- promocja
- W empik go
Ciche cuda - ebook
Ciche cuda - ebook
Człowiek ma prawo do wszystkich emocji. Ma też prawo do uznania swoich krzywd i stanięcia w PRAWDZIE.
Trudy dzieciństwa, anoreksja, bulimia, uzależnienie od sportu, nieudane małżeństwo, samotne macierzyństwo, wieloletnia terapia jako osoby współuzależnionej i wiele innych, nie odniosły zwycięstwa nad pełnym radości uśmiechem.
Autorka znana z niebywałego autentyzmu, dzieląc się skrawkami ze swojej codzienności, łamie stereotypy dotyczące osób pochodzących z trudnych środowisk.
Swoim zwyczajem nie unika niewygodnych tematów, a jej odważne szczerość, wylewność i humor inspirują do poddania się refleksji nad własnym życiem.
Napisane z gawędziarskim talentem opowieści o drodze zwykłej dziewczyny, która mimo licznych upadków stara się żyć życie ze swoich marzeń, niewątpliwie rozbudzają nadzieję.
Optymizm bijący z szokujących faktów, został przekuty w CICHE CUDA. A te zdumiewają, otwierają szeroko oczy i nie pozwalają oderwać się od lektury.
Niemczynow wciska w fotel i… czyni to z niebywałym wdziękiem.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67859-63-9 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O poddaniu się i uznaniu,
że nie na wszystko mamy wpływ
Wrócę do tego mojego nazwiska, bo przecież obiecałam Ci, przyjacielu, że wyjaśnię, skąd ono w ogóle się wzięło i dlaczego, zamiast posługiwać się nim w pełni, zostało owo „H”.
Wyobraź sobie dziewczynę pełną kompleksów, która zawsze podpierała ściany na szkolnych dyskotekach i w dzień Świętego Walentego sama wysyłała sobie kartki z życzeniami. Wiesz, aby koleżanki z klasy zazdrościły. Dlaczego tak bardzo mi na tym zależało? Doprawdy nie wiem. Ale tak, to byłam ja.
Nigdy nie należałam do szkolnych piękności. A już na pewno nie w czasach szkoły podstawowej. Owszem, miałam długie blond włosy, ale wtedy nie były postrzegane jako atut. Może dlatego, że byłam gruba i moja tusza jakby mnie zasłaniała. Tak, byłam gruba i często z tego powodu cierpiałam. Śmiem twierdzić, że już wtedy kiełkowało we mnie przekonanie, że muszę brać, co mi się trafi, bo inaczej zostanę sama, bez szansy na założenie rodziny, na której przecież tak bardzo mi zależało. Pamiętam, że gdy byłam chyba w pierwszej klasie szkoły podstawowej, zakochałam się w koledze, Darku. Zapytał przez naszą koleżankę, czy zostanę jego dziewczyną, a ja natychmiast się zgodziłam. Darek rzucił mnie po tygodniu, łamiąc moje serce i utwierdzając mnie w przekonaniu, że jestem do niczego. Tak wówczas o sobie myślałam. To był czas, kiedy hołdowano zasadzie „dzieci i ryby głosu nie mają”, a co za tym idzie, pewnie i nie mają uczuć.
Po Darku podkochiwałam się w kolegach mojego brata, ale z powodu tuszy nie dawałam sobie nawet szansy na myślenie, że i we mnie ktoś może się zakochać. Niemal cała wczesna młodość upłynęła mi na pielęgnowaniu kompleksów i przekonaniu, że jak już ktoś mnie zechce, to nie powinnam się zbyt długo zastanawiać. Dasz wiarę, że ważniejsze było dla mnie to, aby w ogóle ktoś ze mną był, niż to, kto to będzie i jak mi będzie w tym związku? Ani chwili nie poświęciłam na myślenie o tym, jaki powinien być człowiek, którego wybiorę na ojca moich dzieci.
W liceum zakochałam się w „M”. Myślę, że i on mnie lubił, a na pewno świetnie się ze mną bawił. Tyle że miał dziewczynę. Celowo używam tylko pierwszej litery imienia, gdyż z tego, co mi wiadomo, ta para dziś jest szczęśliwym małżeństwem. W każdym razie zanim to nastąpiło, przez wiele miesięcy „M” działał, jak to się teraz mówi, na dwa fronty. A ja na to pozwalałam! Teraz, gdy to piszę, aż się we mnie gotuje. Pozwalałam na bycie tą drugą, samej sobie odbierając szansę na to, aby człowiek, który na to zasługuje, wziął mnie za rękę bez lęku, że ktoś nas zobaczy, i przeszedł ze mną, dajmy na to, szkolnym korytarzem. Tak było. Sytuacje przeze mnie opisane nie są niczym nadzwyczajnym. Ot, życie. W jego trakcie próbowałam udowadniać, że jestem cool, wyluzowana i tak dalej. Udawałam, że wcale nie cierpię, chociaż do dziś pamiętam to złamane serce. Jako dorosła osoba wielokrotnie przytulałam samą siebie w wyobraźni, by ukoić wewnętrzne, potłuczone dziecko.
Miałam osiemnaście lat, gdy poznałam pierwszego męża, biologicznego tatę mojego syna Remika. Nie wiedziałam, czego chcę od związku. Bo w gruncie rzeczy co może wiedzieć osiemnastoletnia, zakompleksiona dziewczyna? Po prostu pragnęłam miłości. Chciałam jej chyba za nas dwoje i postanowiłam wypełnić to ważne dla mnie zadanie.
Zdałam do klasy maturalnej i zdecydowałam, że zainwestuję czas i energię w zdobycie mojego przyszłego męża. Słyszysz, jak teraz o tym opowiadam? Chciałam „zdobywać” miłość! Rany! – zrobiłam z uczucia jakiś szczyt, który ot tak, można osiągnąć i mieć go już na zawsze. Odhaczyć z listy rzeczy do zrobienia. Nie miałam świadomości, jak bardzo się mylę. Coś takiego, jak rozwój duchowy, było jeszcze przede mną. Na szczęście i na nieszczęście.
Chociaż oboje pochodziliśmy z tego samego, małego miasteczka i nasi rodzice się znali, to o istnieniu przyszłego pierwszego męża dowiedziałam się od mojego brata. Piotr powiedział:
– Ania, ty widziałaś, jakim autem przyjechał ten Harłukowicz? Nowym! Prosto z salonu! Stoi na parkingu obok rynku. Wszyscy je oglądają.
Podniosłam głowę znad książki, marszcząc brwi. Nowe auto? Czy dobrze słyszę? Nowym autem nie może jeździć ktoś, kto nie ma kontroli nad swoim życiem. (Tak wtedy myślałam). Muszę się dowiedzieć, kim jest ten cały Harłukowicz. Status materialny kojarzył mi się z poczuciem bezpieczeństwa, którego tak bardzo pragnęłam.
Jak do większości rzeczy, tak i do miłości podeszłam czysto zadaniowo. Wybrałam się na dyskotekę, chociaż nie lubię i nigdy nie lubiłam nocnego życia. Ale wiesz, jak jest, niekiedy warto poświęcić się w imię sprawy. Poszło tak, jak chciałam. Zakręciłam się gdzie trzeba i po pewnym czasie tańczyliśmy razem na parkiecie. Wtedy nie przeszkadzał mi mocno wyczuwalny zapach alkoholu. Skutecznie wyzbyłam się z głowy myśli, że może to mieć jakikolwiek wpływ na nasze przyszłe życie.
Pobraliśmy się, gdy miałam zaledwie dwadzieścia lat, a dwa lata później na świecie pojawił się mój ukochany syn, Remik. Jeden z dwóch największych cudów, jakich w życiu doświadczyłam. Nie uważam, abym była wtedy gotowa na przyjęcie tak pięknej łaski, jaką jest macierzyństwo. Miałam tylko dwadzieścia dwa lata. Mimo to starałam się najbardziej, jak to tylko możliwe, dając z siebie absolutne wszystko.
Nie mogę też powiedzieć, aby mąż mi nie pomagał. Lecz tak się składało, że przez większość czasu zwyczajnie go z nami nie było. Tłumaczył mi, że to przez obowiązki zawodowe, a ja pokornie wszystko przyjmowałam. Dopiero dziś, z perspektywy czasu, widzę, że na co dzień nie miałam pomocy znikąd. Takim przełomowym momentem, gdy pomyślałam, że chyba coś jest nie tak, jak powinno, była noc, kiedy ze zmęczenia usnęłam w czasie karmienia piersią i wypuściłam z rąk pięciomiesięczne dziecko. Dzięki Bogu anioł dobra czuwał nad nami, gdyż Remik jedynie sturlał się po moich nogach na łóżko, na którym siedziałam. Obudziłam się natychmiast. Oblał mnie gorący pot. Gdy mąż wrócił na weekend do domu, powiedziałam, że nie daję rady i że potrzebuję pomocy. Odparł, że nie może przecież zrezygnować z pracy, aby zająć się niemowlakiem. Nie miałam innego wyjścia, jak to po prostu przyjąć.
Gdy moje koleżanki biegały na randki, ja już miałam to, o co w gruncie rzeczy mi chodziło. Byłam mężatką, matką. Nie wzięłam ślubu z powodu ciąży, jak wówczas wiele osób myślało. U mnie zawsze wszystko musiało być jak spod linijki. Bez marginesu na przypadek czy ludzki błąd. I chyba dlatego tak trudno było mi się przyznać do faktu, że o moim małżeństwie można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że jest w nim miłość.
Dziś, po ponad dwudziestu latach, gdy na to wszystko patrzę, dochodzę do wniosku, że większość, czego doświadczyłam, stała się poniekąd na moje życzenie. Uknułam plan zwany małżeństwem i zrealizowałam go, zbytnio się nad nim nie zastanawiając. Byłam kompletnie niedojrzała emocjonalnie na taki krok, a jednak z jakichś przyczyn nie potrafiłam się zatrzymać w swoich działaniach. Wszystko miało iść zgodnie z planem. Zero odchyłek. Rozumiesz? Ale na Boga, tak się przecież nie da.
Urodził się Remik i zaczęły się schody. Nie było między nami, jego rodzicami, miłości na tyle silnej, by stworzyć prawdziwy, pełen szacunku i miłości dom. Podczas gdy ja próbowałam układać życie pod konkretny plan i realizować cele, tata Remika zwyczajnie, jak to młody mężczyzna, wolał iść z kolegami na piwo.
Wściekałam się. A im bardziej się wściekałam, tym większa powstawała między nami przepaść. Każde ciągnęło linę w swoją stronę i żadne nie chciało puścić. Ja, mimo wszystko, mimo bólu, jaki odczuwałam, chciałam ratować tę rodzinę, próbując zabraniać mężowi spotkań z kolegami, a on krzyczał, że... nie jest pantoflarzem. Nietrudno się domyślić, jaki miał być tego wszystkiego finał.
„Walka” – świadomie biorę to słowo w cudzysłów – trwała siedem lat. Z czego ostatnie dwa były istną tragedią. Wylądowałam na oddziale psychiatrycznym, gdyż tak bardzo zadręczałam się, że moje życie nie jest takie, jakie miało być. Takie, jak zaplanowałam. Tak się starałam, a tu masz ci, babo, placek. Misternie tkany plan, mówiąc delikatnie, po prostu się rypnął.
Doświadczenia zdobyte na oddziale wykorzystałam do napisania kilku scen w mojej debiutanckiej powieści W maratonie życia. W jakim musiałam być stanie, skoro z moich czerwonych adidasów wyciągnięto mi sznurówki, gdyż bano się o moje życie? Nietrudno się domyślić, że w kiepskim. Wam też, drodzy przyjaciele, Czytelnicy, gdy patrzycie na mój uśmiech, jest pewnie trudno w to wszystko uwierzyć.
A jednak. Wyciągnięto mi te sznurówki z butów, dano jakiś proszek i zostawiono. Spałam chyba z dobę, tak bardzo byłam wycieńczona. Wszystko, na czym mi zależało, o co walczyłam, co było dla mnie najważniejsze, okazało się złudzeniem. Podmuchem wiatru, delikatnym lotem motyla. Wiedziałam, że przede mną rozwód. Nie potrafiłam pogodzić się z tym, że nie ma w nas, rodzicach Remika, woli skutecznej walki. SKUTECZNEJ! Nie takiej na wyniszczenie, lecz na zrozumienie. Bolało... Bolało jak cholera.
Upadłam na dno. Dosłownie! Gdy wróciłam z oddziału psychiatrycznego do mieszkania, które kiedyś nazywałam domem, zwyczajnie osunęłam się na podłogę i myślałam, że już nigdy z niej nie wstanę. Najpierw leżałam i wyłam. Nie płakałam, lecz wyłam! Jak jakieś opuszczone, wygłodniałe zwierzę. Gdy już myślałam, że skończyły mi się łzy, przeturlałam się na kolana z zamiarem chwycenia ostatniej deski ratunku.
– Dobry Boże – wyszeptałam. – To ja. Ale się narobiło, co? Mógłbyś tak chociaż zerknąć w moją stronę? W naszą stronę. Mam synka. Ma na imię Remik i chce zostać pilotem. A ja, jego mama, nie mam siły żyć. Ja się już poddaję, wiesz? Już nie będę nic planować i zmuszać życia do niczego. Poddaję się, tylko proszę, daj mi siłę w tym poddaniu. Będę robić, co do mnie należy. Zerkniesz na mnie? Na nas? Tak zupełnie inaczej, bez planu. Ja się poddaję i biorę wszystko, co dla mnie masz. Tylko proszę, daj mi siłę, bo brak mi jej nawet na to, by zrobić dziecku śniadanie.
Niedawno, w jednym z wywiadów, zostałam zapytana o to, co bym poradziła kobiecie, która stoi na skraju i nie ma pojęcia, co zrobić ze swoim życiem. Redaktorka powiedziała:
– Pani Aniu, pani stała nad przepaścią. A teraz, jak na panią patrzę, widzę kobietę sukcesu. Jak to się robi?
Jak to się robi? – powtórzyłam w myślach. A potem odparłam, zgodnie z tym, co czuję, że niekiedy trzeba odpuścić. Schować dumę do kieszeni i otwarcie przyznać, że coś nam się nie udało. Powiedzieć sobie wprost, że to czy tamto to totalna klapa i nie ma co się oszukiwać. Kiedy przyznasz się przed sobą, że coś nie wyszło i coś straciłaś, dajesz sobie prawo do przeżycia pewnego rodzaju żałoby. Ofiarowujesz sobie czas na płacz i pożegnanie. Wkraczasz w proces, w którego trakcie uznajesz przed sobą, że nie tylko los i źli ludzie wpędzili cię w tarapaty, lecz także ty miałaś w tym swój udział. A potem zaczynasz wyciągać wnioski i powolutku wstajesz z kolan, by zacząć działać.
Ja, Anna Harłukowicz-Niemczynow, pożegnałam dawne życie. Uznałam, że było, popłakałam nad nim i pozbyłam się niemal wszystkich pamiątek. Wszystkich oprócz nazwiska mojego pierwszego męża. Ono mi przypomina, skąd wiedzie mnie droga. Już raz leżałam na zimnej posadzce i wyłam z bólu nad utraconym życiem, w którym chciałam przypisać sobie moc, jakiej człowiek nigdy nie miał i miał nie będzie. Moc pochodzącą od Boga. Kogoś większego od nas, komu można oddać wszystko. Ta postawa nazywa się pokorą.
Pokornie przyjmuję, że nie na wszystko mam wpływ.
Pokornie przyjmuję, że nie zawsze musi być tak, jak chcę i jak zaplanowałam.
Pokornie uznaję, że się poddaję, i dziś potrafię czynić to bez lęku, że coś tracę.
„Niech będzie wola Twoja”.
Kocham, pracuję, staram się, robię wszystko, co w mojej mocy, ale nie przywiązuję się do efektów.
Powtórzę raz jeszcze: NIE PRZYWIĄZUJĘ SIĘ DO EFEKTÓW. NIE MUSZĘ MIEĆ NAD WSZYSTKIM KONTROLI. Otwieram się na niespodzianki. Przymykam oczy, zakładam dłonie za głowę i uśmiecham się, mówiąc: NIE NA WSZYSTKO MAM WPŁYW. Nie muszę go mieć! To takie uwalniające.
Mogę odetchnąć głęboko i powiedzieć: Ty się tym zajmij, Boże, mój przyjacielu. A potem serdecznie się do siebie w lustrze uśmiechnąć.
Lubię to moje nazwisko Harłukowicz. Nosi je mój syn i jeśli musiałam coś załatwić w jego szkole, gdy się przedstawiałam, od razu było wiadomo, kim jestem. Lecz jak zaczęłam pisać książki, moje oba nazwiska z ledwością mieściłyby się na okładce. Dlatego zostało tylko „H”. I dobrze. Niech już tak będzie.
Bierność – jest oddaniem decyzji w ręce innych.
Agresywność – jest podejmowaniem decyzji za innych.
Asertywność – jest podejmowaniem własnych decyzji.
I braniem za nie odpowiedzialności.
Anna H. Niemczynow z kilkumiesięcznym synem, 2004 rok
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------