Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cichy pokój - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
27 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,50

Cichy pokój - ebook

W tym mrożącym krew w żyłach kryminale, dotykającym kwestii rasizmu, podziałów społecznych i korupcji, komisarz Anjelica Henley mierzy się z serią rytualnych morderstw.

Henley i jej partner Ramouter prowadzą sprawę zabójstwa popularnego pastora zamordowanego w jego własnym kościele. Na miejscu zbrodni znajdują ukryte pomieszczenie, a w nim drugą ofiarę – mężczyzna jest na granicy śmierci, jego ciało nosi ślady mrocznych obrzędów religijnych. Podejrzani zmieniają się jak w kalejdoskopie, dziennikarze patrzą Henley na ręce, a ona sama zmaga się z niechęcią do zamordowanego pastora. Po odkryciu kolejnego ciała pościg musi nabrać tempa. Czy policja zdoła złapać mordercę i zatrzymać wydłużającą się listę ofiar?

Autorka czerpie ze swojego doświadczenia adwokatki specjalizującej się w prawie karnym. Serwuje czytelnikom realistyczne, pełne zwrotów akcji śledztwo prowadzone przez wyjątkowo zgrany policyjny duet.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-6421-6
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Odła­mek ko­ści że­bro­wej prze­bija się przez cienką, śli­ską błonę pra­wego płuca. Z za­ka­żo­nej rany na ple­cach wy­cieka żółta ropa, nio­sąc ze sobą gry­zący smród zgni­łego mięsa. Ostro za­koń­czona za­rdze­wiała sprę­żyna z ma­te­raca utkwiła do­kład­nie tuż po­ni­żej ło­patki.

Nie­wy­raźne głosy przy­pły­wają i od­pły­wają, jakby ktoś kłó­cił się o gło­śność ta­niego ra­dia. Krzy­czy, ale nie wy­do­bywa się z niego ża­den dźwięk. Mię­śnie za­schnię­tego gar­dła uwię­ziły zła­mane nuty cier­pie­nia.

– Mu­sisz prze­stać.

– Co ty, kurwa, ro­bisz? Ka­za­łem ci prze­stać.

Jego ciało skręca się, palce u stóp sztyw­nieją, a pę­che­rze pę­kają, gdy po­de­szwy stóp za­lewa pa­lący żar. Po­wróz za­ci­ska się i wpija głę­biej w od­sło­nięte nad­garstki. Nie­bie­skie żyły wy­brzu­szają się i lśnią pod pół­prze­zro­czy­stą skórą, gdy swo­bodny prze­pływ krwi zo­staje za­blo­ko­wany.

Zbli­żają się do niego cięż­kie kroki. Z bó­lem od­wraca głowę do ściany.

– Co zro­bimy? Nie mo­żemy... co my...

– Prze­stań ga­dać.

W gło­wie roz­brzmiewa mu w kółko pięć słów. „Nie chcę umie­rać. Bła­gam, prze­stań­cie”.

Sły­szy szept i w tym sa­mym mo­men­cie jego cia­łem wstrząsa spazm, a głowa wali w za­krwa­wioną, omszałą ścianę. Od siły ude­rze­nia po­wstaje dru­gie pęk­nię­cie w czaszce. Czuje na piersi cie­pło cu­dzej skóry. Chwila wy­tchnie­nia. Go­rące po­wie­trze za­tyka mu ucho. Sły­szy szept.

– Odejdź.

Czy­jeś dło­nie na­ci­skają mocno na jego pierś. Trze­cie że­bro pęka na pół i prze­bija lewe płuco, po­zba­wia­jąc go od­de­chu.

Za­sła­nia­jąca mu oczy szmata prze­siąka łzami.

– Za­bi­jesz go.

„Bła­gam”.

Krztusi się i wciąga dym ka­dzi­dła o in­ten­syw­nym za­pa­chu. Po­ła­mane ko­ści w jego klatce pier­sio­wej grze­cho­czą od kaszlu. Zgniła flegma wy­peł­nia gar­dło i ob­le­pia ję­zyk.

Pró­buje ko­pać. Druga para dłoni przy­gniata jego uda, do­ci­ska­jąc nerw skórny boczny do po­skrę­ca­nej, gru­bej tkanki bli­zno­wa­tej i wznie­ca­jąc falę bólu. Ma wra­że­nie, jakby pa­lono go żyw­cem od środka.

– Mu­simy iść.

– Spójrz na niego. Leży tu jak pies.

Dłoń chwyta go za szczękę i za­ci­ska się na niej.

– Mó­wi­łem ci, że mieszka w nim dia­beł.1

Hen­ley wpa­try­wała się w ka­len­darz na biurku. To był je­den z opty­mi­stycz­nych ka­len­da­rzy. Na tle abs­trak­cyj­nego wzoru w pod­sta­wo­wych bar­wach wid­niał ozdobny złoty na­pis: „Ciesz się każdą chwilą”. Data od­wza­jem­niła jej spoj­rze­nie. Po­nie­dzia­łek sie­dem­na­stego lu­tego. W tym dniu nie było nic szcze­gól­nego. Żad­nych waż­nych oka­zji ani na­wet wi­zyty u den­ty­sty. Zwy­kły dzień.

– Wszystko w po­rządku?

Dok­tor Isa­belle Col­lins prze­rwała na­le­wa­nie zie­lo­nej her­baty ze szkla­nego dzbanka, bo Hen­ley zwie­siła głowę mię­dzy ko­la­nami.

– Nic mi nie jest – od­parła Hen­ley. Za­mknęła oczy i cze­kała, aż zna­jome, lecz nie­przy­jemne uczu­cie mi­nie.

– Na pewno?

– Nie mam tego cały czas. To nic nie ozna­cza.

– Wszystko coś ozna­cza. Chcia­ła­byś mi po­wie­dzieć, co ta­kiego wy­zwo­liło to uczu­cie?

– Nie – po­wie­działa Hen­ley, sia­da­jąc pro­sto.

– Mó­wi­łam ci wie­lo­krot­nie, że te se­sje przy­no­szą zwy­kle naj­lep­sze efekty, kiedy ze mną roz­ma­wiasz – od­po­wie­działa dok­tor Col­lins i wró­ciła do na­le­wa­nia her­baty do por­ce­la­no­wej fi­li­żanki. – Jest siódma czter­dzie­ści trzy.

– A ty je­steś za­wie­dziona, że nie otwo­rzy­łam się w ciągu ostat­nich dwu­na­stu mi­nut.

– Kiedy się na coś czeka, czas się dłuży, An­je­lico.

– Boże, ga­dasz jak moja matka.

– Hm, wspo­mi­nasz o niej po raz pierw­szy od pię­ciu mie­sięcy. Prawdę mó­wiąc, to twoja naj­dłuż­sza wy­po­wiedź w ciągu pierw­szych pięt­na­stu mi­nut se­sji.

– My­śla­łam, że po­wie­dzia­łaś, że kiedy się na coś czeka, czas się dłuży.

– To prawda, ale w mo­men­cie, w któ­rym prze­sta­jesz cze­kać, zwy­kle coś za­czyna się dziać. Po­wie­dzia­łam ci pod­czas na­szej pierw­szej se­sji, że nie mam za­miaru mar­no­wać czasu, ani two­jego, ani swo­jego. Gdyby za­le­żało mi na mil­czą­cym to­wa­rzy­stwie, ku­pi­ła­bym so­bie kota.

– Je­steś dziś tro­chę opry­skliwa – za­uwa­żyła Hen­ley, uno­sząc jedną brew.

Dok­tor Col­lins wzru­szyła ra­mio­nami.

– Jak mó­wi­łam. To cią­gnie się już od pię­ciu mie­sięcy. Chcę móc z ra­do­ścią pu­ścić cię w świat, wie­dząc, że wy­ko­na­łaś od­po­wied­nią pracę, do­tar­łaś do miej­sca, w któ­rym je­steś w sta­nie za­ak­cep­to­wać to, co ci się przy­da­rzyło, i żyć da­lej bez obawy, że się za­ła­miesz. Mu­sisz za­cząć szcze­rze roz­ma­wiać o tym, co się stało, także o śmierci matki.

– To, że wspo­mnia­łam o ma­mie, wcale nie ozna­cza, że doj­dzie te­raz do na­głego wy­bu­chu żalu – oznaj­miła Hen­ley. Po­wio­dła pal­cem wzdłuż góry golfa i od­cią­gnęła go od szyi.

– Nie pro­szę o la­ment i zgrzy­ta­nie zę­bami, ale cho­ciaż o do­strze­że­nie faktu, że nie­długo mi­nie rok od śmierci two­jej matki.

– Je­stem tego świa­doma.

– I to cię nie mar­twi? Ta zimna obo­jęt­ność?

– To nie jest obo­jęt­ność. Nie po­tra­fię od­se­pa­ro­wać się od matki, jakby to była sprawa, nad którą pra­cuję, ale po­tra­fię wrzu­cić to do in­nej szu­fladki, że­bym mo­gła w nocy spać.

– „To”? Fakt, że mo­żesz spo­koj­nie spać i że nie my­ślisz o niej w ciągu dnia, w tej chwili, w tym mo­men­cie. Od­su­wasz ją od sie­bie.

Hen­ley wpa­try­wała się w dok­tor Col­lins. Stra­ciła ra­chubę tych chwil. Trud­no­ści, przed któ­rymi nie była w sta­nie się bro­nić. Dok­tor Isa­belle Col­lins nie uzna­wała de­li­kat­nego po­dej­ścia, z któ­rego ko­rzy­stał dok­tor Afzal, po­przedni te­ra­peuta. Hen­ley znio­sła trzy se­sje z dok­to­rem Afza­lem, a po­tem się pod­dała. Dok­tor Col­lins wsa­dzała kij w mro­wi­sko, pro­wo­ko­wała, a póź­niej sia­dała wy­god­nie i pa­trzyła. Hen­ley na­dal nie wie­działa, czy trak­to­wała w ten spo­sób wszyst­kich swo­ich pa­cjen­tów, czy też sama obec­ność Hen­ley draż­niła ją w co drugi po­nie­dział­kowy ra­nek. Po­ru­szyła się ner­wowo na krze­śle i po­wstrzy­mała chęć ścią­gnię­cia kurtki, mimo że dok­tor Col­lins za­dbała, żeby tem­pe­ra­tura w ga­bi­ne­cie była nie­mal tro­pi­kalna.

– Mar­twi mnie, że w dal­szym ciągu nie je­steś go­towa roz­ma­wiać o swo­jej matce ani o daw­nym sze­fie, nad­in­spek­to­rze Rhi­me­sie – po­wie­działa dok­tor Col­lins.

– Nie mu­szę roz­ma­wiać o Rhi­me­sie i nie sie­dzę na tym krze­śle z po­wodu mamy – od­parła Hen­ley. – Wiem, gdzie ona jest. Znaj­duje się w dę­bo­wej trum­nie pod zie­mią na cmen­ta­rzu w Broc­kley. Na par­celi o nu­me­rze 19R5QA.

– Ale nie wiesz, gdzie jest Oli­vier.

Hen­ley ze­sztyw­niała na dźwięk tego na­zwi­ska. Zro­biła, co mo­gła, żeby wy­ma­zać z pa­mięci czło­wieka, który nie raz, lecz dwa razy pró­bo­wał do­dać ją do dłu­giej li­sty za­mor­do­wa­nych przez sie­bie osób. Hen­ley po­świę­ciła zde­cy­do­wa­nie za dużo ener­gii na próbę prze­ko­na­nia sie­bie, że Pe­ter Oli­vier nie żyje i że nie może zro­bić jej krzywdy, ale by­wały dni, kiedy mo­głaby przy­siąc, że czuje jego od­dech na karku.

– Wiem, że już to prze­ra­bia­ły­śmy, ale mi­nęło pięć mie­sięcy. Tak na lo­gikę, co pod­po­wiada ci ro­zum? Wy­obraź so­bie, że roz­ma­wiasz z ro­dziną ofiary.

Su­pły w bar­kach Hen­ley za­ci­snęły się moc­niej. Zro­biła wdech i wró­ciła my­ślami do tego, co Pel­la­cia, jej szef i były ko­cha­nek, po­wie­dział na szpi­tal­nym łóżku.

– Po­wie­dzia­ła­bym jej, że nikt nie prze­żyłby tam­tej wody – oświad­czyła Hen­ley. – On już był ranny, za­nim ja w ogóle... za­nim mnie za­ata­ko­wał.

– Ale mimo to masz wciąż wąt­pli­wo­ści co do jego śmierci?

– Nie mam wąt­pli­wo­ści.

– Po­wie­dzia­łaś swo­jemu mę­żowi, że Oli­vier nie żyje.

– Bo mu­sia­łam mu tak po­wie­dzieć. W czym po­mo­głoby nam jego prze­ko­na­nie, że Oli­vier jest wciąż na wol­no­ści?

– A w jaki spo­sób to­bie ono po­maga?

– Co masz na my­śli?

– Na­dal nie od­pu­ści­łaś, An­je­lico. Do­póki trzy­masz się my­śli, że Oli­vier na­dal żyje, do­póty w twoim ży­ciu nie bę­dzie miej­sca na nic in­nego.

– Może ła­twiej by­łoby mi od­pu­ścić, gdy­bym zo­ba­czyła Oli­viera po­rą­ba­nego na ka­wałki, z wnętrz­no­ściami roz­wle­czo­nymi po dy­wa­nie, jak jego na­śla­dowcę, Do­mi­nica Pine’a, ale tak się nie stało.

Nie­wzru­szona dok­tor Col­lins wy­cią­gnęła no­tes w twar­dej opra­wie, który wci­snęła wcze­śniej z boku fo­tela, i go otwo­rzyła.

– Prze­pi­sa­łam ci w ze­szłym mie­siącu małą dawkę zo­pi­klonu. Le­kar­stwo nie po­maga? – za­py­tała.

– Ależ po­maga, i to jak – po­wie­działa Hen­ley. – Ścina mnie z nóg, ale po prze­bu­dze­niu nie mogę nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Czuję się tak, jak­bym po­ru­szała się we mgle.

– Chcesz mi w ten spo­sób po­wie­dzieć, że prze­sta­łaś je brać?

– Mu­szę wy­wią­zy­wać się ze swo­ich obo­wiąz­ków.

– A ja­kie to obo­wiązki? Żony, matki czy po­li­cjantki?

Hen­ley po­czuła za­le­wa­jącą ją falę wście­kło­ści.

– Czy to kry­tyka? Czy su­ge­ru­jesz, że przed­kła­dam pracę za­wo­dową nad... obo­wiązki do­mowe?

– Nie mogę od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie za cie­bie. Może to bę­dzie twoje za­da­nie do­mowe? Szcze­rze od­po­wiedz so­bie na py­ta­nie, czego chcesz.

– Wiem, czego chcę. Chcę móc bu­dzić się rano bez wra­że­nia, że ktoś miaż­dży mi klatkę pier­siową. Chcę nie koń­czyć dnia jako emo­cjo­nalny wrak.

– Tak się nie sta­nie, póki wresz­cie nie zde­cy­du­jesz, z czym na­prawdę mu­sisz się upo­rać. Oli­vier jest czyn­ni­kiem za­pal­nym, ale obie wiemy, że pro­blem leży głę­biej.

*

Za­czął pa­dać śnieg. Hen­ley za­pięła kurtkę pod samą brodę i na­cią­gnęła mocno czapkę na uszy. Wy­szła z prze­ro­bio­nego ma­ga­zynu na Shad Tha­mes, gdzie miesz­kała i pra­co­wała dok­tor Isa­belle Col­lins, wprost na bru­ko­waną ulicę śli­ską od czar­nego lodu. Z że­la­znych rusz­to­wań łą­czą­cych bu­dynki po obu stro­nach ulicy zwi­sały nie­bez­piecz­nie so­ple. Hen­ley zbesz­tała się w dro­dze do sa­mo­chodu. To ona po­pro­siła o po­moc. Wrę­czyła Ro­bowi po­miętą wi­zy­tówkę dok­tor Col­lins i bła­gała, żeby umó­wił ją na spo­tka­nie, które sama dwu­krot­nie od­wo­ły­wała. Obie­cy­wała so­bie, że ob­naży du­szę, wma­wiała so­bie, że ła­twiej jej bę­dzie roz­ma­wiać z kimś, kto nie był z nią w ża­den spo­sób zwią­zany. Ale w chwili, w któ­rej za­sia­dła na bla­do­zie­lo­nej ka­na­pie, za­mknęła się w so­bie, roz­le­wa­jąc go­rącą kawę z prze­peł­nio­nej fi­li­żanki na po­krytą bli­znami skórę pra­wej dłoni. Hen­ley czuła się jak oszustka.

– Hej. Niech się pan od­su­nie – za­wo­łała Hen­ley, za­uwa­ża­jąc, że do jej sa­mo­chodu pod­cho­dzi par­kin­gowy. Chciała pod­biec, ale mu­siała się za­trzy­mać i zła­pać la­tarni, żeby nie stra­cić rów­no­wagi na ob­lo­dzo­nym chod­niku.

– Miej­sca par­kin­gowe tylko dla miesz­kań­ców – oznaj­mił funk­cjo­na­riusz i wy­cią­gnął pod­ręczny kom­pu­ter.

– Nie po tej stro­nie ulicy. Chło­pie, nie za­czy­naj ze mną – po­wie­działa Hen­ley. Do­szła do sa­mo­chodu i wy­cią­gnęła z kie­szeni klu­czyki. – Kon­trola par­ko­wa­nia za­czyna się o wpół do dzie­wią­tej, a jest do­piero... – Spraw­dziła go­dzinę w te­le­fo­nie. – Ósma dwa­dzie­ścia dzie­więć. Niech się pan usu­nie.

Po­ha­mo­wała chęć mach­nię­cia funk­cjo­na­riu­szowi przed no­sem le­gi­ty­ma­cją służ­bową, gdy z ocią­ga­niem się cof­nął. Otwo­rzyła drzwi sa­mo­chodu. Uru­cho­miła sil­nik i za­cze­kała, aż auto się roz­grzeje. Śnieg pa­dał na przed­nią szybę, na chod­niku za­częli po­ja­wiać się lu­dzie nie­chęt­nie zmie­rza­jący do pracy w cen­trum, ona zaś po­je­chała do Wy­działu Prze­stępstw Se­ryj­nych.2

Uliana Pion­tek zła­pała się mocno po­rę­czy, gdy au­to­bus pię­trowy za­trzy­mał się na­gle na przy­stanku na­prze­ciw sta­cji Dept­ford DLR. Wy­cią­gnęła szyję, żeby spraw­dzić go­dzinę – na cy­fro­wym wy­świe­tla­czu bły­snęła 13.32. Ob­jazdy i wy­pa­dek na Blac­khe­ath Road ozna­czały, że au­to­bus nu­mer 53 oraz Uliana byli spóź­nieni.

Uliana wci­snęła przy­cisk stopu i wy­mam­ro­tała „prze­pra­szam”, prze­py­cha­jąc się przez sporą grupę pa­sa­że­rów, któ­rzy stali nie­na­tu­ral­nie bli­sko sie­bie. Uwię­ziona, prze­chy­liła się nad głową ko­biety z nad­wagą ubra­nej w kurtkę pu­chową, wci­snęła czer­wony gu­zik awa­ryjny i wy­sko­czyła z au­to­busu, zo­sta­wia­jąc za sobą klną­cego kie­rowcę.

Od okien wy­sta­wo­wych od­bi­jały się neo­no­wo­nie­bie­skie bły­ska­jące świa­tła, a ostre wy­cie sy­ren prze­szy­wało zimne po­wie­trze. Uliana na­wet nie zwol­niła kroku. Szła spo­koj­nie, cho­wa­jąc twarz w za du­żym fio­le­to­wym sza­liku. Zmie­rzała do bu­dynku w stylu art déco, który naj­pierw był ki­nem, po­tem ban­kiem i wiet­nam­ską re­stau­ra­cją, a te­raz pierw­szym me­ga­ko­ścio­łem w Dept­ford, Ko­ścio­łem Pro­roka An­nana.

Umó­wiła się, że bę­dzie sprzą­tać ko­ściół o dwu­dzie­stej w so­boty i o trzy­na­stej w po­nie­działki i środy. Dzie­więć­dzie­siąt fun­tów. Płatne go­tówką do ręki. Pa­stor po­wie­dział, że zo­sta­nie wy­na­gro­dzona w nie­bie, a gdy już usta­lili wa­runki, po­ło­żył rękę na jej ko­la­nie. Bez względu na to, co miał na my­śli, je­dyne, co po­cząt­kowo Uliana była go­towa ro­bić na ko­la­nach, to mo­dli­twa i pod­łą­cza­nie od­ku­rza­cza, ale to było, za­nim du­chowny za­pro­po­no­wał jej do­dat­kowe sto fun­cia­ków. Pod­krę­ciła gło­śność w te­le­fo­nie z na­dzieją, że wzmoc­nione basy wy­mażą z pa­mięci ob­raz pa­stora, który zła­pał ją za włosy i pchnął na ko­lana.

*

Uliana zi­gno­ro­wała gwizdy swo­ich po­bra­tym­ców z Eu­ropy Wschod­niej za­trud­nio­nych na bu­do­wie po dru­giej stro­nie ulicy. Po­ma­chała jed­nemu z pra­cow­ni­ków stu­dia gra­ficz­nego, które zaj­mo­wało mały lo­kal są­sia­du­jący z ko­ścio­łem. Męż­czy­zna stał na ze­wnątrz i pa­lił pa­pie­rosa.

– Cho­lera – po­wie­działa Uliana, za­uwa­żyw­szy na pro­wi­zo­rycz­nym par­kingu sa­mo­chód pa­stora, no­wego srebr­nego range ro­vera di­sco­very. Zi­mowe słońce od­bi­jało się od za­śnie­dzia­łego zło­tego kru­cy­fiksu za­wie­szo­nego na lu­sterku wstecz­nym. Uliana wsu­nęła klucz do zamka, ale prze­krę­ciła go tylko raz, gdy po­czuła, że drzwi ustę­pują. Coś było nie tak. We­szła do ciem­nego holu i za­mru­gała dwa razy, przy­zwy­cza­ja­jąc oczy do pół­mroku. Wą­ska strużka bla­dego świa­tła są­czyła się zza drzwi ga­bi­netu po pra­wej stro­nie.

– Ca­leb – za­wo­łała Uliana, włą­cza­jąc świa­tło w holu i idąc do ga­bi­netu. W po­koju było pu­sto. Na fo­telu le­żał płaszcz Ca­leba. Je­dyny dźwięk wy­do­by­wał się z fil­tra w ma­łym akwa­rium w rogu. Uliana we­szła po scho­dach po od­ku­rzacz, który za­wle­kła na dół, klnąc w du­chu, że nikt nie po­my­ślał, aby prze­cho­wy­wać go w sza­fie na par­te­rze. Pod­łą­czyła od­ku­rzacz, po­gło­śniła mu­zykę i za­częła sprzą­tać, prze­py­cha­jąc sprzęt przez po­dwójne drzwi pro­wa­dzące do wnę­trza ko­ścioła.

Uliana Pion­tek po­czuła za­pach pa­stora Ca­leba An­nana, jesz­cze za­nim go zo­ba­czyła. Roz­po­znała woń prze­la­nej prze­mocą krwi.3

– Wszy­scy je­ste­śmy zgu­bieni – po­wie­dział sier­żant Paul Stan­ford, pod­su­wa­jąc Hen­ley puszkę z cu­kier­kami Qu­ality Street.

– O czym ty, do li­cha, mó­wisz? – za­py­tała Hen­ley. Ścią­gnęła kurtkę i rzu­ciła ją na wolne biurko. – Są ja­kieś o smaku toffi?

– Le­piej jej nie zdej­muj. Ogrze­wa­nie znów na­wala. Albo o nas za­po­mnieli i nie za­pła­cili ra­chun­ków. W środku jest sto czter­dzie­ści fun­tów i nie ma toffi.

– Dla­czego jest tam sto czter­dzie­ści fun­cia­ków?

Stan­ford prze­wró­cił oczami z uda­wa­nym po­iry­to­wa­niem.

– Pa­mię­tasz nasz za­kład? – po­wie­dział. – O niego. O na­szego zna­ko­mi­tego, peł­no­praw­nego de­tek­tywa Ra­mo­utera.

– Co ja ta­kiego zro­bi­łem? – za­py­tał Ra­mo­uter z kuchni, w któ­rej wpa­try­wał się z obrzy­dze­niem w dno kubka.

– To ab­surd – oznaj­miła Hen­ley. Jej uszy wy­ła­pały szum ter­mo­wen­ty­la­to­rów i po­gwiz­dy­wa­nie lo­do­wa­tego wia­tru za oknem, stu­ka­ją­cego w szyby.

– Prze­trwa­łeś, Ra­mo­uter – wy­ja­śnił Stan­ford. – Za­ło­ży­li­śmy się, jak długo wy­trzy­masz w SCU.

– I nie są­dzi­łeś, że wy­trzy­mam sześć mie­sięcy? – za­py­tał Ra­mo­uter, bio­rąc inny ku­bek.

– Chło­pie, nie są­dzi­łem, że wy­trzy­masz sześć dni. Dla mnie kawa, je­śli ro­bisz.

– Nie po­wi­nie­neś być dla niego taki wredny – stwier­dziła Hen­ley. Zdjęła sza­lik i przy­ci­snęła go do bu­twie­ją­cej fra­mugi okna, żeby za­blo­ko­wać ark­tyczny po­wiew, który prze­ta­czał się nad jej biur­kiem.

– Jak to je­stem wredny? To był cho­lerny kom­ple­ment. Po wszyst­kim, co się wy­da­rzyło, nikt nie miałby mu za złe, gdyby sal­wo­wał się ucieczką.

– No ale tego nie zro­bił. Dał radę. Co za­tem za­mie­rzasz zro­bić z pie­niędzmi?

– Mógł­bym je dać Ra­mo­ute­rowi. Wy­dałby je na po­ciąg do Brad­ford czy coś.

– I komu te­raz mięk­nie serce? – po­wie­działa Hen­ley. Na jej biurku za­dzwo­nił te­le­fon.

– Albo mogę za­re­zer­wo­wać sto­lik w tej re­stau­ra­cji na końcu ulicy ser­wu­ją­cej curry. To bę­dzie in­te­gra­cja ze­społu.

– Albo zwy­kłe piąt­kowe wyj­ście, pod­czas któ­rego za­śniesz z twa­rzą w kur­czaku chili.

– Co za bez­czel­ność – od­parł Stan­ford, gdy Hen­ley ode­brała te­le­fon, a Ra­mo­uter pod­szedł do niego z kub­kiem pa­ru­ją­cej kawy.

– Do­brze, ro­zu­miem – po­wie­działa Hen­ley i się­gnęła po blo­czek nie­bie­skich kar­te­czek sa­mo­przy­lep­nych le­żą­cych na biurku i dłu­go­pis z ob­gry­zioną za­krętką. – Nie wie­dzia­łam, że to na­sza działka. Mo­żesz mi wy­słać szcze­góły z sys­temu dys­po­zy­tor­skiego? Nie, nie mogę sama otwo­rzyć, bo sys­tem znów padł. Dzię­kuję. Kto zna­lazł ciało? Ro­zu­miem.

Hen­ley ścią­gnęła kar­teczkę sa­mo­przy­lepną i przy­kle­iła do kubka Ra­mo­utera. Ode­rwał ją i spoj­rzał na nią ze zdzi­wie­niem.

– W za­leż­no­ści od kor­ków po­win­ni­śmy tam do­je­chać w pięt­na­ście mi­nut.

– Nie bę­dziesz miał czasu do­koń­czyć – oznaj­miła Hen­ley, od­kła­da­jąc słu­chawkę i bio­rąc sza­lik.

– W ko­ściele zna­le­ziono ciało – po­wie­dział Ra­mo­uter, od­czy­tu­jąc kar­teczkę. – Na­prawdę?

– Tak tu jest na­pi­sane.

– Dla­czego my się tym zaj­mu­jemy?

– Zaj­mu­jemy się tym, po­nie­waż ko­men­dant uznał, że Wy­dział Prze­stępstw Se­ryj­nych po­wi­nien po­móc Ze­spo­łowi do spraw Za­bójstw i Cięż­kich Prze­stępstw upo­rać się z na­tło­kiem ro­boty – od­po­wie­działa ze znu­że­niem Hen­ley.

– Można by po­my­śleć, że tylko tu sie­dzimy i ca­łymi dniami oglą­damy Net­fliksa – jęk­nął Ra­mo­uter. – Czy to cho­ciaż w ogóle mor­der­stwo?

– Nie do­wiemy się tego, póki tam nie po­je­dziemy, nie­praw­daż?

– Czy mogę to po­wie­dzieć? – za­py­tał Stan­ford, a na jego twarz wy­pły­nął sze­roki uśmiech.

– Nie, nie mo­żesz – od­po­wie­działa Hen­ley. Wzięła to­rebkę i ru­szyła do drzwi, a za nią Ra­mo­uter. Znała Stan­forda wy­star­cza­jąco do­brze i do­sko­nale wie­działa, co chciał po­wie­dzieć.

– Za­łożę się o dy­chę, że to był wie­lebny Green ze świecz­ni­kiem w bi­blio­tece – za­wo­łał Stan­ford, gdy Hen­ley za­trza­ski­wała za sobą drzwi.

*

– Nie będę dwa razy po­wta­rzać. Pro­szę od­su­nąć się od ta­śmy.

– Co się dzieje?

– Gdy­bym wie­dział, że będę mu­siał przez całe po­po­łu­dnie wy­sta­wać na mro­zie, zo­stał­bym rano w łóżku.

– Pew­nie zna­leźli ja­kie­goś trupa.

– Patrz, przy­je­chała ekipa kry­mi­nalna.

– Wy­sko­czy­łem tylko po kawę, a te­raz gliny mó­wią, że nie mogę wró­cić do wła­snego biura.

– Chrza­nić to. Idę do domu.

– Mó­wię wam, że zna­leźli ciało.

– Nie pierw­szy raz.

– Nie ro­zu­miem tych dzie­cia­ków. Cią­gle któ­ryś ob­rywa no­żem. Ży­cie nie ma dla nich żad­nej war­to­ści.

– Mo­że­cie się cza­ro­wać, ile chce­cie, ale to w końcu Dept­ford, nie?

Szepty cie­kaw­skiego i nie­za­do­wo­lo­nego tłumu do­cie­rały do Hen­ley i Ra­mo­utera, gdy szli w kie­runku miej­sca prze­stęp­stwa.

– To jest ko­ściół? – za­py­tał Ra­mo­uter, za­dzie­ra­jąc głowę i pa­trząc na kre­mową ce­glaną fa­sadę. – Spo­dzie­wa­łem się cze­goś bar­dziej... no nie wiem, ko­ściel­nego. Może ja­kiejś iglicy. To wy­gląda jak bank.

– Kiedy mia­łam sie­dem­na­ście lat, znaj­do­wał się tu Na­tWest. Kie­dyś wy­na­jem był tu tani. Te­raz nie je­stem pewna – od­po­wie­działa Hen­ley.

– Spraw­dzi­łem szybko w Go­ogle’u...

– A gdzieżby in­dziej.

– I na Broad­way jest jesz­cze sie­dem in­nych ko­ścio­łów.

– Ja­koś mnie to nie dziwi – skwi­to­wała Hen­ley. – Za­kłady buk­ma­cher­skie, ko­ścioły i kur­czaki z rożna do­słow­nie na każ­dej głów­nej ulicy Lon­dynu.

Hen­ley i Ra­mo­uter wy­le­gi­ty­mo­wali się funk­cjo­na­riu­szowi za ta­śmą po­li­cyjną. Hen­ley przyj­rzała się ze­bra­nym ga­piom. Nic nie wzbu­dziło jej po­dej­rzeń, ale wie­działa z do­świad­cze­nia, że nie­któ­rzy za­bójcy byli z na­tury pod­glą­da­czami.

– Wy­gląda na to, że dok­tor Choi jest na miej­scu – za­uwa­żył Ra­mo­uter, wska­zu­jąc na sa­mo­chód przy­ja­ciółki Hen­ley i ulu­bio­nej pa­to­lożki Wy­działu Prze­stępstw Se­ryj­nych. Stał za­par­ko­wany mię­dzy mo­to­cy­klem po­li­cyj­nym i ma­łym, bia­łym sa­mo­cho­dem do­staw­czym z czar­nym na­pi­sem z boku: „Me­dy­cyna są­dowa. Ba­da­nie miejsc zbrodni”.

Hen­ley za­trzy­mała się i ro­zej­rzała po nie­du­żym par­kingu. Nie było tu żad­nych ka­mer do­zo­ro­wych. Zbli­ża­jąc się do miej­sca prze­stęp­stwa, po­czuła ogar­nia­jący ją spo­kój. Było to uczu­cie po­żą­dane, za­pew­nia­jące chwilę wy­tchnie­nia od nie­po­koju, który zwy­kle krą­żył w jej ży­łach, a nad któ­rym mo­głaby za­pa­no­wać, gdyby za­dała so­bie trud i po­szła z re­ceptą do ap­teki. Za­uwa­żyła po­li­cjanta, któ­rego szu­kała. Oparty o bok ra­dio­wozu, z dłu­go­pi­sem w ustach prze­rzu­cał strony w no­te­sie.

– Po­ste­run­kowy Ta­naka? Ko­mi­sarz Hen­ley z SCU.

Funk­cjo­na­riusz pod­niósł wzrok, a po­tem tro­chę za szybko sta­nął na bacz­ność na wi­dok idą­cej w jego stronę Hen­ley.

– Pani ko­mi­sarz – po­wie­dział po­ste­run­kowy.

– To mój ko­lega, de­tek­tyw Ra­mo­uter.

– Cho­lera – wy­krzyk­nął po­ste­run­kowy Ta­naka, gdy upu­ścił no­tes. – Prze­pra­szam. – Starł śnie­gową breję z okładki. – Zimno jak w psiarni.

– Pan był pierw­szy na miej­scu prze­stęp­stwa? – za­py­tała Hen­ley.

Ta­naka po­ki­wał głową. Hen­ley wie­działa, że chciał to zro­bić, jak na­leży. Prze­ka­zy­wa­nie star­szemu stop­niem po­li­cjan­towi in­for­ma­cji o miej­scu zbrodni róż­niło się znacz­nie od zaj­mo­wa­nia się wła­ma­niami, prze­mocą do­mową i roz­dzie­la­niem dwóch bi­ją­cych się nar­ko­ma­nów na końcu głów­nej ulicy.

– My, to zna­czy ja i sier­żant Ri­vers, wra­ca­li­śmy wła­śnie na po­ste­ru­nek. Ko­menda jest tuż za ro­giem, przy sta­cji Dept­ford. Skoń­czy­li­śmy zmianę i wra­ca­li­śmy z McDo­nalda... – Po­ste­run­kowy Ta­naka urwał i wziął od­dech.

Hen­ley zro­biło się go żal, bo zja­dały go nerwy, a być może na­wet był w szoku. Za­uwa­żyła wy­raz współ­czu­cia na twa­rzy Ra­mo­utera, gdy oboje cze­kali, aż po­ste­run­kowy bę­dzie go­tów kon­ty­nu­ować.

– Prze­pra­szam, sze­fowo, to zna­czy pani ko­mi­sarz – po­wie­dział po­ste­run­kowy Ta­naka i znów się wy­pro­sto­wał, ści­sza­jąc trzesz­czące po­li­cyjne ra­dio. – Tak jak mó­wi­łem, wra­ca­li­śmy na po­ste­ru­nek, kiedy je­den z fa­ce­tów, któ­rzy pra­cują w stu­diu gra­ficz­nym, pra­wie rzu­cił się nam na ma­skę. Wrzesz­czał coś o ja­kimś ciele. W po­miesz­cze­niu so­cjal­nym w stu­diu za­sta­li­śmy roz­hi­ste­ry­zo­waną sprzą­taczkę. Nie zgo­dziła się pójść z nami do ko­ścioła. Zo­sta­wi­łem ją więc z sier­żan­tem i po­sze­dłem do ko­ścioła, no i tak, ni­gdy nie za­po­mnę tego, co zo­ba­czy­łem.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: