Ciekawe czasy - ebook
Ciekawe czasy - ebook
Najlepsza love story naszych czasów! Kameralna, czule ironiczna i bardzo zmysłowa.
"Ciekawe czasy" to napisana z wielkim polotem i pazurem historia uczuciowego trójkąta pomiędzy Avą, Edith i Julianem. To też ogromnie złożony portret epoki późnego kapitalizmu, gdzie wszelkiej maści podziały mają się więcej niż świetnie, a o naszych życiowych wyborach nadal decydują płeć, pieniądze i status społeczny. Naoise Dolan jest tym literackim głosem, na który tak długo czekaliśmy - starczy wspomnieć, że "Ciekawe czasy" wzbudziły wielki zachwyt samej Zadie Smith! W powieści Dolan niczym w lustrze odbijają się wszystkie nasze dzisiejsze lęki i neurozy, to fenomenalny i ogromnie przenikliwy obraz współczesności.
Ava - młoda, ambitna idealistka; przyjechała do Hongkongu uczyć angielskiego dzieci bogatych Azjatów.
Julian - świetnie wykształcony zamożny bankier, lubi wydawać pieniądze na Avę, uprawiać z nią seks i omawiać wahania walut.
Edith - piękna, czarująca, w każdym calu nieprzeciętna prawniczka; wkracza na scenę, gdy Julian na jakiś czas wyjeżdża do Londynu.
Ludzie niczym gwiazdy - układają się w przeróżne konstelacje. Mniej albo bardziej szczęśliwe. Odwieczne pytanie: miłość czy pieniądze?
Lepiej mieć (kredyt) czy nie mieć?
Być (sobą), a może nie być?
No a związki - podobnie jak wszystko inne - to przecież zawsze transakcje: zyski, straty, inwestycje, ryzyka i fuzje…
"Ciekawe czasy" to szczera, pełna czułej ironii, a przy tym bardzo dowcipna powieść, która oddaje całą złożoność dzisiejszych relacji, typową dla nich swobodę i jeszcze większą niepewność. Naoise Dolan w bezkompromisowy sposób przygląda się specyfice współczesnych związków, wprowadzając do literatury nową, bezkonkurencyjną jakość. Oto nowa gwiazda światowej literatury!
"Ciekawe czasy" to porywająca lektura. Śmieszna, marksistowsko-feministyczna komedia z prawdziwym pazurem i mnóstwem zjadliwych obserwacji.
Zadie Smith
Inteligentny i śmiały debiut. Gratulacje.
Hilary Mantel
Ostry, inteligentny i dowcipny romans naszych czasów. Zachwycił mnie.
David Nicholls, autor "Jednego dnia"
Najlepsza książka tego lata… Trzyma w napięciu do ostatniej strony.
"The Times"
Irlandzka literatura ma nową gwiazdę. Spełnia wszystkie wydawnicze obietnice… Wielu czytelnikom wypełni lukę po Sally Rooney.
"The Irish Times"
"Ciekawe czasy" polecam wszystkim znajomym. Naoise Dolan ma wyostrzone oko i potrafi tworzyć wielowymiarowe postaci. Od czasu Edwarda St Aubyna nie czytałem nic lepszego.
"The Observer"
Mruczałem z rozkoszy… To dowcipna powieść najwyższych lotów.
Craig Brown, "Daily Mail"
Wściekle inteligentna, brutalnie śmieszna i niezwykle wzruszająca powieść. Książka "Ciekawe czasy" wprowadza do literatury nowy, imponujący głos. Inteligentny, wciągający i społecznie wyczulony debiut. Pochłonęłam go błyskawicznie.
Pandora Sykes
Zachwycająca… Świetnie napisana powieść o dorastaniu w technikolorze… Niemal każde zdanie zachwyca… Podkreślając poszczególne zdania, można zamazać całą książkę… Autorka "Ciekawych czasów" ma rzadki talent do prezentowania kakofonii naszych czasów. Prawdziwa gratka dla czytelników w pandemicznej izolacji.
"Irish Independent"
Poszczęściło nam się. Premiera "Ciekawych czasów" umili nam kwarantannę. Powieść jest śmieszna, ostra, przenikliwa i brutalnie szczera.
"The Observer"
Śmieszna i mądra historia miłosna. Idealna dla fanów Sally Rooney.
"The Sunday Times Style"
Na każdej stronie skrzy się od perełek… Bardzo dowcipna, choć w gruncie rzeczy poruszająca historia. Autorka skupia się na małym wycinku czasu i przestrzeni, ale mocno rezonuje w czytelnikach. Dolan pozostaje sobą, a to w zupełności wystarczy.
"Irish Independent"
Naoise Dolan jest irlandzką pisarką urodzoną w Dublinie. Studiowała literaturę angielską w dublińskim Trinity College i w Oksfordzie. "Ciekawe czasy" są jej powieściowym debiutem. Fragmenty książki ukazały się w czasopiśmie "The Stinging Fly".
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-582-7 |
Rozmiar pliku: | 460 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lipiec 2016
Mój znajomy Julian, bankier, pierwszy raz zaprosił mnie na lunch w lipcu, niedługo po tym, jak przyjechałam do Hongkongu. Zapomniałam, przy którym wyjściu z metra się umówiliśmy, ale on zadzwonił, że zauważył mnie przed piekarnią Kee Wah i że mam tam czekać. W powietrzu czuć było wilgoć. Ludzie z teczkami wypadali z turnikietów, stukając jak kucyki w maneżu. Z głośników najpierw rozlegał się chrapliwy kantoński, potem dźwięczny mandaryński, a na końcu jakaś kobieta brytyjską angielszczyzną ostrzegała przed szczeliną między wagonem a peronem.
W holu i na schodach ruchomych rozmawialiśmy o tłoku w Hongkongu. Julian stwierdził, że w Londynie jest spokojniej, na co ja odparłam, że w Dublinie również. W restauracji położył telefon na stole ekranem do dołu, więc ja zrobiłam tak samo, jakby i dla mnie stanowiło to zawodowe poświęcenie. Pomna, że to on płaci, zaproponowałam mu wodę, ale jeszcze w trakcie mojego pytania sam sięgnął po dzbanek i napełnił obie szklanki.
– Mamy mnóstwo pracy. Czasem nie wiem, co robię.
Bankierzy często tak mówią. Im bardziej epatują ignorancją, tym więcej wiedzą i więcej zarabiają.
Na pytanie, gdzie mieszkał przed Hongkongiem, odpowiedział, że studiował historię w Oksfordzie. Absolwenci Oksfordu odpowiadają w ten sposób nawet pytani o coś zupełnie innego. Potem, „jak wszyscy”, wylądował w City. „W którym city1?” – zapytałam. Julian najpierw ocenił, czy to możliwe, by kobieta zażartowała, a gdy uznał, że tak, roześmiał się. Wyznałam, że nie wiem, gdzie sama wyląduję. Zapytał, ile mam lat, więc powiedziałam, że właśnie skończyłam dwadzieścia dwa. On zawyrokował, że jestem jeszcze dzieckiem i na pewno wszystko mi się wyklaruje.
Jedliśmy zamówione sałatki i Julian zapytał, czy już umawiam się z kimś w Hongkongu. Odpowiedziałam, że w sumie to nie. Miałam poczucie, że „już” jest tu tendencyjne i że mógł lepiej sformułować pytanie. Dodałam, że w Irlandii ludzie nie umawiają się na randki – spotykają się, a potem zawierają niepisaną umowę.
– To tak jak w Londynie – stwierdził.
– Nie wiem, nigdy tam nie byłam.
– Nigdy nie byłaś w Londynie?
– Nie.
– Ani razu?
– Nie – odparłam i zrobiłam długą pauzę, by wiedział, że po drugim pytaniu naprawdę chciałabym zmienić ten szczegół swojej biografii i jest mi przykro, że nie potrafię.
– Nie do wiary, Ava.
– Czemu?
– Lot z Dublina do Londynu jest krótki.
Sama byłam sobą rozczarowana. On nigdy nie był w Irlandii, ale nie widziałam potrzeby mu mówić, że lot w drugą stronę też jest krótki.
Omówiliśmy najważniejsze newsy. Wyczytał w „Financial Timesie”, że na rynku zagranicznym renminbi spadł względem dolara. Jedyna informacja, którą ja pamiętałam, dotyczyła nadciągającej burzy tropikalnej.
– Tak, Mirinae. A za tydzień tajfun.
Uznaliśmy, że żyjemy w ciekawych czasach.
Obie burze rzeczywiście nawiedziły Hongkong. A my regularnie umawialiśmy się na lunch (te fakty nie są ze sobą powiązane).
– Cieszę się, że jesteśmy przyjaciółmi – stwierdził, a ja przecież nie mogłam poprawiać absolwenta Oksfordu.
Czułam, że spędzając z nim czas, stanę się mądrzejsza, a przynajmniej należycie przygotowana do rozmów o walutach i wskaźnikach z poważnymi ludźmi, których spotkam w dorosłym życiu. Dobrze się nam układało. Ja czerpałam radość z jego pieniędzy, a on z tego, jak łatwo mi nimi imponuje.
1 City – finansowa dzielnica Londynu, city – miasto (przyp. tłum.).2.
W Dublinie było mi smutno, uznałam więc, że to Dublin jest temu winny, a Hongkong może mi pomóc.
Szkoła, w której miałam uczyć angielskiego, znajdowała się w wypełnionej pastelowymi wieżowcami dzielnicy handlowej. Zatrudniała tylko białych, ale przezornie nie umieszczono tego wymogu na piśmie. Nauczyciele wykruszali się niczym zęby u rekina, a na ich miejsce pojawiali się nowi. W większości podróżnicy, którzy zarobiwszy dość pieniędzy, zabierali plecaki i ruszali do Tajlandii, żeby odnaleźć siebie. Też nie wiedziałam, kim jestem, ale nie sądziłam, żeby to Tajowie mieli mnie oświecić w tej kwestii. Ponieważ brakowało mi ludzkiego ciepła, przydzielano mi głównie lekcje gramatyki, gdzie niechęć ze strony uczniów jest metodologicznie pożądana. Uznałam to za miłą odmianę od rzeczywistości, w której zwykle szufladkuje się kobiety.
Uczniowie mieli zajęcia co tydzień. Nauczyciele uczyli non stop, z przerwą wyłącznie na lunch. Uznano mnie za szkolną księżniczkę, bo między lekcjami wymykałam się do łazienki.
– Ava, gdzieś ty była? – indagowała Joan, moja managerka, jedna, święta, powszechna i apostolska, co się bardzo opłacało, ale nie katolicka, bo to nie było intratne. Joan była jednym z pierwszych Hongkończyków, których poznałam.
– Nie było mnie pięć minut.
– Skąd się wzięło to pięć minut? Rodzice płacą za sześćdziesiąt minut na tydzień.
– A może mogłabym kończyć jedną lekcję ciut wcześniej? A kolejną zaczynać trochę później? Dwie minuty z jednej, dwie z drugiej.
– Ale to dwie z początku i dwie z końca twoich środkowych zajęć. – Joan próbowała gestykulować, ale dwiema rękami niełatwo pokazać trzyklasową kanapkę. Zrezygnowała więc z gorzkim westchnieniem, jakby to była moja wina.
Musiałam zwrócić się z tą sprawą wyżej.
Nasz dyrektor Benny miał czterdzieści lat i nosił czapeczkę z daszkiem do tyłu – albo żeby pokazać, jak bardzo lubi pracować z dziećmi, albo żeby zademonstrować, że to on jest szefem i nie zamierza schlebiać niczyim modowym gustom, nawet swoim. Benny, urodzony w Hongkongu, wykształcony w Kanadzie, z tłustą cerą i wężem w kieszeni, posiadał jeszcze kilkanaście innych szkół i – co szczególnie mnie zaintrygowało – irlandzką hurtownię wodorostów. Firma znajdowała się w Connemarze, o której mówił tak, jakbyśmy oboje stamtąd pochodzili, choć w rzeczywistości żadne z nas nie postawiło tam stopy – jak przypuszczam, to tylko przydawało temu miejscu poetyckości. Benny był ostateczną instancją we wszystkich sprawach (co odzwierciedlało jego ogólną niechęć do wydawania pieniędzy na personel).
Kiedy pod koniec lipca przyszedł wypłacić mi pensję, oznajmiłam, że rozważam rezygnację.
– Czemu? Jesteś tu dopiero miesiąc.
– Muszę chodzić do łazienki między zajęciami. W przeciwnym razie dostanę zakażenia dróg moczowych.
– Nie dlatego chcesz odejść.
Miał rację. Nie odstraszyła mnie nawet rasistowska polityka rekrutacyjna, więc dziwne by było, gdybym odeszła, bo nie mogę sikać, kiedy chcę.
Dla pieniędzy byłam gotowa na wszystko. Przez całe studia w Irlandii odkładałam na koncie, które określałam uroczym mianem „funduszu aborcyjnego”. Udało mi się zgromadzić tysiąc pięćset euro. Wiedziałam, że niektóre kobiety oszczędzają z koleżankami i pomagają tej, która ma pecha. Ja jednak nie ufałam nikomu. Pieniądze pochodziły z kelnerowania. Zebrałam ich tyle, że wystarczyło na zabieg w Anglii, ale nie przestałam odkładać. Lubiłam patrzeć, jak stan konta się powiększa. Im więcej miałam, tym trudniej było mnie do czegokolwiek zmusić.
Tuż przed wylotem do Hongkongu zdawałam egzaminy końcowe. Kiedy rozdawano testy, obliczałam, ile godzin spędziłam na kelnerowaniu. Na tym koncie zdeponowałam wiele tygodni swojego życia. Tak długo, jak mieszkałam w Irlandii, a aborcja była tam nielegalna, nie mogłam uwolnić tego czasu.
Tego samego wieczoru większość uciułanych pieniędzy wydałam na bilet lotniczy do Hongkongu i czynsz za pierwszy miesiąc, a potem zaczęłam wysyłać CV do szkół angielskiego. Trzy tygodnie później opuściłam Dublin.
Na początku przedstawiono mi typowe cechy hongkońskiej angielszczyzny i kazano wytykać je dzieciom. Miałam poprawiać „I go already” na „I went”, choć po kilku dniach sama się do tego przyzwyczaiłam. Poprawne nie było też „lah” dla emfazy – „no lah, sorry lah”. Nie widziałam różnicy między „lah” a „sure”, które Irlandczycy wtykają w przypadkowych miejscach. Obydwa służą do akcentowania. I żadne z nich nie jest „poprawną angielszczyzną”. Poprawna angielszczyzna jest brytyjska.3.
Sierpień
Julianowi nie chciało się wychodzić, żeby spotkać się ze mną po pracy, więc zaczęliśmy się umawiać o dziewiątej bezpośrednio w jego mieszkaniu w Mid-Levels. Powiedziałam mu, że to dla mnie niezręczne i poniżające. Tak naprawdę jednak lubiłam wjeżdżać zewnętrzną windą. Wchodziłam na kryty chodnik ruchomy przy Queen’s Road i obserwowałam stoiska z jedzeniem przy Stanley Street, szyldy Game & Fun, Happy Massage, King Tailor, wieżowce i olbrzymie okna przy Wellington Street. Później docierała do mnie woń ryb z Central Street Market i widziałam stary komisariat policji z białych cegieł przypominających gumki do mazania. W budynku Juliana brałam z recepcji kartę dla gości i wjeżdżałam na pięćdziesiąte piętro.
Mieszkanie wyglądało jak makieta, salon wystawowy nieprzekonująco udekorowany bezosobowymi bibelotami. Najbardziej osobistym przedmiotem był duży szary MacBook Pro.
Zamawialiśmy jedzenie z dostawą do domu, ja zmywałam po kolacji, Julian nalewał nam wina, które piliśmy, rozmawiając w salonie. Na półce stały tylko pusta srebrna ramka i kremowe świece. Pod oknem znajdowała się długa brązowa sofa narożna. Zdejmowałam buty, kładłam się na niej i opierałam stopy na podłokietniku – nogi miałam skrzyżowane, a w przerwach zmieniałam konfigurację.
Julian palił tanie papierosy – jak mi tłumaczył, żeby zmusić się do rzucenia.
Poznaliśmy się w strefie dla palących pewnego baru w Lan Kwai Fong, gdzie albo zauważył, że mu się przyglądam, albo to on pierwszy na mnie spojrzał i wpatrywał się na tyle długo, aż odwzajemniłam jego spojrzenie. On świetnie planował dwuznaczności. Ja kiepsko ich unikałam. Tamtego wieczoru mówił bardzo wolno, więc uznałam, że jest pijany. Na trzeźwo mówił tak samo, więc uznałam, że jest bogaty.
– Wszystkich przyjaciół poznajesz w barach? – zapytał mniej więcej po miesiącu znajomości.
– Nie mam żadnych przyjaciół – odparłam, a on się roześmiał.
Czasem relacjonował mi sytuację na rynku, czasem bombardował mnie pytaniami, a odpowiedzi słuchał tylko dotąd, aż dostarczyły mu materiału do dalszych interrogacji. Już mu o tym opowiadałam, ale chciał usłyszeć wszystko jeszcze raz – dwaj bracia, brązowy szeregowy domek na jednym ze smutniejszych przedmieść Dublina, roczna przerwa po liceum, żeby zarobić na studia. To, że po dwa tysiące ósmym roku dzieliłam pokój z Tomem, moim bratem, a drugi wynajmowaliśmy studentowi. Że to wcale nie świadczy o biedzie, bo wtedy w całej Irlandii było podobnie, za co winę w dużej mierze ponoszą banki takie jak ten, dla którego pracuje.
Julian skończył Eton i był jedynakiem. Nikt wcześniej nie powiedział mi o sobie czegoś bardziej przewidywalnego.
Chciał wiedzieć, czy tam, skąd pochodzę, mój akcent jest snobistyczny. Nie spotkałam jeszcze Anglika, który by się nad tym nie zastanawiał. Większość nie pytała wprost – Julian też nie, chciał wiedzieć, „jakiego rodzaju” dublińskim akcentem mówię – ale nie ulegało wątpliwości, o co mu chodzi. Odpowiedziałam, że to zwyczajny akcent z Dublina. On zapytał, co to znaczy. Za słabo znałam się na brytyjskich akcentach, by znaleźć porównanie.
– No, jak brzmi snobistyczny dubliński akcent?
Próbowałam coś imitować, na co Julian stwierdził, że brzmi z amerykańska.
Był ciekawy, co zamierzam robić, kiedy przyjdzie czas na prawdziwą pracę. Niemal po ojcowsku przekonywał, że szkoda mojego wykształcenia na marne chałtury, a nawet dość przekonująco zapewniał, że nie uważa mnie za gorszą z powodu braku oksfordzkiego dyplomu. Kiedy jednak spytałam, jakie profesje uważa za wystarczająco dobre dla mnie, nie podał żadnych konkretów. Prawnik jest tylko ciut lepszy od gryzipiórka. Konsultanci muszą latać tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, żeby ściemniać coś z PowerPointem. Księgowi nudzą się w pracy i mało zarabiają. A na bankiera z jakiegoś niejasnego powodu się nie nadaję.
Podobało mi się, kiedy podwijał rękawy koszuli. Miał duże kwadratowe nadgarstki i wystające łokcie. Czasem bałam się, że wie, jak często myślę o jego ramionach. Nazywał mnie wariatką z innych, dużo bardziej błahych powodów, więc nie mogłam się do tego przyznać.
Pierwszy raz nocowałam w pokoju gościnnym w połowie sierpnia, kiedy Hongkong nawiedził tropikalny sztorm Dianmu. Odtąd kiedy zbliżała się północ, Julian zawsze oferował mi nocleg. W zależności od tego, ile miałam energii, przyjmowałam zaproszenie albo wracałam do domu zielonym minibusem, bo ruchome schody jeździły tylko w jednym kierunku: rano w dół, żeby zabrać ludzi do pracy, a przez resztę dnia do góry.
Tak się to kształtowało, ale nie miałam na to nazwy: spędzaliśmy razem czas, przebywaliśmy ze sobą, wpadałam pogadać. Prawdę mówiąc, właściwie do tego sprowadzały się moje odwiedziny. Miał tak mało czasu, że preferencja do spotkań w jego mieszkaniu wydawała mi się zrozumiała.
Zapytałam, czy bankierzy mają czas na związki.
– Na niższych szczeblach zwykle nie. Większość po prostu za to płaci.
Sposób, w jaki powiedział „to”, wprawił mnie w zażenowanie, ale nie było sensu ciągnąć tematu. Bankier Julian był zbyt pewny siebie, by się zorientować, kiedy go krytykuję. Rejestrował, że coś powiedziałam, a potem ciągnął równoległą rozmowę.
Płacił za moją kolację na wynos albo brał mnie do restauracji, a ja w zamian spędzałam z nim czas. Zastanawiałam się, czy uważa, że płaci za „to” w wersji soft. Podobał mi się pomysł, fakt, że moje towarzystwo jest warte pieniędzy. Nikt inny nie przypisywał mu tej wartości. Siedzieliśmy w salach z wysokimi sufitami, a Julian mówił, że Hang Seng spadł, Shenzhen Composite wzrósł, a Shanghai Composite jest stabilny. To nie przypominało normalnych znajomości, bo nie martwiłam się, czy on dalej darzy mnie sympatią. Julian lubił myśleć na głos, a ja uznałam, że też na tym korzystam – nigdy nie wiadomo, kiedy człowiekowi przyda się jakiś fakt, więc warto zgromadzić ich jak najwięcej.
Pewnego wieczoru w jego salonie, po kilku kieliszkach wina, powiedziałam mu, że jest atrakcyjny. Użyłam właśnie tego słowa, atrakcyjny, żeby nie zabrzmiało zbyt poważnie.
– Ty też jesteś całkiem atrakcyjna – odparł.
– Pewnie dlatego tak dobrze się dogadujemy.
– Możliwe.
Nasza znajomość trwała mniej więcej dwa miesiące i w tym czasie spędziliśmy ze sobą może trzydzieści godzin, trochę ponad dobę. Spotkania z Julianem weszły mi w nawyk, a ja oswoiłam się z tą myślą.
– Dziękuję za poświęcony mi czas – słyszałam na odchodnym. Nie byłam pewna, czy używa tej oficjalnej formułki, żeby jak ja zachować ironiczne wyjście awaryjne, czy po prostu nie zdaje sobie sprawy, że sztywno to brzmi. – Wyślę ci wiadomość – dorzucał. Uważał chyba, że tylko mężczyzna może zainicjować rozmowę. Co gorsza, oznaczało to, że ja nie mogę niczego wysłać mu pierwsza. Wyglądałoby to jak desperacka próba nawiązania kontaktu, a na taką kompromitację gotowa byłam tylko w ostateczności.
***
Tłumaczyłam swoim dziewięciolatkom, że głoskę „th” można wypowiadać na dwa sposoby. Na początku słowa „think” i na końcu słowa „tooth” mamy bezdźwięczną spółgłoskę szczelinową, natomiast na początku „that”, „these” i „those” – dźwięczną spółgłoskę szczelinową. Jako dublinka przez dwadzieścia dwa lata życia ani razu nie wypowiedziałam żadnego z tych dźwięków. Jeśli ktokolwiek sądził, że z moim angielskim jest coś nie tak, zachował to dla siebie. Musiałam ćwiczyć spółgłoski szczelinowe, dźwięczne i bezdźwięczne, żeby dzieci mogły mnie naśladować.
Calvin Jong, zgrywus, ale przydatny, zgłosił się na ochotnika, tylko że nie był w stanie ich wymówić.
– Nie ruszaj językiem i oddychaj – instruowałam go.
Tak poleciła mi doradczyni metodyczna. Kiedy sama wypróbowałam jej sposób, z moich ust wydobył się dźwięk nieprzypominający niczego, co kiedykolwiek usłyszałam u osoby anglojęzycznej ani, szczerze mówiąc, u żadnego z kręgowców. Uznałam, że poproszę Juliana o demonstrację.
***
Jeszcze zanim poznałam Juliana, rzadko widywałam swoje współlokatorki. Nasze kontakty ograniczały się do powitań i pożegnań.
Byłyśmy trzy. Pokój zarezerwowałam przez Airbnb i zamierzałam zostać tam tylko do czasu, aż uzbieram na kaucję i wynajmę coś na dłużej, ale pozostałe dziewczyny mieszkały tam długoterminowo. Emily była najstarsza i najbardziej rzutka. Miała dwadzieścia dziewięć lat i spędziła w Hongkongu już kilka lat. Z Freyą byłyśmy mniej więcej rówieśniczkami, a do jej głównych rozrywek należało narzekanie na pracę. Natychmiast po powrocie do domu przebierała się w piżamę, i miała cztery pary kapci: do sypialni, do łazienki, do kuchni i do reszty pomieszczeń.
Emily zawsze miała do mnie jakieś uwagi.
– Mogłabyś ciszej zamykać lodówkę – brzmiał zarzut na ten konkretny wieczór.
– Przepraszam. – Nie miałam pojęcia, jak zamykanie lodówki może być hałaśliwe, ale Emily była wrażliwą estetką.
Budziły mnie, szykując się rano – stukot łyżek o miski, jęk protestujących kranów, którym kazano lać wodę – ale dopóki nie zwolniły łazienki, nie mogłam nawet umyć zębów. Leżałam w łóżku i przejeżdżałam językiem po zgromadzonym przez noc osadzie. Często miałyśmy karaluchy. Mogłabym przysiąc, że słyszę je nocą, choć z naukowego punktu widzenia było to niemożliwe. Wolałam wyjść bez śniadania, niż dołączyć do współlokatorek w kuchni. Nie były takie złe. Po prostu nigdy nie wiedziałam, jak z nimi rozmawiać.
Właśnie dlatego coraz bardziej lubiłam nocować u Juliana.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI