Ciapasy - ebook
Co to są „ciapasy”? Ciapasy to w nieformalnym słownictwie Polaków imigranci z Azji i północnej Afryki, którymi straszą nas politycy. Dla polskiego obywatela każdy z tych ciapasów to przestępca. Nawet jeśli pracuje. W książce mamy do czynienia z polskimi odpowiednikami ciapasów. Powołując się na oryginał – po co nam szukać nowych ciapasów, jak swoi pod bokiem. Nie są oni aż tak radykalni, jak ci z Afryki i Azji, ale mogą. Na razie ktoś z siekierą napadnie na współobywatela, okradnie śpiącego w pociągu pasażera, porwie kogoś dla okupu, zastrzeli członków rodziny, podpali mieszkanie lub fabrykę, okradnie pod bankomatem, wyłudzi piwo... Są też i tacy, którzy rozjeżdżają współobywateli na chodnikach, że są po zażyciu, to już inna sprawa. Ucieczka za granicę niewiele pomoże – każda twarz przy stoliku w zagranicznym pubie wydaje się nam znajoma.
Trudno ustalić, od kiedy pisałem, chyba od zawsze. Pisałem do szuflady. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku byłem fotoreporterem w jednej ze szczecińskich agencji fotograficznych. W tym też czasie ukończyłem roczny kurs dziennikarski. Pisałem głównie w prasie wewnętrznej, ale w ogólnopolskiej (mniej) też. Jeden z krajowych technicznych miesięczników poprosił mnie o wywiad. Opublikował go. W wywiadzie zapowiedziałem, iż po przejściu na emeryturę napiszę książkę. Napisałem, ale wcześniej jedno z wydawnictw zaproponowało mi napisanie dla nich książki "BHP w budownictwie". Napisałem, książka została wydana. To samo wydawnictwo zaproponowało mi pisanie odpowiedzi na behapowskie i okołobehapowskie pytania czytelników. Napisałem tysiąc takich odpowiedzi. Przerwałem, aby tworzyć książki literackie. Do dziś ukazały się: "Kierat Filipa", "Scypion z pogranicza światów", "Fałszywy harlequin", "Zapach wojny" i "Ciapasy".
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8308-922-5 |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uśmiechem pająka (chichotem lub szyderstwem losu) można nazwać fakt, że niedługo po odzyskaniu niepodległości – na początku XX wieku, po tragicznej pierwszej wojnie światowej – prawie natychmiast zaczął się polski młyn, polskie piekiełko. Politycy przystąpili do wojny polsko-polskiej, wojny pomiędzy sobą, jakby niepomni przyczyn utraty (na ponad wiek) niepodległości, i tradycyjnie rozpoczęły się polskie przepychanki. Nie pośród ludu, a pośród żądnych władzy polityków, którym według Piłsudskiego bliżej było do kur („kury szczać prowadzać”), niż do poważnej polityki.
6 grudnia 1922 roku w warszawskiej Zachęcie polski malarz, wykładowca i krytyk sztuki, zwolennik nacjonalizmu, niejaki Eligiusz Niewiadomski zastrzelił polskiego prezydenta – Gabriela Narutowicza. Czy był to zwykły chuligański wybryk, czy zrobił to tylko dlatego, że Eligiusz był nacjonalistą? Zastrzelił prezydenta dlatego, że taka była wtedy polityczna atmosfera. Być może Eligiusz Niewiadomski zrobił to, ponieważ Narutowicz nie był nacjonalistą z krwi i kości. Powinien prowadzić dialog polityczny ze swoimi przeciwnikami – on jednak wolał chwycić za pistolet. Polskiemu ludowi – krótko po wyzwoleniu z zaborów – mord ten był zupełnie obojętny! Po zamachu stanu polskie swary wcale nie ustały, wspięły się na wysokość szczytów Himalajów. Wrogowie skorzystali!
Minęło wiele, wiele lat, ponad wiek, a kłótnie wciąż nie wygasają, a wręcz przeciwnie, zaogniają się. Coraz bliżej nam do wojny domowej niż do narodowej zgody – myślał zrozpaczony Robert, popijając czarną kawę bez cukru (taką lubił) w swoim małym pokoju. Kraj skłócony jest łatwym celem dla wszelkiego rodzaju wrogów.
Robert nie mógł zrozumieć ludu, który na przydrożnych kapliczkach wypisywał i wciąż wypisuje: „Od wody, ognia i wojny – ochroń nas Panie”, i wybiera sobie nacjonalistów, narodowców i faszystów do władzy. A to przecież znaczy to samo co wojna! Prędzej czy później znaczy wojna!
Skąd się biorą takie wojenne narody? – zastanawiał się Robert. Komu jest źle żyć w spokoju? Na żywioły przyrody nikt nie ma wpływu, no może Bóg (i politycy), a na wojny? Czy też powinien mieć wpływ Bóg (i politycy)? Wydaje się, że wojny wymknęły się Bogu (i politykom) spod kontroli.
Lud Boży ma pewne, chociaż niewielkie, możliwości. Wybory! Przemożny jednak wpływ na wybuch wojny mają (mimo wszystko) politycy! Bóg nie! To lud wybiera owych polityków! Oczywiście, że nie cały, ale większość. Po wyborach politycy niewiele sobie robią z przedwyborczych obietnic. A lud mądry po szkodzie.
Nie da się już prowadzić wojny jak za cara. Car każe, lud idzie na rzeź jak stado baranów. Groźni są ludzie, którzy na wojnach mają swoje wielkie zyski. No cóż, jedni giną, a inni się bogacą! Ci, co giną, zwani są mięsem armatnim. A ci z kolei, co się na wojnach bogacą, są zwykłymi hienami! Istnieją takie państwa, w których lud ulega wielkiej magii wodzów i oszustów, mamiących go wielkim dobrobytem i przestrzenią życiową, a w tragicznej rzeczywistości hodujących sobie mięso armatnie. Oni pozostawiają po sobie tylko kupę gruzu. Przeważnie wojujące państwa na wyniszczających wojnach tracą wszystko.
W starożytności istniało w Afryce Północnej (okolice dzisiejszego Tunisu) bogate państwo-miasto, położone na wybrzeżu Morza Śródziemnego – Kartagina. Założyli je w IX wieku przed naszą erą Fenicjanie z Tyru. Kartagina była ważnym ośrodkiem handlowym i politycznym. Jej mieszkańcy prowadzili z Rzymem trzy krwawe wojny, tak zwane punickie. Po pierwszej wojnie punickiej Kartagina pozostawała wciąż silna, po drugiej jeszcze istniała, po trzeciej – prawie przestała istnieć. Jakiś czas później miasto reanimowali Rzymianie, ale dzieła zniszczenia dokonali podbijający Afrykę Północną Arabowie. Na skutek ich podboju Kartagina zaczęła tracić na znaczeniu i ostatecznie całkowicie upadła. Napoleon Bonaparte jak niepyszny wracał pokonany spod Moskwy. Hitler dostał łupnia pod Kurskiem, Stalingradem i Moskwą… wielu wróciło z wojny ze spuszczoną głową. Skończyli marnie! Czy było warto?
Powinniśmy się przyjrzeć ludowi, bo dla polityków i biznesmenów nie ma żadnej świętości, im nic nie pomoże. Pomyślcie, czy dla dobrego samopoczucia, niejasnej religii, przestrzeni życiowej – warto stać się mięsem armatnim? Religia w tej układance jest najtrudniejsza do dyskusji. W każdym z nas drzemie misja nawracania.
Terroryzm ma z wojnami i religią wiele wspólnego.POTOP
31 maja 1997 roku na wrocławskim lotnisku na Strachowicach wylądował samolot z Rzymu z papieżem Janem Pawłem II. Papież przyleciał na czterdziesty szósty – pierwszy zorganizowany w Polsce – Międzynarodowy Kongres Eucharystyczny. Kongres zorganizowano we Wrocławiu. W tym dniu lało niesamowicie!
Zaplanowano przejazd papieża z lotniska na Strachowicach przez Osiedle Kosmonautów, gdzie ten miał uczestniczyć w poświęceniu kościoła, następnie ulicą Na Ostatnim Groszu, Legnicką, do centrum miasta i na koniec do Ostrowa Tumskiego.
Robert wybrał się na ulicę Na Ostatnim Groszu. Nie miał daleko. Było zimno i lało. Fotografował spotkanie z papieżem (na początek tylko sam lud) aparatem ukrytym pod przemoczoną kurtką. Papież pojawił się z oddali, w białym samochodzie, nadjechał z głębi Osiedla Kosmonautów. Pozdrawiał swój wierny lud. Jego pojazd chyba przyleciał do Wrocławia przed nim.
Po raz pierwszy Robert widział papieża Jana Pawła II, i w ogóle papieża, na wrocławskich Partynicach, podczas pierwszej wizyty w Polsce, a po raz drugi w Watykanie, w czasie swojego wyjazdu do Włoch. Na Ostatnim Groszu widział go po raz trzeci. I tym razem trochę z daleka. Najbliżej był w Auli Pawła VI. Papież nie przejmował się pogodą. Nawet żartował, że nareszcie może pooddychać swojskim polskim powietrzem. W Rzymie były upały.
Po chwilowym postoju pod murami kościoła Świętego Maksymiliana Marii Kolbego na czas poświęcenia nowej świątyni samochód z papieżem pojechał dalej. Podobno Jan Paweł II zwrócił też uwagę na nową bryłę kościoła na Popowicach. Zachęcały go do tego napisy rozmieszczone wzdłuż ulicy Legnickiej.
Wciąż lał deszcz. Mówiono nawet, że Jan Paweł II przywiózł do Wrocławia wielką powódź.
Od kilku dni wrocławskie radio zapowiadało, że do miasta zbliża się wysoka fala na Odrze. Jeszcze jej tam nie było, ale rzeka już systematycznie zalewała podwrocławskie wsie od wschodniej strony miasta. Władze zastanawiały się, czy nie wysadzić części nadodrzańskich wałów, inaczej mówiąc – rozważały możliwość ratowania miasta Wrocławia przez odblokowanie spływu wody z Odry na okoliczne pola i łąki. Niestety, również na znajdujące się tam wsie. Przynajmniej tak mówiono. Przerażeni mieszkańcy tych małych miejscowości w akcie desperacji kładli się na wały, blokując tym ich wysadzanie. Podobno helikoptery wróciły do swoich baz bez wykonania zadania. Władzom miasta sen z powiek spędzała możliwość zalania przez wodę z Odry dopiero co wyremontowanego rynku. Zaczęto stawiać pierwsze barykady. Na razie przed rynkiem – do niego woda z Odry nie miała daleko. Komfortowo miały się za to dzielnice południowe, północne i część wschodnich. Na Krzykach i na Psim Polu ludzie mieszkali jakby w innych miastach. Władze obawiały się powodzi wzdłuż przebiegu Odry, Oławy i Nysy, czyli zalania całego centrum wokół Dworca Głównego PKP i Dworca Świebodzkiego, zalania placu Pierwszego Maja oraz zachodnich rejonów miasta, a w tym Popowic, Kozanowa, Leśnicy. We Wrocławiu panował nastrój, jakby na coś czekano.
Robert miał kilka aparatów fotograficznych, w tym dwie minolty. Dużą z dwoma obiektywami, standardowym i teleobiektywem, oraz mniejszą, kompakt. Na nadchodzącą powódź szykował minoltę z teleobiektywem. Można nią było swobodnie fotografować nawet z wielkiej odległości, czyli w tym wypadku nie mocząc nóg. Kompakt nie miał takiej możliwości. Pozostałe aparaty Roberta wykonano w Związku Radzieckim. To zenity. Nie były najlepszym produktem. Dużo im brakowało do japońskich standardów. Niestety, odezwała się wrodzona złośliwość przedmiotów martwych – teleobiektyw minolty zaczął szwankować. Robert biegał od zakładu do zakładu. Minolty z teleobiektywem nikt nie chciał przyjąć. Tłumaczono, że nie mają części. Jeden z właścicieli zakładu przyznał jednak, o co tak naprawdę chodzi:
– To za drogi sprzęt, kto go będzie pilnować? A jak nas okradną? Pan zażąda wtedy zwrotu wartości sprzętu.
– No tak – przyznał rację właścicielowi zakładu.
Ostatecznie Robert poszedł do sklepu, w którym ten aparat kupił. Sprzedawca go poznał.
– We Wrocławiu swojej minolty pan nie naprawi. Żaden zakład się tego nie podejmie.
– To co robić? Niedługo wyjeżdżam do Szwajcarii. – Robert był zrozpaczony.
– Dam panu adres i telefon do firmowego sklepu Minolty w Warszawie. Może oni przyjmą?
– Dziękuję.
Następnego dnia Robert zadzwonił do Warszawy. Zgodzili się przyjąć.
– Może pan wysłać pocztą.
Robert nie miał czasu na zabawy w pocztę. Postanowił udać się osobiście. Wsiadł do pociągu pośpiesznego i gnany przez powódź, pojechał do Warszawy. Zakład mieścił się w zachodniej części miasta, więc Robert uwinął się szybko. Tę część stolicy znał lepiej od innych. W zakładzie obiecano mu, że naprawią jego teleobiektyw w ciągu tygodnia.POWRÓT Z WARSZAWY
Robert wracał do domu z duszą na ramieniu. Wyjeżdżając do Warszawy, pozostawił Wrocław, do którego zbliżała się powódź, a była ona nieubłagana, jak miecz Damoklesa. Robertowi kojarzyła się z biblijnym potopem. Nieuchronnym i groźnym. W pociągu nic szczególnego się nie działo. We Wrocławiu „jego” pociąg pośpieszny jako ostatni przejechał mostem kolejowy, rozciągniętym nad wyraźnie już „podenerwowaną”, ale jeszcze w miarę spokojną Odrą. Ruch kolejowy na moście został wstrzymany.
Wysiadł na Dworcu Głównym i poszedł ulicą Świdnicką w kierunku wrocławskiego rynku. Miał nadzieję, że jeszcze zdąży na ostatni tramwaj. Ile to już razy – zastanawiał się – Wrocław był miastem zamkniętym albo oblężonym? Oblężonym za Napoleona, oblężonym i zamkniętym podczas (już w czasach „nowożytnych”) otoczenia Wrocławia przez Armię Czerwoną i podczas Festung Breslau, w czasie tragicznej zarazy ospy…
Było ponuro i bardzo ciemno. Gasły światła. Głośno wyły syreny zamontowane na dachach „cywilnych” samochodów. Robertowi wydawało się, że umieszczone zostały na wszystkich pojazdach. A może jeździły tylko samochody z zamontowanymi syrenami? Miasto chyba wydało zgodę na ich używanie.
W pustym przejściu podziemnym na Świdnickiej podeszła do Roberta młoda dziewczyna.
– Masz papierosa? – zapytała.
– Nie mam, nie palę – odpowiedział.
Trochę się bał. Nie dziewczyny. U końca przejścia, od strony rynku, kręcili się dwaj podejrzani faceci. Mogli być z nią w zmowie.
– A masz na piwo?
Słychać było nadjeżdżający tramwaj. Robert wyjąkał:
– Przepraszam.
Po schodach wybiegł z przejścia na powierzchnię. To był „jego” tramwaj. Wskoczył do niego w ostatniej chwili, cieszył się, że motorniczy nie przytrzasnął go drzwiami. To cud!
W środku Robert odetchnął. Udało się! Tramwaj gnał ulicami zachodniej części miasta. Były przejezdne, ale za oknami wciąż groźnie wyły syreny, a pojazdy uwijały się po nich jak w ukropie. Wszystkie hałasowały.
Następnego dnia Robert dowiedział się, że przyjechał ostatnim pociągiem, który wpuszczono do miasta. Woda (fala powodziowa) na Odrze była już w jego granicach i „ocierała” się o podtorza kolejowych i drogowych mostów. Jak Robert pojedzie do Warszawy następnym razem, po teleobiektyw? To tak mniej więcej za tydzień. Poinformowano go w zakładzie, że powinien dowiadywać się telefonicznie, czy aparat jest już gotowy do odbioru. Sprowadzono do Polski produkt, a nie zapewniono mu zaplecza.
Przez kolejne dni Odra „szła” dalej. Na Kozanów! Robert z żoną kuzyna Kłótni siedzieli w nocy w mieszkaniu przy ulicy Żytniej i słuchali dramatycznego radiowego sprawozdania (na żywo) z obrony Popowic. Woda wciąż parła na Kozanów. Kłótnia wolał położyć się spać. Pies Bili też. Zwierzak przynajmniej był nieświadomy, że coś szczególnego się dzieje.
Ciekawy jest przypadek Kozanowa. Zbudowano go na terenach zalewowych należących do Odry. W tej szczególnej chwili rzeka „przypomniała” sobie o swoich terenach, arogancko zrabowanych jej przez deweloperów, i je zalała. Wobec tego żywiołu ludzie stali się bezradni. Ulicami Kozanowa pływały wszelkiego rodzaju łodzie i dowoziły żywność oraz napoje. Powódź trwała i przybierała na sile, zalewała przejścia podziemne, na przykład pod placem Pierwszego Maja, osiedla Popowice, Kozanów, zalewała ulicę Legnicką, centrum miasta, a z czasem zagroziła Leśnicy. Chaotycznie powstawały przeciwpowodziowe barykady. Tak skuteczne, że nie było odpływu. Musiała wtrącić się straż pożarna i go odblokować. Woda zaczęła spływać.
Po nocy spędzonej w mieszkaniu przy ulicy Żytniej Robert postanowił pojechać do domu. Nie wiedział, czy Legnicką jeżdżą tramwaje lub autobusy. Bardziej wierzył w te drugie. Przez niewielki park z boiskiem poszedł na ulicę Swobodną. Tam był przystanek. Niedługo potem przyjechał autobus, ale na Legnicką nie jechał, skręcił w ulicę Grabiszyńską, pojechał do jej końca, a następnie w kierunku Nowego Dworu. Osiedle z mieszkaniem Roberta wziął od strony osiedlowego sklepu Astra. Na Gądowie było ciepło, słonecznie i nadzwyczaj spokojnie. Jakby na coś czekano.
Przez kolejne dni Robert „latał” ze swoją mniejszą minoltą i fotografował zalany Kozanów, Park Zachodni, Legnicką, Popowice, tereny nad Odrą. Legnicka wciąż była nieprzejezdna. Z „barykadami” wyglądała jak podczas Festung Braslau.
– Żebym ja miał czym fotografować – powtarzał.DRUGA WYPRAWA
Powoli się uspokajało. Odra popłynęła na północ gnębić inne miasta na swojej długiej trasie do morza. We Wrocławiu pozostał wielki chaos. Nie wszędzie woda ustąpiła, ale wrocławianie zaczynali już liczyć straty. Głównie w centrum miasta, bo place i ulice Kozanowa wciąż jeszcze były pod wodą. Osuszał się Park Zachodni. Na ulicy Kochanowskiego w centrum miasta zaczęły się pojawiać sterty śmieci. Kto to wszystko uprzątnie?
Robert poszedł na piwo, piechotą, bo pod wiaduktami kolejowymi na ulicy Legnickiej wciąż stała woda i tramwaje tamtędy nie jeździły. Poszedł do prowizorycznego baru postawionego w pobliżu dworca kolejowego Mikołajów. Powoli szykował się do wyjazdu do Warszawy po swój teleobiektyw, który był już gotowy do odbioru.
Na razie spokojnie pił piwo i rozmyślał. Ze zdjęć nie był zadowolony, nie były dobre, bo jak to powiedział kiedyś Robert Capa: „Jeśli twoje zdjęcia nie są dość dobre, to znaczy, że byłeś nie dość blisko”. Dla mojej minolty riva zoom 105i cele były zbyt odległe – rozmyślał.
Do stolika Roberta podszedł kierowca samochodu dostawczego. Nadjechał od strony dworca kolejowego. Robert widział go, gdy ten parkował.
– Przepraszam, którędy na Poznań?
– Dokładnie to ja dzisiaj nie wiem, mogę powiedzieć, jak było wczoraj, ale wczorajsza trasa po niedawnej powodzi nie musi być dzisiaj aktualna – odpowiedział Robert.
– Zaryzykuję.
– No to jedź pan prosto, Zachodnią, a jak pan zobaczysz most, to skręć pan na niego. A tam powinny być znaki.
– Dziękuję.
Następnego dnia po południu Robert udał się na Dworzec Główny. Kupił bilet i wsiadł do pociągu. Przez okno przyglądał się, jakie szkody poczyniła Odra. Łąki i pola w okolicy torów były jeszcze zalane. A przecież padało tylko kilka dni, a więc to nie była biblijna wielka powódź.POWRÓT DRUGI
W Warszawie Robert zatrzymał się u wujka Teodora. Trochę wypili, pogadali i poszli spać. Rano pojechał po swój teleobiektyw. Był gotowy. Odebrał go i wrócił do wujka. Był piątek, więc mógł jeden dzień zostać u niego. Później musiał wracać do Wrocławia, żeby zdążyć na wyjazd do Szwajcarii. Na początku spotkania wypili po kieliszku. Następnego dnia wieczorem Robert poszedł na Dworzec Zachodni. Zdziwił się, bo na peronie nie było zbyt wielu podróżnych. Nadjechał pociąg, ale był jakiś pustawy. Może ludzie boją się jechać do Wrocławia?
W przedziale pośpiesznego Robert był zupełnie sam. Na pół czuwając i na pół śpiąc, widział przechadzającego się po pustym korytarzu podróżnego, który co jakiś czas zaglądał przez drzwi przedziału, jakby sprawdzał, czy Robert już głęboko śpi. Ten drzemał, ale wciąż nie spał głęboko, wciąż czuwał, widział podróżnego z korytarza i podejrzewał go o niecne (podłe) zamiary. Robert bronił się przed głębokim snem. Tak wytrzymał aż do Ostrowa. W końcu spożyty wcześniej alkohol oraz nielegalnie wypite w pociągu piwo wzięły górę. Zasnął. (Piwo wypił nielegalnie, ponieważ w polskich pociągach alkohol był napojem zabronionym. Taka ciekawostka obyczajowa! To pokłosie „trzeźwej” ustawy generała Jaruzelskiego).
Nie wiadomo, kiedy drzemka Roberta zmienił się w sen. Nie był to jednak sen aż tak bardzo głęboki, ale wystarczający, aby podróżny z korytarza się zdecydował. Po cichu wszedł do przedziału i usiadł naprzeciwko śpiącego mężczyzny. Powoli sięgnął do jego kieszeni w koszuli.
Robert poczuł nagłe dotknięcie na lewym ramieniu. Gwałtownie otworzył oczy i zaczął wymachiwać rękami. Przed nim siedział podróżny z korytarza.
– Spokojnie, spokojnie – uspokajał Roberta speszony.
– Spadaj! – krzyknął ten.
Podróżny się zerwał. Jednym susem dotarł do drzwi. Nagle odwrócił się i zapytał:
– A co bym tam znalazł?
– Gówno! Tylko bilet.
Po zakończeniu podróży na Dworcu Głównym we Wrocławiu Robert poszedł na ulicę Żytnią, do swojego kuzyna Kłótni. Miał do niego z dworca kolejowego bliżej niż do swojego domu, zaledwie dwa kilometry, a do siebie – ponad cztery. Może pięć? W plecaku miał dwa czteropaki piwa z Warszawy. Było rano.
Robert szedł pustą ulicą. Kątem oka zarejestrował, iż na wszystkich większych i mniejszych pagórkach w mieście parkowały samochody osobowe. A to po jakie licho? – zastanawiał się. Przecież kulminacyjna fala na Odrze już minęła Wrocław. Jakaś inna rzeka wylała? W okolicy rzek nie brakuje.
Miał już niedaleko, zaledwie parę kroków. Przed bramą domu stała żona kuzyna. Już nie śpią? – pomyślał Robert. A może czekała na niego? Skąd wiedziała, że do nich zajdzie?
Z murku pod śmietnikiem zerwało się na równe nogi dwóch osobników. Indywidua podeszły do Roberta. Wyglądały dość „obwiesiowo”, miały „mordy odrapane, włosy jak badyli”… Robert miał ochotę zanucić znaną piosenkę. Pamiętał ją, no, może niezbyt dokładnie, ale pamiętał. Nie zdążył zanucić.
– Te. – Jeden z obwiesi kopnął go lekko w kostkę prawej nogi.
– Słucham panów? – zapytał spokojnie Robert.
Wolał pytać grzecznie. Obaj obwiesie mieli po metr osiemdziesiąt wzrostu, a mięśnie grały im niecierpliwie pod rękawami koszuli.
– Masz piwo. Dawaj. – Drugi z nich szarpał Roberta.
– Nie mam. – Robert próbował oszukać intruzów.
– Masz piwo, śmierdzisz nim na kilometr. Otwieraj plecak! – rozkazał ten drugi obwieś.
– Poszukamy – dodał pierwszy.
– Wypiłem w pociągu. – Robert próbował się targować.
– Nie piernicz!
Pierwszy obwieś groźnie błysnął długim nożem. Robert posłusznie zdjął plecak i pochylił się nad nim, żeby go otworzyć. W tym momencie z bramy wyskoczył duży biały pies, dobry znajomy Roberta. Zaczął szczekać i wesoło tańczyć wokół mężczyzny oszołomionego napaścią obwiesi. Zaskoczeni jego pojawieniem się obwiesie lekko się cofnęli, jednak po chwili natarli na psa. Pierwszy wymachiwał nożem. Robert skorzystał z tego nagłego zamieszania i gwałtownie wystartował w kierunku bramy.
– Bili! – krzyknął, nie oglądając się.
Po chwili był już na schodach w budynku. Żona kuzyna wbiegła za nim i gwałtownie zatrzasnęła za sobą drzwi, które były solidne, obite blachą. Robert zszedł ze schodów i stanął obok niej.
– Bili? Co z psem? – zapytał Robert.
– Nie zdążył – powiedziała żona kuzyna.
– Zaszlachtują go – wymamrotał z przerażeniem.
Zdesperowany lekko uchylił drzwi. Po drugiej stronie stali wściekli obwiesie. Nagle, czego się nie spodziewali, wyskoczył zza nich Bili i wbiegł do budynku. Robert gwałtownie zatrzasnął drzwi.
Obwiesie zaczęli łomotać do bramy.
– Zaczekamy, kiedyś wyleziesz – zagroził któryś z nich.
– Zaczekamy na murku – dorzucił drugi.
Wrócili na ogrodzenie okalające osiedlowy śmietnik. Cierpliwie czekali. Chodziło im nie tyle o piwo, co o stracony honor. Ktoś zwyczajnie zrobił z nich wała. To przecież niesłychane! To wymaga mordobicia!
Robert spojrzał na nich jeszcze raz, po czym wszedł do mniejszego pokoju. Pies skakał radośnie.WALKA O PRZETRWANIE
Kuzyn Roberta, Kłótnia, siedział przy niewielkim stoliku zastawionym pustymi butelkami po piwie.
– Tak z rana? – zdziwił się Robert.
– To wczorajsze – odpowiedział Kłótnia.
– No tak, wczorajsze – powtórzył Robert.
Wyjął z plecaka czteropak z puszkami piwa zakupionego jeszcze w Warszawie i postawił go na stoliku.
– Napij się tego – zaproponował.
Obwiesie prawdopodobnie wstali z murku, bo znowu zaczęli głośno łomotać do drzwi. Kłótnia wstał, chciał pójść i otworzyć.
– Nie otwieraj! – zaprotestował Robert.
– Dlaczego? – zdziwił się Kłótnia.
– To obwiesie!
– To co?
– Nie otwieraj!
– Dobrze.
Kłótnia nie otworzył bramy, ale uchylił okno. Nagle się cofnął, i to gwałtownie. Do pokoju wleciała cegłówka.
– To obwiesie? – odgadnął Robert.
– To oni, ci z murku – powiedział lekko podenerwowany Kłótnia.
– Tak myślałem – przyznał Robert.
Kłótnia wychylił się przez okno:
– Ty! Obić ci mordę?! – krzyknął w stronę obwiesi.
Robert zdziwił się odwagą kuzyna. A może to są tylko zwykłe strachy na lachy? – pomyślał. Jego kuzyn nie dorównywał im ani wzrostem, ani tuszą. Obwiesie cofnęli się i ponownie usiedli na murku przy osiedlowym śmietniku. Nie siedzieli tam spokojnie, po groźbie Kłótni jeden z nich wstał i podszedł do okna.
– No obij – powiedział spokojnie.
Kłótnia cofnął się do pokoju. Obwieś wrócił na murek.
Za oknem na obszernym podwórku rosła niewielka kępa drzew. Prawdopodobnie były to klony. Pomiędzy nimi trwała zaciekła walka o życie. Duży czarny ptak usiłował złapać małego ptaszka. Mały wywijał hołubce pomiędzy drzewami. Widać było, że słabnie. W desperacji wleciał do pokoju. Ptaszysko usiadło na gałęzi klonu i czekało.
W pokoju ptaszek też nie był bezpieczny – w jego kierunku rzucili się pies Bili i pokaźny kocur Anastazy. Domownicy usiłowali uspokoić psa, ale zwierzaki nie dawały za wygraną. Drzwi do kuchni i do łazienki były otwarte i mały ptaszek gdzieś zniknął. Gdzie? Nikt nie zauważył. Tymczasem czarne ptaszysko wciąż czekało na gałęzi klonu. Robert i Kłótnia rozejrzeli się po mieszkaniu – nigdzie małego ptaszka nie było.
– Może wyleciał przez okno – rozmyślał głośno Robert.
– A to czarne ptaszysko? – zauważył kuzyn.
– Chyba kat przegapił swoją ofiarę – domyślał się Robert.
Usiedli przy stoliku, nalali piwa do szklanek. Żona kuzyna, Babulina, postawiła na stoliku drobne przekąski. Piwo pięknie się pieniło. Bili i Anastazy wciąż obserwowali pokój.
Za oknem nic się nie zmieniało. Ptaszysko czekało na gałęzi klonu na swoją ofiarę, a obwiesie na murku, aż Robert się tam pojawi. Obserwowali czarnego ptaka, a czarny ptak obserwował ich. Robert obserwował zaś i obwiesi, i czarnego ptaka. W domu Bili i Anastazy czaili się na małego ptaszka. Wszyscy wciąż mieli jakąś nadzieję.
Robert i Kłótnia opróżnili pierwszy czteropak. Wzięli się za drugi. Robert poczuł nagłą potrzebę pójścia do łazienki. W wannie siedział zziajany mały ptaszek. Nie mógł się wydostać.
– A, tu jesteś.
Robert zawołał kuzyna. Kłótnia złapał ptaszka. Natychmiast obskoczyli go Bili i Anastazy, ale kuzyn Roberta podniósł rękę z uciekinierem i poszedł z tym przerażonym ptaszkiem do drugiego pokoju. Wydawało mu się, że czarne ptaszysko nie obserwuje tego okna. Odsunął firankę, otworzył okno i wypuścił ptaszka. Ten odfrunął. Czarny ptak nie zareagował. Gdy go wreszcie olśniło – było już za późno. Robert pomyślał: jeśli jemu udało się uciec, to może i mnie się uda. Bili i Anastazy byli bardzo zdziwieni.
Robert i Kłótnia wrócili do piwa.
– Co robiłeś w Warszawie? – zapytał Kłótnia.
– Wódkę piłem u wujka – odpowiedział Robert.