Cichy dreszcz liścia - ebook
John Bandana to japoński celebryta, który nacisnął na odcisk ważnej i groźnej personie. Liść, czarny charakter, porywa syna i żonę Johna. Czy bohater zdoła uratować rodzinę oraz świat przed tym szaleńcem? Książka przeznaczona jest dla osób pełnoletnich.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-673-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mały karateka w białym kimono przemierzał ciemne zakamarki Tokio. Nie wiedział, że w mroku kryje się zło. Szedł wąskim korytarzem, pomiędzy barakami magazynów a budynkami gastronomii. Liche światło będące jedynym w okolicy, migało co rusz, świadcząc o złym stanie żarówki. Otóż światło padało na mały placyk, który pojawił się wówczas, gdy wspomniany mały karateka wyszedł z ciasnego przejścia.
To wszystko miało miejsce w tak zwanym mgnieniu oka. Otóż prawdopodobnie to celnie rzucony szuriken sprawił, iż światło zgasło. Z mroku wyskoczyli napastnicy; mały karateka doliczył się ich trzech. Odziani w chyba czarne uniformy musieli przynależeć do mafijnego zgrupowania. I stało się oto tak:
Pierwszy ziomuś nacierał razem z drugim, na co nasz bohaterski malec zareagował kopniakiem z półobrotu: efekt był piorunujący: dwóch napastników leżało kwiląc żałośnie, zlizując krew z warg.
Trzeci drab uderzył dzieciaka w oko, po czym otrzymał od tegoż cios wymienny w nos. Dzieciak w momencie zszedł do parteru i w stylu taneczno-breakdance’owym podciął mu nogi. Gdy gość upadł na plecy, brzdąc skoczył mu na głowę, unieszkodliwiając go totalnie.
Zorientowawszy się, że nikogo więcej nie ma, czmychnął niczym cichociemny; cicho i taktownie.
Do domu wrócił po północy. Wchodząc na paluszkach do mieszkania, poszedł najpierw do kuchni i wyciągnął z lodówki sok. Nalał sobie do szklanki i wypił duszkiem. Już chciał pójść do łazienki, gdy ujrzał swego ojca.
Surowe oblicze karateki (ojciec nosił kimono również, nawet podczas snu) wzbudziło w synowskim sercu strach.
— Kto ci to zrobił? — zapytał wskazując na podbite oko.
Mały Hoi, bo tak na imię miał dzieciak, chciał wtrynić tacie jakąś fejkową wiadomość, lecz w porę się zmiarkował i powiedział:
— Napadli mnie w zaułku.
— Ilu ich było?
— Trzech.
Matowy głos ojca przypominał Małemu Hoiowi o macie i codziennych męczących ćwiczeniach.
— Czy wiesz, kto to mógł być?
— Nie mam pojęcia, tato.
John Bandana, bo tak z kolei nazywał się ojciec, zacisnął pięść, co nie uszło uwadze synkowi.
Tata dziś w nocy zrobi zadymę — pomyślał i poszedł grzecznie do swego pokoju.
Bandana nałożył na czoło czerwoną opaskę, przemył twarz zimną wodą i przed wyjściem z domu zajrzał do sypialni, gdzie leżała jego żona.
— Wychodzę na chwilę. Nie martw się, Mały Hoi już wrócił — rzekł, po czym dało się słyszeć odgłos zatrzaskiwanych drzwi.
Johnny od razu za cel obrał metro. Kiedy znalazł się w podziemiach miasta, poczuł coś w rodzaju dziwnej ulgi. Tokio, miasto niesamowicie zatłoczone, po północy stanowiło swoją odwrotność; otóż prócz dwóch studentów, którzy chodzili tam i siam czekając na przyjazd pociągu, nie było nikogo. Bandana dobrze wiedział kto i gdzie.
Po jakimś czasie zajął miejsce w pustym wagonie i patrzył w swoje odbicie na czarnonocnej szybie.
Nikt nie będzie lał mego syna — pomyślał, chociaż dobrze wiedział, iż Mały Hoi pokonał tych bęcwałów.
Tymczasem na dzielni Harajuku, w drogim hotelu na czwartym piętrze, na oranżowej sofie siedział sobie w towarzystwie trzech kolegów oraz pięciu dziwek — Dżudża. Był to niski i gruby facet, który miał w zwyczaju leczyć swe kompleksy niespodziewanymi akcjami w stylu: wynająć drabów by sklepali syna legendy Tokio.
— Polej mi Sake, kumplu — rzucił do jednego z nich Dżudża.
— Moja żona powiedziała mi wczoraj, że jeśli dalej będę spędzał noce poza domem, to wywali moje rzeczy i pośle mnie do dwustu diabłów — rzekł Mały Lucek, nalewając Dżudżowi sake.
— Dobrze, ża ja nie mam żony, bo bym zwariował od tej permanentnej kontroli — powiedział Dżudża, co wzbudziło dziki, ordynarny śmiech jego kolegów.
— No i z czego się śmiejecie, pajace? — zapytał wkurzony.
— Przepraszamy — wydukał Pikantny Dzik.
Nagle jedna z pięknych pań wstała i kołysząc biodrami podeszła do Dżudży. Kiedy siadła mu na kolana, zapytała:
— Co mogę dla ciebie zrobić?
— Fellatio — odparł bez namysłu ten.
Zapanowała totalna cisza. Prostytutka zaczęła ściągać bieliznę i szykować się do zejścia w parter. Pozostałe dziewczęta zbliżały się do mężczyzn i całowały ich zasznurowane ze wstydu usta.
Po skończonej robocie, Dżudża powiedział do przedstawicielek płci pięknej, żeby sobie już poszły. Zardzewiały Pręt oświadczył wówczas, że jeszcze nigdy nie widział takich piękności, jak u Dżudży właśnie. Oblany rumieńcem dumy Dżudża uśmiechnął się szczerze, pokazując swe białe, duże zęby.
— Pamiętajcie, że kobiety są tylko dodatkiem do życia mężczyzn. Dodatkiem miłym i ważnym, ale jednak dodatkiem — rzekł rozparty w fotelu, który jakby specjalnie został skrojony pod jego tłustą dupę.
— A co jest w życiu najważniejsze? — zapytał dopijając drinka Mały Lucek.
Dżudża zapadł w pewnego rodzaju zadumę, po czym rzekł:
— Najważniejsza jest walka. Myślicie, że po co wysłałem was dziś wieczorem, byście sklepali buźkę Małemu Hoiowi? Wysłałem was po to, by poczuć ten dreszczyk emocji, i mimo że osobiście nie brałem udziału w owym pojedynku, to uważam, iż był on potrzebny. Ojciec Hoia, John Bandana to bez wątpienia człowiek, dla którego bitki są esencją życia. Zapytacie pewnie, dlaczego więc kazałem wam napaść syna Johna, a nie samego Johna. Otóż Mały Hoi nie jest jeszcze pełnoprawnym człowiekiem walki, on jest dopiero chłystkiem, smarkaczem, gówniarzem, gołowąsem, nie zaś bitnikiem na chwałę Brusa Li. Mały Hoi myśli, że jest nie wiadomo kim, a jest karakanem i niczym więcej, dlatego kazałem wam zrobić mu mały łomocik. Niestety rzeczywistość zweryfikowała mój tok myślenia, bowiem to wy dostaliście srogi wpierdol. No cóż, bywa i tak, prawda — tu Dżudża zrobił przerwę na wzięcie łyka drinka.
Pikantny Dzik kichnął, aż musiał chusteczką zlikwidować brud, jaki przyniosło nieoczekiwane wypuszczenie zawartości nosowej.
— Mnie z kolei walka kojarzy się z tarciem. Dwa ciała mężczyzn trą o siebie podczas pojedynku, a wynikiem tegoż może być gloria lub sromota — powiedział Pikantny Dzik.
— Dla mnie walka to danie w mordę przeciwnikowi, to krew, to pot, to łzy — oświadczył Mały Lucek.
I w tej chwili wybrzmiało pukanie do drzwi.
— Co jest, przecież niczego nie zamawialiśmy — rzekł zdezorientowany Dżudża.
Pukanie stawało się głośniejsze.
— Proszę nie przeszkadzać, my niczego nie chcemy — krzyknął Pikantny Dzik.
Teraz zamiast pukania zaistniał łomot.
— Co to za podły hotel, nie dadzą człowiekowi spokojnie odpoczywać — rzekł wzburzony Dżudża, zbliżając się do drzwi.
Kiedy je otworzył, ujrzał, ku swemu zdumieniu, Johna Bandanę.
— Dzień dobry łachudry — rzekł ten.
Na początek poczęstował Dżudżę ciężkim lewym sierpem, który momentalnie położył faceta. Pikantny Dzik skoczył, i z wyciągniętą nogą leciał w kierunku głowy Bandany. John uczynił unik, po czym błyskawicznie chwycił za ową wyciągniętą nogę, i kręcąc napastnikiem, wyrzucił go gdzieś daleko. Mały Lucek natomiast zaszedł Bandanę od tyłu, i zaciskając na szyi przedramię, dusił go niemiłosiernie.
John poczerwieniał na twarzy, lecz bez większego problemu przerzucił duszącego przez plecy. Mały Lucek prędko się podniósł i ruszył z furią na przeciwnika. John powalił go kopem z półobrotu. Tymczasem Zardzewiały Pręt uderzył Bandanę kijem w brzuch. John schylił się z bólu, co Zardzewiały Pręt wykorzystał natychmiast, kopiąc go w głowę. Kopnięty zrobił do tyłu salto w powietrzu i upadł na brzuch. Pręt miał właśnie oddać śmiertelny cios kijem, lecz zwinny John poturlał się w bok, momentalnie odzyskał pion i kopnął Zardzewiałego w łydkę. Ten stracił równowagę, John zaś błyskawicznie złapał go za głowę i walnął nią o ścianę.
Dżudża w tym czasie dotarł do okna i zastanawiał się jak tu skoczyć, nie zabijając się przy okazji na śmierć. John poklepał go po ramieniu, ten odwrócił głowę i dostał strzała w nos. Pod wpływem siły ciosu zapewne wypadłby przez okno hotelowego pokoju, lecz Bandana przytrzymał go za pasek od spodni, po czym wciągnął do środka.
— Nigdy nie zadzieraj z moim synem, zrozumiano? — wysyczał John.
Dżudża z zakrwawioną gębą zdołał jedynie coś wybełkotać, lecz nikt nie zrozumiał o co mu chodziło.Rozdział 2
Kiedy John Bandana wrócił do domu, zaczęło już świtać. Ruch w mieście przybrał na masie, ludzie pędzili do prac, do biurowców, do tych mordowni, gdzie trzeba było tyrać sześć dni w tygodniu. Oto Tokijskie realia.
Bandana delikatnie wszedł do sypialni swej małżonki i postawił na jej lśniącym licu równie delikatnego całusa, co wybudziło panią Bandanę z morskiej głębiny snu.
— Która godzina? — zapytała jakże mruczącym i kocim głosem obudzonej kotki.
— Dochodzi siódma, kochanie.
— Trzeba obudzić Małego Hoia — powiedziała jakby ze smutkiem, że musi pożegnać się ze słodkimi realiami snu, pani Bandana.
John wszedł do pokoju syna. Ten spał i chrapał niczym tłusta świnia, chociaż gruby nie był.
— Budź się, Hoiu.
Syn zamruczał, zniechęcony wizją wstania.
— No już już, śniadanie czeka.
John skłamał, żadne śniadanie nie czekało. Musiał je dopiero zrobić, lecz zalanie płatków zimnym mlekiem to kwestia sekund. Gdy to zrobił, znowu zajrzał do pokoju. Tym razem zastał syna odzianego w strój karateki.
— Jedz — rzekł Bandana do siedzącego przy stole Małego Hoia. Po chwili w drzwiach kuchni stanęła mama Hoia i żona Johna w jednej osobie.
— Dziś ja zawiozę małego do szkoły, bo mam za chwilę trening — oświadczyła niewiasta.
— To dobrze się składa, jestem bowiem deczko zmęczony — rzekł facet.
— Tato? — zagaił Mały Hoi z ustami pełnymi mleka, aż mu się to mleko wylało z ust, brudząc koszulę.
— Co?
— Gdzie byłeś w nocy?
— Ja?
— No.
— Musiałem załatwić jedną ważną sprawę.
— To ty gdzieś po nocy jeździłeś? — zapytała nieprzyjemnym głosem Żona.
— Tak. Jak już mówiłem, miałem ważną sprawę.
Po krótkim czasie John zniknął, zamykając się w łazience. Musiał zmyć pod prysznicem krew, która została po ostatnim pojedynku z drabami.
Tymczasem w dość okazałym wieżowcu na ostatnim piętrze, w dzielnicy Chyoda, za swym biurkiem siedział Różowy Floyd. Ów człowiek był amerykaninem, a w Japonii już od dawna, bo od lat dwudziestu zajmował się reżyserią. Ktoś z tak zwanej branży zaproponował mu, aby nakręcił film miłosny z wybitnie dobrym scenariuszem, który został napisany na podstawie książki pana Georga Penna, zatytułowanej: _Grochem o ścianę: czyli mózg i krew_.
Różowy Floyd miał już obsadzone role, prócz głównej. Popijając kawę, kminił i szukał w pamięci nazwiska aktorów, którzy posiadali sylwetki atlety.
Nagle znieruchomiał: jego oczy rozszerzyły się do granic możliwości, a usta wykrzywiły w grymasie szelmowskiego uśmieszku. „Mam cię” — pomyślał i nawet powiedział to szeptem.
Sięgnął po leżącego na blacie ajfona i wystukał numer, który znał na pamięć.
— No witam — krzyknął kordialnie, gdy w telefonie wybrzmiał znajomy głos. — Mam sprawę do omówienia, z tym że nie na telefon. Musiałbyś przyjechać do mnie, do biura. Na kiedy mógłbym cię wpisać do notesu? Na dziś? Fantastycznie, czekam więc z niecierpliwością!
Po dwóch kwadransach rozległ się nieznośny dzwonek telefonu.
— Tak? Już jest? Zatem wpuść go, Helen.
Sekretarka Różowego Floyda wprowadziła gościa do pokoju. Mężczyźni padli sobie w ramiona. Cmoków, śmiechów i komplementów nie było końca. Przynajmniej z jednej strony.
Otóż gościem pana Floyda był nie kto inny, jak sam John Bandana.
— Nieczęsto zdarza się, że przybywasz do mnie w niecałe pół godziny — rzekł Różowy Floyd.
— Dziś miałem farta, bo żona postanowiła odwieźć syna do szkoły. Inaczej sterczałbym teraz w korkach i klął pod nosem na pieprzonych kierowców.
— Wspaniale. Napijesz się czegoś?
— Może coli z lodem i odrobiną fanty.
Gospodarz biura chwycił za słuchawkę i powiedział sekretarce, by przyniosła colę z lodem i odrobiną fanty. Na szczęście sekretarką była ogarnięta babka, więc szybko poradziła sobie z zadaniem. Wymyślny napój stał przed Johnem na stole. Rożowy Floyd natomiast nalał sobie łiskacza.
— Pewnieś ciekaw co takiego mam tym razem dla ciebie?
— Powiem szczerze, żem nawet się nad tym nie zastanawiał — odrzekł sucho Bandana.
— Nic, zupełnie?
— Nic. Mam dużo spraw na głowie, wiesz.
— No cóż. Powiem ci, że biorę się za nowy film. Scenariusz już jest, aktorzy są, wszystko jest, nie ma tylko osoby, która zagrałaby główną rolę.
— Masz więc spory problem.
— Otóż to.
— Problem na miarę Czomolungmy.
— Czomo co?
— Nie ważne. Chciałem tylko porównać twój problem do dużej góry.
— Acha. No więc myślałem dziś rano, myślałem, myślałem i myślałem.
— Ciekawie…
— I nagle jak nie pieprznie coś w mózgowiu mym!
— Wylew masz!
— Nie! To pomysł! Wpadł mi do głowy pomysł z hukiem armatnim.
— Co było dalej?
— Chwytam za słuchawkę i dzwonię do ciebie.
— Ja przyjeżdżam.
— Ty przyjeżdżasz, zamawiasz picie i… właściwie o czym my tu pitolimy…
— Nie wiem…
— Dobra, konkrety: otóż pomyślałem sobie, że główną rolę zagrasz ty. Co ty na to, John?
— Karwasz twarz. Wiesz, że to może nie wypalić?
— Czemu?
— Jak wiesz mam dużo wrogów. Choćby pierwszy z brzegu, Dżokiro. To też gość, który umie w karate, co więcej, ma poparcie środowiska filmowego, wybierz go.
— Sram na środowisko! A Dżokiro jest tak pewnym siebie gagatkiem, że nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Zresztą ten palant zagrał już w tylu filmach, że uważam, że powinien godnie zejść ze sceny.
— Coś mi mówi, że kiedy wyjdzie w świat informacja, że zagram u ciebie główną rolę, Dżokiro będzie chciał cię zniszczyć. I przy okazji mnie też. Ubzdurał sobie kiedyś, że jestem jakimś jego rywalem, i że musi udowodnić światu, że jest lepszy.
— A pies z nim! A tak w ogóle to drugim plusem wynikającym z tego, że ciebie zatrudnię, to, oczywiście prócz faktu, że w ogóle zagrasz, to jeszcze mógłbyś ochraniać mnie przed tym łajdakiem.
— Hmm. Muszę ochłonąć. Przemyśleć.
— Ale co tu jest do myślenia? Johnny, znamy się przecież kawał czasu, wiesz, że zawsze mogłeś na mnie liczyć. Proszę, zgódź się i zagraj w tym filmie. Gdzie ja znajdę aktora, który potrafi walczyć, który nie boi się brać udziału w scenach, w których nawet najbardziej doświadczony kaskader czasami wymięka, no i przede wszystkim gdzie znajdę aktora z taką charyzmą?
— Okej. Masz mnie.
— Juhu!!! — wrzasnął Różowy Floyd tak głośno, że nawet sekretarka zajrzała z pytaniem, czy wszystko jest w porządku.
Potem rozmowa zeszła, jak to się popularnie mawia, na psy. Mężczyźni zaczęli gadać o wszystkim i o niczym, a czas leciał i leciał. Tak na przykład wyglądała ta radosna rozhowora:
— … no i wyobraź ty sobie, że przychodzi do mnie laleczka, kręci tyłkiem i mówi tak: a może pójdziemy popływać w basenie na golasa. Ja jej na to, że ja za stary na takie figle, a ona nie słucha, tylko mi z łapami za bokserki hyc, i pac. Stoję, proszę ja ciebie, jak goły święty turecki, a ona w śmiech. No i z czego ty się tak brechtasz, ty taka i owaka. A ona wskazuje palcem na mój bęben i rży, rozumiesz, jak ogier do kobyły. Nie wytrzymałem i w momencie zadzwoniłem do mojego adwokata. Mówię mu, a że wrzuciłem calla na wideo, to widział wszystko co i jak. Mówi mnie: za molestowanie starca może dostać do trzech lat. Ja mu, że ja żaden starzec, że jeszcze ostatniego słowa nie powiedziałem. Na to adwokat się, rozumiesz, wściekł, rozłączył calla, i zostawił mnie z problemem samiutkiego. A babsztyl dalej zaśmiewa się do przysłowiowego rozpuku. Mnie, wyobraź ty sobie, strzelił chuj. Wnerwiony na maksa podbiegłem do babki i ją boksłem, rozumiesz, aż krew chlusła. W momencie wyrzuty sumienia, rozumiesz, żal, rozumiesz, skrucha. Mówię jej: walnij mnie, proszę, zrób to natychmiast. Ona że nie. Ja błagam. Ta nie i nie. No to żem wziął z garażu siekierę, i wbiłem ją sobie w głowę. O, popatrz, tu mam ślad. Słuchaj, zamroczyło mnie, jak jasny gwint. No i z tą siekierą w cymbale musiałem pójść na pogotowie. Ale na szczęście babeczka się rozchmurzyła, foch jej minął całkowicie. Nawet mnie smartfonem nagrała, jak idę z tą siekierą we łbie do szpitala. Takie czasy, Johnny, nastały, że miłość dziś prędzej przypomina front wojenny, niźli romantyzm.
— Ten świat jest chory.
— To z pewnością. A co u ciebie, Johnny?
— Miałem parę tygodni temu taką niemiłą przygodę w supermarkecie.
— Opowiadaj.
— No więc słuchaj: idę do sklepu po kefir.
— No tak.
— Wchodzę w kefirową alejkę i patrzę jakie tam mają te…
— Kefiry.
— Otóż to. Patrzę, no i finalnie wybrałem kefir marki Siamdziu. Wróciłem do domu, wypakowałem zakupy, a syn mnie się pyta, czy może wziąć sobie kefir. Ja mówię, że nie. Bo to dla mnie był kefir.
— Zrozumiała rzecz.
— Potem rozsiadłem się wygodnie na kanapie i zacząłem czytać, co też tam producent napisał na plastikowym opakowaniu kefiru. Czytam i oczom nie wierzę. Wyobraź sobie, lub też nie wyobrażaj sobie, że wyczytałem, iż mój kefir ma dodatek w postaci miodowej zalewy. W sekundzie otworzyłem sreberkowe wieczko i za pomocą łyżeczki, wprowadziłem do ust kefirowy kęs. Moje kubki smakowe dostały kręćka. W pierwszych sekundach nie wiedziałem, czy wymiotować będę, czy raczej smakować, wzbijając się na wyżyny smakowstwa. Minęła minuta i dwadzieścia cztery sekundy, gdym doszedł do porozumienia z własnym mózgiem, gdzie doszedłem do wniosku, że ów kefir nie smakuje mi. A musisz wiedzieć, żem zapłacił całe trzy jeny japońskie. Czy to nie wania skandalem?
— Jeśli mam być szczery, to to koło skandalu nie leżało. Twoja kefirowa afera to taka fanaberia twoja. Przepraszam, ale tak myślę.
— I dobrze myślisz, Różowy Floydzie. Ja nie pcham się w skandal. Zdecydowanie preferuję ciszę i zachody słońca oglądane razem z rodziną. Ale, wracając do kefiru, to było tak. Następnego dnia poszedłem do tego samego sklepu i zaczepiłem ekspedientkę. Mówię jej tak: szanowna pani, przepraszam, że zakłócam pani pracę, lecz zmuszony jestem do swoistej interwencji. Otóż zakupiłem wczoraj kefir firmy Siamdziu. Na etykiecie, zresztą bardzo gustownej, stało jak byk: kefir. Więc nie namyślając się zbytnio, wziąłem go, bo lubię kefiry. Dopiero w domu kiedym wczytał się w skład, bo musi szanowna pani wiedzieć, że jestem zwolennikiem eko, zobaczyłem, a było to napisane maczkiem drobniejszym od bakteryjki, iż kefir ma dodatek w postaci miodowej zalewy. Kefir nie zasmakował mi. Dlaczego informacja o dodatku jest tak niepozorna? Przecież to robienie klientów w przysłowiowe bambuko! Ona mi mówi, że powinienem skontaktować się z firmą Siamdziu. Była tak miła, że podała mi telefon do owej firmy. Zadzwoniłem i miałem chyba szczęście, gdyż od razu odebrał ktoś. Ktoś o męskim, grubym głosie przekierował mnie do kogoś, a ten zaś ktoś przekierował mnie do jeszcze tam kogoś innego. Dopiero po paru takich przerzucaniach, dotarłem do właściwej osoby. Osoba przedstawiła się i zapytała, o co mi, do cholery, chodzi. Wyłożyłem więc sprawę z jej niezbyt kolorowym finałem. Kobiecy głos oświadczył, że zadba o to, by w następnych partiach informacja o dodatkach była wielkimi literami. Takim to sposobem doszliśmy do porozumienia.
— No cóż. Cieszę się — powiedział Różowy Floyd, trzymając w ustach kubańskie cygaro.Rozdział 3
Nocą, w porcie miasta Kobe, zamaskowani faceci czatowali na dachu hali, wypatrując masowca z cennym ładunkiem. Problem leżał w tym, iż odbiorcami nadpływającego ładunku byli ludzie z yakuzy. Goście z dachu mieli chytry plan, by zwinąć im sprzed nosa ich własność. Szefem tych — bądź co bądź — szaleńców, był nie kto inny jak Liść. Potężna postać w Japońskim półświatku, mająca gdzieś yakuzę i innych gangusów. Był tam osobiście, i, odziany w kominiarkę i czarną skórzaną kurtkę, patrzył przez noktowizor w stronę morza.
Dokowanie szło całkiem sprawnie, dlatego już po godzinie odbył się rozładunek, i, kiedy niebieski kontener z napisem Nordsea został umieszczony w hali, natychmiast zjawili się ludzie z yakuzy. Było ich sześciu. Jeden z nich otworzył kontener i za pomocą wózka widłowego wyciągnął drewnianą skrzynię. Pewien mały facet z tatuażem na łysej glacy wziął łom i otworzył ową skrzynię. Rozerwał folię, i nabrał na dłoń proszek. Powąchał, zbadał jego proszkowatość, po czym miał już zażądać, by pozostali przenieśli skrzynię do białego furgonu, lecz właśnie do hali wszedł Liść. Łysol z tatuażem odwrócił się. Włożył całą moc w to, by nie okazać lęku, bądź zaskoczenia.
— Słuchajcie — rzekł silnym głosem Liść. — Albo oddacie mi całą zawartość kontenera i odjedziecie w pokoju, albo rozleje się tutaj krew. Dużo krwi.
Łysy, prawdopodobnie przywódca, ryknął przeraźliwym śmiechem.
— Nie oddamy ci nawet jednego zasranego okruszka tego dragu, rozumiesz, szara eminencjo?
Nagle zza pleców Liścia wyskoczyli jego ludzie, którzy zaczęli strzelać do zaskoczonych yakuzoli.
Akcja zdawała się rozgrywać w trybie slow mo: pierwszy oberwał serią w szyję: fontanna krwi wystrzeliła z niebywałą siłą. Amunicja należała do zbyt ostrych, a głowa finalnie odpadła od tułowia. Drugi dostał najpierw w nogę, potem w brzuch. Trzeciego walnął pocisk z shotguna: człowiek odleciał na parę ładnych metrów. Czwarty przyjął w oko z thompsona: pocisk wyleciał z drugiej strony czaszki. Piąty został przecięty serią w pół. Wybebeszyło go momentalnie. Łysol został oszczędzony. Liść podbił do niego tanecznym krokiem i z humorkiem godnym Jokera, zapytał:
— Jak się czujesz?
— Zginiesz… wkrótce… marnie… — wybełkotał Łysy.
Strzał poniósł się echem po hali. Mężczyzna upadł, natomiast Liść schował gnata za spodnie.
— Do roboty panowie, zanim zjawią się tu gliny! — zawołał podniecony.
Potem Liść i jego ludzie pod płaszczem nocy schowali zawartość kontenera do starego domu na obrzeżach miasta, po czym udali się do Tokio jakby nigdy nic.
Oficjalnie Liść funkcjonował pod nazwiskiem Koti, i zajmował się szeroko pojętym biznesem. Znał wszystkie ważne osoby w kraju i poza nim, parę lat temu startował nawet do rządu, lecz z marnym skutkiem. Koti chciał mieć władzę totalną i z każdym rokiem był coraz bliżej celu. Według Forbesa był najbogatszym facetem w Japonii w roku 2023. Jedną z fanaberii Liścia była chęć, by najważniejsze postacie w kraju były jemu podporządkowane. Przynajmniej w sensie ekonomicznym.
Tak więc Koti z dwójką najwierniejszych przyjaciół świętował przejęcie towaru w pewnej podejrzanej spelunie, gdzie kręcili się przeważnie gagatki o niejasnej proweniencji.
W pomieszczeniu panował półmrok, a godzina druga w nocy wymiotła już co niektórych niedobitków. Pokój w którym mężczyźni spożywali sake nie był całkiem zadaszony: otóż światło księżyca zalewało część stołu. Tę część, gdzie leżała kupka pieniędzy.
— To wasze, do podziału — rzekł srogo już podpity Liść.
Suzuki zagarnął forsę pewnym gestem i zapakował ja do samary.
— Miało być do podziału! — warknął wkurzony Makaczi.
— Ach tak, zapomniałem — powiedział Suzuki ze sztucznym uśmiechem, po czym zaczął gmerać w torbie. Wyciągnął z niej spluwę i błyskawicznie nacisnął na spust. Głowa Makacziego eksplodowała, chlapiąc mózgiem na wszystkie strony.
Pobrudzony Koti rzekł:
— Uprzedził byś chociaż.
— Przepraszam. Od dawna wnerwiał mnie ten typ. Kurde, lać mi się chce. Zaraz przyjdę.
Suzuki wstał ociężale i zniknął w mrocznych czeluściach budynku. Liść wykorzystał nieobecność wspólasa następująco: wyciągnął z kieszeni coś co przypominało łuskę od naboju i wrzucił ją do drinka Suzukiego.
Kiedy otyły facet wrócił z łazienki, wziął dużego łyka. Tak dużego, że wypił całą zawartość szklanki. Wówczas Liść rzekł:
— Żegnam cię, Suzuki, sprawiłeś się dobrze.
— Że co? — zdążył powiedzieć kolo.
Koti odpalił w smartfonie apkę, łącząc się z mini granatem, który był w żołądku faceta.
Wybuch Suzukiego sprawił, że pomieszczenie w momencie zamieniło się w krwawą łaźnię. Liść miał na sobie czerwień i resztki byłego kumpla. Z lampy natomiast zwisały jelita, a krew kapała na stół.
— Trzeba się stąd zmywać — mruknął Liść i chwycił wór z kasą.
Szedł chodnikiem nocnego Tokio, mając w sobie totalny luz. Czuł się tak dobrze i tak bezpiecznie, że nie zwracał uwagi na otoczenie, a powinien, przecież miał w samarze tyle pieniędzy, że mógłby za nie kupić parę najbardziej znanych biurowców.
Nagle z piskiem opon zatrzymał się czarny wóz, i wyskoczyli z niego zamaskowani bandyci. Yakuza — pomyślał Liść i na początku spanikował. Kiedy zerknął na ulicę zauważył częściowo otwarty właz do kanałów. Wskoczył więc tam i zaczął uciekać. Czuł się, jak w ciemnym i wilgotnym labiryncie.
Żołnierze yakuzy takoż wskoczyli na dół i gonili Liścia niczym psy gończe. Akcja zaczęła przypominać polowanie na kaczki, z tym że tutaj kaczka była uzbrojona w shotguna.
Liść uciekał napełniony lękiem, lecz w pewnej chwili nastąpiło coś dziwnego. Koti stanął, i, jakby nawiedzony przez ducha dezynwoltury, i ducha samobójstwa, odwrócił się, przeładował broń i zaczął biec prosto na bandę wojaków.
Kulę, widziane w slow mo, jakimś cudem omijały Liścia, natomiast on, Liść, strzelał celnie. Ludzie trafieni kulą Kotiego odlatywali do tyłu, jakby przypięci linami, które w pewnym momencie naprężenia, pociągały ich z ogromną siłą. W taki sposób załatwił czterech. Potem jeszcze jednego, i jeszcze jednego. Finalnie został jeden yakuzanin. Który wciąż biegł w kierunku Liścia, który też biegł… by ostatnią kulą rozwalić tamtemu łeb.
Liść oparł się o ścianę tunelu kanalizacyjnego i dyszał ciężko.
Po tygodniu szaleństwa klubowego w Tokio, Liść postanowił pojechać do Kobe, do ruin, gdzie zostawione zostały skrzynie z kokainą.
Gargantuicznych rozmiarów szok nastąpił, gdy nigdzie nie znalazł ani jednej skrzyni. Dostrzegł natomiast kartkę papieru, przygniecioną sporawym kamieniem. Gdy wziął do ręki ów zwitek i przeczytał to, co tam stało, krew zalała jego chłodną głowę.
Na kartce widniał napis: „Narkotyki zostały przekazane Japońskiej policji”, a pod spodem podpis: John Bandana.
Wściekły Liść podarł kartkę i pognał gdzieś, by wzbierającą w nim złość zmęczyć wysiłkiem.Rozdział 6
W mediach zawrzało. _Bandana odkrył sekret Liścia_, _Kolejny sukces policji_, _Bandana scancelował najpotężniejszą personę w Japonii_ — nagłówki gazet zdawały się krzyczeć.
Ci co mieli wiedzieć o nielegalnych działaniach Liścia, wiedzieli, lecz nikt nigdy o tym głośno nie mówił i nie zamierzał. Nikt nie chciał narażać się na niebezpieczeństwo, bo prócz faktu, że Liść był wręcz celebrytą znającym całe tak zwane środowisko, i że fajnie było się czasem zabawić przy jego boku, to jednak świadomość, że jest to niebezpieczny gość zawsze wygrywała z głupimi pomysłami.
Znani i bogaci ludzie, którzy oficjalnie przyznawali się do znajomości z Liściem stanęli na rozdrożu. Było pewnikiem, iż wybiorą drogę zakończenia relacji, gdyż pozostanie w niej świadczyło, że jest się biernym uczestnikiem w Liścia nielegalnych biznesach. Tak więc z dnia na dzień Liść został sam jak palec. Co więcej, za Liściem wysłano list gończy; łuski momentalnie spadły z oczu policji i organów ścigania, więc zaczęto robić to, co powinno zostać zrobione już dawno dawno temu.
Koti spakował w trybie express potrzebne rzeczy i wsiadł do swojego prywatnego samolotu. Samolot był niedużą, lecz porządną i niezawodną maszyną. W środku, prócz Kotiego Liścia i rzecz jasna pilota, siedział związany Różowy Floyd, żona Bandany i jej syn — Mały Hoi. Liść porwał ich zaraz po emisji programu na żywo, podczas którego Bandana, trochę podpuszczany przez prowadzącego, obnażył prawdę związaną z Liściem, pogrążając typa totalnie.
Samolot wystartował z miejscowości niedaleko Tokio.
Kiedy maszyna osiągnęła odpowiednią wysokość, łaskawy Koti zdjął kneble związanym.
— Może nam przynajmniej powiesz, dokąd lecimy? — zapytała żona Johna.
— Jest taka wyspa na Pacyfiku utworzona całkiem niedawno z pływających śmieci. Znajduje się ona dosłownie w środku, między Kalifornią a Hawajami. Byłem już na owej wyspie, by przygotować ją na obecność człowieka, czyli posprzątałem o ile możliwym jest sprzątanie wysypiska. By można było tam w miarę dobrze funkcjonować, nie przejmując się smrodem, dziadostwem i bezhołowiem, podzieliłem wyspę na trzy sektory: pierwszy to sektor wypoczynkowy, drugi to sektor militarny a w trzecim znajduje się góra śmieci — powiedział całkiem spokojnie Liść.
— Czy ktoś jest na tej wyspie? — zapytał Mały Hoi.
— Prócz paru moich, jak ja ich nazywam: żołnierzy, jest jeszcze pewna kobieta o nazwisku Susan Deporton. Znana gwiazda filmowa.
— Pan ją porwał! — połączył kropki młody chłopak.
— A tak, porwałem, bo już wtedy przeczuwałem, że będę miał kłopoty związane z tym twoim szalonym ojczulkiem. Będzie miała Susan towarzystwo, he he.
Różowy Floyd jeszcze parę dni temu szalał w barowej jatce z przyjaciółmi, teraz tkwił w niewoli. Potworne emocje targały tym człowiekiem. Ciążyło mu to, że leciał w nieznane, i nie potrafił przewidzieć swojej przyszłości, prócz tego zostawił film, nad którym ciężko pracował i nie zdążył go ukończyć. Jedyna radość, jaką odczuwał, wynikała z perspektywy spotkania się z Susan Deporton. Jeśli oczywiście ten bydlak, Liść, na to zezwoli.
Lot z Japonii na wyspę trwał dwadzieścia pieć godzin, z międzylądowaniem na Hawajach w celu zatankowania machiny.
Na Hawajach właśnie Różowy Floyd zdołał przeciąć linę, która go krępowała; nabrał przeto odwagi oraz męstwa i postanowił wyzwolić się, wyswobodzić, uciec spektakularnie. Już miał wyskakiwać z samolotu, już widział oczyma wyobraźni, jak krzyczy, że to porwanie, i policja hawajska rusza na ratunek, jednak ręka jakaś pociągnęła go za pasek od spodni do tyłu, aż się nieborak przewrócił.
— I co żeś narobił? Będę musiał cię związać podwójnie, bo wychodzi na to, że jesteś pan sprytny i cwany, a takich ja nie lubię — rzekł maskując podenerwowanie Liść.
Wyspa Śmieci pozytywnie zaskoczyła porwanych. O dziwo, rosły na niej nawet palmy (w sektorze rekreacyjnym) i w ogóle dużo było zieleni. Wyspa ta odznaczała się głównie tym, że pływała. Według obserwacji Liścia, wyspa poruszała się dziennie parę metrów na zachód, chociaż ostatnio zauważył, że od paru tygodni kurs niezmiennie wskazywał południe, co zbliżało ją do równika.
Gdy rzeczy związane z przylotem zostały jakoś ogarnięte, Liść tak rzekł do swoich trzech więźniów:
— Kochani, witam was na Wyspie Śmieci! Nie podoba mi się ta nazwa, sami widzicie, że nie jest tu brudno, czyż nie? Jak więc chcecie nazwać ową wyspę?
Mały Hoi, jego matka oraz Różowy Floyd milczeli.
— Dobrze, nazewnictwem zajmiemy się potem. Teraz ważne informacje, więc słuchajcie uważnie: jak sami widzicie jest to wyspa, więc nie potrzebne są tutaj więzienne cele. Z wyspy nie da się uciec, bo jeśli nawet uda wam się skonstruować prowizoryczną łódź, to wiedzcie, że wyspa otoczona jest siecią wieżyczek strzelniczych, na których dyżury pełnią moi żołnierze — snajperzy. Tak więc nie radzę. Co do reszty, to w dupie mam jak będziecie spędzać ten czas. Jesteście tu jako zakładnicy, i jeśli Johny Bandana zechce współpracować ze mną, wypuszczę was, jeśli nie — nie wypuszczę. Śmierć będzie grozić wam tylko wtedy, gdy zobaczę, że Bandana jedzie po bandzie, czyli przegina pałę. Jasne?
— A co będziemy jeść, pić? — zapytał Różowy Floyd.
— Spokojnie, pomyślałem o wszystkim: dostępny będzie szwedzki stół, poza tym na wyspie jest pizzeria, burgerownia i knajpa z japońskim żarciem. Prócz tego będzie dostępny barek prowadzony przez mego przyjaciela barmana, a barek będzie czynny dwadzieścia cztery na dobę. Dla dzieciaka otworzę lodziarnię, żeby nam się tu nie zanudził na śmierć.
— Wspaniale — huknął Floyd. — A gdzie jest Susan Deporton?
— Nie wiem. Chyba leży pijana w barze.
Potem Liść zaszył się z paroma najwierniejszymi ludźmi w chacie skleconej z bambusa.
— Co chcesz dalej czynić, szefie? — zapytał łysy potężny facet.
— Po pierwsze trzeba zabić Johna Bandanę. Nie mam dla niego litości. Ten gość przegiął totalnie. Potem pozbędziemy się więźniów. Myślę też o tym, żeby zjednoczyć wszystkich wrogów Johna, a tych ma dużo. Trzeba tylko do nich zatelefonować. Jeśli ktoś go kropnie, dostanie ode mnie dwa miliony dolarsów.
— Jeśli mamy go i tak zabić, to po co nam zakładnicy? — zapytał inny niższy facet.
— Żeby poczuł to co ja. On zabrał mi swobodę i wolność, ja zabrałem mu rodzinę i przyjaciół. Chyba logiczne.
— Szefie, jest jeden problem — burknął gruby Sumo-killer.
— Co znowu?
— Nie mamy telefonu.
— Co? Ani jednego zasranego smartfona?
— Znaczy jest jeden smartfon, ale właśnie zasrany — ciągnął temat Sumo-killer.
— Jakże to?
— Normalnie. Jest on całkowicie obesrany.
— Kto to uczynił?
Cisza zapanowała w szałasiku bambusowym.
— Czy jest on obesrany w sposób uniemożliwiający jego użytkowanie? — ciągnął temat niezłomny Liść.
— Znaczy się działać działa, ale capi — tłumaczył Sumo-killer.
— A, no to jak działa, to dawać mi go.
— Ale jak przynieść, jak cały obsrany jest? — włączył się w rozmowę chudy i długi Japon.
— A czy wiecie, że istnieje coś takiego jak mydło?
— Próbowaliśmy, ale mydło się ubrudziło.
— Jasna cholera, czy nie ma tu mężczyzny, który jest w stanie przezwyciężyć strach przed gównem i przynieść ten zasrany telefon?
— Próbowaliśmy, ale każdy poniósł klęskę — rzekł ten łysy i potężny.
— Dobra, w takim razie kto nasrał na telefon? — tracił resztki cierpliwości Koti.
— To Sumo-killer — powiedział chudy i długi Japon.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zwrócił się Liść do Sumo-killera.
— Naparło mnie, a że do ustępu było z piętnaście metrów, to nawaliłem na trawę, a że akurat tam ktoś położył telefon, to już nie moja broszka.
— Kto położył tam telefon?
— To chudy Japon — odparł Summo-killer.
— Dlaczego położyłeś na trawie swój telefon?
— Bo chciałem się wykąpać w morzu, więc położyłem telefon w bezpiecznym miejscu, na trawce — tłumaczył się rozpaczliwie chudy Japon.
— Dobra. Macie dziesięć minut na wymycie tego cholernego smartfona. Jeśli tego nie zrobicie, przejadę się po was serią z kałacha. Zrozumiano? — huknął Liść.
— Tak jest! — huknęli jego podwładni.
Tymczasem Liść razem z Ponurym Samurajem poszli do zony militarnej. Kiedy weszli do drewnianego domku, Liść od razu wyciągnął z szafki butelkę łiski, i nalał do szklanek. Usiedli na sofie i odetchnęli. Alkohol dobrze im zrobił. Osiągnąwszy chillout, rozmarzyli się.
— A gdyby tak zamontować silnik do wyspy, moglibyśmy wtedy mieszkać na statko-wyspie — powiedział Ponury Samuraj.
— Mnie chodzi po głowie coś innego. Wyspa, jak sam wiesz, nie jest przymocowana do dna; ona sobie po prostu dryfuje po oceanie. Moglibyśmy zrobić od spodu sekretne wejście na wyspę, które pełniłoby wówczas funkcję wyjścia. Trzeba wykuć w tej śmieciowej bryle tunel, który prowadziłby na górę, na powierzchnię wyspy. Rozwiązanie takie przyniosłoby takie korzyści, że w razie napadu, lub ataku, moglibyśmy wszyscy wejść do owego tunelu i pójść nim pod poziom morza, a u wylotu owego tunelu czekałaby na nas łódź podwodna.
— Wspaniały pomysł, Liściu!
— W takim razie od jutra bierzemy się ostro do roboty.
— Melduję, iż telefon został wymyty i wysuszony — rzekł chudy Japon, który wpadł do pokoju, niczym bomba jądrowa.
Liść rozkazał Ponuremu Samurajowi, aby zadzwonił najpierw do Starca Jokofaka. Połączenie odbywało się na głośniku, aby nie trzeba było trzymać smartfona przy uchu.
— Halo — rozległo się, rozlewająco trzaskliwe, mrukliwe głosisko.
— Czy wiesz, z kim rozmawiasz? — zapytał Liść.
— A niby skąd mam to wiedzieć, jak żeś się nie przedstawił? — zgromił go Starzec.
— Nazywam się Liść aka Koti. Dzwonię do ciebie z nietypową, albo może właśnie typową prośbą. Jak wiesz, lub też nie wiesz, John Bandana ostatnio mocno mnie pogrążył w telewizji japońskiej. Musiałem wiać z kraju na zbity pysk. Organizuję więc koalicję antybandanową, której celem będzie zabicie, lub przynajmniej uprzykrzanie życia temu gagatkowi. Z moich informacji wynika, iż John ma również sporo przyjaciół, którzy będą bronić go do ostatniej kropli. Dlatego pytam otwarcie: czy przystąpisz do koalicji?
Przez chwilę Starzec Jokofaka milczał. Liść pomyślał, że dziadzia nie zrozumiał, więc już miał ponowić pytanie, kiedy telefon zabrzęczał jego specyficznym, charkotliwym głosem:
— Oczywiście, że przystąpię do ko-alicji. Z wielką chęcią, pomimo że mam już dziewięćdziesiąt trzy lata, sprawię łomot temu zuchwałemu facecikowi.
— A więc bądźmy in touch, a póki co, daję ci wolną rękę: możesz gnębić naszego gołąbeczka na wszelkie możliwe sposoby. Jedno ale: na razie nie zabijamy. Bądź też w kontakcie z innymi członkami koalicji, wiadomo, co dwie głowy to nie jedna.
Liść był zadowolony z rozmowy ze Starcem Jokofaka, więc postanowił nagrodzić się kolejną szklanką łychy.
Następne połączenie było w deskę, chociaż osoba z którą prowadził rozhoworę Liść, stanowiła żywy przykład antydeskowatości. Mowa oczywiście o pięknej dziewczynie o ksywie: Ayaka Kura.
— Witam panią bardzo serdecznie. Krótka piłka: czy przystąpi pani do koalicji antybandanowej?
— Przez tego łajdaka, a dokładniej przez jego syneczka, moje dziecko musi znowu zmieniać szkołę. Moja odpowiedź brzmi: tak. Mam dość wywyższania się Małego Hoia, mam dość jego ojca, którego pełno w telewizji, w gazetach, w internecie, wszędzie!
— Może ucieszy panią informacja, że Mały Hoi jest teraz w moich rękach. Zresztą jego mama także. Myślę, że John jest załamany, ergo łatwy do pokonania.
— Wow, nie wiedziałam, że tak się sprawy mają. To wszystko brzmi fantastycznie!
— Jeszcze jedna ważna rzecz: proponuję, aby działała pani razem z innymi wrogami Bandany. Dam pani namiary na Starca Jokofaka, Wojownika Dżudżę, i Dżokiro. Oczywiście i ja będę robił wszystko co w mojej mocy, aby uprzykrzyć życie temu patałachowi, lecz wy macie taką przewagę, że jesteście w Japonii, ja natomiast musiałem wybyć, ale spokojnie, wkrótce nadejdzie czas mego powrotu, a wtedy, jeśli Bandana będzie żyw, niech ma się na baczności, bo nie daruję mu tego co uczynił.
Ayaka Kura wywarła turbo dobre wrażenie na Liściu, i gdyby był teraz w Japonii, podbiłby do niej, ponieważ podobała mu się również fizycznie. Pociągała go niezmiernie.
Wykonując połączenie do Dżudży, Liść nie był do końca przekonany o skuteczności tego gościa. W końcu dobrze wiedział, że parę tygodni temu Dżudża srogo oberwał od Johna. Był jednak Dżudża, mimo rozlazłości, dobrym strategiem, potrafił zaplanować napad i wykonać go (z różnym skutkiem). Sam co prawda był słabym wojownikiem, ale posiadał ludzi. Oprócz tego będąc w kolektywie miał szansę wykazać się.
— Zgadzam się! — huknął entuzjastycznie Dżudża.
Ostatnim na liście był Dżokiro. Facet ten miał ostatnio zły czas. Non-stop przegrywał castingi z Bandaną, przez co popadał w obłęd. Jako wojownik był fenomenem, na równi z Johnem. Dawniej, jako król życia, brylował na salonach, grał w filmach, reklamach, zapraszano go do różnego rodzaju show, prowadził nawet program śniadaniowy w pewnej dużej telewizji. Niestety nadszedł moment, że ludzie mieli go dość. Dżokiro się przejadł, a ludzie woleli naturalnego Bandanę, niż sterydowca z twarzą amanta i duszą bandziora.
Rozmowa wyglądała tak:
— Witam pana, panie Dżokiro, jestem Liść aka Koti, poznajesz mnie pan?
— Tak — rzekł krótko Dżokiro.
— Mam propozycję. Wiem dobrze, że nie przepada pan za Johnem Bandaną. Czy chciałby pan dołączyć do koalicji antybandanowej?
— Nie.
— Ale panie Dżokiro, niech pan pomyśli. Jeśli utrudnimy życie temu chłystkowi, przed panem na powrót otworzą się wrota do sławy, którą pan i tak już ma, no i pieniędzy. Jest jedna ważna rzecz: na razie nie zabijamy. Można gościa pobić, schwytać, pojmać, torturować, ale nie zabijać. Na śmierć przyjdzie jeszcze czas.
— Mów pan dalej.
— Bandana ma paru wielkich wrogów, wśród nich jestem ja. Dobrze by było, gdyby zaistniała współpraca między przeciwnikami Bandany.
— Jestem samotnym wilkiem, nie potrzebuję wspólasów.
— Czy mam zatem rozumieć, iż przystąpi pan do organizacji zwalczania Bandany?
Przez chwile nie było żadnej odpowiedzi.
— Tak — burknął, przecinając ciszę Dżokiro.
— A więc bingo! — huknął Liść, kiedy nacisnął czerwoną słuchawkę.Rozdział 8
Kwaśna Kaczka jako wytrawny wojownik przewidział, że Liść połączy ze sobą wrogów Johna i że będą atakować znienacka. Zadzwonił przeto do najwierniejszych przyjaciół Bandany, aby ci, oczywiście w tajemnicy przed samym Johnem, ochraniali go, mieli go na oku, a jak trzeba będzie, to interweniowali.
Pierwsza poinformowana została Lisa Su. Ta cichociemna morderczyni należąca do półświatka była niesamowicie wdzięczna Johnowi za to, co dla niej kiedyś zrobił.
Było to dziesięć lat temu. Nocne Tokio, niebezpieczne dzielnice miasta, ciasne uliczki zalane mrokiem. Szła sama, wracając z imprezy, na której świętowała ze znajomymi swoje osiemnaste urodziny. Nagle uzmysłowiła sobie, że od ładnych parunastu minut ktoś za nią idzie. Specjalnie zaczęła skręcać raz w prawą, raz w lewą, sprawdzając czy on też skręci. Kiedy dyskretnie odwróciła głowę, ujrzała mężczyznę z czarną chustą zasłaniającą nos i usta. Pech chciał, że dziewczyna zabłądziła przez chęć zgubienia tajemniczego kogoś, i dotarła do ślepej uliczki. Facet stanął za nią w rozkroku, blokując sobą drogę ewentualnej ucieczki.
Lisa zdecydowała, że nie będzie czekać na atak. Po prostu ruszyła w jego stronę, mając jeszcze resztki nadziei, że typ się usunie, robiąc jej miejsce. Ale tak nie było.
Mężczyzna uderzył ją w twarz tak mocno, że ta upadła na plecy. Szybko do niej podbił i w szarpaninie zaczął zdejmować jej spodnie. Dziewczyna walczyła niczym lwica, ale silny gość znowu wypłacił jej chleba.
Gwałt wisiał w powietrzu, ale w pewnym momencie napastnik zawył, znieruchomiał, i osunął się na bok. Lisa ujrzała nóż wbity w jego plecy. Z mroku wyłonił się John. Brutalnie wyszarpnął ostrze z bandziora, odwrócił go nogą na plecy, nachylił się i poderżnął mu gardło. Tak na wszelki, żeby mieć pewność, że bydlę wyzionie ducha.
Dziewczyna była w szoku. Krew tego gościa tryskała na wszystkie strony, nawet na jej twarz. Bandana pomógł jej wstać, i powiedział, że odprowadzi do domu. Szli w totalnym milczeniu.
Potem wiele razy przecinali się na mieście, zawsze bez słowa, ale pewnego razu Lisa pomyślała, że dobrym rozwiązaniem będzie nauczenie się walki w celu samoobrony. Podeszła zatem do Johna i poprosiła go o to. Ten wyraził zgodę, i od tamtego czasu zostali dobrymi przyjaciółmi. Lisa zeszła niestety na złą drogę, wykorzystując swe umiejętności do tępienia gangsterskiej konkurencji. Jej plusem, i to przyczyniło się do tego, iż John przymykał oko na jej działalność, było to, że nie znosiła wszelkiej maści przestępców seksualnych i mordowała ich bez litości, nawet gdy taki ktoś znajdował się w szeregach jej bandy.
Kiedy otrzymała telefon od Kwaśnej Kaczki, właśnie wieszała w lesie pedofila. Kopnęła pień, na którym stał ów zwyrol i patrzyła z przyjemnością, jak ten wywija nogami, granatowiejąc na twarzy i oddając mocz.
Lisa Su działała akurat poza Tokio, i zastanawiała się, jak ma rozpoznać wrogów Johna, przecież ci będą zamaskowani i udawali, że ich w ogóle nie ma. Rozkminiła, że najlepszym rozwiązaniem będzie śledzenie samego Johna. Pojechała więc na Okinawę, bo według słów Kwaśnej Kaczki, tam John miał przez jakiś czas być, i wynajęła pokój w motelu, niecałe dwieście metrów od motelu Bandany.
Jej dzień uzależniony był od dnia Johna. Jeśli John ćwiczył biegając, ona biegła za nim. Jeśli John miał dzień odpoczynku i wałęsał się po klubach, ona wałęsała się po tych samych klubach, z tym że musiała uważać, aby nie popłynąć, bo to zdarzało jej się nazbyt często. Zamawiała przeto jedno, max dwa piwka, i piła je najdłużej jak tylko potrafiła.
Lisa miała europejskie rysy twarzy, ponieważ jej ojcem był Anglik. Nosiła dość zapuszczone i długie dredy, do tego ciemne okulary i dresowe spodnie. Jej luzacki styl przyciągał wzrok mężczyzn, dlatego często zmagała się z amatorami jej dresiarstwa, ale zwykle szybko spławiała napalonych gości.
Raz, kiedy wiedziała, że John śpi i że nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo, poszła do miasta w celu zabawienia się (w końcu ona też miała swoje potrzeby). Usiadła przy barze, zamówiła krwawą merry i powoli delektowała się drinkiem. Różni ludzie siedzieli obok niej, ale przy czwartym drinku usiadł pewien młodziak z twarzą cherubinka i posturą wojownika. Od słowa do słowa wyszło, że facet jest szarmancko-głupkowato-śmieszny i to bardzo się Lisie w nim spodobało.
— Mam na chacie trochę weedu — rzekł uśmiechnięty od ucha do ucha Jim.
Z baru wyszli po pierwszej w nocy i zmierzali na chatę młodzieńca. Noc była ciepła i księżycowa.
— Albo mam lepszy pomysł — krzyknął Jim.- Pójdziemy najpierw po zielsko, a potem na plażę, co ty na to?