- promocja
Ciemno, prawie noc - ebook
Ciemno, prawie noc - ebook
Powieść nagrodzona Literacką Nagrodą Nike 2013
W człowieku otwierają się przejścia, przez które zło wchodzi do środka, i wtedy jest zgubiony.
(fragment)
W Wałbrzychu giną dzieci. Andżelika, Patryk i Kalinka przepadają bez śladu. Upiorna, gęsta atmosfera późnojesiennego miasta nie sprzyja wyjaśnieniu spraw. Prorok Jan Kołek przekonuje, że dzieci zabiera do siebie Matka Boska Bolesna, a zgnębieni mieszkańcy rzucają oskarżenia na oślep, pogrążeni w lęku, złości i rozpaczy.
Reporterka Alicja Tabor wraca z Warszawy do miasta swojego dzieciństwa, by napisać o trójce zaginionych. W jej starym rodzinnym domu pełnym złych wspomnień czeka przeszłość. Bohaterka, by zmienić swoje życie, musi stawić czoło nie tylko zawodowemu wyzwaniu, ale także dręczącym ją traumom.
Ciemno, prawie noc to jedna z najważniejszych powieści ostatnich lat. W 2019 doczekała się ekranizacji – film wyreżyserował Borys Lankosz. W rolę Alicji Tabor wcieliła się Magdalena Cielecka.
Jej proza pokazuje prawdziwą siłę literatury.
Olga Tokarczuk dla wyborcza.pl o Ciemno, prawie noc
Joanna Bator – laureatka Nagrody Literackiej Nike, Nagrody im. Beaty Pawlak, Nagrody Literackiej im. Hermana Hessego, Nagrody Literackiej im. Stefana Heima, Nagrody Literackiej Usdomer, szwajcarskiej Spycher Literatur Prise. Autorka bestsellerów tłumaczonych na wiele języków, w tym zekranizowanego niedawno Ciemno, prawie noc.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6235-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po południu usiadłam przy kuchennym stole, by przejrzeć materiały do reportażu. Kuchnia zawsze była najcieplejszym i najjaśniejszym pomieszczeniem w tym domu i choć z zardzewiałego kranu nadal kapała woda, a drewniana podłoga uginała się tak, że lada chwila mogła się zapaść i pogrzebać mnie pod ziemią, było tu czysto. Pan Albert włożył dużo wysiłku, by utrzymać ten dom przy życiu, i wiedziałam, że powinnam mu się odwdzięczyć za lata troski. Na stole stała misa z jabłkami z mojego ogrodu. Były błyszczące i pachniały. Ugryzłam jedno i przypomniałam sobie, że ojciec, Ewa i ja zawsze zajmowaliśmy te same miejsca. Ja po jednej stronie stołu, oni naprzeciwko, jakbyśmy przeczuwali, że pisane nam są inne losy. Już wtedy czułam dojmującą samotność, bo oni mimo wszystko byli razem, połączeni przeznaczeniem.
Przy stole nadal stały cztery krzesła i usiadłam na tym, które przed laty należało do mnie. Popatrzyłam na puste miejsca, wyrzuciłam ogryzek i włączyłam komputer. Otworzyłam folder GINĄ DZIECI. Wyświetliły się teksty i obrazy ułożone z właściwym mi zamiłowaniem do porządku. W pliku OKOLICZNOŚCI zgromadziłam informacje na temat wydarzeń poprzedzających zniknięcia wałbrzyskich dzieci oraz towarzyszących im. Gdy teraz przeglądałam materiały, znów odniosłam wrażenie, które prześladowało mnie od czasu, gdy zajęłam się tą sprawą: coś wokół mnie gęstniało, nabierało kształtu niczym ektoplazma z historii mojej siostry. A więc po kolei. W styczniu spłonęło prywatne schronisko dla zwierząt w dzielnicy Rusinowa na obrzeżach miasta. Nieoficjalne przytulisko prowadziła w swoim domu Małgorzata Felis, lat sześćdziesiąt siedem, emerytowana archiwistka i miejscowa dziwaczka, samotna. Ktoś nocą oblał budynki benzyną i podłożył ogień. Zginęła właścicielka i niemal wszystkie koty, które zimą spały w zamkniętych pomieszczeniach. Sto dwadzieścia siedem kotów, jak skrupulatnie policzono, a ja wyobraziłam sobie sto dwadzieścia siedem zwęglonych ciałek wielkości noworodków i dym unoszący się ze zgliszczy ubogiego domku z pustaków. Do tej pory nie znaleziono sprawców i ta zbrodnia nie budzi wielkich emocji, bo kogo obchodzi stara wariatka i gromada niechcianych zwierząt? „Smród stamtąd ciągł”, krzywi się mieszkaniec Rusinowej, z którym na zamieszczonym w sieci filmiku rozmawia blond dziennikarka lokalnej telewizji, Sandra Pędrak-Pyrzycka. „Smród ciągł od sierściuchów”. Mieszkaniec marszczy nos, ale wygląda na istotę myjącą się o wiele rzadziej niż przeciętny kot. Zaczepiona przez tę samą blondynę młoda kobieta z dzieckiem jest zdania, że Małgorzata Felis powinna raczej wspierać matki i dzieci, a nie bezdomne zwierzęta. Bo matkom się należy bardziej. A zwłaszcza matkom małych dzieci. Sprawa spalonego domu szybko więc cichnie. W mieście narasta za to niezadowolenie z powodu biedy i bezrobocia. W poniemieckiej dzielnicy Sobięcin, jednej z najbiedniejszych w tym niebogatym mieście, spod ziemi wydobywa się siarkowodór, a mieszkańcy peerelowskich blokowisk i starych kamienic narzekają na plagę karaluchów, jakiej nie było od lat. W kwietniu ginie pierwsze dziecko, dziewczynka. Dwa miesiące później chłopczyk. I tuż przed moim przyjazdem następna dziewczynka. Policja nie natrafiła na żaden ślad i śledztwo utknęło w martwym punkcie. Andżelika, Patryk, Kalinka po prostu zapadli się pod ziemię. Rozpłynęli się w powietrzu. Przepadli jak kamień w wodę. Znikli jak kamfora. Takich słów używają ludzie, mówiąc o zniknięciach dzieci, a miasto pogrąża się w panice i rozpaczy. Dochodzi do bijatyki w dzielnicy romskiej, gdzie paru bandytów demoluje samochody i wybija szyby. W sierpniu na arenie wydarzeń, a dokładnie w wałbrzyskim rynku, przy nowej fontannie z czarnego kamienia, pojawia się Jan Kołek, były górnik. W biedaszybie przemówiła ponoć do niego Matka Boska Bolesna. Przez chwilę patrzę na ciemną chudą twarz wizjonera. Jan Kołek stoi na tle fontanny, która na zdjęciu wygląda jak sarkofag. Chudy i przygarbiony mężczyzna ma na sobie staroświecki, zgrzebny garnitur, nie wygląda ani na wariata, ani na hochsztaplera. Przypomina trochę pana Alberta. Jan Kołek przekonywał ludzi, że to Matka Boska Bolesna zabrała dzieci do siebie, i do końca życia trzymał się swojej wersji.
Pierwsza przepadła sześcioletnia Andżelika Mizera z Nowego Miasta. Powtórzyłam na głos jej imię i nazwisko, kliknęłam plik ANDŻELIKA i na ekranie pojawiło się legitymacyjne zdjęcie: duża okrągła buzia, blisko osadzone oczy, jasnobrązowe włosy niedbale spięte wsuwką z motylkiem. Zaniedbane zęby w wymuszonym uśmiechu. „Jak kanfora, proszę panią”, na filmiku, który ściągnęłam z sieci, mówi sąsiadka Andżeliki, starsza kobieta o wypukłym lśniącym czole. Ma zapadnięte usta, jakby silny cios wgniótł je w głąb twarzy, i może tak właśnie było, bo jej lewe oko zdobi wyraźny siniec. „Latała tu se latała po dworze po papierosy do kiosku łubudu po schodach tam siam łubudubu na staw zima lato latawiec z niej był taki łubudu po schodach i nagle jak kanfora jak kanfora proszę panią. Może Cygany?”, kobieta spojrzała pytająco w stronę niewidocznej w kadrze dziennikarki, ale ta też nie znała odpowiedzi. Dotknęłam na ekranie twarzy Andżeliki, była miękka, ale zimna, elastyczna powłoka ugięła się i odkształciła jak skóra. Otworzyłam plik, w którym podsumowałam okoliczności zniknięcia dziewczynki. Drugiego kwietnia tego roku od rana padał śnieg i Andżelika poszła pod wieczór na sanki z młodszym bratem i psem. Brat Oskar, pies Pirat. Zjeżdżali z górki niedaleko swojej kamienicy, przy stawie otoczonym zaroślami czarnego bzu i karłowatych modrzewi, który dobrze pamiętam z dzieciństwa. Mogłam sobie wyobrazić mokry kwietniowy śnieg, podobny do tego, który spada w tym mieście już w listopadzie, zapowiadając długą zimę, płozy sanek grzęznące w burej brei, obłoczki pary i ślady stóp. Gdy dzieci nie wróciły do domu, rozpoczęto poszukiwania. Dokładnie nie wiadomo, kiedy zauważono ich nieobecność, ale brata dziewczynki znaleziono dopiero rano, błąkał się w okolicach pomnika górnictwa na placu Grunwaldzkim. Chłopiec, ponoć opóźniony w rozwoju, nie potrafił powiedzieć, co stało się z jego siostrą i psem i jak znalazł się tak daleko od domu. Trzymał w ręce czapkę Andżeliki. Różowa czapka z wizerunkiem Hello Kitty, której zdjęcie zamieściła gazeta, była wszystkim, co zostało po dziewczynce. Idiotyczny kotek z Japonii na czapce małej wałbrzyszanki wydał mi się dziwnie wymowny, nie miał ust, a w jego czarnych oczach czaiła się groza.
W czerwcu przepadł bez wieści Patryk Miłka, jedyny chłopiec w tym towarzystwie, niedosłyszący pięciolatek wychowywany przez babcię na Sobięcinie, która ponoć tylko na chwilę spuściła go z oczu w supermarkecie Real. Mimo iż dziecko znikło w biały dzień w ruchliwym sklepie, nie ma świadków, a kamery nie zarejestrowały niczego podejrzanego, co więcej, na nagraniu widać podobno, jak babcia tego dnia wchodzi i wychodzi sama, a nie z wnuczkiem, który rzekomo zgubił się jej w dziale ze słodyczami, przy ulubionych jajkach z niespodzianką. Niestety nagranie potem uległo przypadkowemu zniszczeniu, policja przeprasza za zaniedbania, obiecuje wyciągnąć, zbadać i ukarać, ale tymczasem w niczym nie pomaga to Patrykowi Miłce z Sobięcina, piegusowi o bystrym spojrzeniu i spiczastych, elfich uszach, trochę podobnych do moich. Jego babcia, Zofia Socha, patrzy na mnie ze zdjęcia z trudnym do rozszyfrowania wyrazem twarzy, który nie jest rozpaczą, a przynajmniej nie tylko, i ku mojemu zdumieniu słowem, jakie przychodzi mi na myśl, jest „głód”. Fotografię wnuka trzyma przed sobą jak tarczę, a jej twarz wydaje mi się znajoma niczym szczegół w po raz pierwszy widzianym pejzażu, który nagle budzi poczucie trudnej do określenia bliskości. Patryk nie miał więcej szczęścia niż Andżelika. „Jak kamień w wodę”, wzdycha Zofia Socha i martwi się, czy tam, gdzie jej wnuczek teraz przebywa, dają mu odpowiednie posiłki, czy, jak się wyraża, dobrze tam chociaż karmią dzieciaka. Po zniknięciu chłopca plotka o porywającej dzieci cygańskiej szajce z ulicy Pocztowej była wystarczająco dojrzała, by rozsypać się jak makówka. Jak wyraziła się zagadnięta przez dziennikarkę duża kobieta z wąsikiem: „A kto niby powiedział, że Cygan nie może być pedofilem czy innym?”. Wielu mieszkańców miasta podzielało zdanie wąsatej i składało donosy. Policja przesłuchała dwie kobiety romskiego pochodzenia, siostry Luludię i Donkę S., przeszukała mieszkanie niejakiego Albina K. z tej samej romskiej dzielnicy na Starym Zdroju, ale nie natrafiono na żaden ślad. Sandra Pędrak-Pyrzycka wybrała się tam, by porozmawiać z Romami osobiście, ale Luludia S. uchyliła tylko drzwi i najwyraźniej nadal urażona podejrzeniami, poradziła jej: _Tchy magie pe minć._ Skocz mi na pizdę, w wolnym przekładzie. W tym czasie na Pocztowej, głównej ulicy ubogiego romskiego zakątka, doszło do bijatyki, w której ucierpiało dwóch Romów i tyluż intruzów z kijami bejsbolowymi.
Brak postępów w śledztwie doprowadził do ogólnego zniechęcenia i media z ulgą zwróciły się w kierunku nowej sensacji, w której był przynajmniej trup. Trup Jana Kołka. „Azaliż ja szary obywatel i robak nędzny ten honor dostałem z niebiesiech że przenajświętsza Matka Boska Bolesna na posłańca swych słów mnie wybrała nędznego robaka”, tak brzmiał początek proroctw Jana Kołka, które wygłaszał w wałbrzyskim rynku. Podobała mi się chuda ciemna twarz Jana Kołka, intrygująca jak książka z dobrym tytułem, i byłam gotowa uwierzyć, że przeżył coś niezwykłego z lokalną Matką Boską, gdy przysypało go pod ziemią na trzy dni i noce. Z czegoś takiego nikt nie wychodzi bez szwanku i z pewnością Jan Kołek mógł spotkać w biedaszybie mniej przyjaźnie nastawione postaci, na przykład żądnych zemsty żydowskich więźniów obozu Gross-Rosen, których tu pomordowano i zakopano gdzieś w lesie pod Zamkiem Książ.
Gotycka figurka Matki Boskiej Bolesnej przechowywana jest w niewielkim, przysadzistym kościele pod jej wezwaniem w centrum Wałbrzycha, przy placu Kościelnym. Świątynia, mimo iż gruntownie przebudowana w osiemnastym wieku, zachowała swoją pierwotną przyziemną krągłość i obie z Ewą lubiłyśmy to miejsce. Według legendy tu, gdzie teraz stoi kościół, biło niegdyś źródło, wokół którego powstała pierwsza wałbrzyska osada. Górnicy w drodze do pracy pili z niego wodę i wierzono, że chroni ona przed złem, które czyha na nich pod ziemią. Matka Boska Bolesna napoiła Jana Kołka tą właśnie wodą, którą podała mu w złożonych dłoniach. „Zaprawdę woda ta była jak życie”, chwalił jej smak, gdy wykopali go z biedaszybu. Ewa mówiła o Matce Boskiej Bolesnej „mamusia” z ironią i tęsknotą, którą pokrywała śmiechem, i gdy nie miałyśmy chęci na Bibliotekę pod Atlantami, a na basie z Madrasu brakowało nam pieniędzy, szłyśmy do mamusi. Przed południem oprócz nas często nie było w kościele nikogo i mogłyśmy podejść blisko, by do woli przyglądać się figurce ponurej kobiety z martwym Jezusem na kolanach. Moja siostra utrzymywała, że Matka Boska wyglądałaby o wiele lepiej z kotami niż tym smętnym trupkiem, jak określała Bożego syna. Kiedyś Ewa postanowiła zajrzeć za ołtarz, a ja jak zawsze poszłam za nią, i zobaczyłyśmy murowaną studzienkę, która była wprawdzie sucha, ale ucieszyłyśmy się, że źródło istniało naprawdę. Może górnicy wypili wszystką wodę, choć bardziej prawdopodobne, że to górnictwo wysuszyło studnię, tak jak zniszczyło dawne mineralne źródła na Starym Zdroju. Twarz Matki Boskiej Bolesnej nie podobała się Ewie,
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.