Cichy pokój - ebook
Cichy pokój - ebook
W tym mrożącym krew w żyłach kryminale, dotykającym kwestii rasizmu, podziałów społecznych i korupcji, komisarz Anjelica Henley mierzy się z serią rytualnych morderstw.
Henley i jej partner Ramouter prowadzą sprawę zabójstwa popularnego pastora zamordowanego w jego własnym kościele. Na miejscu zbrodni znajdują ukryte pomieszczenie, a w nim drugą ofiarę – mężczyzna jest na granicy śmierci, jego ciało nosi ślady mrocznych obrzędów religijnych. Podejrzani zmieniają się jak w kalejdoskopie, dziennikarze patrzą Henley na ręce, a ona sama zmaga się z niechęcią do zamordowanego pastora. Po odkryciu kolejnego ciała pościg musi nabrać tempa. Czy policja zdoła złapać mordercę i zatrzymać wydłużającą się listę ofiar?
Autorka czerpie ze swojego doświadczenia adwokatki specjalizującej się w prawie karnym. Serwuje czytelnikom realistyczne, pełne zwrotów akcji śledztwo prowadzone przez wyjątkowo zgrany policyjny duet.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6421-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odłamek kości żebrowej przebija się przez cienką, śliską błonę prawego płuca. Z zakażonej rany na plecach wycieka żółta ropa, niosąc ze sobą gryzący smród zgniłego mięsa. Ostro zakończona zardzewiała sprężyna z materaca utkwiła dokładnie tuż poniżej łopatki.
Niewyraźne głosy przypływają i odpływają, jakby ktoś kłócił się o głośność taniego radia. Krzyczy, ale nie wydobywa się z niego żaden dźwięk. Mięśnie zaschniętego gardła uwięziły złamane nuty cierpienia.
– Musisz przestać.
– Co ty, kurwa, robisz? Kazałem ci przestać.
Jego ciało skręca się, palce u stóp sztywnieją, a pęcherze pękają, gdy podeszwy stóp zalewa palący żar. Powróz zaciska się i wpija głębiej w odsłonięte nadgarstki. Niebieskie żyły wybrzuszają się i lśnią pod półprzezroczystą skórą, gdy swobodny przepływ krwi zostaje zablokowany.
Zbliżają się do niego ciężkie kroki. Z bólem odwraca głowę do ściany.
– Co zrobimy? Nie możemy... co my...
– Przestań gadać.
W głowie rozbrzmiewa mu w kółko pięć słów. „Nie chcę umierać. Błagam, przestańcie”.
Słyszy szept i w tym samym momencie jego ciałem wstrząsa spazm, a głowa wali w zakrwawioną, omszałą ścianę. Od siły uderzenia powstaje drugie pęknięcie w czaszce. Czuje na piersi ciepło cudzej skóry. Chwila wytchnienia. Gorące powietrze zatyka mu ucho. Słyszy szept.
– Odejdź.
Czyjeś dłonie naciskają mocno na jego pierś. Trzecie żebro pęka na pół i przebija lewe płuco, pozbawiając go oddechu.
Zasłaniająca mu oczy szmata przesiąka łzami.
– Zabijesz go.
„Błagam”.
Krztusi się i wciąga dym kadzidła o intensywnym zapachu. Połamane kości w jego klatce piersiowej grzechoczą od kaszlu. Zgniła flegma wypełnia gardło i oblepia język.
Próbuje kopać. Druga para dłoni przygniata jego uda, dociskając nerw skórny boczny do poskręcanej, grubej tkanki bliznowatej i wzniecając falę bólu. Ma wrażenie, jakby palono go żywcem od środka.
– Musimy iść.
– Spójrz na niego. Leży tu jak pies.
Dłoń chwyta go za szczękę i zaciska się na niej.
– Mówiłem ci, że mieszka w nim diabeł.1
Henley wpatrywała się w kalendarz na biurku. To był jeden z optymistycznych kalendarzy. Na tle abstrakcyjnego wzoru w podstawowych barwach widniał ozdobny złoty napis: „Ciesz się każdą chwilą”. Data odwzajemniła jej spojrzenie. Poniedziałek siedemnastego lutego. W tym dniu nie było nic szczególnego. Żadnych ważnych okazji ani nawet wizyty u dentysty. Zwykły dzień.
– Wszystko w porządku?
Doktor Isabelle Collins przerwała nalewanie zielonej herbaty ze szklanego dzbanka, bo Henley zwiesiła głowę między kolanami.
– Nic mi nie jest – odparła Henley. Zamknęła oczy i czekała, aż znajome, lecz nieprzyjemne uczucie minie.
– Na pewno?
– Nie mam tego cały czas. To nic nie oznacza.
– Wszystko coś oznacza. Chciałabyś mi powiedzieć, co takiego wyzwoliło to uczucie?
– Nie – powiedziała Henley, siadając prosto.
– Mówiłam ci wielokrotnie, że te sesje przynoszą zwykle najlepsze efekty, kiedy ze mną rozmawiasz – odpowiedziała doktor Collins i wróciła do nalewania herbaty do porcelanowej filiżanki. – Jest siódma czterdzieści trzy.
– A ty jesteś zawiedziona, że nie otworzyłam się w ciągu ostatnich dwunastu minut.
– Kiedy się na coś czeka, czas się dłuży, Anjelico.
– Boże, gadasz jak moja matka.
– Hm, wspominasz o niej po raz pierwszy od pięciu miesięcy. Prawdę mówiąc, to twoja najdłuższa wypowiedź w ciągu pierwszych piętnastu minut sesji.
– Myślałam, że powiedziałaś, że kiedy się na coś czeka, czas się dłuży.
– To prawda, ale w momencie, w którym przestajesz czekać, zwykle coś zaczyna się dziać. Powiedziałam ci podczas naszej pierwszej sesji, że nie mam zamiaru marnować czasu, ani twojego, ani swojego. Gdyby zależało mi na milczącym towarzystwie, kupiłabym sobie kota.
– Jesteś dziś trochę opryskliwa – zauważyła Henley, unosząc jedną brew.
Doktor Collins wzruszyła ramionami.
– Jak mówiłam. To ciągnie się już od pięciu miesięcy. Chcę móc z radością puścić cię w świat, wiedząc, że wykonałaś odpowiednią pracę, dotarłaś do miejsca, w którym jesteś w stanie zaakceptować to, co ci się przydarzyło, i żyć dalej bez obawy, że się załamiesz. Musisz zacząć szczerze rozmawiać o tym, co się stało, także o śmierci matki.
– To, że wspomniałam o mamie, wcale nie oznacza, że dojdzie teraz do nagłego wybuchu żalu – oznajmiła Henley. Powiodła palcem wzdłuż góry golfa i odciągnęła go od szyi.
– Nie proszę o lament i zgrzytanie zębami, ale chociaż o dostrzeżenie faktu, że niedługo minie rok od śmierci twojej matki.
– Jestem tego świadoma.
– I to cię nie martwi? Ta zimna obojętność?
– To nie jest obojętność. Nie potrafię odseparować się od matki, jakby to była sprawa, nad którą pracuję, ale potrafię wrzucić to do innej szufladki, żebym mogła w nocy spać.
– „To”? Fakt, że możesz spokojnie spać i że nie myślisz o niej w ciągu dnia, w tej chwili, w tym momencie. Odsuwasz ją od siebie.
Henley wpatrywała się w doktor Collins. Straciła rachubę tych chwil. Trudności, przed którymi nie była w stanie się bronić. Doktor Isabelle Collins nie uznawała delikatnego podejścia, z którego korzystał doktor Afzal, poprzedni terapeuta. Henley zniosła trzy sesje z doktorem Afzalem, a potem się poddała. Doktor Collins wsadzała kij w mrowisko, prowokowała, a później siadała wygodnie i patrzyła. Henley nadal nie wiedziała, czy traktowała w ten sposób wszystkich swoich pacjentów, czy też sama obecność Henley drażniła ją w co drugi poniedziałkowy ranek. Poruszyła się nerwowo na krześle i powstrzymała chęć ściągnięcia kurtki, mimo że doktor Collins zadbała, żeby temperatura w gabinecie była niemal tropikalna.
– Martwi mnie, że w dalszym ciągu nie jesteś gotowa rozmawiać o swojej matce ani o dawnym szefie, nadinspektorze Rhimesie – powiedziała doktor Collins.
– Nie muszę rozmawiać o Rhimesie i nie siedzę na tym krześle z powodu mamy – odparła Henley. – Wiem, gdzie ona jest. Znajduje się w dębowej trumnie pod ziemią na cmentarzu w Brockley. Na parceli o numerze 19R5QA.
– Ale nie wiesz, gdzie jest Olivier.
Henley zesztywniała na dźwięk tego nazwiska. Zrobiła, co mogła, żeby wymazać z pamięci człowieka, który nie raz, lecz dwa razy próbował dodać ją do długiej listy zamordowanych przez siebie osób. Henley poświęciła zdecydowanie za dużo energii na próbę przekonania siebie, że Peter Olivier nie żyje i że nie może zrobić jej krzywdy, ale bywały dni, kiedy mogłaby przysiąc, że czuje jego oddech na karku.
– Wiem, że już to przerabiałyśmy, ale minęło pięć miesięcy. Tak na logikę, co podpowiada ci rozum? Wyobraź sobie, że rozmawiasz z rodziną ofiary.
Supły w barkach Henley zacisnęły się mocniej. Zrobiła wdech i wróciła myślami do tego, co Pellacia, jej szef i były kochanek, powiedział na szpitalnym łóżku.
– Powiedziałabym jej, że nikt nie przeżyłby tamtej wody – oświadczyła Henley. – On już był ranny, zanim ja w ogóle... zanim mnie zaatakował.
– Ale mimo to masz wciąż wątpliwości co do jego śmierci?
– Nie mam wątpliwości.
– Powiedziałaś swojemu mężowi, że Olivier nie żyje.
– Bo musiałam mu tak powiedzieć. W czym pomogłoby nam jego przekonanie, że Olivier jest wciąż na wolności?
– A w jaki sposób tobie ono pomaga?
– Co masz na myśli?
– Nadal nie odpuściłaś, Anjelico. Dopóki trzymasz się myśli, że Olivier nadal żyje, dopóty w twoim życiu nie będzie miejsca na nic innego.
– Może łatwiej byłoby mi odpuścić, gdybym zobaczyła Oliviera porąbanego na kawałki, z wnętrznościami rozwleczonymi po dywanie, jak jego naśladowcę, Dominica Pine’a, ale tak się nie stało.
Niewzruszona doktor Collins wyciągnęła notes w twardej oprawie, który wcisnęła wcześniej z boku fotela, i go otworzyła.
– Przepisałam ci w zeszłym miesiącu małą dawkę zopiklonu. Lekarstwo nie pomaga? – zapytała.
– Ależ pomaga, i to jak – powiedziała Henley. – Ścina mnie z nóg, ale po przebudzeniu nie mogę normalnie funkcjonować. Czuję się tak, jakbym poruszała się we mgle.
– Chcesz mi w ten sposób powiedzieć, że przestałaś je brać?
– Muszę wywiązywać się ze swoich obowiązków.
– A jakie to obowiązki? Żony, matki czy policjantki?
Henley poczuła zalewającą ją falę wściekłości.
– Czy to krytyka? Czy sugerujesz, że przedkładam pracę zawodową nad... obowiązki domowe?
– Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie za ciebie. Może to będzie twoje zadanie domowe? Szczerze odpowiedz sobie na pytanie, czego chcesz.
– Wiem, czego chcę. Chcę móc budzić się rano bez wrażenia, że ktoś miażdży mi klatkę piersiową. Chcę nie kończyć dnia jako emocjonalny wrak.
– Tak się nie stanie, póki wreszcie nie zdecydujesz, z czym naprawdę musisz się uporać. Olivier jest czynnikiem zapalnym, ale obie wiemy, że problem leży głębiej.
*
Zaczął padać śnieg. Henley zapięła kurtkę pod samą brodę i naciągnęła mocno czapkę na uszy. Wyszła z przerobionego magazynu na Shad Thames, gdzie mieszkała i pracowała doktor Isabelle Collins, wprost na brukowaną ulicę śliską od czarnego lodu. Z żelaznych rusztowań łączących budynki po obu stronach ulicy zwisały niebezpiecznie sople. Henley zbeształa się w drodze do samochodu. To ona poprosiła o pomoc. Wręczyła Robowi pomiętą wizytówkę doktor Collins i błagała, żeby umówił ją na spotkanie, które sama dwukrotnie odwoływała. Obiecywała sobie, że obnaży duszę, wmawiała sobie, że łatwiej jej będzie rozmawiać z kimś, kto nie był z nią w żaden sposób związany. Ale w chwili, w której zasiadła na bladozielonej kanapie, zamknęła się w sobie, rozlewając gorącą kawę z przepełnionej filiżanki na pokrytą bliznami skórę prawej dłoni. Henley czuła się jak oszustka.
– Hej. Niech się pan odsunie – zawołała Henley, zauważając, że do jej samochodu podchodzi parkingowy. Chciała podbiec, ale musiała się zatrzymać i złapać latarni, żeby nie stracić równowagi na oblodzonym chodniku.
– Miejsca parkingowe tylko dla mieszkańców – oznajmił funkcjonariusz i wyciągnął podręczny komputer.
– Nie po tej stronie ulicy. Chłopie, nie zaczynaj ze mną – powiedziała Henley. Doszła do samochodu i wyciągnęła z kieszeni kluczyki. – Kontrola parkowania zaczyna się o wpół do dziewiątej, a jest dopiero... – Sprawdziła godzinę w telefonie. – Ósma dwadzieścia dziewięć. Niech się pan usunie.
Pohamowała chęć machnięcia funkcjonariuszowi przed nosem legitymacją służbową, gdy z ociąganiem się cofnął. Otworzyła drzwi samochodu. Uruchomiła silnik i zaczekała, aż auto się rozgrzeje. Śnieg padał na przednią szybę, na chodniku zaczęli pojawiać się ludzie niechętnie zmierzający do pracy w centrum, ona zaś pojechała do Wydziału Przestępstw Seryjnych.2
Uliana Piontek złapała się mocno poręczy, gdy autobus piętrowy zatrzymał się nagle na przystanku naprzeciw stacji Deptford DLR. Wyciągnęła szyję, żeby sprawdzić godzinę – na cyfrowym wyświetlaczu błysnęła 13.32. Objazdy i wypadek na Blackheath Road oznaczały, że autobus numer 53 oraz Uliana byli spóźnieni.
Uliana wcisnęła przycisk stopu i wymamrotała „przepraszam”, przepychając się przez sporą grupę pasażerów, którzy stali nienaturalnie blisko siebie. Uwięziona, przechyliła się nad głową kobiety z nadwagą ubranej w kurtkę puchową, wcisnęła czerwony guzik awaryjny i wyskoczyła z autobusu, zostawiając za sobą klnącego kierowcę.
Od okien wystawowych odbijały się neonowoniebieskie błyskające światła, a ostre wycie syren przeszywało zimne powietrze. Uliana nawet nie zwolniła kroku. Szła spokojnie, chowając twarz w za dużym fioletowym szaliku. Zmierzała do budynku w stylu art déco, który najpierw był kinem, potem bankiem i wietnamską restauracją, a teraz pierwszym megakościołem w Deptford, Kościołem Proroka Annana.
Umówiła się, że będzie sprzątać kościół o dwudziestej w soboty i o trzynastej w poniedziałki i środy. Dziewięćdziesiąt funtów. Płatne gotówką do ręki. Pastor powiedział, że zostanie wynagrodzona w niebie, a gdy już ustalili warunki, położył rękę na jej kolanie. Bez względu na to, co miał na myśli, jedyne, co początkowo Uliana była gotowa robić na kolanach, to modlitwa i podłączanie odkurzacza, ale to było, zanim duchowny zaproponował jej dodatkowe sto funciaków. Podkręciła głośność w telefonie z nadzieją, że wzmocnione basy wymażą z pamięci obraz pastora, który złapał ją za włosy i pchnął na kolana.
*
Uliana zignorowała gwizdy swoich pobratymców z Europy Wschodniej zatrudnionych na budowie po drugiej stronie ulicy. Pomachała jednemu z pracowników studia graficznego, które zajmowało mały lokal sąsiadujący z kościołem. Mężczyzna stał na zewnątrz i palił papierosa.
– Cholera – powiedziała Uliana, zauważywszy na prowizorycznym parkingu samochód pastora, nowego srebrnego range rovera discovery. Zimowe słońce odbijało się od zaśniedziałego złotego krucyfiksu zawieszonego na lusterku wstecznym. Uliana wsunęła klucz do zamka, ale przekręciła go tylko raz, gdy poczuła, że drzwi ustępują. Coś było nie tak. Weszła do ciemnego holu i zamrugała dwa razy, przyzwyczajając oczy do półmroku. Wąska strużka bladego światła sączyła się zza drzwi gabinetu po prawej stronie.
– Caleb – zawołała Uliana, włączając światło w holu i idąc do gabinetu. W pokoju było pusto. Na fotelu leżał płaszcz Caleba. Jedyny dźwięk wydobywał się z filtra w małym akwarium w rogu. Uliana weszła po schodach po odkurzacz, który zawlekła na dół, klnąc w duchu, że nikt nie pomyślał, aby przechowywać go w szafie na parterze. Podłączyła odkurzacz, pogłośniła muzykę i zaczęła sprzątać, przepychając sprzęt przez podwójne drzwi prowadzące do wnętrza kościoła.
Uliana Piontek poczuła zapach pastora Caleba Annana, jeszcze zanim go zobaczyła. Rozpoznała woń przelanej przemocą krwi.3
– Wszyscy jesteśmy zgubieni – powiedział sierżant Paul Stanford, podsuwając Henley puszkę z cukierkami Quality Street.
– O czym ty, do licha, mówisz? – zapytała Henley. Ściągnęła kurtkę i rzuciła ją na wolne biurko. – Są jakieś o smaku toffi?
– Lepiej jej nie zdejmuj. Ogrzewanie znów nawala. Albo o nas zapomnieli i nie zapłacili rachunków. W środku jest sto czterdzieści funtów i nie ma toffi.
– Dlaczego jest tam sto czterdzieści funciaków?
Stanford przewrócił oczami z udawanym poirytowaniem.
– Pamiętasz nasz zakład? – powiedział. – O niego. O naszego znakomitego, pełnoprawnego detektywa Ramoutera.
– Co ja takiego zrobiłem? – zapytał Ramouter z kuchni, w której wpatrywał się z obrzydzeniem w dno kubka.
– To absurd – oznajmiła Henley. Jej uszy wyłapały szum termowentylatorów i pogwizdywanie lodowatego wiatru za oknem, stukającego w szyby.
– Przetrwałeś, Ramouter – wyjaśnił Stanford. – Założyliśmy się, jak długo wytrzymasz w SCU.
– I nie sądziłeś, że wytrzymam sześć miesięcy? – zapytał Ramouter, biorąc inny kubek.
– Chłopie, nie sądziłem, że wytrzymasz sześć dni. Dla mnie kawa, jeśli robisz.
– Nie powinieneś być dla niego taki wredny – stwierdziła Henley. Zdjęła szalik i przycisnęła go do butwiejącej framugi okna, żeby zablokować arktyczny powiew, który przetaczał się nad jej biurkiem.
– Jak to jestem wredny? To był cholerny komplement. Po wszystkim, co się wydarzyło, nikt nie miałby mu za złe, gdyby salwował się ucieczką.
– No ale tego nie zrobił. Dał radę. Co zatem zamierzasz zrobić z pieniędzmi?
– Mógłbym je dać Ramouterowi. Wydałby je na pociąg do Bradford czy coś.
– I komu teraz mięknie serce? – powiedziała Henley. Na jej biurku zadzwonił telefon.
– Albo mogę zarezerwować stolik w tej restauracji na końcu ulicy serwującej curry. To będzie integracja zespołu.
– Albo zwykłe piątkowe wyjście, podczas którego zaśniesz z twarzą w kurczaku chili.
– Co za bezczelność – odparł Stanford, gdy Henley odebrała telefon, a Ramouter podszedł do niego z kubkiem parującej kawy.
– Dobrze, rozumiem – powiedziała Henley i sięgnęła po bloczek niebieskich karteczek samoprzylepnych leżących na biurku i długopis z obgryzioną zakrętką. – Nie wiedziałam, że to nasza działka. Możesz mi wysłać szczegóły z systemu dyspozytorskiego? Nie, nie mogę sama otworzyć, bo system znów padł. Dziękuję. Kto znalazł ciało? Rozumiem.
Henley ściągnęła karteczkę samoprzylepną i przykleiła do kubka Ramoutera. Oderwał ją i spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– W zależności od korków powinniśmy tam dojechać w piętnaście minut.
– Nie będziesz miał czasu dokończyć – oznajmiła Henley, odkładając słuchawkę i biorąc szalik.
– W kościele znaleziono ciało – powiedział Ramouter, odczytując karteczkę. – Naprawdę?
– Tak tu jest napisane.
– Dlaczego my się tym zajmujemy?
– Zajmujemy się tym, ponieważ komendant uznał, że Wydział Przestępstw Seryjnych powinien pomóc Zespołowi do spraw Zabójstw i Ciężkich Przestępstw uporać się z natłokiem roboty – odpowiedziała ze znużeniem Henley.
– Można by pomyśleć, że tylko tu siedzimy i całymi dniami oglądamy Netfliksa – jęknął Ramouter. – Czy to chociaż w ogóle morderstwo?
– Nie dowiemy się tego, póki tam nie pojedziemy, nieprawdaż?
– Czy mogę to powiedzieć? – zapytał Stanford, a na jego twarz wypłynął szeroki uśmiech.
– Nie, nie możesz – odpowiedziała Henley. Wzięła torebkę i ruszyła do drzwi, a za nią Ramouter. Znała Stanforda wystarczająco dobrze i doskonale wiedziała, co chciał powiedzieć.
– Założę się o dychę, że to był wielebny Green ze świecznikiem w bibliotece – zawołał Stanford, gdy Henley zatrzaskiwała za sobą drzwi.
*
– Nie będę dwa razy powtarzać. Proszę odsunąć się od taśmy.
– Co się dzieje?
– Gdybym wiedział, że będę musiał przez całe popołudnie wystawać na mrozie, zostałbym rano w łóżku.
– Pewnie znaleźli jakiegoś trupa.
– Patrz, przyjechała ekipa kryminalna.
– Wyskoczyłem tylko po kawę, a teraz gliny mówią, że nie mogę wrócić do własnego biura.
– Chrzanić to. Idę do domu.
– Mówię wam, że znaleźli ciało.
– Nie pierwszy raz.
– Nie rozumiem tych dzieciaków. Ciągle któryś obrywa nożem. Życie nie ma dla nich żadnej wartości.
– Możecie się czarować, ile chcecie, ale to w końcu Deptford, nie?
Szepty ciekawskiego i niezadowolonego tłumu docierały do Henley i Ramoutera, gdy szli w kierunku miejsca przestępstwa.
– To jest kościół? – zapytał Ramouter, zadzierając głowę i patrząc na kremową ceglaną fasadę. – Spodziewałem się czegoś bardziej... no nie wiem, kościelnego. Może jakiejś iglicy. To wygląda jak bank.
– Kiedy miałam siedemnaście lat, znajdował się tu NatWest. Kiedyś wynajem był tu tani. Teraz nie jestem pewna – odpowiedziała Henley.
– Sprawdziłem szybko w Google’u...
– A gdzieżby indziej.
– I na Broadway jest jeszcze siedem innych kościołów.
– Jakoś mnie to nie dziwi – skwitowała Henley. – Zakłady bukmacherskie, kościoły i kurczaki z rożna dosłownie na każdej głównej ulicy Londynu.
Henley i Ramouter wylegitymowali się funkcjonariuszowi za taśmą policyjną. Henley przyjrzała się zebranym gapiom. Nic nie wzbudziło jej podejrzeń, ale wiedziała z doświadczenia, że niektórzy zabójcy byli z natury podglądaczami.
– Wygląda na to, że doktor Choi jest na miejscu – zauważył Ramouter, wskazując na samochód przyjaciółki Henley i ulubionej patolożki Wydziału Przestępstw Seryjnych. Stał zaparkowany między motocyklem policyjnym i małym, białym samochodem dostawczym z czarnym napisem z boku: „Medycyna sądowa. Badanie miejsc zbrodni”.
Henley zatrzymała się i rozejrzała po niedużym parkingu. Nie było tu żadnych kamer dozorowych. Zbliżając się do miejsca przestępstwa, poczuła ogarniający ją spokój. Było to uczucie pożądane, zapewniające chwilę wytchnienia od niepokoju, który zwykle krążył w jej żyłach, a nad którym mogłaby zapanować, gdyby zadała sobie trud i poszła z receptą do apteki. Zauważyła policjanta, którego szukała. Oparty o bok radiowozu, z długopisem w ustach przerzucał strony w notesie.
– Posterunkowy Tanaka? Komisarz Henley z SCU.
Funkcjonariusz podniósł wzrok, a potem trochę za szybko stanął na baczność na widok idącej w jego stronę Henley.
– Pani komisarz – powiedział posterunkowy.
– To mój kolega, detektyw Ramouter.
– Cholera – wykrzyknął posterunkowy Tanaka, gdy upuścił notes. – Przepraszam. – Starł śniegową breję z okładki. – Zimno jak w psiarni.
– Pan był pierwszy na miejscu przestępstwa? – zapytała Henley.
Tanaka pokiwał głową. Henley wiedziała, że chciał to zrobić, jak należy. Przekazywanie starszemu stopniem policjantowi informacji o miejscu zbrodni różniło się znacznie od zajmowania się włamaniami, przemocą domową i rozdzielaniem dwóch bijących się narkomanów na końcu głównej ulicy.
– My, to znaczy ja i sierżant Rivers, wracaliśmy właśnie na posterunek. Komenda jest tuż za rogiem, przy stacji Deptford. Skończyliśmy zmianę i wracaliśmy z McDonalda... – Posterunkowy Tanaka urwał i wziął oddech.
Henley zrobiło się go żal, bo zjadały go nerwy, a być może nawet był w szoku. Zauważyła wyraz współczucia na twarzy Ramoutera, gdy oboje czekali, aż posterunkowy będzie gotów kontynuować.
– Przepraszam, szefowo, to znaczy pani komisarz – powiedział posterunkowy Tanaka i znów się wyprostował, ściszając trzeszczące policyjne radio. – Tak jak mówiłem, wracaliśmy na posterunek, kiedy jeden z facetów, którzy pracują w studiu graficznym, prawie rzucił się nam na maskę. Wrzeszczał coś o jakimś ciele. W pomieszczeniu socjalnym w studiu zastaliśmy rozhisteryzowaną sprzątaczkę. Nie zgodziła się pójść z nami do kościoła. Zostawiłem ją więc z sierżantem i poszedłem do kościoła, no i tak, nigdy nie zapomnę tego, co zobaczyłem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------