– No, nieźle.
Odliczyła kwotę i wręczyła mi pieniądze.
– Proszę. Nie musi pan nawet tego deklarować w urzędzie skarbowym. Znajdę drogę do wyjścia.
I tak ją odprowadziłem. Kiedy dotarliśmy do drzwi, powiedziała:
– Te pieniądze, z których panu zapłaciłam? Widział pan, ile tego było? To moje napiwki, kotku. Dostaję świetne napiwki.