Cichociemny - ebook
Cichociemny - ebook
Prawdziwa historia Stefana Przybylika pseud. „Gruch”, jednego z trzystu szesnastu cichociemnych spadochroniarzy Armii Krajowej wyszkolonych w Anglii i zrzuconych do Polski w czasie II wojny światowej. Wielokrotnie wymykał się śmierci, nie złamały go trzy totalitaryzmy. Sowiecki w łagrach, niemiecki na środku Atlantyku i ten w gestapowskim więzieniu. Nie złamali go też stalinowscy funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa PRL. Jako ukryta opcja – w zależności od potrzeb: zachodnioniemiecka, amerykańska, angielska albo imperialistyczna – był obiektem zainteresowania służb aż do końca socjalizmu.
Jest w tej opowieści wszystko, co zawierać mógłby scenariusz wielkiego wojennego filmu sensacyjnego – walka, więzienie, głód, mróz, spiekota i pragnienie, ucieczka, niewola, morskie katastrofy, beznadzieja rozbitka, wędrówka wycieńczonego włóczęgi przez bezdroża imperium, tortury, desant na zapleczu wroga, zdrady, okręty podwodne, skoki spadochronowe, sytuacje bez wyjścia i zaskakujące zwroty akcji. Jednego tylko brakuje – fikcji. Stefan Przybylik jest autentycznym bohaterem autentycznych wydarzeń. ze wstępu Marka Przybylika
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-233-2 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JEST W TEJ OPOWIEŚCI WSZYSTKO, co zawierać mógłby scenariusz wielkiego wojennego filmu sensacyjnego – walka, więzienie, głód, mróz, spiekota i pragnienie, ucieczka, niewola, morskie katastrofy, beznadzieja rozbitka, wędrówka wycieńczonego włóczęgi przez bezdroża imperium, tortury, desant na zapleczu wroga, zdrady, okręty podwodne, skoki spadochronowe, sytuacje bez wyjścia i zaskakujące zwroty akcji. Jednego tylko brakuje – fikcji. Stefan Przybylik jest autentycznym bohaterem autentycznych wydarzeń.
Stefan Przybylik, dla rodziny stryj Stefan, nasz ukochany wujek, gdy miał dobry humor, ulegał czasem namowom i opowiadał nam o swych niesłychanych przygodach. Dla nas najważniejsze było to, że nie musieliśmy się bać zakończenia. Narrator i naoczny świadek był przy nas. Wujek, a później – gdy liczne bratanice i siostrzenice, liczni siostrzeńcy i bratankowie już dorośli – Stefcio, z którym świetnie się spędzało czas przy kartach, wódeczce, dyskusjach i rodzinnych wspomnieniach. Zazwyczaj były to spotkania radosne, o czym świadczyły donośny, zaraźliwy śmiech wujcia Stefcia i starania cioci Marysi, która dbała, by stół był zastawiony, a goście zadowoleni.
Wujek w niczym nie przypominał zasuszonego kombatanta, ani takiego z mitu tworzonego przez polityków i media, ani tego spotykanego na okolicznościowych, rocznicowych spotkaniach. O tej jego przeszłości przypominał tylko noszony zawsze w klapie skromny znaczek cichociemnych.
Wakacje 1939 roku miały być jego ostatnimi po maturze. Po nich chciał pójść do swej pierwszej pracy. Miał plany na dorosłe życie, na pracę i studia. Nie spodziewał się, że zupełnie co innego planuje wobec niego los. Nadciągała wojna. Zmobilizowany, musiał dołączyć do junackich hufców, które budowały umocnienia, potem wciągnęły go wiry wojny. Poznał gorycz klęski, poczuł ból zdrady i miażdżący mechanizm totalitarnych systemów. Gdy wojna się kończyła, był w wieku studenta ostatnich lat. Miał za sobą ekstremalną naukę – szkołę przetrwania.
Człowiek w trybach historii, która staje się przekleństwem, uwikłany w czyny szlachetne i straszne, czasem traci moralny kręgosłup. Historia niekiedy wypluwała duchowe kaleki, wraki bez uczuć i empatii. Stefan i z tej próby, być może najtrudniejszej, wyszedł zwycięsko.
Osiadł w Zakopanem, tworząc z żoną Marią dom, do którego lgnęli przyjaciele, przyjeżdżała z chęcią rodzina, w którym dorastały wnuki i kręciło się stado psów, kotów i wszelkich zwierząt potrzebujących opieki. Choć przez kilkadziesiąt lat służby bezpieczeństwa nie zapomniały o Stefanie Przybyliku, on wiódł życie człowieka pozbawionego nawet śladu nienawiści i pogodzonego z losem, świadomego, że gdy trzeba było, spełniał swój honorowy obowiązek najlepiej, jak potrafił.
Marek PrzybylikI. DO POLSKI
Stefan Przybylik: – Miałem ci opowiadać…
Marek Przybylik, jego bratanek: – Moment, moment…
Stefan Przybylik: – Słychać coś? Nic?
Marek Przybylik: – Słychać… Wszystko słychać.
Z rozmowy nagranej 17 września 2002 roku, kaseta nr 1, str. A
SZESNASTEGO PAŹDZIERNIKA 1944 ROKU kilka minut przed godziną siedemnastą z włoskiego lotniska Campo Casale w Brindisi startuje ciężki, czterosilnikowy bombowiec B-24 Liberator. Na pokładzie oprócz siedmioosobowej załogi jest sześciu skoczków – cichociemnych. W komorach bombowych zasobniki z bronią, amunicją i sprzętem łączności.
Jednym z sześciu skoczków jest podporucznik Stefan Przybylik „Gruch”, rocznik 1918, specjalista od radiotelegrafii i dywersji. O tym, że wreszcie leci do Polski walczyć z najeźdźcą, dowiedział się kilka godzin wcześniej. Czekał na tę chwilę od początku wojny. W 1939 roku nie wyobrażał sobie, że da się pokonać Niemców bez niego. Z sowieckiej niewoli uciekał od pierwszego dnia, najpierw do polskiej armii, potem na Węgry, do Francji, do Anglii. Po czteroletniej odysei w styczniu 1944 roku skończył specjalistyczne szkolenie w Anglii. Złożył przysięgę według roty Armii Krajowej i został zakwalifikowany do przerzutu drogą lotniczą do Polski. „Uważałem wówczas – zapisze wiele lat później – że zostałem obdarzony największym zaszczytem, jaki może spotkać żołnierza polskiego na obczyźnie: walki z wrogiem w szeregach Armii Krajowej w Ojczyźnie!”
Wkrótce po przysiędze znalazł się nieopodal Chalfont w południowej Anglii, w stacji wyczekiwania o kryptonimie STS 20 A. W eleganckim pałacu było jak na luksusowych wakacjach. Pokoje z łazienkami, sale odbudowy biologicznej wyposażone niemal tak, jak najlepsze dzisiejsze fitness kluby. Do stołu podawali kelnerzy, a skoczkami opiekowały się panie z FANY (First Aid Nursing Yeomanry – Korpus Pierwszej Pomocy Pielęgniarskiej), zwane przez skoczków „fankami”. Najczęściej młode i atrakcyjne Angielki towarzyszyły im do samego odlotu.
Nieoczekiwanie z początkiem marca przerwano podporucznikowi te wspaniałe wakacje i wraz z kilkoma kolegami przetransportowano go do Liverpoolu, a stamtąd statkiem do Neapolu. Z lotniska w Brindisi droga do Polski była krótsza niż z Anglii. I bezpieczniejsza. Początkowo zakwaterowano ich pod Neapolem. Po miesiącu przewieziono do Latiano, między Bari a Brindisi, do kolejnej stacji wyczekiwania. Była tam radiostacja z nadajnikiem o dużej mocy umożliwiającym kontakt z Polską.
Po wybuchu powstania warszawskiego (1 sierpnia 1944 roku) Przybylik i jego kolega, także specjalista od radiotelegrafii, zaczęli dyżurować w tej radiostacji. Powstańcy ze Starówki łączyli się z Mokotowem czy Wolą nie tylko przez Londyn, lecz także przez Latiano. A oni, we Włoszech, denerwowali się, że ciągle czekają na lot, i pytali „kiedy?”.
Z końcem września przeniesiono ich do kolejnej stacji wyczekiwania – Laureto koło Fasano. Przybylik trochę się uspokoił. Piętnastego października śnił mu się starszy brat, Piotr. To był znak, że wszystko się zmieni. Miał pewność, że niedługo poleci do Polski. Szesnastego października, dwa tygodnie po kapitulacji powstania, usłyszał: „Yellow warning for Poldek one” – „Żółty alarm dla Poldka 1”, co oznaczało pełną gotowość do lotu dla uczestników operacji lotniczej o kryptonimie „Poldek 1”. Dwie godziny później ogłoszono „Red warning”, czyli „Czerwony alarm” – „jedziemy na lotnisko”.
Stefan wiedział już, że tego dnia, przed nimi, poleci do Polski drugi liberator o kryptonimie „Wacek”. „Poldek” miał lecieć nad placówkę odbiorczą „Ognicha” położoną 5 kilometrów na północny wschód od Janowa w powiecie częstochowskim. „Wacek” zaś miał zrzucić ładunek i sześciu skoczków na placówkę „Newa” w okolicy Reczna, 19 kilometrów na południowy wschód od Piotrkowa Trybunalskiego.
O 13.00 Przybylik i dwaj jego koledzy jadą już na lotnisko w Brindisi ciężarówką przykrytą plandeką. Po drodze w świetle latarki, pod kocem zarzuconym na głowy, oficer operacyjny przekazuje, każdemu osobno, ostatnie instrukcje: hasło, odzew, dwa adresy kontaktowe. Przez kilka minut można studiować mapę okolic lądowiska. Po latach Przybylik będzie pamiętać hasło, odzew i to, że jednym z adresów kontaktowych był zakład szewski, drugim zaś sklep z nabiałem w pobliżu Janowa koło Częstochowy. Będzie pamiętał, mimo że nigdy tam nie dotarł, bo plany zmieniły się dosłownie w lot i zrzut odbył się gdzie indziej. Będzie pamiętał, bo 16 października 1944 roku miały to być jedyne nitki łączące go z przyjaznym mu światem.
Po przyjeździe na lotnisko poznają trzech pozostałych oficerów uczestniczących w misji, a ściślej: ludzi i ich numery startowe. Imiona, nazwiska, pseudonimy i stopnie wojskowe są tajne. Po wojnie Przybylik dowie się, że numerem 1 był podpułkownik Leopold Krizar „Czeremosz”, dowódca grupy, a numerem 2 porucznik Bruno Nadolczak „Piast”. On sam, podporucznik Przybylik „Gruch”, ma skakać jako trzeci. Numerem 4 był kapral Aleksander Makagonow „Wschód”, numerem 5 pułkownik Roman Rudkowski „Rudy”, a szóstką major Jerzy Emir-Hassan „Tur 2”.
Zaczynają przygotowywać się do odlotu. W hangarze na długich stołach do składania spadochronów czeka całe ich wyposażenie. W zaplombowanych workach są cywilne ciuchy. Marynarka, spodnie, sweter, płaszcz albo kurtka. Nie mogą mieć – mówi instrukcja – „angielskiego kroju”. Do tego skarpetki i podwiązki, majtki, kalesony, pasek do spodni lub szelki, koszula i krawat. Szalik i rękawiczki. Chustka do nosa. Wreszcie czapka, beret albo kapelusz – w zależności od drobiazgowo opracowanej legendy, czyli fałszywej tożsamości. Dalej na stole leży drugi zaplombowany worek. Z używaną teczką na drugą koszulę, krawat, kalesony na zmianę, dwie pary majtek, skarpetek i chustek, ręcznik, zestaw przyborów toaletowych („ostrza do golenia pochodzenia niemieckiego” dostarczone w czasie kursu odprawowego) oraz przybory do czyszczenia ubrań i butów. Kraj ich zażądał, bo utytłani błotem skoczkowie w drodze do Warszawy wyglądaliby podejrzanie.
Ubrania i inne rzeczy musiały być wcześniej używane. Przed odlotem po raz kolejny trzeba sprawdzić, czy nie ma w nich lub na nich czegoś, co wskazywałoby na angielskie pochodzenie – metek, w kieszeniach biletów, opakowań, monet czy banknotów. Wszystko to jeszcze raz, po skoczkach, po oficerze kontrwywiadu, przetrząsają „fanki”. Centymetr po centymetrze, z wprawą. Do kieszeni wkładają dostarczone z kraju skrawki okupacyjnych gazet, drobniaki, bilety, niemieckie papierosy.
Na lotnisku czeka na skoczków także sprzęt spadochronowy, który dostali na kursie odprawowym: gumowy hełm desantowy, dwa bandaże elastyczne na kostki i dwie gumowe wkładki do butów. Broń: dwa pistolety samopowtarzalne, przestrzelone. Przybylik wybrał sobie colty 39. Do każdego po pięćdziesiąt sztuk amunicji plus dwa magazynki zapasowe. Dwa granaty. Składany nóż i saperka do zakopania spadochronu. Kompas i latarka z zapasową baterią. Metalowa piersiówka z alkoholem. Porcja żywności i apteczka. Kapsułka z trucizną – cyjankiem potasu – aby w potrzebie zadać sobie szybką śmierć. Wreszcie sześć tabletek pervitinu, środka podobnego do amfetaminy, do ratowania się w razie wyczerpania, kontuzji albo postrzału.
Przed odlotem, jeszcze na stacji wyczekiwania, każdy podpisywał deklarację, która zaczynała się od słów: „Ja, niżej podpisany… zobowiązuję się słowem honoru, że do końca wojny zachowam tajemnicę…”. Dalej skoczek zobowiązywał się, że nie będzie nadużywał alkoholu („szczególnie w lokalach publicznych”), nie podejmie działalności politycznej oraz nie nawiąże kontaktu z bliskimi bez zgody przełożonych z AK.
Przedmioty osobiste oddawano do depozytu. Zapalniczkę, papierośnicę czy fajkę można było wziąć – za zgodą przełożonych – tylko wtedy, gdy pasowały do legendy. Depozyt Stefana Przybylika nie jest za bogaty. Jak wynika z korespondencji brytyjskiego Ministerstwa Wojny z Haliną Czarnocką, szefową Archiwum Studium Polski Podziemnej w Londynie, z 1957 roku: „depozyt nr 295 zawiera legitymację i znak spadochronowy nr 2658/2131, Krzyż Harcerski, książeczkę żołdu, zaświadczenie I Brygady Spadochronowej nr R/79 oraz portfel z notatkami, fotografiami i korespondencją”.
Na koniec kursu odprawowego każdy skoczek dostawał pieniądze, w tym półroczną zaliczkę na diety – cztery dolary dziennie – oraz metalową puszkę na te pieniądze, gdyby po skoku musiał ukryć je w terenie. Teraz, przed odlotem, dostaje też zaplombowany parciany pas do przewożenia funduszy dla państwa podziemnego. W pasie Przybylika jest osiemdziesiąt siedem tysięcy dolarów w złocie i gotówce. Przed powstaniem warszawskim każdy skoczek przewoził dla Komendy Głównej AK po kilkaset tysięcy dolarów.
Na koszulę, sweter, marynarkę i kurtkę trzeba teraz założyć pas z pieniędzmi, a na to wszystko kombinezon desantowy z wieloma kieszeniami. W tylnej, pod pośladkami, mieści się teczka z bielizną i resztą rzeczy. Podczas lądowania złagodzi zetknięcie z ziemią. W dużej kieszeni zewnętrznej amunicja oraz przybory do konserwacji i czyszczenia broni. Kieszenie po bokach – pistolety przymocowane linkami do zapinki. Magazynki załadowane, pistolety niezarepetowane. W kieszeni na lewym rękawie nóż składany, w tej na lewym udzie – latarka. Na plecach spadochron, którego czasza ma pięćdziesiąt metrów kwadratowych. W instrukcji napisano: „Uwaga! Rozmieszczenie powyższe przesuwa środek ciężkości skoczka na uda”.
Cały ten ekwipunek waży ponad trzydzieści kilogramów. Przy ubieraniu się i poruszaniu – człowiek wygląda jak beczka – pomagają „fanki”. Jedną z dwóch, które zajmują się Gruchem, jest Sue. Wiele lat później Stefan dowie się, że pomagała mu lady Sue Ryder, przyszła twórczyni fundacji własnego imienia, która tylko w Polsce wybudowała i utrzymywała ponad trzydzieści domów opieki. Większość działa do dzisiaj.
Po godzinie 16.00 z pomocą fanek i mechaników skoczkowie wchodzą do potężnego liberatora. Nieco wcześniej, o 15.15, dowódca placówki odbiorczej „Ognicha” koło Janowa powinien był usłyszeć w Radiu Londyn polską melodię ludową. Jej nadanie oznaczało, że tego wieczora lub w nocy nastąpi zrzut.
Kilka minut przed 17.00 liberator, dowodzony przez porucznika nawigatora Stanisława Kleybora, grzeje już silniki. Jest to bombowiec przystosowany do zrzutów. Zdjęto mu część uzbrojenia, zamontowano dodatkowe zbiorniki paliwa, dodano luk dla skoczków (tzw. czarną dziurę) oraz urządzenie do automatycznego otwierania spadochronów. Liberator to w 1944 roku najnowocześniejszy samolot na świecie. Ma zasięg trzech tysięcy siedmiuset kilometrów, może zabierać dwie i pół tony ładunku i lecieć z prędkością trzystu dwudziestu kilometrów na godzinę. Kiedy maszyna z trudem, jak się zdaje, pokonuje ciążenie i odrywa się od pasa startowego, Przybylik przestaje powtarzać w myślach adresy kontaktowe, hasło i odzew. Maksymalne obroty silników wystawiają na próbę jego wiarę w to, że ponad dwadzieścia siedem ton – taka jest masa startowa liberatora – żelastwa, benzyny i mięsa może się bezkarnie wznieść w powietrze. Jednak samolot powoli wspina się na wysokość przelotową – trzech tysięcy metrów.
Jeszcze nad Adriatykiem strzelcy pokładowi wypróbowują karabiny maszynowe samolotu. Pułkownik „Rudy” zamienia się z „Czeremoszem” i zajmuje pierwsze miejsce przy dziurze. Tam jest zainstalowany interkom do porozumiewania się z załogą samolotu. Instrukcję – pierwszy przy dziurze siedzi dowódca – łamie się nie bez powodu.
Pułkownik Roman Rudkowski jest lotnikiem, kolegą polskiej załogi. Był pierwszym dowódcą 301 dyonu bombowego, potem dowódcą Oddziału VI Sztabu Naczelnego Wodza do spraw Lotnictwa. Latał do Polski. Pierwszy raz jako obserwator w ramach operacji „Ruction” w nocy z 7 na 8 listopada 1941 roku. Był to pierwszy lot do kraju polskiej załogi. Zrzut został wykonany sprawnie. Z samolotu typu Halifax skoczyli kapitan Niemir Bidziński „Karol Ziege”, porucznik Jan Piwnik „Ponury” i kurier. W drodze powrotnej maszynę hamował silny czołowy wiatr, a także zablokowane podwozie wypuszczone pod Łyszkowicami, aby zmniejszyć prędkość samolotu do skoków. Kapitan Stanisław Król obliczył, że na powrót do bazy nie starczy im paliwa. Wylądował w neutralnej Szwecji koło Tomelilli w Skanii. Załoga spaliła halifaxa i została internowana. Lotnicy szybko jednak zwiali z internatu i skontaktowali się z miejscowym podziemiem. Szwedzkim kutrem, a potem brytyjskim okrętem podwodnym wrócili do Anglii. Główny wniosek z misji obserwacyjnej podpułkownika Rudkowskiego: trzeba latać samolotami o większym zasięgu. Liberatorami.
Pierwszy raz pułkownik Rudkowski skoczył ze spadochronem nad Polską 25 stycznia 1943 roku, 29 maja wrócił na Zachód tzw. Mostem, jak nazywano operacje lotnicze z lądowaniem w Polsce. Szesnastego października 1944 roku poleciał do kraju – napisał Jędrzej Tucholski w książce Cichociemni – „jako szeroko upełnomocniony emisariusz szefa sztabu N W” z rozkazem ponownego objęcia stanowiska szefa Wydziału Lotnictwa Komendy Głównej AK.