Cicho, cichutko - ebook
Cicho, cichutko - ebook
Saga po Karpowiczowemu przewrotna
Pewnej wigilijnej nocy Michał (Miś) wymyka się śmierci. Ma dwa lata, gdy giną jego rodzice i siostrzyczka. Dorasta pod opieką ciotki, w ciszy. Ucieczki szuka w wirze swobodnego, wielkomiejskiego życia, w którym często towarzyszy mu najlepszy przyjaciel, Pisarczyk.
Annie wymyka się miłość. Jej rodzice są przesiedleńcami znad Dniepru. Przeżyli strategiczne zatopienie własnej wsi w czasie wojny. „Topieni”, jak mówią we wsi polscy sąsiedzi. A „topieni” nie powinni wydawać się za miejscowych. I dlatego Anna chce uciec wraz ze swoim ukochanym Piotrem.
Teraz do dzieła przystępuje Pisarczyk.
Ze skrawków wspomnień, opowieści i tropów rekonstruuje historie Misia i Anny. Śledzi, co połączyło i zagmatwało życie tych dwojga. Wreszcie może zostać opowiedziane to, o czym dotąd było cicho, cichutko…
Ignacy Karpowicz w fikcji nawiązuje luźno do rzeczywistych zdarzeń, łączy minione z teraźniejszym, tragiczne z komicznym, zmienia punkty widzenia i narracje, tworząc sagę przewrotną, odważną i porywającą.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07254-7 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Anna udzieliła jeszcze jednej rady.
– Jesteś chory, trzeba do psychiatry.
– Anno – niemal wykrzyknąłem – to nie kuku na muniu!
– Wszystko jedno. Idź. Niech napisze tabletki. Rak nie zając, poczeka.
– Nie wiem...
– Smutek. Masz, nawet nie wiesz.
Posłuchałem. Z nawyku. Oraz malutkiej wdzięczności za rzecz, której znowu umiałem sprostać.
Na tydzień przed wyjazdem zacząłem łykać pregabalinę, dulsevię i coś, czego nazwa z niczym się nie kojarzyła, mnemotechnika zawiodła.
W ulotce dołączonej do tabletek ostrzegano przed „niewłaściwymi snami”. Nie wiedziałem, które to – ten o autobusach jeżdżących pusto po wsi?
Siedząc przy barze po wieczornej dawce prochów zmiksowanych z alkoholem, z narastającą skłonnością ku „niewłaściwym snom”, przyglądałem się hotelowym towarzyszom. Nikt nie wydawał się smutny, nikt szczerze rozbawiony. Prawie wszyscy zastygli w wakacyjnej żywicy. Nudę gęstniejącą jak polenta rozbełtała jedna para. Skupiłem się na nich. Na oko po dwudziestce. On blondyn, tyczkowaty i z niechlujną kitką. Rysy twarzy zaczerpnięte z nieostrego zdjęcia. Typ luzaka. Ona dla odmiany wyszła wprost z wyścigów w Ascot. Arogancko elegancka, przednio wykończona, niezniszczalna. Podmuchy wiatru zbywała z obojętnością królowej kamieniołomów. Nie drgnął ani jeden lok.
Paliła papierosa za papierosem przez długą lufkę. Dym unosił się nienaturalnie prosto do nieba. Prawie w ogóle nie odzywała się do towarzysza. Zastanawiałem się, kiedy ją odmrozili.
O nogę barowego stołka otarł się sparszywiały kot. Tak niemożliwie brzydki, że „kici, kici” zabrzmiałoby szyderczo. Idealnie nadałby się na totem owej rzadkiej konstelacji dwóch istot ludzkich. Spacerowaliby starymi uliczkami morskiej twierdzy, luzak i jego zaprzeczenie, na smyczy z upiornym kotkiem-parchotkiem.
Przypomniałem sobie Kasię, koleżankę ze studiów. Na pierwszych zajęciach profesor rozluźniał atmosferę za pomocą pytań niezwiązanych z przedmiotem. Kasię zapytał o ulubioną figurę geometryczną. Ze stresu nagłego, z dokładnego środka siebie wydusiła: „Linia prosta”. I odtąd tak ją wszyscy zaczęli nazywać.
Profesor na to: „W pani świecie prawdopodobnie dwie proste przecinają się w nieskończoności. Ciekawe i przerażające”. Przypuszczaliśmy, że żartował, lecz teraz już nie jestem tego taki pewien. Do „niewłaściwych snów” powinni dopisać geometrie nieeuklidesowe.
A kiedyś na urodziny grupa złożyła się i kupiła dwa króliczki o imionach Sinus i Cosinus. Zjadła je, chyba rodzicom coś z nią się nie przecięło.
W czasie pierwszej hospitalizacji dziadka dwuosobowy elektryczny samochodzik pojawił się na miejsce konia. Zapytał Annę: ile żyją konie? Krócej niż ludzie. A ile żyje elektryczny samochodzik? Mniej niż koń.
Drążył dalej:
– Czyli to zmiana na gorsze? Takie ugorszenie?
– Na prostsze – ucięła.
Wniosek sam się nasuwał: życie krótsze znaczy tyle, co prostsze.
Druga hospitalizacja uprościła krowy, trzecia – psa i kota.
Wycinka sadu dokonywała się na miarę możliwości w pomiędzyczasie. Siekierą – spalinowa piła, nieodwracalnie wyszczerbiona o gwóźdź wbity w starą gruszę, zalegała w szopie.
Kury uprościła z gospodarstwa kuna, bez udziału Anny.
A kot wiadomo – przyszło lato.
– Where are you from? – zapytał mężczyzna obok, dziczejący nad cienkim rumem z colą.
– Yes – odparł odruchowo.
Ten obok się roześmiał.
– Must be a nice place.
– Yes.
I tyle skorzystali z tej znajomości.
Ogród dziczał sam z siebie, przypominając klasę pozostawioną bez nadzoru nauczycielki: ogórki pokwitły, marchew pobudowała się w podziemne fortece, koper w chaszcze, a cukinie sięgały rozmiaru gaśnic.
Ogród zawsze łączył się z dziadkiem, ponieważ właśnie dziadek ogrodem się zajmował. Anna nie lubiła ogrodów, wolała porządek. Dlatego buty trzeba było zdjąć tuż za progiem, żeby nie nanieść p r z e k l ę t e j ziemi.
Bujnie wzrastało wszystko tutaj, a tam – czy dziadek też tak rósł w szpitalnym łóżku? Jeśli w tamtym szpitalu rzeczywiście rozrastał się i rozkłączał, to raczej dobrze. Duży dziadek będzie łatwiejszy do wyleczenia niż mały. Kwestia skali: po kurze nie zawsze widać, że chora, po koniu od razu.
Zdarzyło się podczas trzeciej hospitalizacji. Zoczył Annę na łące przez kuchenne okno. Pchała taczkę w stronę rzeki. Nie wolno było bawić się samemu przy rzece.
Dobiegł do niej.
– Co wieziesz? – wydyszał.
– Kamienie – odpowiedziała.
– Czemu szczekają?
– Bo nieszczęśliwe.
Stali przed sobą: dorosła kobieta i podrostek, oboje w absolutnym bezruchu. Gdyby zobaczył takie zdjęcie, pomyślałby, że na coś czekają i że nie na to samo.
– Pokaż. – Ton chłopca wcale nie prosił.
Rozwiązując worek i wypuszczając psa, nie poczuł ulgi.
Przeciwnie – wydawało się, że zrobił coś niewybaczalnego, a kamienie zarzucono na jego plecy.
Pies biegał i szczekał wkoło, uwolniony ze strachu, on usiadł na trawie i zaniósł się szlochem.
Anna pewnie go rozumiała – usiadła z drugiej strony, chwytając się ścianki taczki.
Po trzeciej hospitalizacji dziadek wrócił na kilka miesięcy do domu. Sprawiał wrażenie, jak gdyby nie zależało mu na niczym ani nikim z wyjątkiem wnuka.
(Ty nigdy tak mnie nie nazywałaś, Anno. Jeśli już, to „synek”).
Spędzali wspólnie wiele czasu, ile się dało. Nawet za dużo, czasem się nudziło. Dziadek nie palił się do zabaw. Poruszał się z ociężałością tęgiej ekspedientki, mimo że ważył niewiele jak na dziadka. Poza tym coraz mniej mówił. Coraz rzadziej patrzył przez podniesione powieki. To znaczy – patrzył przez zamknięte oczy. Dokąd on tak patrzy? – zastanawiał się i zastanawiał, żeby nie hałasować i dziadkowi nie przeszkadzać. Gdy dorósł, zrozumiał, w jak cichym domu się chował.
Z dziadkiem oglądali albumy z dalekich miejsc, wszystkie podpisane alfabetem przypominającym meble, głównie krzesła. Dowiedział się, że to cyrylica. Cyryl kojarzył się z postacią z bajki. Pomiędzy nim a alfabetem nie zachodziła, zdaje się, uchwytna relacja.
Oglądali wspólnie pęknięcia na suficie, leżąc obok siebie niby przewrócone butelki na półce. Oglądali fantastyczne zwierzęta, paradujące po dywanie zawieszonym na ścianie. Wystarczyło odpowiednio zmrużyć oczy, a się poruszały.
Oglądali ścięty siekierą sad z ocalałym drzewem. Na czereśnię zabrakło Annie czasu.
Dziadek cicho:
– Oszalała. Zniszczyła w pień. Kurwa.
– Dziadku, jeśli zdobędziesz delicje, to nie powiem Annie, że przeklinałeś.
Następnego dnia, zaplątawszy się w wąskie uliczki w poszukiwaniu miejsca, gdzie zjadłbym śniadanie, wpadłem na rybne spa, najlepsze w Grecji – tak na własny użytek przełożyłem FISH SPA BEST of GREECE.
W akwariach ustawionych na podłodze pływały malutkie ryby.
Straciłem apetyt.
Wszedłem do środka pchnięty wspomnieniem.
Zabieg polegał na włożeniu stóp do akwarium. Rybki wyjadały wszelkie niedoskonałości – nagniotki, strupki, stwardnienia.
A wspomnienie wyglądało tak:
Nieoczekiwanie znaleźliśmy się na spokojnej wodzie.
Rzeka skręcała, w tym skręcie traciła pęd, jak gdyby ktoś podstawił jej nogę.
Ponton unosił się niemal w bezruchu, niemal nie tam.
Sternik i przewodnik w jednym zapytał, czy ktoś z nas ma niezagojone rany, takie z krwią.
Ugryzłem się w język, nie odpowiedziałem kpiąco, że wyłącznie blizny.
Tambylec pozwolił nieporanionym wyskoczyć z pontonu.
Gdy sam wrzuciłem się przez dmuchaną burtę do wody, poczułem po ciele pacnięcia, prawie żartobliwe podskubywanie.
Dopłynąłem na powrót do pontonu.
Tambylec wyjaśnił.
Piranie szukały krwi, dlatego pacały po omacku. Bez krwi okazywały się kompletnie niegroźne.
Ciekawe, która grupa smakowała najlepiej? Rh+, –?
Z bliska akwaria okazały się mniej czyste niż moje stopy. Wymieniłem pozdrowienia z kobietą siedzącą za biurkiem. Nawet nie zachęcała do skorzystania z usług fish spa. Najwyraźniej trafiłem na człowieka, nie robota. Założyła niedopięty strój syreny. Widziałem cekinową płetwę ogonową, z niej wyjęte nagie stopy pod biurkiem. Pewnie mściła się na szefie za kostium i dlatego nie szukała klientów.
Plątałem się po miasteczku z charakterystycznym dla samotnych turystów udawanym zainteresowaniem. Przystawałem przed witrynami, brałem do ręki artefakty ludowej kultury, wąchałem mydła i balsamy. Byłem nikim spośród wielu.
Poszedłem na plażę. Zapłaciłem za leżak z parasolem. Chłopiec sprzedał – zbędny, zabrałem ze sobą z Polski – krem z filtrem. Nie użyłem żadnego z nich, spod cienia wystawały moje stopy.
Do hotelu wróciłem przed kolacją. W okolicach baru rozkładał się artysta z konsolą i gitarą. Zaanonsowano wieczór hitów z tańcami w wykonaniu desperatów i frustratów seksualnych.
Ach, Stokrotko, nie jesteśmy już w Kansas!
Kiedy próbuję opowiedzieć dzieciństwo, uderza mnie żartobliwy ton. Jak gdybym chciał odebrać całą powagę wczesnym latom albo zbudować łatwy i nie tak oczywisty dystans. Niedawno wpadłem na to, że być może opowiadam w ten sposób, ponieważ chcę coś zasłonić albo raczej – nie chcę czegoś odsłonić. Tak jakby w dzieciństwie, które opowiadam w trybie dość niefrasobliwym, tkwiła zadra, może nawet tajemnica.
Po trzeciej hospitalizacji spędzałem z dziadkiem dużo czasu. Dziadek coraz częściej patrzył przez zamknięte oczy. Dokąd on tak patrzy? – zastanawiałem się i zastanawiałem, żeby nie hałasować i dziadkowi nie przeszkadzać. Gdy dorosłem, zrozumiałem, w jak cichym domu się chowałem.
Oglądaliśmy albumy z dalekich miejsc, wszystkie podpisane alfabetem przypominającym głównie krzesła. Nazywał się cyrylica. Cyryl kojarzył się z postacią z bajki. Pomiędzy nim a alfabetem nie zachodziła, zdawało się, uchwytna relacja.
Oglądaliśmy wspólnie pęknięcia na suficie, leżąc obok siebie niby przewrócone butelki na półce. Oglądaliśmy fantastyczne zwierzęta, paradujące po dywanie zawieszonym na ścianie. Wystarczyło odpowiednio zmrużyć oczy, a spełzały na podłogę.
Godzinami leżałem obok, niby szczupak w wodnych zaroślach, spokojny i napięty. Od czasu do czasu trącałem jego rękę. Chwytałem za palce i je odginałem lekko. Dziadek leżał z przykurczonymi dłońmi, taki potrącony na poboczu. Albo wkładałem własną dłoń w jego, czekając na reakcję.
Kiedyś dziadek poprosił o owsiankę. Wstałem i przekazałem prośbę Annie, pewien, że ją zbyje, ale nie – przygotowała mleczną zupę i osobiście zaniosła do pokoju. Dziadek podniósł się na poduszkach i zjadł do ostatniej łyżeczki. Podziękował, co też nie było oczywiste. Tutaj tylko ja prosiłem i dziękowałem, Anna i dziadek sobie – chyba nigdy. Ominęli te słowa na całe życie. Nie zauważałem tego w ogóle, w co dziś trudno przychodzi uwierzyć.
Dziadek zjadł i wyciągnął się w łóżku, ja tuż-tuż, jak przed niedawną chwilą. Nic się nie działo, jednak ręka dziadka nagle stała się cięższa. I jeszcze cięższa, aż bardzo ciężka.
Chyba rozumiałem. Leżałem bez ruchu. Raz myślałem: co będzie, jeśli upodobnię się do dziadka? I jak zareaguje Anna? Umykało mi, że nigdy bym się tego nie dowiedział. Innym razem podrywałem się, żeby powiedzieć Annie, że się stało.
Koniec końców po prostu wstałem i na progu kuchennych drzwi powiedziałem:
– No, gotowe.
I tam, na progu, urywa się moja pamięć.
Nie zostało nic aż do pogrzebu.
Od przylotu na wyspę widział przede wszystkim owce – lokalny wzorzec przybrał formę czworonoga skubanego na kożuch – i kozy.
Obiecał znajomym kilka zdjęć. Kiedy się do tego zabierał, w kadr zawsze właziły one. Obszarpane kożuchy.
Ostatecznie wysłał gigantyczną krewetkę z kolacji.
Zdjęcie zrobił przed konsumpcją.
Owce i kozy, drobnica (ptaki, jaszczurki), bezpańskie (koty i psy) oraz martwe w posiłkach – raport z zaobserwowanej fauny na wyspie.
Raz zobaczył na targu ryby. Nie pasowały nigdzie. Układane na kostkach lodu, łapały pyszczkami powietrze niczym żywe.
Soczysta zieleń i obsypane kolorami wegetacyjne raje występowały wyłącznie wespół z ludźmi – hotele, domy, skwery. W rzucie z góry, pamiętał sprzed lądowania, wyspa przypominała postrzępioną plandekę.
(Obrys wyspy z wypalonych żył pojawi się na przedramieniu po drugiej chemii).
Przed all inclusive kolacją stary mężczyzna, przypominający nie do końca rozłożony fotel, wskoczył do basenu.
Leżakami przebiegł zbiorowy jęk.
Oczyma wyobraźni widział unoszące się na wodzie drewniane szczątki.
Psów na wyspie, napisał do Stasi wieczorem z pokoju, stosunkowo niewiele. Najczęściej występowały w ocienionych miejscach. Jeden, biało-rudy, zawsze leżał na płytkach terakoty w drzwiach wejściowych sklepu naprzeciw hotelu. Nigdy nikogo w tym sklepie nie widział. Pies skojarzył mu się ze stojakiem obok: „Uwaga! Śliska podłoga!”.
Dotąd nie wszedł do środka. Obiecywał sobie, że za następnym przejściem się to zrobi. I następnym. Każdego dnia mijał sklep kilka razy.
Musi po prostu inaczej przeczytać napis, trochę odwrotnie: „Agawu! Ymazsarpaz!”.
Proste, nie?
Niegdysiejsza przyjaciółka wyliczyła dla niego zupełnie niepotrzebnie zwierzę mocy, mimo że miał je w nosie.
Wolałby Smoka albo Gryfa, ona wyliczyła Psa – pewnie przez to, że drwił z niej w podstawówce, nigdy w oczy. Jej zrośnięte brwi na serio go przerażały.
Podobno pierwszy rok psiego życia odpowiada czternastu ludzkim latom, drugi siedmiu, a każdy kolejny pięciu. Niedawno skończył psią setkę i nawet zęby nie wypadły, dyskopatia nie przyszła, węch pozostał ostry.
Dopiero trzeciego dnia zdał sobie dokładniej sprawę, gdzie jest i jak długo tu będzie. Wcześniej wszystko zdawało się zamazane, nienasycone konkretem, nie do końca prawdziwe, jeśli bajkowe – niewyraźną trafił bajkę.
Nie w pełni świadomie zapłacił za wycieczkę na różową plażę. Elafonisi. Nazwa brzmiała podobnie do choroby. Niczym Chlamydia – niebieska plaża, której nie wyleczysz wraz z rodziną na długo.
Autobusem turlał się na drugi koniec wyspy, w autobusie toaleta nieczynna – zauważył, chociaż nie odczuwał potrzeby skorzystania. Gdzieś w połowie trasy przewodniczka zaleciła ich uwadze niebo. Na niebie spodziewane były greckie orły. Nacisk na przymiotnik sugerował istnienie gorszych, tureckich. O dziwo, rzeczywiście się pojawiły. Uwierzył na słowo, że greckie, chociaż nie miały oznaczeń na skrzydłach.
Wąska droga przebiegająca górami wydawała się onieśmielająco piękna i równocześnie uboga. Gaje oliwne, winorośle, kamienne domki, w miasteczkach sklepiki. Wypatrywał egzotycznych zwierząt na stokach. Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Ze słońca wjeżdżali w mgłę albo w deszcz. Ze światła w cienie.
Przeniósł w krajobraz cykady, które słyszał w hotelu. Nieomal ogłuszały. Teraz grały do pogody i gór. Tylko on je słyszał.
Im bliżej docelowej plaży, tym mniej różowa się okazywała w angielskich zdaniach przewodniczki. Podobno turyści wywieźli większość różowego piasku, nim wprowadzono zakaz wywożenia różowego piasku. Obecnie uprasza się o nieco wyobraźni: należy wyobrazić sobie, jak wyglądałaby plaża, gdyby nie wywieziono różowego piasku.
Za pięć godzin autobus ruszał w podróż powrotną. Postarał się wyobrażać zwrócony piasek. Udało mu się też zgubić Amerykanina, który odnalazł w nim bratnią duszę – niestety bezzwrotnie – i zapłacić dziesięć euro za leżak na uboczu. Z lewej strony miał kamienie, a spomiędzy sączyła się nitka słodkiej wody. Wodę próbował wykopać młody buldog.
Nastawił budzik w telefonie i zadrzemał. Obudziło go mokre, dotykające ręki. W pierwszej chwili pomyślał o przypływie i falach.
A był to buldog, żwawy i aktualnie posiwiały na pyszczku. Czyżby aż tyle czasu upłynęło? Rozejrzał się, wypatrując właścicieli: jakoś nikt nie wyglądał na kogoś, komu zaginął pies.
Bawili się świetnie w szarpanie czapki z daszkiem, co zaprowadziło ich głębiej za kamienie, nad powolny strumień. Pies co chwila chłeptał słodką wodę. U brzegu zebrała się warstewka mułu. A gdy nie pił, to skakał, szczekał i robił to, co robią psy, kiedy mają obok czapkę z daszkiem.
Nagły gwizd odwołał psa, niestety wraz z czapką.
Krótkotrwały kompan zniknął, szkoda, że Amerykanin nie, już machał do kogoś, on zebrał rzeczy i poczłapał do autobusu.
„Różowa plaża – pomyślał sloganem reklamowym z przyszłości Elafonisi. – Dzieli cię od niej tylko twoja wyobraźnia”.
Po kolejnych godzinach w autobusie uznał, że daruje sobie wycieczki. Elafonisi umiał już sobie wyobrazić choćby za hotelem.
Siedząc przy barze z etniczną muzyką na żywo w tle – program kulturalny dla turystów – zmobilizował się i zadzwonił do Anny. Krótka, jak zawsze z Anną, sprawozdawcza rozmowa. Potem Stasia.
– W tle podrzynają gardła kozom? – zapytała.
– Do dwudziestej drugiej – odpowiedział. – Jutro na śniadanie będzie coś halal albo koszer.
– Jak się trzymasz, kochany popsutku?
– Byłem na różowej plaży. Co niezwykłe, ona nie była różowa, była beżowa. W najlepszym razie w kolorze opalonego dziecka.
– Daltonista.
– A skądże! – zaprzeczył. – Mam dowody zdjęciowe! Beż, wszędzie beż. I jeden buldog. Ukradł czapkę. Chciałbym wrócić, Stokrotko, bo inaczej skończę w fish spa.
Po rozmowie ze Stasią zamówił aperola. Spritz nie mieścił się w all inclusive, lecz miał to gdzieś. Pomarańczowe wytchnienie pojawiło się, gdy zaczął powątpiewać, czy rzeczywiście zamówił.
Kelner, zamaskowany dźwiękami etnicznej muzyki, podsunął rachunek do podpisania.
Słuchał i pił, starając się zaprzyjaźnić z turystyczną muzyką, obecnie na żywo, skądinąd wbrew wykonawcom, niezbyt przekonanym do występu.
A co, jeśli dziadkowie nie mogli zastąpić rodziców?
A jego choroba to kara?
Albo wymuszona próba przywrócenia równowagi?
Po czwartym spritzu zobaczył wyraźnie odpowiedź – korytarzem w lewo do pokoju. Nie pukać!
Więc kontynuuję – zawsze chciałem rozpocząć zdanie od „więc”! – od samego początku. Seniorki w redakcji nie pozwalały. Pamiętasz? Spędzałem dużo czasu w toalecie. Nic z nieprzystojnych rzeczy, potrzebowałem więcej czasu, żeby się po prostu wysikać. Najpierw myślałem, że to nic nie znaczy. Są ludzie sikający wartko i tacy, co sikają opieszale. Bywają też ci, którym się zmienia z wiekiem. Jak z twarzą.
Jednak – obok skrępowania – zacząłem odczuwać także ból. Najpierw irytujące pieczenie.
Umówiłem się na wizytę. I wtedy usłyszałem o nowotworze, to jest: o prawdopodobieństwie nowotworu.
„Proszę się jeszcze nie martwić. Jeszcze nie teraz” – tak powiedział lekarz, serio, z tym pobłażliwym „jeszcze”.
Oczywiście uwierzyłem. Odwlekałem badania, z trzy tygodnie, aż skończyły się wymówki i preteksty. Poza tym denerwowało mnie, że czegoś nie wiem, a mógłbym.
Wydawało mi się, że nic poważnego się nie dzieje. Ale też – przez odwlekanie i odkładanie – uważałem gdzieś głęboko, podziemnie i w stłumieniu, że coś złego jest na rzeczy, bo po co inaczej miałbym tak odwlekać i odkładać?
Diagnozę przyjąłem zupełnie spokojnie. W końcu spodziewałem się i nie spodziewałem, to wychodziło na jedno. Wieczorem poszliśmy do Adriana na urodziny. Ładni, inteligentni, zdrowi i dobrze ubrani ludzie. Z nonszalancją znosili swoje udane życia i nadmiar kompetencji kulturowych. Tacy skłamani się wydawali. Nieświadomi i niemądrzy. Zsieciowani. Albo ucieczkowi.
Rozbierałem wzrokiem. Szukałem pod koszulkami śladów jakiejkolwiek choroby. Paskudne, nie?
Jak tylko przyjąłem do wiadomości, postanowiłem powiedzieć Tobie i Annie. A początkowo miałem kompletnie inny plan – milczeć, leczyć się, ewentualnie umrzeć, najchętniej w biegu.
Dokładnie wtedy, na urodzinach Adriana, zrozumiałem, że nie wolno potraktować choroby podobnie do pobocznego dziecka, które pojawiło się nagle i równie nagle pozwoli się z życia wymazać. Albo zignorować. Albo i nie.
Informacja, którą zamierzałem się podzielić, była... niewesoła, ale, co ważniejsze, klarownie widziałem, że ważne będzie, komu powiem najpierw. Tobie czy Annie?
Jak bym nie zdecydował, zawsze którąś z Was zdradzałem mniejszym zaufaniem. Myślałem, że pierwsza osoba, której powiem, stanie się najważniejsza w moim życiu, a druga osoba, której powiem, stanie się jakoś mniej ważna niż pierwsza.
Idiotyczne, prawda?
Powiedziałem – jak gdyby na próbę – kumplowi ze studiów. Wybrałem Mateusza, ponieważ za nim nie przepadałem, stał się nieważny, a mimo to pamiętałem, że kiedyś był istotny.
Nie zareagował emocjonalnie. Pod koniec spotkania zapytał:
– Po co mi to powiedziałeś?
– Na próbę – odpowiedziałem. – I nie martw się. Przyjaźń już zaliczyliśmy.
A potem chciałem zabrać Ciebie i Annę na pizzę i wtedy bym Wam powiedział, po deserze, przed kawą. Kelnerka by się spóźniła, bo byłby straszny młyn. Chociaż nie – Annie powiedziałem po Mateuszu. Czyli Ty byłaś trzecia – nadal na podium.
Kręci mi się od aperoli w głowie, więc całuję, Stokrotko, mocno, mocno.
Twój
PS Wczoraj przyjechali Rosjanie. Czekam, aż wyładują samowary.
Trudno jednoznacznie powiedzieć, dlaczego wyjechał, i do tego za pieniądze Anny. Na pierwszy rzut oka chodziło o ułożenie się z nową sytuacją. Chyba wszyscy zostali zaskoczeni. Nie on jeden powinien przygotować się na to, co mogłoby się wydarzyć lub mogłoby się nie wydarzyć.
Po pustym w zdarzenia tygodniu, pełnym piasku, słonej wody, płytkich zachwytów i all inclusive drinków, pojął, że wyjazd nie był wyłącznie jego i dla niego.
Anna i Stasia potrzebowały przestrzeni nie mniej niż on.
Mocno, mocno jak prawie nigdy czuł, że są splątani, połączeni, że niekoniecznie on stał się ślepo ważniejszy niż ktokolwiek z bliskich.
Nie zamierzał bagatelizować sytuacji ani przesadzać w drugą stronę.
Praktycznie rzecz biorąc, nie dałoby się powziąć żadnych postanowień bez zstąpienia w pychę.
Patrzył w morze, spacerował, pił alkohol i sprawdzał datę po kilka razy dziennie. Dni mijały niespiesznie. Myślał, że kiedyś tego mu zabrakuje – czasu.
Zastanawiam się, co – jeśli w ogóle coś – było niecodziennego w moim dzieciństwie.
Nie byłem sam, nie brakowało uwagi ani miłości. Dom przykrywał dach, w kuchni jedzenie. Przyjaźnie rodziły się, czasem kwitły i zazwyczaj znikały. W grupach rówieśniczych zawsze ktoś miał gorzej ode mnie i skupiał na sobie podprogową agresję. Najgorsze wyzwiska, wyryły się dokładnie, to „brudny” i „ze wsi”. To drugie ciekawe, wziąwszy pod uwagę nasze pochodzenie.
Nie miałem rodziców, ale też nie pochodziłem z rozbitej rodziny.
W sumie – mieściłem się w szeroko pojętej zwyczajności.
Teraz wiem, że jednak zastępczy rodzice, niechby i w połowie przez krew, nie byli dokładnie wymienni z oryginalnymi. Od strony funkcjonalnej pewnie tak. Od emocjonalnej – też, lecz w dużo bardziej złożony, nieoczywisty sposób.
Anna zadbała o uregulowanie mojego stosunku do biologicznych rodziców. Stworzyła fundament, na którym wsparłem się z dziecięcą naiwnością. Wybrała najprostszy przekaz. Ewentualne ustępstwa względem prawdy wliczały się chyba do kosztów złożonych na ołtarzu klarowności. W moim imieniu.
W uczciwym świecie rodzice powinni być albo nie być. Nic więcej, nic mniej. Stany pośrednie wykrzywiały opowieść i nadkruszały poczucie bezpieczeństwa.
Zanim nauczyłem się płynnie mówić, wiedziałem, że rodzice zginęli w wypadku drogowym. W niebezpośredni sposób wszystkie umiejętności komunikacyjne, jakie zdobyłem i rozwijałem, okazały się pochodną tego pierwszego zdania, co uświadomiłem sobie, ze sporym zaskoczeniem, całkiem niedawno.
O rodziców nie zapytałem. Nigdy. Anna wydzielała informacje, zawsze wyprzedzając moją ciekawość: stworzyła nam coś na kształt mapy drogowej, prowadząc mnie – stacja po stacji – głębiej w przeszłość.
Nie żyją – pierwszy stopień wtajemniczenia. Zginęli w wypadku samochodowym – stopień drugi. Zginęli, gdy miał dwa lata – dowiedział się przed pójściem do przedszkola. Stracił siostrę i brata tej samej nocy co rodziców – stopień trzeci.
„A mieliśmy psa?” – odezwałem się, pogrążony w bezradności i gotów uciec przed tym, czego nie ukrywała.
Nie spodziewałem się siostrzyczki ani braciszka. Pojawili się nagle, niby spod bocianiego skrzydła, i zniknęli tej samej chwili w rozbłysku pożyczonej pamięci.
Kwestia rodziców i tak powracałaby z regularnością pływów morza. Nie szło na to poradzić.
„A kim jest mama? A tata jaki wykonuje zawód?” – dzieci same z siebie oraz jako szpica wścibstwa rodziców zadawały takie pytania od przedszkola.
Dowiedziałem się od Anny, że matka zginęła w wypadku samochodowym.
Ojciec też.
I rodzeństwo.
Tutaj, niedaleko morza, mogłaby mnie potrącić co najwyżej motorówka lub ponton. Czułem się bezpiecznie wykluczony. Skuterów nie brałem pod uwagę. Ważyłem więcej.
Musiał za każdym razem przestępować nad irytacją. All inclusive powinno zawierać także wykluczenia, na przykład niekoniecznych rozmów. Krok w ciszy między Stasi a jego słowami. Myślał wtedy o tym, że wszystko może służyć czemu innemu, na przykład dmuchane materace – jak się miało okazać, tak częste na plaży – mogły stać się gigantycznymi formami na muffinki.
Nie miał szczegółowych planów – dożyć osiemdziesiątki bez wikłania się w kłamstwa, jakieś dzieci, związek, polisa, domek letni, czemu nie? Teraz wszystko kończył znak zapytania. Hak, nie znak, poprawił się – hak zapytania.
No i pamiętał, że w kondycji psiej przekroczył setkę.
Całkiem spore osiągnięcie jak na psa.
Śmierć dziadka uruchomiła wir wydarzeń i obcych ludzi. Kalejdoskop osób i przedmiotów – niektóre, jak lustra, zasłaniano, inne, jak wiadro z wodą, wstawiano pod trumnę z dziadkiem.
Dziadka podano w kuchni na ławach, chociaż wydawał się niejadalny, mimo że nie bardziej żywy niż pasztet.
Dziadek wydawał się chłodny i trochę podśmiardywał wątróbką na słodko. Prawdopodobnie on sam tkwił w szoku – tak naprawdę nie wie, czy cokolwiek rzeczywiście zapamiętał, czy też spreparował wspomnienia z zasłyszanych relacji. Zasłoniętych luster był wręcz na bank pewien. I tego, że walczył z chęcią zdarcia zasłon. Po pierwsze, lustra służyły do odbijania się w nich. Po drugie, mógł tam uchować się dziadek. Nie odważył się sprawdzić, potem było za późno.
Tuż przed wyjazdem w sklepie zobaczył filety z czerniaka.
Przez niedopatrzenie musiano tak nazwać rybę, przecież nie ze złośliwości.
On nie będzie żywił się nowotworem. Powinno być na odwrót.
A wszystko sprowadziło się do błędu. Ktoś napisał „czerniak” zamiast „czarniak”. I po sprawie: zagadka rozwiązana, skojarzenia oddalone.
Zastanawiał się, co – jeśli w ogóle coś – było niecodziennego w jego dzieciństwie.
Nie był sam, nie odczuwał deficytu uwagi ani miłości. Dom miał dach, a w kuchni jedzenie. Przyjaźnie rodziły się, czasem kwitły i prawie zawsze znikały. Psy merdały ogonem, kury znosiły jaja. Wysnuł z tego błędny wniosek: jeśli kura, siedząc za długo na jaju, wykluwa pisklę zamiast jajecznicy, to wystarczy jajo podrzucić suce i ta wysiedzi szczeniaczki. Wybierał jajka spod niosek i zanosił do psiej budy, czekając na szczeniaczki. Szczeniaczki jednak nigdy się nie pojawiały, wbrew logice. Później dowiedział się, że nazywa się takie myślenie magią sympatyczną, to jest: podobne wywołuje podobne. W budzie magia sympatyczna nie działała. Niefajnie, nie?
Do nikogo nie zwrócił się per „mama” albo „tata”.
On od małego zwracał się do Anny „Anno”.
Od Anno Domini 1979, czy coś około, taki żarcik.
Ona nigdy nie zaprotestowała, przecież nie kłamałem.
Kto wie, czy nie dlatego nie potrafiłem nic napisać. Potrafiłem redagować. Wyszukiwać niekonsekwencje i potknięcia w opowieściach innych w zastępstwie własnej. Sprawdzać fakty. Wierzyć, że wbudowany w Worda słownik poprawi błędy ortograficzne.
Od kilku lat pracuję w nobliwym wydawnictwie, skamieniałości oszczędzonej przez transformację. Pensja średnia, za to regularna. Prestiż ciut nie ten, z takich fantomowych. Stanowimy dobro narodowe, jakby nie do ruszenia, uwieszeni niby kamyk na budżecie wiecznotrwałego Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
W redakcji wyłącznie sekretarka nie jest niewyobrażalnie ode mnie starsza. Reszta dożywa swoich dni w starym, zawieruszonym od papierów i fiszek stylu. U nas nie odchodzi się po prostu na emeryturę. U nas emerytura jest, hmm... ostateczna. Dopada przy biurku albo w windzie. A na zwolnione miejsce pojawiają się kolejni niemłodzi. Nie mam pojęcia, skąd się biorą. Przypuszczam, że reprezentują młodsze konary rodzin tych, którzy przeszli na wieczną wartę.
Praca ma także zalety. Nic nie jest na czas, więc nie musimy się spieszyć. Nie zawsze wyrabiamy się z publikacją za życia autora. I owszem, zgadliście, specjalizujemy się w szeroko rozumianej historii, przyprawionej odrobiną nepotyzmu. Stanowiska pracy są w pokaźnej mierze dziedziczne. Ja wskoczyłem prawdopodobnie na miejsce reprezentanta wygasłego rodu.
Za promocję odpowiada Genowefa B., z powołania przedszkolanka. Ma dar przemawiania do dzieci. Kiedy nadciąga premiera długo przez świat niewyczekiwanego dzieła, Genowefa B. wpada w panikę. Dzwoni z płaczem po redakcjach kulturalnych z prośbami o recenzje albo choć cokolwiek malutkiego. Niewiele dotąd wskórała. Wszyscy myślą, że nas zamknięto, a ona działa w imieniu syndyka masy upadłościowej. Genowefa B. często po odłożeniu słuchawki – dosłownie, serio, używaliśmy stacjonarnych telefonów – stwierdzała ze smutno-tryumfalistyczną intonacją: „A żebyś spłynął do Gangesu!”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------