Ciało - ebook
Ciało - ebook
Czy coś łączy potworne znalezisko z wiedeńskiej plaży i ludzką skórę wyłowioną przed laty w Krakowie?
Koniec lata. Na Gänsehäufel, plaży nad Dunajem, odpoczywają całe rodziny. Kąpiący się młodzi ludzie zauważają w wodzie dziwny przedmiot. Po bliższych oględzinach okazuje się, że jest to ludzka skóra. Paulina Weber, historyczka sztuki na uniwersytecie w Wiedniu, interesuje się tematyką okrucieństwa w sztuce. Jej były mąż, policjant Max Haas, przypomina sobie sprawę sprzed 15 lat, kiedy to w Polsce wyłowiono z Wisły skórę zdjętą z ciała młodej dziewczyny. Wiedeńska komenda prosi o konsultacje analityka z Krakowa, Henryka Macha, okrzykniętego specjalistą od psychopatów. Paulina jest zafascynowana Machem, człowiekiem o niezwykłej inteligencji i wrażliwości na granicy neurozy.
Weber niespodziewanie otrzymuje e-mail z cytatem z Baudelaire’a i zdjęciem wyłowionej przez policję ludzkiej nogi. A to dopiero początek makabrycznego ciągu wydarzeń.
Nowe, poprawione i zmienione wydanie powieści, która w 2017 roku ukazała się pod pseudonimem Iga Horn.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-682-6 |
Rozmiar pliku: | 899 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciało kobiety, a była to blondynka o starannie pomalowanych karminowych wargach, rozcięto od mostka aż do spojenia łonowego, porośniętego delikatnym jasnym włosem, co sprawiało nieco wyzywające wrażenie. Jej głowa, lekko odchylona do tyłu, spoczywała na jedwabnej purpurowej poduszce z frędzlami, a brązowe oczy utkwione w suficie kryły wyłącznie bezmyślną pustkę. Miała długie bladozłote włosy, ufryzowane z dużą wprawą i lekko przerzucone przez lewe ramię. Dłonie leżały swobodnie po obu stronach tułowia, ale ułożone w taki sposób, że miało się wrażenie, iż kobieta pokazuje widzom swoje odsłonięte wnętrze. Jak prestidigitator wyciągający królika z kapelusza za pomocą jednego zręcznego „hokus-pokus”, tak ona – niewiarygodna piękność w podwójnym sznurze pereł na szyi – zapoznawała nas z tajemnicą swego organizmu. Oto płuca, powłoki brzucha, układ dużych naczyń krwionośnych, a nawet macica – o idealnym kształcie.
W pomieszczeniu było duszno. Przez okno wsączało się blade światło grudniowego poranka. Mdłe oświetlenie podsufitowych lamp odbijało się obojętnie w obramowanej różanym drewnem kryształowej trumnie, w której spoczywała kobieta w naszyjniku z pereł.
Doktor Paulina Weber westchnęła, poprawiła pasmo włosów, które opadło jej na twarz, gdy nachylała się nad gablotą, a potem cofnęła się o dwa kroki.
W wiedeńskim muzeum anatomicznych modeli woskowych panowała przygnębiająca cisza, oblepiająca wszystko jak nieprzyjemna maź. Przed chwilą do pomieszczenia zajrzała dosłownie na minutę jakaś rodzina, złożona z otyłej matki i dwojga dzieci. Chłopiec ukradkiem jadł czipsy i nie wydawał się zainteresowany makabryczną wystawą, a dziewczynka tylko zakryła usta w niemym geście przerażenia, więc matka natychmiast skierowała ich do wyjścia. W innych salach można było zobaczyć mikroskopy i szkła laboratoryjne. Coś dalece bardziej stosownego dla młodych widzów niż rozkrojone modele w pozycjach naśladujących klasyczne rzeźby. Paulina wyciągnęła z przepastnej torby duży aparat fotograficzny z okazałym obiektywem: musiała sfotografować Wenus Medycejską, jak nazywano rozciętą kobietę w perłach. Ostatecznie tylko po to tutaj przyszła. Przymierzyła raz, po czym zrobiła serię zdjęć.
– Niech pani rzuci na to okiem – niespodziewanie usłyszała głos tuż za sobą, więc odwróciła się spłoszona i przyłapana na gorącym uczynku, choć fotografowanie nie było tu przecież zabronione. Zbliżała się do niej kasjerka, która przed niespełna kwadransem sprzedała jej bilet. Najwyraźniej pełniła tu również funkcję kustosza, co zresztą nie dziwiło, gdyż Josephinum było maleńkim muzeum na peryferiach głównych szlaków turystycznych.
Paulina spojrzała na podsunięty jej katalog. Jak wyjaśniała zaaferowanym głosem kasjerka-kustosz, był to spis wszystkich eksponatów, właściwie czyjaś praca doktorska. Weber przerzuciła opasły tom. Każdy model był starannie obfotografowany i opisany na maszynie obok wklejonego zdjęcia o uroku charakterystycznym dla polaroidu. Praca musiała być strasznie stara. Dotarła do opisu rozkrojonej kobiety. Bardzo lakonicznego: model wykonano pomiędzy 1784 a 1788 rokiem w słynnym, założonym przez Leopolda II warsztacie La Specola we Florencji, gdzie powstały dziesiątki takich figur. Informacje należały do powszechnie znanych i nie wyjaśniały tego, co interesowało ją najbardziej – dlaczego ktoś wpadł na taki pomysł, by w równie makabryczny sposób demonstrować ludzką anatomię. Woskowa Wenus stanowiła przedstawienie z pogranicza sztuki i medycyny. Można było ją pokazywać na uniwersytecie w celu pogłębienia wiedzy studentów, ale też w jarmarcznej budzie jako swoiste kuriozum. Paulina uważała te modele za coś w rodzaju fetyszu sztuki – wydawały się tak niewiarygodnie dziwne, niosły tyle różnych symboli, że prawie same obrastały mitologią. Kustoszka przyglądała się w milczeniu, jak Paulina przebiega wzrokiem cenny katalog.
– Interesujące, prawda? – zauważyła. I nie czekając, aż Weber udzieli jakiejkolwiek odpowiedzi, dodała: – Ma pani podobny do niej kolor włosów, od razu to dostrzegłam.
Weber popatrzyła na kustoszkę z pewnym zaciekawieniem, ale dalej milczała. Próba znalezienia podobieństwa pomiędzy nią a rozpłataną kobietą w perłach wydała się jej nie na miejscu. Oddała więc katalog, podziękowała i wyszła z sali ekspozycyjnej. Z wieszaka przy kasach wzięła swój czerwony płaszcz i po chwili wahania przewiesiła go przez rękę. Chciała jeszcze skorzystać z łazienki.
Toalety w Josephinum wyglądały równie dziwnie, jak zgromadzone tam eksponaty. Niby usytuowano je na parterze, ale miało się wrażenie schodzenia do piwnicy lub kotłowni. Pomieszczenie było ciasne, z niskim sufitem i niemiłosiernie przegrzane. Na ścianach niewielkich kabin zapętlały się odsłonięte rury.
Można dostać klaustrofobii – pomyślała Paulina, której ta piwniczna atmosfera kojarzyła się z jakimś seryjnym mordercą lub gwałcicielem kobiet. – Trudno się dziwić, że mam takie odczucia po obejrzeniu tej wystawy – doszła do wniosku, myjąc ręce i spoglądając na swoje odbicie w lustrze: osobę o pociągłej bladej twarzy okolonej włosami w tym nietypowym kolorze, który kustoszce przywodził na myśl kobietę w perłach, a tak naprawdę był bardzo słowiański.
Z tyłu przemknął jakiś cień, rysując się niewyraźnym odbiciem na lustrze. Paulina odwróciła się gwałtownie. Bardzo nie lubiła, gdy ktoś czaił się za jej plecami.
W pomieszczeniu z umywalkami nikogo jednak nie zauważyła. Weber zrobiła krok i sprawdziła kolejno wszystkie kabiny. Każda miała otwarte drzwi i była zupełnie pusta. Małe okienka, umieszczone tuż pod sufitem, prawie nie wpuszczały światła i jedynie potęgowały niesamowitą aurę tego miejsca.
Otrząsnęła się z dziwnego wrażenia. Jeszcze raz spojrzała w lustro, ponownie przygładzając niesforny kosmyk włosów, a potem starannie zamknęła za sobą drzwi.ROZDZIAŁ 1
Plaża nad Dunajem, Gänsehäufel, była pod koniec lata miejscem, które wiedeńczycy odwiedzali najchętniej. Wciąż panował niemiłosierny upał, ulice rozprażyły się słońcem i nawet noc nie przynosiła wytchnienia od gorąca. Od rana na skrawek trawiastej łąki wśród drzew ciągnęły tłumy. Na piasku pojawiały się krzesełka i rozkładane leżaki, wszędzie roiło się od dzieci, a różnej urody ciała odpoczywały na rozpostartych na trawie kocach i ręcznikach. Sprzedawcy lodów i słodyczy nawoływali monotonnie, a przerywały im tylko krzyki matek dyscyplinujących brodzące w wodzie pociechy oraz wesołe chichoty nastolatek bawiących się w najlepsze z kolegami. Cały ten obrazek przypominał slapstickowy film sprzed pierwszej wojny Wujek Cocl na Gänsehäufel, z parą komików w stylu Flipa i Flapa – tylko stroje były nieco odmienne.
Jedynie wczesnym rankiem panował tu spokój. Mgła znad rzeki kładła się miękko na wilgotnej od rosy trawie, zwiastując nieuchronne nadejście jesieni i oczekiwanego przez wszystkich ochłodzenia, a jedynymi osobami zakłócającymi ciszę tego miejsca byli właściciele psów i poranni kochankowie.
Do tej drugiej grupy zaliczała się para nastolatków, którzy spędzili upalną noc nad wodą, a teraz przyszli nad brzeg, żeby się wykąpać. Dziewczyna miała długie proste włosy w kolorze koniaku, z grzywką skośnie przyciętą nad czołem, chłopak zaś był bardzo szczupły i wysoki, o nogach jak szczudła. Rozejrzeli się po plaży, a ponieważ nikogo nie było – najbliższy spacerowicz z psem znajdował się na ścieżce prawie dwieście metrów przed nimi – szybko zrzucili ubrania i wbiegli nadzy do rzeki. Ich ciała rysowały się matowo w bladym świetle poranka. Dziewczyna zaczęła piszczeć, gdy chłopak ochlapał ją zimną wodą, a potem odwzajemniła mu się, bijąc rękoma w taflę i puszczając w jego kierunku fontannę rześkich kropel. Chłopak udał, że krzyczy ze strachu, po czym zanurkował i nagle znalazł się przeszło dziesięć metrów od niej.
– Wracaj tutaj. Jeszcze coś ci się stanie – zawołała zaniepokojona dziewczyna, która nie umiała zbyt dobrze pływać i przestraszyła się, że została sama, choć nic jej akurat nie groziło, bo była na płyciźnie.
– Chodź do mnie, tu nie jest głęboko. Woda jest zarąbista. – Chłopak okręcił się wokół własnej osi, robiąc śrubę i burząc spokojną taflę.
Rzeka zafalowała i na jej powierzchni pojawiło się coś dziwnego. Podłużny kształt, nieokreślonego koloru, z pozoru wyglądający jak dosyć gruba i namoknięta dykta. Chłopak zdziwił się, że coś takiego wypłynęło na wierzch, ale zobaczył, że nieznany przedmiot po prostu zahaczył o słupek służący do przywiązywania łodzi.
– Co się dzieje? – zdenerwowała się dziewczyna, nie rozumiejąc, w co tak intensywnie wpatruje się jej partner.
Nastolatek dotarł do słupka i wyciągnął już rękę, by dotknąć dziwacznej rzeczy. Cofnął ją jednak, gdy uświadomił sobie, co to jest. A potem wrzasnął tak straszliwie, że ptaki poderwały się z drzew, a zaniepokojeni spacerowicze rzucili się w kierunku rzeki, sądząc, że ktoś wzywa pomocy. Dziewczyna także zaczęła krzyczeć, choć nie wiedziała dlaczego. Wyskoczyła z wody i kompletnie naga kręciła się bezradnie po trawie, podskakując w rytm swoich wrzasków.
W wodzie, zaczepiony o słupek cumowniczy, unosił się spory fragment ludzkiej skóry.ROZDZIAŁ 2
Paulina Weber od kilku lat prowadziła wykłady z historii sztuki na wiedeńskiej akademii, ale zawsze odczuwała dziwny dreszcz zaciekawienia, gdy zabierała swoich studentów do prosektorium wydziału medycznego. Interesowało ją zwłaszcza, jak zareagują, wchodząc do budynku pokrytego obłażącym tynkiem w kolorze pomarańczowym, który od dawna domagał się odmalowania, ale jakoś nie mógł się go doczekać. Prosektorium ulokowano na piętrze, a jego okna wychodziły na wewnętrzne podwórze. Mieścił się tam plac zabaw należący do akademickiego przedszkola. Latem przez otwarte okna dobiegały wesołe śmiechy i śpiewy dzieci, szokująco kontrastując z panującą w sali ćwiczeń powagą towarzyszącą śmierci. Było coś nierzeczywistego w przenikaniu się tych dwóch światów.
Weber lubiła przebywać na terenie kampusu uniwersytetu medycznego. Nowoczesna architektura łączyła się tutaj z zabytkową, a w samym sercu kompleksu, niedaleko od budynku, w którym znajdowało się prosektorium, stało Narrenturm, słynna Wieża Szaleńców, gdzie w XVIII wieku przetrzymywano chorych umysłowo, a teraz zdeponowano kolekcję anatomiczno-patologiczną. Paulina, która jeszcze w Polsce studiowała przez trzy semestry w Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, uważała, że praktyczna nauka anatomii może przydać się każdemu artyście. Dziekan, człowiek starej daty, nie był entuzjastą tak turpistycznego – jak to ujął – podejścia do sztuki, lecz w końcu zgodził się na ćwiczenia w prosektorium. Paulina Weber była ekscentryczna, to fakt, ale na jej wykładach gromadziły się tłumy. Prowadziła przy tym bardzo poczytnego bloga zatytułowanego Cruelty of Art, gdzie analizowała swe ulubione dzieła malarskie poświęcone tej tematyce.
– Skórowanie, okaleczanie, rozczłonkowywanie. Naprawdę można się tej kobiety przestraszyć – powiedział kiedyś dziekan, gdy po wyjątkowo długiej radzie wydziału poszedł z kolegami na sznycla i domowe piwo do niewielkiej i słabo znanej turystom knajpki niedaleko uniwersytetu.
Paulinę fascynowała sztuka baroku z jej obsesyjnym dążeniem do anatomicznej prawdy oraz wszelkie współczesne przedstawienia manipulacji ciałem. Swoje konwersatorium zaczynała zwykle slajdem, który przedstawiał obraz Rembrandta Lekcja anatomii doktora Tulpa. Nie kadrowała jednak rozprutej skalpelem anonimowego preparatora ręki, ale eksponowała ułożoną u stóp postaci księgę. Było to De humani corporis fabrica (O budowie ciała ludzkiego) Vesaliusa; piękny reprint tej pozycji w dwóch tomach można było nabyć za dwa tysiące dolarów.
Studenci przychodzili na jej zajęcia z ciekawości, którą w wielu przypadkach szybko zastępowała obawa. Nadrabiali więc miną lub ciężkim żartem. Były jednak osoby autentycznie zainteresowane problemem, które nie mdlały na sali i nie wybiegały do toalety, by zwymiotować ostatni posiłek. Paulina bacznie obserwowała swoich podopiecznych, zwłaszcza tych, którzy wydawali się poszukiwać czegoś więcej niż tylko prostych rozwiązań i taniej sensacji.
W tym roku jej bystre oko wyłowiło Astrid Koch, dziewczynę lubującą się w gotyckim stylu wampa. Astrid miała bladą, podkreśloną makijażem twarz i długie ufarbowane na czarno włosy. Była przy tym drobna, gibka i wydawała się bardzo silna. Zajmowała się korespondencją sztuk, uczyła się na międzywydziałowych studiach humanistycznych i pisała pracę o surrealistach. Pauliny nie interesowały wiersze ani opisy snów. Nie bardzo ceniła też Salvadora Dalí, ale lubiła Astrid – zwinną i drapieżną jak małe zwierzątko, które musi przetrwać.
Jej absolutnym przeciwieństwem był Jacob Keller – ciężki i zwalisty, nasuwający podobieństwo z niedźwiedziem. Jacob miał flegmatyczny i pełen zadumy charakter, lubił analizować każde zagadnienie. Co ciekawe, gdy już nasycił się swymi poszukiwaniami, czasami nie docierając wcale do ostatecznego celu, nudził się i je porzucał. Mógłby być gwiazdą wydziału historii sztuki, gdyby tylko mu się chciało.
To prawda, że mimo wielu słuchaczy Paulina miała tego roku dosyć słabą grupę. Byli raczej bierni, nie lubili dyskutować ani w ogóle odzywać się podczas zajęć. Dominowały dziewczęta, studentki sztuki, które przyszły zaliczyć konwersatorium, a powiedziano im, że tutaj na pewno nie będą się nudzić. Chłopcy pojawiali się z ciekawości, a może i z przekory, by rzucić jej wyzwanie.
Tak było z Peterem Schollem, którego Paulina zupełnie nie mogła rozgryźć. Wydawało się, że mieszkają w nim dwie osoby, istny doktor Jekyll i pan Hyde. Na niektórych zajęciach był pełen zaangażowania, wręcz nadreaktywny: zadawał pytania, przerywał, dyskutował sam ze sobą, potem popadał w apatię i wodził znudzonym wzrokiem po ścianach. Studiował konserwację dzieł sztuki i wykład Weber wybrał jako dodatkowy. Uważał, że anatomia, o której tak dużo mówiła, może przydać mu się w pracy. Był z jednej strony pragmatyczny, a z drugiej denerwująco marzycielski. Kompleks Piotrusia Pana – podsumowała pewnego dnia Paulina, przyglądając się Peterowi. Koleżanki za nim szalały: był ładniutki, miał urok małego krnąbrnego chłopca, mógł zatem budzić instynkty opiekuńcze.
Pokazami w sali sekcyjnej Wiedeńskiej Akademii Medycznej zarządzał ponury technik, Günter Tratt. Był wysoki i nienaturalnie szczupły, a w jego pociągłej twarzy narzucało się podobieństwo do konia. Tratt miał w sobie coś z melancholika, gdy pozbawionym emocji głosem, pokazując jednocześnie spreparowany mózg, mówił o ewolucji techniki sekcyjnej i omawiał metody pozyskiwania materiału do badań w dawnych wiekach. Były to zazwyczaj „podłe ciała”, jak określał je Grégoire Chamayou, należące do skazanych na śmierć zbrodniarzy i przez sam ten fakt potępione i zohydzone. Eksperymentowano na ciałach bez głów i na głowach oddzielonych od ciał, znęcano się nad zwłokami za pomocą prądu galwanicznego i rozmaitych narzędzi, preparowano i rozczłonkowywano, a wszystko po to, by zgłębić problemy medyczne, ale i filozoficzne.
– Najczęściej konserwowano kości, narządy, fragmenty ciał – tłumaczył Tratt milczącym studentom, którzy z niepokojem popatrywali na salę sekcyjną, niepewni, czy wykładowca zaraz nie wyciągnie gdzieś z zaplecza jakiegoś nietypowego eksponatu.
– Widziałem coś takiego – powiedział Scholle, zwracając się do Pauliny. – W muzeum Uniwersytetu Lizbońskiego jest doskonale zakonserwowana głowa przestępcy nazwiskiem Diogo Alves, którego powieszono w połowie XIX wieku. Wygląda jak żywa, facet nawet się uśmiecha, a oczy wydają się obserwować coś znajdującego się poza szklanym słojem, w którym umieszczono tę głowę. Trudno uwierzyć, że był martwy, gdy go dekapitowano.
– Brednie – odezwał się pogardliwie Keller i wzruszył swymi niedźwiedziowatymi ramionami. – Takich preparatów są tysiące w całej Europie i nie ma w nich absolutnie nic ekscytującego. Sam widziałem w jednym z muzeów samą skórę zdjętą z twarzy, pływającą w formalinie.
– Skórę? – pisnęła jedna ze studentek wydziału sztuki i Paulina rozpoznała w niej Karen Bar, wyjątkowo irytującą dziewuchę o inteligencji muszki owocowej. Karen zajmowała się formami użytkowymi i trudno powiedzieć, co ją tu właściwie przywiodło. Nie było żadnego sensu w tym, że ta głupia i w dodatku przewrażliwiona na swoim punkcie dziewczyna uczestniczyła w konwersatorium na temat okrucieństwa w sztuce. Paulina zagadnęła ją o to, gdy Bar przyszła konsultować temat swej pracy.
– Słyszałam, że to są interesujące zajęcia – wyznała prostolinijnie Karen. – Ale teraz niezbyt jestem do nich przekonana. Te wszystkie sceny patroszenia i przemocy… Nie lubię tego, wolę piękne przedmioty… Niech się pani nie obrazi, doktor Weber, ale moim zdaniem jest coś chorego w fascynacji tymi okropieństwami.
– Obrazić się? Nie. Zastanawia mnie raczej, co pani tu jeszcze robi.
Karen skrzywiła się lekko.
– Ja zawsze kończę to, co zaczęłam. Nie zostawiam spraw własnemu losowi. Nawet jeśli coś nie do końca mi leży.
Paulina powstrzymała się od złośliwego komentarza, bo nie chciało się jej wchodzić w dyskusję z tępą studentką.
Karen zapewne będzie projektowała ładne i funkcjonalne lampy, które każda matka chętnie powiesi nad łóżeczkiem swej pociechy, a także atrakcyjne trzonki do widelców, ale trudno liczyć, by zrozumiała prawdziwe przesłanie sztuki. Bo sztuka lubi być okrutna. Zresztą jak samo życie.
Pauliny Weber nie zdziwiło więc, że to właśnie Karen kwiknęła najgłośniej, gdy Keller wspomniał makabryczny eksponat ze zdjętą z twarzy skórą.
– O, to coś takiego jak niedawne znalezisko z Dunaju – wtrąciła Astrid, ku rosnącemu przerażeniu Karen Bar.
– Nie bądź śmieszna. Tamta skóra nie została zdjęta z twarzy, tylko z pleców – rzekł Peter, patrząc z wyższością na koleżankę. – Zupełnie jak w filmie Milczenie owiec, ktoś sobie szyje ubranko z ludzkiej skóry.
– Przypominam wszystkim, że nie jesteście już w przedszkolu – powiedziała Paulina, bo nie podobał się jej kpiący ton Schollego. Natychmiast umilkli, popatrując po sobie porozumiewawczo.
– Kiedy wreszcie obejrzymy prawdziwą sekcję zwłok? – dotarł do niej po chwili głos studenta. Peter mówił to cicho, ale w taki sposób, by mogła usłyszeć. – Wciąż tylko oglądamy jakieś anatomiczne preparaty, czaszki, mózgi, rozkrojone nogi. Ale to są nudy! Chciałbym zobaczyć prawdziwe ciało. Podobno jest niesamowicie blade, jakby posypane popiołem. A wargi są zupełnie fioletowe…
– Kretyn – rzucił ze zniecierpliwieniem Jacob Keller, a Paulina posłała zwalistemu studentowi pełne wdzięczności spojrzenie. W Peterze było coś takiego, co budziło odrazę. Nie był głupi jak Karen, ale miał w sobie dużą dozę umysłowego prostactwa.
– Masz jakiś problem? – zaczepnie odparł Scholle, patrząc wyzywająco na Jacoba. Ten poruszył wielkimi barkami i powoli podszedł do kolegi.
– Głównie z tobą. Ściślej mówiąc, nie trawię cię, więc jeśli nie chcesz oberwać, hamuj się trochę.
– Jacob, odpuść – rzuciła ostrzegawczo Astrid, chwytając kolegę za ramię. Peter najwyraźniej chciał się odszczeknąć, ale do starcia włączyła się Paulina.
– Keller, uspokajam pana po raz ostatni. A co do pańskiego pytania, panie Scholle, chętnie odpowiem. Organizujemy takie zajęcia dla zainteresowanych, ale to ja decyduję, kto może wziąć w nich udział. A kto nie.
Peter mruknął coś pod nosem, a na twarz Jacoba wypłynął triumfalny uśmiech. Wykładowczyni się to nie podobało, ale nie chciała brnąć w ten konflikt. Dziewczęta z zainteresowaniem śledziły starcie, wodząc oczyma od Jacoba do Petera. Na twarzy Karen widać było zawód – nie akceptowała, że Paulina załatwiła sprawę w ten sposób.
Tylko Astrid wydawała się obojętna. Patrzyła na metalowy stół sekcyjny, przy którym wciąż tkwił Tratt z mózgiem w ręku, niczym Hamlet z czaszką Yoricka, i kręciła palcami bransoletką z runicznymi motywami noszoną na nadgarstku.
Weber postanowiła zakończyć zajęcia.ROZDZIAŁ 3
W siedzibie policji przy Carl-Szokoll-Platz, w dziewiątej dzielnicy Wiednia, dzień zaczynał się wcześnie. A właściwie, żeby powiedzieć ściślej – nigdy się nie kończył. Rossauer Kaserne były dokładnie tym, co głosiła ich nazwa, czyli wielkimi czerwonymi koszarami. Zabytkiem z najkoszmarniejszego snu. Gdy się spojrzało na mapę Wiednia w tym miejscu, ponury obiekt od razu zwracał uwagę – mógł być wyłącznie więzieniem lub zakładem dla obłąkanych.
Max Haas paradoksalnie lubił swoje miejsce pracy dużo bardziej niż nową siedzibę policji przy placu Josefa Holaubka. Tamten budynek, nowoczesny, ponoć inspirowany Hundertwasserem, a Maksowi kojarzący się wyłącznie z konstrukcją z białych klocków Lego wzniesioną ręką średnio uzdolnionego pięciolatka, był według niego pozbawiony charakteru.
Od czasu rozwodu z Pauliną Weber, czyli od trzech lat, zdecydowanie za dużo czasu spędzał w pracy. Wciąż podziwiał Paulinę, piękną w charakterystyczny dla Słowianek sposób, ale zbyt trudną jak dla niego. To nie tak, że interesowały go proste kobiety, po prostu nie lubił tych skomplikowanych. Paulina była nerwowa i zbyt szybko myślała. Obcując z nią, miało się wrażenie, że połączenia neuronowe w jej mózgu działają z jakąś zawrotną prędkością, nieustannie wywołując sprzężenia zwrotne. Jednocześnie tkwiła w niej pewna tajemnica, której nigdy nie udało mu się zgłębić, dystans niemożliwy do zniwelowania.
Przyjechała do Wiednia, by zrobić doktorat. W rodzinnym Krakowie było dla niej za ciasno, więc wybrała Wiedeń – Kraków w makroskali. Maksa zawsze to śmieszyło. Raz pojechał z nią do Polski. Stare Miasto w Krakowie przygnębiło go – trąciło zastarzałym kurzem i naftaliną. Mgła nadciągająca od rzeki przenikała wszystko, sprawiając, że budynki wyglądały jak widmowe upiory, a smog wisiał nad miastem niczym pomarańczowy złowróżbny osad.
Poranna odprawa u Hopfera przypominała niezliczone spotkania, które odbyły się już wcześniej. Przed każdym uczestnikiem stały szklanka na wodę i butelka, a na stole leżała podkładka do notowania z obiecującym plikiem białych kartek. Max szczerze wątpił, czy przy największej dozie dobrej woli dałoby się cokolwiek wyłowić i zanotować z bełkotu przełożonego. Uznawał go za pozbawionego polotu wykonawcę wszelkich idiotycznych zarządzeń i producenta nowych, równie debilnych. Zdaniem Haasa, brak talentu do śledztwa Hopfer rekompensował wyjątkową obowiązkowością i pedantyzmem. Nie miał pojęcia o specyfice pracy w policji kryminalnej, bo chyba nigdy w życiu nie brał udziału w żadnej akcji. Przyszedł tu z wydziału współpracy międzynarodowej i zajmował się głównie własną karierą. Rzeczywiście ładnie wyglądał na zdjęciach w biuletynie informacyjnym i zapewne znakomicie nadałby się na rzecznika albo konsultanta w jakimś telewizyjnym reality show, na przykład pod tytułem „Komenda”.
Max uśmiechnął się pod nosem na tę myśl, co oczywiście nie uszło uwagi przełożonego.
– Co pana tak śmieszy, Haas? Może jakieś pomysły w sprawie skóry z Dunaju? Mija już kolejny tydzień, a my nie mamy nic poza zeznaniami pary rozhisteryzowanych nastolatków i dwóch spacerowiczów, którzy wyszli odsikać swoje pieski. I w dodatku to zdjęcie w gazetach! Minister naciska na wyniki, prasa nas szarpie! Może da mi pan coś nowego?
Była to drażliwa kwestia. Policja próbowała trzymać sprawę w tajemnicy, jednak wieść o makabrycznym znalezisku trafiła w niedługim czasie do mediów. Jeden z brukowców zdobył nawet autentyczne zdjęcie wyłowionej skóry, pochodzące najprawdopodobniej z policyjnego archiwum. Choć ciało od pewnego czasu przebywało w wodzie, fotografię podrasowano w ten sposób, że odbiorca nie miał najmniejszej wątpliwości, iż widzi strzęp ludzkiej skóry.
Ponieważ Max nie odezwał się, wyraźnie ignorując wybuch szefa, głos zabrał Nolde z zespołu Haasa. Był dobrym analitykiem i umiał szukać. Zdążył prześledzić archiwa policyjne z kilku ostatnich lat i nie natrafił w nich na wzmianki o podobnym przypadku. Także archiwa głównych gazet milczały na ten temat.
– Postanowiliśmy zwrócić też baczniejszą uwagę na to, co dzieje się w internecie – powiedział Nolde, kończąc swoją relację.
Na twarzy Hopfera odmalowało się zdziwienie.
– Nie widzę związku. – Zmarszczył brwi. – Nie podoba mi się marnowanie czasu całego zespołu. Chcę wyników, a nie szukania na oślep w bardzo wątpliwym kierunku. Dysponujecie konkretnym śladem, czy to tylko takie wróżenie z fusów?
Nolde pokręcił przecząco głową, ale minę miał zaciętą.
– Powinien pan sięgnąć do własnych doświadczeń – rzucił Haas, któremu nie podobało się przeczołgiwanie kolegi przez szefa kretyna.
– Nie rozumiem, co pan ma na myśli. – Przełożony kręcił się na krześle, jakby bał się, że za chwilę usłyszy coś nieprzyjemnego. Powszechnie znana była pogarda, jaką wydział kryminalny żywił do innych jednostek niezwiązanych z pracą dochodzeniową.
– Współpraca międzynarodowa – potwierdził jego obawy Haas i zawiesił głos, rozkoszując się wyrazem oburzenia malującym się na twarzy szefa. – Warto skonsultować się z kolegami z innych krajów, którzy mieli już do czynienia z podobnymi przypadkami – dodał po chwili, aby nie przeciągać struny.
– Podobnymi przypadkami? – powtórzył jak echo Hopfer, a Nolde wlepił w Maksa pełne wyczekiwania spojrzenie. Jego kumple komputerowcy nie bardzo się postarali, skoro jeszcze nie podrzucili mu tego powiązania.
– Tak. Była taka sprawa w Polsce, piętnaście lat temu. W Krakowie. Skóra młodej dziewczyny wkręcona w śrubę barki, która pływała po rzece. Sprawcy nigdy nie odnaleziono, ale na skórze ofiary odkryto ślady tortur. Z tego, co wiem, Polacy konsultowali się w tej kwestii z Amerykanami, wciąż na nowo robione są badania mikrośladów.
– Ciekawe. Czy przez te piętnaście lat powtórzył się taki incydent, w Polsce albo w którymś z sąsiednich krajów? – zapytał Hopfer, a Haas zaprzeczył ruchem głowy. – Zatem może to być ślepa uliczka, ale sprawdzimy to. Miller, skontaktuje się pan z policją w Krakowie i ściągnie jak najwięcej danych. Może ktoś od nich mógłby tutaj przyjechać i omówić rzecz na miejscu.
– Tak jest – powiedział Miller, młody policjant, świeżo po studiach, który chyba widział w Hopferze wzór do naśladowania. Zapewne także liczył na karierę w wydziale międzynarodowym.
– Czy mamy już wyniki szczegółowych badań DNA? Możemy ustalić coś na temat tożsamości ofiary? – zapytał tymczasem Hopfer, a zajmująca się analizą kryminalistyczną Elza Panhurst przesunęła wyniki w jego stronę.
Oględziny i analiza tkanek wykazały, że była to skóra zdjęta z ciała starszego mężczyzny i przebywała w wodzie już od pewnego czasu. Niekoniecznie wrzucono ją do Dunaju w okolicach Gänsehäufel, mogła przemierzyć z prądem rzeki ładny kawałek drogi. Na skórze nie znaleziono żadnych śladów organicznych ani pyłków roślin, wydawała się dokładnie wyczyszczona.
– Ktoś ją zdjął z dużą wprawą – referowała Elza. – Nie ma żadnych poszarpań, jakby zrobił to jednym pewnym ruchem, nie kalecząc, jeśli tak się mogę wyrazić, delikatnej materii.
– Fachowiec – rzucił Nolde. – Może rzeźnik?
– Raczej kuśnierz lub po prostu chirurg. – Max nalał sobie wody mineralnej do szklanki i wypił ją, przełykając bardzo głośno. Na twarzy Hopfera ponownie odmalowało się rozdrażnienie.
– Myślę, że to należy sprawdzić w pierwszej kolejności. Wziąć pod lupę i zbadać kartoteki. Znakomicie sobie pan z tym poradzi, Haas.
Teraz w oczach Maksa rozgorzała wściekłość. Miał grzebać po kartotekach i przeglądać komputerowe rejestry? Niedoczekanie tego bęcwała w brytyjskim garniturku.
– Badania skóry przyniosły jeszcze jedną ciekawą informację. – Głos Elzy zabrzmiał spokojnie, rozładowując napięcie panujące w sali odpraw. – Ofiara miała tatuaż. To zresztą stało się jednym z kryteriów określenia wieku. Był to amatorsko sporządzony rysunek, jaki w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych często robili sobie przestępcy w więzieniach.
– Co to za symbol? – spytał Hopfer, a wszyscy zawiesili wzrok na Elzie.
– Kobieta, jak zwykle w takich przypadkach, ale ta jest trochę inna. To dosyć nieudolne, niezbyt dokładne odwzorowanie klasycznej rzeźby, czyli Wenus z Milo.
– Co zostało źle wydziarane? Odrosły jej ręce? – zapytał kpiąco Max. Elza zgromiła go wzrokiem.
– Nie. Kobieta na obrazku nie ma rąk. Nie ma też nóg, czyli przedstawienie urywa się w okolicy pępka. Dalej zaznaczono postrzępioną linię, jakby ktoś oderwał cały dół posągu…
– Bardzo ciekawe. To także trzeba sprawdzić. Może taki nietypowy tatuaż naprowadzi nas na ślad tożsamości ofiary. Zajmie się pan tym, Haas, jak już pan skończy z chirurgami i garbarzami.
– Wprost nie mogę się doczekać. Będę miał pełne ręce roboty, a na miejscu zdarzeń zastąpi mnie zapewne ktoś inny, bardziej kompetentny – powiedział ze złością Max, a Hopfer skinął głową.
– Zgadł pan, Miller świetnie się tym zajmie. Trzeba rozszerzyć obszar poszukiwań. Przede wszystkim wytypować miejsca, skąd mogła przypłynąć ta skóra. Plaża to oczywisty trop, ale należy skonsultować ze specjalistami, jak długo mogła się przemieszczać, biorąc pod uwagę stan, w jakim ją znaleziono.
– Tak jest. Wszystko będzie zrobione.
– Żebyś tylko się nie poślizgnął na tej wazelinie. – Max pochylił się przez stół w stronę Millera.
– Haas, przywołuję pana do porządku. – Hopfer zacisnął szczęki i skinął głową swej sekretarce, co oznaczało, że zamyka zebranie.
Max chciał mieć jednak ostatnie słowo.
– Wystarczy, jeśli wyrzucił ją z plaży na Donauinsel, albo nawet ze szczytu Donaustadtbrücke, dokąd mógł przyjechać po prostu metrem.
– Oczywiście sprawdzimy to – rzucił obojętnie przełożony.
Gdy Max wszedł do swego pokoju, niezwłocznie zapalił papierosa. Było to niedozwolone, ale z pełną świadomością zignorował ten zakaz. Miał go gdzieś, tak jak i inne punkty niedorzecznego regulaminu.
Do gabinetu wsunął się Nolde z tą swoją zaaferowaną miną.
– Nie ma sensu, żebyś kopał w tych kartotekach, ja to zrobię – powiedział. – Cały czas myślę o tym tropie dotyczącym tatuażu. To może być coś ważnego. Wziąłem od Elzy powiększoną fotografię, spróbuję pogrzebać w rejestrze. Ty rób swoje…
Nolde zawiesił głos, a Haas skinął głową. Chciał przede wszystkim sam prześledzić sprawę krakowską sprzed piętnastu lat. To Paulina zwróciła mu uwagę na ten zbieg okoliczności. Zadzwoniła praktycznie natychmiast, gdy gazety opublikowały zdjęcie tego feralnego strzępu z rzeki. Sądził, że kieruje nią ciekawość, i był dosyć obcesowy. Weber interesowała się takimi rzeczami zawodowo. Nigdy nie rozumiał jej fascynacji okrucieństwem i zadawaniem bólu, ale znaleziony w rzece fragment skóry to było coś w jej stylu. Napisała w końcu pracę o przedstawieniach męczeństwa Świętego Bartłomieja w malarstwie, a żeby zobaczyć słynny obraz Tiepolo, wybrała się do Wenecji. Kiedy ją zapytał, skąd to zainteresowanie świętym obdzieranym żywcem ze skóry, opowiedziała mu pewną historyjkę.
Zanim jej rodzice przenieśli się do mieszkania w zabytkowej kamienicy w śródmieściu, zajmowali klitkę w okropnym wieżowcu na blokowisku z wielkiej płyty. Osiedle było usytuowane tuż pod Wawelem i każdy turysta spoglądający z zamkowych murów na Wisłę widział las jednakowych brzydkich budynków. Na obrzeżach osiedla, nieopodal rzeki, wznosił się zabytkowy kościółek pod wezwaniem Świętego Bartłomieja, a w nim trochę zapomniany na bocznej ścianie tuż za konfesjonałem stary obraz przedstawiający patrona.
– Pamiętam, jak wpatrywałam się w to malowidło, niezbyt udane, ale przemawiające do wyobraźni. Bartłomiej był na nim wyobrażony ze skórą w ręce i przez pewien czas śniło mi się to po nocach. Potem, podczas jakiegoś remontu, wizerunek zniknął i zastąpiło go coś o wiele mniej makabrycznego – opowiadała Paulina, a Max tylko kręcił w zdumieniu głową. Nie była przecież religijna, zdziwieniem napełniał go więc fakt, że chodziła kiedyś do kościoła.
Tak, musiał zdobyć więcej danych dotyczących tej krakowskiej sprawy. Także materiały po polsku. Nie miał wątpliwości, że była żona pomoże mu w przekładzie artykułów i wyników śledztwa. Wyprzedzi o krok tego idiotę Millera z jego mentorem Hopferem. Ciekawe, kto się będzie śmiał ostatni?
Zgasił papierosa w puszce po coca-coli stojącej na biurku i zabrał się do pracy.ROZDZIAŁ 4
Paulina zerkała na swoich studentów. Na sali panowała cisza, tematem wykładu było postrzeganie ciała u surrealistów. Astrid Koch odrzuciła włosy do tyłu i obgryzała w zapamiętaniu obsadkę ołówka. Weber najbardziej liczyła właśnie na nią, że zabierze głos w dyskusji, ale dziewczyna milczała. Jacob najwyraźniej nudził się, spoglądając w okno, a Peter nawet nie udawał zainteresowania – po prostu czytał coś na swoim smartfonie.
Prowadząca przełączała slajdy, pokazując im różne obrazy, ale czyniła to z coraz mniejszym zaangażowaniem. Miała wrażenie, że nikogo nie interesuje to, o czym jest mowa. Temat był za trudny? Analizy zawikłane? Czy też nieodpowiednio dobrała zestaw dzieł sztuki do prezentacji? Czuła frustrację, bo tego dnia nie umiała do nich trafić. Może przedstawione zagadnienie było im zwyczajnie zbyt obce i odległe?
Chyba to właśnie stanowiło główny problem w odbiorze, bo niespodziewanie odezwał się Peter, potrząsając telefonem.
– Nie rozumiem, po co mamy szukać tak daleko i tak dawno, prowadzić czysto teoretyczne rozważania, kiedy życie wyprzedza sztukę – rzucił z krzywym uśmieszkiem. – Właśnie wyczytałem, że z Kanału Dunajskiego wyłowiono kolejny eksponat, nogę pozbawioną skóry! Widać, że zabawa trwa!
Wszystkie głowy zwróciły się w jego kierunku, a kilka osób nawet podeszło do ławki, przy której siedział Scholle. Paulina także zerknęła na swój notebook. Istotnie, na wszystkich portalach pojawiła się elektryzująca wieść o najnowszym znalezisku. Ciekawe, co na to Max – pomyślała, oglądając zdjęcie. Było niewyraźne i rozmazane, a z notatki prasowej wynikało, że nogę znaleźli pracownicy miejscy, robiący rutynowy przegląd wylotów, którymi deszczówka wpadała do rzeki.
– Proszę o spokój. – Weber przywołała swoich studentów do porządku, ale widać było, że trudno się im skupić. Obejrzeli jeszcze kilka slajdów związanych z twórczością surrealistów i Paulina zakończyła wykład.
Rozpadał się deszcz, gdy wracała do domu. Szybkim krokiem przemierzyła ulicę, by zniknąć w bramie swej kamienicy. Mieszkała w budynku z lat siedemdziesiątych w Hietzing, trzynastej dzielnicy, sąsiadującej z Laskiem Wiedeńskim. Jedyny problem tkwił w tym, że zamieszkiwała przy ulicy czerwonych latarni. Nocami jaskrawe neony oświetlały wszystko wokół tak rzęsiście, że właściwie miasto mogło śmiało oszczędzić na żarówkach.
Paulina zajmowała wygodne trzypokojowe mieszkanie na ostatnim piętrze. Zapewne nie byłoby jej stać na takie luksusy, ale budynek był pozbawiony windy, co znacznie obniżało wartość lokalu. Tuż naprzeciwko lokum Pauliny błyszczał na czerwono neon przedstawiający wypiętą panienkę z dużym biustem. Część reklamy wyraźnie się psuła – piersi dziewczyny migotały, wydając zapewne dźwięki przypominające odgłos mieczy świetlnych rycerzy Jedi, ale Weber nie mogła tego usłyszeć przez okno.
W tym momencie rozbrzmiała melodyjka jej telefonu. Ojciec. Chwilę się wahała, ale potem odrzuciła połączenie i wysłała esemesa: „Jestem na spotkaniu”. Minęło kilka chwil i otrzymała informację o nagranej wiadomości. Skrzywiła się, bo nie miała ochoty jej odsłuchiwać, wyczyściła pocztę głosową i poczuła się jak tchórz, a jednocześnie jej ulżyło. Postanowiła odsunąć od siebie myśli o skomplikowanej sytuacji rodzinnej do następnego razu. Tak było łatwiej.
Nalała sobie kieliszek białego wina i uruchomiła komputer. Strona internetowa Cruelty of Art była dla niej chyba ważniejsza niż praca na uczelni. Poświęcała jej mnóstwo czasu, pisząc błyskotliwe eseje o cierpieniu i przemocy w sztuce.
Dostawała wiele wiadomości od swoich czytelników. Witryna cieszyła się popularnością, a teksty komentowano. Paulina szybko przekonała się, że pewna część tych ludzi to szaleńcy. Dzielili się z nią spostrzeżeniami, nalegali, by oceniła ich prace. Zwykle nie było w nich krzty artyzmu, a jedynie tępe okrucieństwo ocierające się o pornografię. Nauczyła się jednak to ignorować. Wiedziała, że tego typu portale będą przyciągały niezrównoważonych psychicznie, i wpisała to niejako w zakres działalności. Mimo to zawsze dokładnie czytała każdy e-mail.
Teraz też zauważyła nową wiadomość, która nadeszła z jakiegoś zagadkowego adresu. Mail zawierał tylko jedno zdanie: „Piękno jest zawsze dziwaczne”, a załącznikiem do niego było zdjęcie. Gdy Paulina je otworzyła, nie mogła uwierzyć własnym oczom – była to wyłowiona z kanału noga, o której opowiadał na zajęciach Scholle, a którą ona widziała w internecie. To na pewno ta sama kończyna, ale zdjęcie zrobiono z bliska i pod innym kątem. Zupełnie jakby ktoś specjalnie ją fotografował – pomyślała, przyglądając się dokładniej. Nogę ułożono na czymś w rodzaju stołu sekcyjnego, ale nigdzie nie było widać zdjętej z niej skóry.
Kto przysłał zdjęcie? Czy to kolejna fotka wykradziona z archiwum policji? Dlaczego zatem trafiła do niej? Każda gazeta na pewno zapłaciłaby kilkaset euro za taką gratkę – zdjęcie było ostre i wykonano je z niewielkiej odległości.
Niepokój jak zimny powiew przeleciał jej po plecach. Nie miała pojęcia, kim jest nadawca wiadomości, a jego adres internetowy z niczym się jej nie kojarzył; zawierał jedynie wyraz „mirror” – nie znała takiej platformy.
Po chwili namysłu sięgnęła po telefon i wyszukała numer Maksa.
– Otrzymałam bardzo dziwny e-mail – powiedziała bez wstępów. – W załączniku jest zdjęcie waszego ostatniego znaleziska z Kanału Dunajskiego, ale to na pewno nie jest fotka publikowana już w gazetach.
Po drugiej stronie zapadło milczenie, Max prawdopodobnie zaciągnął się papierosem, a potem wydmuchał dym.
– Możesz mi je podesłać? Chciałbym sam to zobaczyć.
– Nie ma sprawy – przytaknęła, a potem się rozłączyła. Po minucie Max odebrał od niej wiadomość i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zdjęcie, które zawierała. Nie mieli takiego ujęcia w swojej bazie. Noga została wyłowiona z wody i była w dosyć kiepskim stanie. To, co widział na zdjęciu od Pauliny, przedstawiało szczątki ze znacznie wcześniejszego etapu rozkładu. A to mogło oznaczać tylko jedno – że fotografię przysłał sprawca lub ktoś z nim powiązany.
Albo osoba chcąca sprowadzić śledztwo na fałszywe tory – pomyślał Max, przerzucając nerwowo papiery na biurku, żeby znaleźć raport patologa, van Hoegartena. W końcu zdecydował się do niego pojechać.
Patolog – podobnie jak w przypadku znalezionego wcześniej skrawka skóry – zabrał się przede wszystkim do badań genetycznych. Priorytetem była tutaj identyfikacja szczątków. Doktor van Hoegarten nie miał wątpliwości, że tym razem fragment ciała należał do kobiety. Stopa była drobna, a na paznokciach znajdowały się resztki lakieru.
– Odcięto ją z dużą wprawą, sugerującą znajomość anatomii i biegłość w chirurgii – powiedział, gdy Max dotarł do jego pracowni.
– Czy można stwierdzić, że odcięto ją za życia ofiary?
– To może być amputacja, nie mogę tego wykluczyć, ale kończyna jest w takim stanie, że trudno jednoznacznie ocenić. Tutaj konieczne jest badanie żył, a właściwie stopnia wypełnienia krwią, czego w obecnej sytuacji nie mogę prawidłowo wykonać. Jeśli jednak pyta mnie pan o zdanie, to uważam, że mamy tu do czynienia z rozczłonkowaniem ciała po śmierci, bo takie przypadki są po prostu najczęstsze.
– Fachowiec? – rzucił Max, który podejrzewał, z czym mają do czynienia. Ktoś zabawia się w ćwiartowanie i skórowanie ciał. Mozolne przeszukiwanie kartotek niczego nie dało; nie zanotowano także podejrzanych zaginięć, a cechy genetyczne osób poszukiwanych nie pasowały do odnalezionych szczątków.
– Zapewne pan wie, że aby pokroić całe ciało, lekarz, używając zwykłego noża sekcyjnego, potrzebuje zaledwie trzydziestu minut. Były takie badania – podkreślił patolog z uznaniem. – W tym przypadku brzegi rany są równe, kości wyłuszczone ze stawów, co sugeruje, że nogę mógł odciąć profesjonalista. Mieliśmy jednak sprawę, gdy pewien mężczyzna zabił żonę, a później ją pokroił piłą stolarską. Nie miał w tym absolutnie żadnego doświadczenia, a zrobił to jak wykształcony anatom!
Doktor van Hoegarten przez chwilę wykonywał dziwne ekwilibrystyczne ruchy, by ustami wyjąć z paczki papierosa, nie dotykając go gumową rękawiczką. Gdy mu się to wreszcie udało, z wielką satysfakcją zapalił, a następnie pozwolił, by papieros po prostu tlił mu się w kąciku ust, co Haas obserwował z rosnącym zdumieniem.
Był zniechęcony. Ofiara mogła żyć lub nie, sprawcą mógł być fachowiec albo laik – wciąż za dużo było niewiadomych. Oficera nieustannie dręczyła jedna myśl: może ten wariat nadal przetrzymywał gdzieś swoje ofiary i okaleczał je z dużą wprawą? W końcu jak dotąd nie natrafili na ciało pozbawione części skóry z pleców ani na inne fragmenty zwłok poza nogą. Skóra pochodziła z ciała mężczyzny, noga zaś należała do kobiety. Były zatem co najmniej dwie ofiary.
Haas postanowił raz jeszcze przejrzeć kartoteki osób zaginionych, bo być może coś przeoczyli. Wiedział jednak, że najprawdopodobniej to ślepa uliczka. W Wiedniu było mnóstwo ludzi, których nikt nie rejestrował – imigranci przyjeżdżający tu za pracą, a ostatnio uchodźcy. Dworce były ich pełne i szalony morderca miałby tu po prostu obfite żniwa – jednostki całkowicie anonimowe, jakby nieistniejące…
– Słucha mnie pan, komisarzu? – Van Hoegarten przywołał go do porządku. – Z badań genetycznych wynika, że ta kobieta była młoda, nie miała trzydziestu lat. Kości także nie wykazują cech starszego wieku.
– Czy to była Europejka? Można to stwierdzić jednoznacznie, skoro kończyna jest pozbawiona skóry?
Patolog chwilę milczał.
– Potrafimy już ustalić kolor skóry na poziomie kontynentalnym, ale jeszcze nie regionalnym. Będę więc mógł powiedzieć panu, czy była Europejką, czy Azjatką, ale już nie stwierdzę, z której części Europy pochodziła. Mogę natomiast sprawdzić, jakiego koloru miała oczy i włosy. Niestety nie sporządzę dla pana portretu pamięciowego ofiary na podstawie badania krwi. To wciąż jest niespełnione marzenie genetyków.
– To mi na razie wystarczy, doktorze – zapewnił go Haas, który miał już nowe zmartwienia.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Ch. Baudelaire, O nowoczesnej idei postępu zastosowanej do sztuk pięknych, U. Eco, Historia piękna, tłum. A. Kuciak, Poznań 2006, s. 331.