Ciekawe czasy - ebook
Ciekawe czasy - ebook
Obyś żył w ciekawych czasach - starożytna klątwa.
Kiedy kurierski albatros przybywa z żądaniem przysłania "Wielkiego Maga", Rincewind zostaje wezwany do trapionego niepokojami Imperium Hongów, Sungów, Fangów, Tangów i McSweeneyów, gdzie decydują się losy tronu.
Rincewindowi pomaga Cohen Barbarzyńca, a także napędzany mrówkami komputer HEX, fraktalny motyl pogody ze skrzydełkami Mandelbrota oraz przerażająca, choć dość powolna armia, złożona z sześciu staruszków - Srebrna Orda.
Ich misją jest albo obronić, albo zdobyć Zakazane Miasto Hunghung. Niestety, instrukcje nie są jasne...
Książce Terry Pratchetta "Ciekawe czasy" przyznano tytuł Asa Empiku 2003, w kategorii Fantastyka Zagraniczna.
Terry Pratchett - Urodził się 28 kwietnia 1948 roku w Beaconsfield, zmarł 12 marca 2015. Jako autor opowiadań zadebiutował w wieku 13 lat. Już wtedy było oczywiste, że czeka go świetlana przyszłość. W 1965 roku zaczął pracować jako dziennikarz. W 1971 roku wydana została jego pierwsza powieść "The Carpet People", a potem kolejne "The Dark Side of the Sun" (1976) i "Strata" (1981). W 1980 roku został rzecznikiem prasowym Centralnego Zarządu Elektroenergetyki. W 1983 roku wydana została jego pierwsza powieść z cyklu Świat Dysku - "Kolor magii". Po ukazaniu się w 1986 roku książek "Blask fantastyczny" i "Mort" Terry Pratchett zdecydował się poświęcić wyłącznie pisaniu. Od tego czasu zarówno ilość wydanych i sprzedawanych książek, jak i popularność pisarza systematycznie wzrasta. Pratchett był także autorem kilku książek dla młodych czytelników. W 1998 roku został uhonorowany przez królową brytyjską Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-602-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KOLOR MAGII
BLASK FANTASTYCZNY
RÓWNOUMAGICZNIENIE
MORT
CZARODZICIELSTWO
ERYK
TRZY WIEDŹMY
PIRAMIDY
STRAŻ! STRAŻ!
RUCHOME OBRAZKI
NAUKA ŚWIATA DYSKU I, II I III
KOSIARZ
WYPRAWA CZAROWNIC
POMNIEJSZE BÓSTWA
PANOWIE I DAMY
ZBROJNI
MUZYKA DUSZY
CIEKAWE CZASY
MASKARADA
OSTATNI BOHATER
NA GLINIANYCH NOGACH
WIEDŹMIKOŁAJ
WOLNI CIUTLUDZIE
BOGOWIE, HONOR, ANKH-MORPORK
OSTATNI KONTYNENT
CARPE JUGULUM
PIĄTY ELEFANT
PRAWDA
ZŁODZIEJ CZASU
ZIMISTRZ
STRAŻ NOCNA
POTWORNY REGIMENT
PIEKŁO POCZTOWE
ŁUPS!
ŚWIAT FINANSJERY
HUMOR I MĄDROŚĆ ŚWIATA DYSKU
NIEWIDOCZNI AKADEMICY
ZADZIWIAJĄCY MAURYCY I JEGO EDUKOWANE GRYZONIE
W PÓŁNOC SIĘ ODZIEJĘ*1*
Jest miejsce, gdzie bogowie toczą gry losami ludzi, na planszy, która jest równocześnie zwykłym polem gry i całym światem.
A Los zawsze wygrywa.
Los zawsze wygrywa. Większość bogów rzuca kośćmi, ale Los gra w szachy i nikt się nie orientuje – dopóki nie jest za późno – że przez cały czas miał dwie królowe.
Los wygrywa. Przynajmniej taka panuje opinia. Cokolwiek się zdarzy, ludzie potem mówią, musiało być zrządzeniem Losu1.
Bogowie mogą przybierać dowolną postać, a jedynym aspektem, którego zmienić nie potrafią, są oczy, zdradzające ich prawdziwą naturę. Oczy Losu to właściwie nie oczy – jedynie czarne otwory ukazujące nieskończoność z jasnymi plamkami czegoś, co może jest gwiazdami, jednak może też być czymś zupełnie innym.
Teraz zamrugał nimi i uśmiechnął się do współgraczy z tą wyższością, jaką demonstrują zwycięzcy tuż przed zostaniem zwycięzcami.
– Oskarżam Najwyższego Kapłana w Zielonej Szacie w bibliotece, z dwuręcznym toporem – oświadczył.
I wygrał.
Rozpromienił się.
– Nikt nie lubi takich, czo nie umieją wygrywać – burknął Offler, Bóg Krokodyl, poprzez kły.
– Chyba dzisiaj sobie sprzyjam – stwierdził Los. – Może ktoś zagra w coś innego?
Bogowie wzruszyli ramionami.
– Szaleni Władcy? – zaproponował Los. – Nieszczęśni Kochankowie?
– Mam wrażenie, że zgubiliśmy do nich zasady – przypomniał Ślepy Io, przywódca bogów.
– A może w Marynarzy Wyrzuconych przez Sztorm na Brzeg?
– Zawsze wygrywasz – mruknął Ślepy Io.
– Susze i Powodzie? – Los nie ustępował. – To łatwe.
Cień padł na planszę. Bogowie unieśli głowy.
– Och – mruknął Los.
– Niech rozpocznie się gra – rzekła Pani.
Od niepamiętnych czasów toczyły się dyskusje, czy nowo przybyła w ogóle jest boginią. Z całą pewnością nikt do niczego nie doszedł, oddając jej cześć; miała też skłonność do pojawiania się wtedy, kiedy najmniej jej oczekiwano – jak choćby w tej chwili. A ludzie, którzy pokładali w niej wiarę, rzadko przeżywali. Każda zbudowana dla niej świątynia z pewnością byłaby wkrótce trafiona piorunem. Lepiej żonglować toporami na linie, niż wymawiać jej imię. Można ją określić kelnerką w saloonie Ostatniej Szansy.
Zwykle nazywano ją Panią, a oczy miała zielone – nie tak jak ludzkie oczy są zielone, ale szmaragdowe od brzegu do brzegu. Podobno był to jej ulubiony kolor.
– Och – powtórzył Los. – A w co zagramy?
Usiadła naprzeciw niego. Zebrani bogowie spojrzeli z ukosa po sobie. Widowisko zapowiadało się ciekawie. Ta dwójka była odwiecznymi wrogami.
– Może... – zawahała się. – Potężne Imperia?
– Nie, tego nie cierpię – burknął Offler, przerywając milczenie. – Wszyszczy na kończu giną.
– Tak – zgodził się Los. – W samej rzeczy. – Skinął Pani głową i po chwili tonem, jakim zawodowi gracze mówią „As bierze?”, zapytał: – Upadek Wielkich Rodów? Przeznaczenie Narodów Wiszące na Cienkiej Nitce?
– Oczywiście.
– Doskonale. – Los machnął dłonią ponad planszą. Pojawił się świat Dysku.
– A gdzież zagramy?
– Na Kontynencie Przeciwwagi – odparła Pani. – Gdzie pięć szlachetnych rodów od wieków walczy ze sobą nawzajem.
– Naprawdę? A jakież to rody? – zainteresował się Io. Rzadko miewał do czynienia z pojedynczymi ludźmi. Na ogół zajmował się gromami i błyskawicami, więc z jego punktu widzenia jedynym celem istnienia ludzkości było dać się przemoczyć, a w niektórych sytuacjach przypalić.
– Hongowie, Sungowie, Tangowie, McSweeneyowie i Fangowie.
– Oni? Nie wiedziałem, że są szlachetni.
– Wszystkie są bardzo bogate, wszystkie wybiły lub zamęczyły na śmierć miliony ludzi jedynie dla swej zachcianki lub z dumy – wyjaśniła Pani.
Bogowie ze zrozumieniem pokiwali głowami. Z całą pewnością było to zachowanie szlachetne. Sami by tak postąpili.
– McSzfeeneyowie? – zdziwił się Offler.
– Ród bardzo stary i szacowny – zapewnił Los.
– Aha.
– I teraz walczą między sobą o imperium – stwierdził Los. – Bardzo dobrze. Którymi chcesz zagrać?
Pani spojrzała na rozwiniętą przed nimi historię.
– Hongowie są najpotężniejsi – zauważyła. – Nawet w czasie naszej rozmowy opanowali kolejne miasta. Widzę, że Los gotuje im zwycięstwo.
– Zatem, bez wątpienia, wybierzesz słabszy ród.
Los znowu skinął ręką. Pojawiły się figury i pionki. Zaczęły poruszać się na planszy, jakby posiadały własne życie. Naturalnie, tak właśnie było.
– Jednakże – rzekł – zagramy bez kostek. Nie ufam ci przy kostkach. Rzucasz je tam, gdzie ich nie widzę. Zagramy stalą, taktyką, polityką i wojną.
Pani kiwnęła głową.
Los przyjrzał się swojej przeciwniczce.
– Twój ruch? – zapytał.
Uśmiechnęła się.
– Już go wykonałam.
Spuścił wzrok.
– Ale nie widzę twoich figur na planszy.
– Nie ma ich jeszcze na planszy – odparła.
Rozprostowała palce.
Na dłoni miała coś czarno-żółtego. Dmuchnęła na to, a wtedy rozłożyło skrzydełka.
To był motyl.
Los zawsze wygrywa...
Przynajmniej kiedy ludzie trzymają się zasad.
Według filozofa Ly Tin Wheedle’a największą obfitość chaosu można znaleźć tam, gdzie szuka się porządku. Chaos zawsze pokonuje porządek, gdyż jest lepiej zorganizowany.
To motyl burz.
Skrzydełka ma nieco bardziej wystrzępione niż u pospolitych motyli. W rzeczywistości, dzięki fraktalnej naturze wszechświata, oznacza to, że te postrzępione brzegi są nieskończone – tak jak nieskończona jest dowolna linia brzegowa, mierzona z ostateczną, mikroskopową dokładnością. A jeśli nawet nie, to przynajmniej jest tak bliska nieskończonej, że w pogodne dni można stamtąd zobaczyć samą Nieskończoność.
Zatem, skoro mają nieskończenie długi obwód, same skrzydła – to logiczne – muszą być nieskończenie wielkie.
Być może, wydają się mieć rozmiar odpowiedni dla motyla, ale tylko dlatego, że istoty ludzkie zawsze przedkładają zdrowy rozsądek nad logikę.
Kwantowy motyl pogody (Papilio tempestae) ma całkiem zwyczajny żółty kolor, choć mandelbrotowskie desenie na skrzydełkach powinny wzbudzić zainteresowanie. Jego najbardziej niezwykłą cechą jest zdolność wpływania na pogodę.
Wszystko zaczęło się prawdopodobnie od typowej walki o przetrwanie – nawet wyjątkowo głodnemu ptakowi mogło przeszkodzić w posiłku niewygodnie zlokalizowane tornado2. Potem ta zdolność stała się zapewne drugorzędną cechą płciową, jak barwne upierzenie u ptaków albo worki gardłowe niektórych żab. Popatrz na mnie, mówił samiec, leniwie trzepocząc skrzydełkami w listowiu tropikalnego lasu. Może i mam całkiem nieciekawe żółte ubarwienie, ale za dwa tygodnie, o tysiąc mil stąd, Silne Szkwały spowodują Chaos na Drogach.
To motyl burz.
Porusza skrzydełkami...
Oto świat Dysku, sunący w przestrzeni na grzbiecie gigantycznego żółwia.
Większość światów czyni tak na pewnym etapie ich percepcji. To kosmologiczna wizja, do jakiej ludzki umysł został zaprogramowany.
Na płaskowyżu czy równinie, w zamglonej dżungli czy milczącej czerwonej pustyni, na bagnach czy wśród trzcin, a właściwie w każdym miejscu, gdzie na widok nadchodzącego człowieka coś zsuwa się z pluskiem z płynącej kłody, ma miejsce jedna z wersji poniższego dialogu. Jest to kluczowy, choć wczesny punkt rozwoju mitologii plemiennej.
– Widziołżeś to?
– Co?
– Właśnie plumneło z tej kłody.
– Taa? I co?
– Tak se myśle... se myśle... znaczy myśle, że świat to tak se leży na grzbiecie jakiegoś takiego.
Chwila milczenia, gdy przedstawiona hipoteza astrofizyczna zostaje rozważona, po czym...
– Cały świat?
– Pewno. Ale kiedy mówiem: jakiś taki, chodzi mi o takiego wielkiego.
– Musi być wielki, ni ma co.
– Znaczy... strasznie wielki.
– Zabawne chyba, ale... łapiem, o co biega.
– Ma sens, nie?
– Ma sens, jasne. Tylko...
– Co?
– Mam nadzieje, że on nigdy nie plumnie.
Lecz to jest prawdziwy Dysk, który ma nie tylko żółwia, ale i cztery ogromne słonie, na których spoczywa rozległy, obracający się wolno krąg świata3.
Jest tu Morze Okrągłe, mniej więcej w połowie drogi między Osią i Krawędzią. Wokół niego leżą krainy, które – według Historii – definiują cywilizację, to znaczy są w stanie utrzymać historyków. Te krainy to: Efeb, Tsort, Omnia, Klatch i rozległe miasto-państwo Ankh-Morpork.
Ta opowieść jednak rozpoczyna się gdzie indziej: w miejscu gdzie pewien człowiek leży na tratwie unoszącej się w wodach błękitnej, zalanej słońcem laguny. Podpiera głowę rękami. Jest szczęśliwy – w jego przypadku to stan tak rzadki, że niemal bez precedensu. Człowiek pogwizduje prostą melodyjkę i macha nogami w kryształowo czystej wodzie.
Ma różowe stopy z dziesięcioma palcami, które wyglądają jak małe różowe serdelki.
Z punktu widzenia sunącego nad rafą rekina wyglądają jak drugie śniadanie, obiad i podwieczorek.
Jak zawsze była to kwestia protokołu. Albo dobrych manier. Albo starannie przestrzeganej etykiety. Czy też, ostatecznie, alkoholu. A przynajmniej iluzji alkoholu.
Lord Vetinari, jako najwyższy władca Ankh-Morpork, mógł teoretycznie wezwać do siebie nadrektora Niewidocznego Uniwersytetu, a nawet posłać go na egzekucję, gdyby nie wykonał polecenia.
Z drugiej strony jednak Mustrum Ridcully, jako głowa uczelni magicznej, uprzejmie, acz stanowczo dał do zrozumienia, że on z kolei może zmienić Patrycjusza w niewielkiego płaza, a potem nawet zacząć uprawiać w pokoju zabawy ze skakanką.
Alkohol tworzył wygodny pomost nad tą dyplomatyczną przepaścią. Zdarzało się, że lord Vetinari zapraszał nadrektora do pałacu na towarzyskiego drinka. Oczywiście, nadrektor składał mu wtedy wizytę, gdyż nieuprzejmie byłoby odmówić. Obie strony doskonale rozumiały swoje pozycje i zachowywały się z wyszukaną grzecznością, co pozwalało uniknąć niepokojów społecznych i mokrych plam na dywanie.
Było piękne popołudnie. Vetinari siedział w pałacowych ogrodach i z delikatną irytacją obserwował motyle. Dostrzegał coś lekko obraźliwego w tym, jak fruwają sobie dookoła i cieszą się życiem w sposób bezproduktywny.
Uniósł głowę.
– Och, to pan, nadrektorze – powiedział. – Jakże miło mi pana widzieć. Proszę usiąść. Mam nadzieję, że zdrowie panu dopisuje?
– W samej rzeczy – przyznał Ridcully. – A pan? Nie narzeka pan na zdrowie?
– Nigdy nie czułem się lepiej. Pogoda, jak widać, znowu się poprawiła.
– Moim zdaniem wczorajszy dzień był wyjątkowo udany.
– Jutrzejszy, jak słyszałem, może być jeszcze piękniejszy.
– Z pewnością nie zaszkodzi nam trochę słońca.
– Istotnie.
– Tak.
– Ach...
– Bez wątpienia.
Patrzyli na motyle. Kamerdyner podał zimne drinki.
– Co one właściwie robią z kwiatami? – zainteresował się Vetinari.
– Co?
Patrycjusz wzruszył ramionami.
– Mniejsza z tym. To nie takie ważne. Ale skoro już pan tu jest, nadrektorze, skoro postanowił pan odwiedzić mnie po drodze do spraw, jestem pewien, nieskończenie bardziej istotnych... To naprawdę bardzo uprzejme z pana strony... Zastanawiam się, czy mógłby mi pan zdradzić: kto jest Wielkim Magiem?
Ridcully zastanowił się chwilę.
– Pewnie dziekan – stwierdził. – Waży chyba ze dwieście pięćdziesiąt funtów.
– Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że nie jest to właściwa odpowiedź – rzekł Vetinari. – Z kontekstu wnioskuję, że „wielki” oznacza wybitnego.
– W takim razie nie dziekan.
Vetinari spróbował sobie przypomnieć grono profesorskie Niewidocznego Uniwersytetu. Wizja, jaka pojawiła mu się w umyśle, przedstawiła niewielkie pasmo wzgórz w spiczastych kapeluszach.
– Kontekst, jak przypuszczam, raczej nie sugeruje dziekana – oświadczył.
– Ehm... A jakiż to kontekst? – zapytał Ridcully.
Patrycjusz sięgnął po laskę.
– Chodźmy – zaproponował. – Sądzę, że lepiej będzie, jeśli sam pan zobaczy. To bardzo niepokojące.
Idąc za Vetinarim, Ridcully rozglądał się z zaciekawieniem. Nieczęsto miał okazję zwiedzać ogrody, które opisywano we wszystkich podręcznikach ogrodnictwa – w rozdziałach „Jak tego nie robić”.
Były położone – trudno znaleźć bardziej adekwatne określenie – przez sławnego, a raczej niesławnego specjalistę aranżacji pejzażu i ogólnego wynalazcę Bezdennie Głupiego Johnsona. Jego roztargnienie i ślepota na elementarną matematykę zmieniały każdy krok w igranie z niebezpieczeństwem. Geniusz Johnsona... cóż, o ile Ridcully to rozumiał, jego geniusz był dokładnym przeciwieństwem tego geniuszu, który wznosił konstrukcje ziemne sięgające do tajemnych, ale dobroczynnych sił terenów wiejskich.
Nikt nie był całkiem pewien, do jakich sił próbowały sięgać projekty Bezdennie Głupiego, ale wybijający godziny zegar słoneczny często wybuchał, obłąkańcze chodniki popełniały samobójstwa, a ogrodowe meble z kutego żelaza przynajmniej trzykrotnie się roztopiły.
Patrycjusz prowadził przez bramę do czegoś przypominającego gołębnik. Trzeszczące drewniane stopnie wiodły w górę po wewnętrznej stronie ściany. Kilka niezniszczalnych dzikich gołębi z Ankh-Morpork gruchało coś i parskało w mroku.
– Co to takiego? – zapytał Ridcully, kiedy zaskrzypiały pod nim schody.
Patrycjusz wyjął z kieszeni klucz.
– Zawsze wydawało mi się, że pan Johnson zaplanował to wstępnie jako ul. Jednakże wobec braku dziesięciostopowych pszczół znaleźliśmy... inne zastosowania.
Otworzył drzwi do przestronnego, kwadratowego pomieszczenia z dużym nieoszklonym oknem w każdej ze ścian. Każdy otwór otoczony był drewnianą konstrukcją z przymocowanym dzwonem na sprężynie. Było jasne, że jeśli coś dostatecznie dużego przemieści się przez okno, musi poruszyć dzwonem.
W samym środku stał na stole największy ptak, jakiego Ridcully w życiu oglądał. Ptak odwrócił głowę i spojrzał na wchodzących swym żółtym, paciorkowatym okiem.
Patrycjusz sięgnął do kieszeni i wyjął słoik anchois.
– Muszę przyznać, bardzo nas zaskoczył – wyjaśnił. – Już chyba dziesięć lat minęło, odkąd dotarła poprzednia wiadomość. Zwykle trzymaliśmy w lodzie kilka makreli.
– To bezcelowy albatros? – domyślił się Ridcully.
– W samej rzeczy. I znakomicie wytresowany. Powróci dzisiaj wieczorem. Sześć tysięcy mil na jednym słoiku anchois i butelce pasty rybnej, którą znalazł w kuchni mój sekretarz, Drumknott. Zadziwiające.
– Słucham? – nie zrozumiał Ridcully. – Powróci? Dokąd?
Vetinari spojrzał mu w oczy.
– Nie, muszę wyraźnie to zaznaczyć, nie na Kontynent Przeciwwagi – oświadczył. – Nie jest to jeden z ptaków, jakie Imperium Agatejskie wykorzystuje w służbie kurierskiej. Powszechnie wiadomo, że nie utrzymujemy żadnych kontaktów z tą tajemniczą krainą. A ten ptak nie jest pierwszym od wielu lat, który do nas dotarł, i nie przyniósł dziwnej, zagadkowej wiadomości. Czy to jasne?
– Nie.
– Dobrze.
– To nie jest albatros?
– Aha. – Patrycjusz uśmiechnął się. – Widzę, że zaczyna pan rozumieć.
Mustrum Ridcully, choć posiadał duży i sprawny mózg, nie był wprawiony w sztuce obłudy. Przyjrzał się groźnemu dziobowi.
– Mnie on wygląda na jakiegoś diabelnego albatrosa, nie ma co. A pan przed chwilą mówił, że to właśnie on. Spytałem, czy to...
Patrycjusz z irytacją machnął ręką.
– Zostawmy teraz nasze ornitologiczne rozważania – rzekł. – Chodzi o to, że ptak miał w swojej kurierskiej sakiewce ten oto papier...
– Chce pan powiedzieć, że nie miał tego oto papieru? – upewnił się Ridcully, próbując pojąć zasady.
– A tak. Oczywiście. To właśnie chciałem powiedzieć. To nie ten. Niech pan obejrzy. – Wręczył nadrektorowi niewielki arkusik.
– Wygląda na malowanki.
– To agatejskie piktogramy.
– Znaczy: to nie są agatejskie piktogramy?
– Tak, tak. Z całą pewnością. – Patrycjusz westchnął. – Widzę, że dobrze pan przyswoił podstawowe zasady dyplomacji. A teraz... co pan o tym sądzi, jeśli wolno spytać?
– Wygląda jak maz, maz, maz, maz, Maggusa – stwierdził Ridcully.
– A z tego wnioskuje pan...?
– Studiował malarstwo, bo nie radził sobie z ortografią? Znaczy, kto właściwie to pisał? Chciałem powiedzieć: malował?
– Nie wiem. Wielcy wezyrowie przesyłali nam czasem jakieś wiadomości, ale jak rozumiem, w ostatnich latach trwają tam niepokoje. Nie jest podpisana, jak pan pewnie zauważył. Jednakże nie mogę jej zignorować.
– Maggus, maggus... – powtarzał w zadumie Ridcully.
– Piktogramy oznaczają „Przyślijcie nam natychmiast Wielkiego” – przetłumaczył Vetinari.
– ...Maggusa – dokończył Ridcully, stukając palcem w papier.
Patrycjusz rzucił albatrosowi anchois. Ptak łakomie połknął rybę.
– Imperium ma pod bronią milion ludzi. Na szczęście władcom odpowiada udawanie, że wszystko poza jego granicami jest bezwartościowym, mrocznym pustkowiem zamieszkanym tylko przez wampiry i upiory. Zwykle nie interesują się tam naszymi sprawami. To szczęśliwy dla nas zbieg okoliczności, gdyż są jednocześnie chytrzy, bogaci i potężni. Prawdę mówiąc, liczyłem, że o nas zapomnieli. Aż nagle to... Mam nadzieję, że zdołam szybko wysłać tę nieszczęsną osobę i zamknąć całą sprawę.
– ...maggus, maggus... – powtarzał Ridcully.
– Może chciałby pan wyjechać gdzieś na wakacje? – spytał Patrycjusz z cieniem nadziei w głosie.
– Ja? Nie. Nie znoszę zagranicznych potraw – odparł pospiesznie Ridcully. Raz jeszcze powtórzył, jakby do siebie: – Maggus...
– To słowo zdaje się pana fascynować.
– Gdzieś już je widziałem, właśnie tak zapisane. Nie mogę sobie przypomnieć...
– Z pewnością pan sobie przypomni. I zdoła wyekspediować wielkiego magga, jakkolwiek by się pisał, do Imperium. Przed kolacją.
Ridcully otworzył usta.
– Sześć tysięcy mil? Za pomocą magii? Zdaje pan sobie sprawę, jakie to trudne?
– Cenię swoją ignorancję w tej kwestii.
– Poza tym – mówił dalej nadrektor – oni tam wszyscy są... zagraniczni. Myślałem, że mają dość własnych magów.
– Doprawdy, trudno mi powiedzieć.
– Czy wiemy, po co im ten mag?
– Nie. Ale jestem przekonany, że znajdzie pan kogoś zbytecznego. Mam wrażenie, że jest was tam strasznie dużo.
– Znaczy, może być im potrzebny w jakimś straszliwym zagranicznym celu – powiedział Ridcully. Z jakiegoś powodu w jego umyśle pojawiła się twarz dziekana. Rozpromienił się. – Może wystarczy im dowolny mag, byle wielki? Jak pan sądzi?
– Pozostawiam to całkowicie pańskiej decyzji. Ale wieczorem chciałbym wysłać wiadomość, że Wielki Maggus jest już w drodze, jak należy. Potem możemy o wszystkim zapomnieć.
– Oczywiście niezwykle trudno będzie ściągnąć go z powrotem. – Ridcully znów pomyślał o dziekanie. – To praktycznie niemożliwe – dodał z zadowoleniem, niezbyt odpowiednim do sytuacji. – Przypuszczam, że przez długie miesiące będziemy się bezskutecznie starali. Przypuszczam, że wypróbujemy wszystkie znane metody, ale nie zadziałają. Co za pech...
– Widzę, że nie może się pan doczekać podjęcia tego wyzwania – rzekł Patrycjusz. – Niech mi pan nie pozwoli zatrzymywać pana przed powrotem na uniwersytet i rozpoczęciem właściwych działań.
– Ale... maggus... – mruczał do siebie Ridcully. – Jakoś mi się kojarzy... Chyba gdzieś to już widziałem.
Rekin nie zastanawiał się specjalnie. Rekiny rzadko to robią. Ich procesy myślowe są w większej części wyrażane przez znak „=”. Widzisz = zjadasz.
Ale kiedy sunął przez wody laguny, jego mały móżdżek zaczął odbierać niewielkie porcje egzystencjalnego, spodoustego lęku, który można określić jako wątpliwości.
Wiedział, że jest największym rekinem w okolicy. Wszyscy konkurenci uciekli albo zderzyli się ze starym, dobrym „=”. Jednakże ciało podpowiadało mu, że coś zbliża się szybko z tyłu.
Zawrócił z gracją i pierwsze, co zobaczył, były setki stóp i tysiące palców – cała fabryka serdelków.
Wiele rzeczy działo się na Niewidocznym Uniwersytecie. Niestety, nauczanie musiało być jedną z nich. Grono profesorskie już dawno uwzględniło ten fakt i opracowało wiele sposobów unikania go. Ale było to całkiem uczciwe, ponieważ – trzeba szczerze przyznać – podobnie postępowali studenci.
System działał bardzo skutecznie i – jak się często zdarza w takich wypadkach – uzyskał status tradycji. Wykłady najwyraźniej się odbywały, gdyż były wypisane czarno na białym w planie zajęć. Fakt, że nikt nie uczęszczał, stanowił tylko nieistotny szczegół. Od czasu do czasu ktoś twierdził, że wynika z tego, iż wykłady wcale się nie odbywają, ponieważ jednak nikt nie uczęszczał, więc nikt nie mógł stwierdzić, czy to prawda. Zresztą i tak padały argumenty (ze strony wykładowcy mętnego myślenia4, że wykłady odbywają się in essence, czyli wszystko jest w porządku.
Tym samym edukacja na Niewidocznym Uniwersytecie działała uświęconą przez wieki metodą umieszczania dużej grupy młodych ludzi w pobliżu dużego zbioru książek, w nadziei że coś przejdzie z jednych na drugich. Tymczasem zainteresowani młodzi ludzie najchętniej umieszczali się w pobliżu oberży i tawern – z tego samego powodu.
W tej chwili, wczesnym popołudniem, kierownik katedry studiów nieokreślonych wygłaszał wykład w sali 3B. Zatem jego obecność, drzemiącego przed kominkiem w sali klubowej, była technicznym szczegółem, którego nie komentowałby żaden człowiek obdarzony zmysłem dyplomacji.
Nadrektor kopnął go w łydkę.
– Au!
– Przepraszam, że przerywam, kierowniku – rzucił niedbale Ridcully. – Bogowie świadkami, że potrzebuję Rady Magów. Gdzie są wszyscy?
Kierownik studiów nieokreślonych potarł nogę.
– Wiem, że wykładowca run współczesnych prowadzi wykład w sali 3B5 – powiedział. – Ale nie mam pojęcia, gdzie jest. To bolało...
– Proszę zebrać wszystkich. W moim gabinecie. Za dziesięć minut – polecił Ridcully.
Głęboko wierzył w takie działania. Mniej bezpośredni nadrektor wędrowałby po całym budynku i szukał profesorów. On tymczasem wyznawał politykę znalezienia jednej osoby i utrudniania jej życia, dopóki wszystko nie ułoży się tak, jak sobie życzył6.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
1 Ludzie rzadko kiedy są w tym konsekwentni, podobnie jak w przypadku cudów. Kiedy dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności ktoś uniknie pewnej śmierci, mówią, że to prawdziwy cud. Lecz kiedy ktoś ginie wskutek dziwnego ciągu wydarzeń – olej rozlany akurat w tym miejscu, bariera zabezpieczająca pęknięta właśnie tu – to także musiał być cud. Fakt, że zdarzenie nie było miłe, nie oznacza jeszcze, że nie było cudowne.
2 Zwykle o średnicy rzędu sześciu cali.
3 Ludzie zastanawiają się, jak to możliwe, ponieważ taki słoń świata raczej nie mógłby zbyt długo dźwigać wirującego ciężaru bez poważnych otarć i nawet oparzeń. Ale równie dobrze można by pytać, dlaczego oś planety nie skrzypi albo jaki dźwięk wydaje kolor żółty.
4 Które jest trochę jak logika rozmyta, tylko bardziej.
5 Wszystkie wirtualne wykłady odbywały się w sali 3B, niemożliwej do zlokalizowania na żadnym planie pomieszczeń Niewidocznego Uniwersytetu, a także – jak uważano – mającej nieskończoną wielkość.
6 Politykę taką zaadaptowała większość menedżerów i kilku co ważniejszych bogów.