- promocja
Cień - ebook
Cień - ebook
Rzeczpospolita Warszawska stara się utrzymać neutralność, balansując między dwiema potęgami: Niemcami i Rosją, jednak młoda republika ma coraz więcej problemów. W enklawach pojawiają bezpośredni wysłannicy Szepczących, a słowo mocy, które dało Polakom zwycięstwo, jest już znane wszystkim stronom konfliktu. Samarin i Rudnicki zostają wciągnięci w wir politycznych i towarzyskich intryg, a to nie jedyne ani nawet największe niebezpieczeństwo. Ktoś poprzysiągł ich zabić. I wszystkich takich jak oni. Do tego zarówno w Berlinie, jak i Sankt Petersburgu narasta przekonanie, że pora zaatakować. Polska armia szykuje się do ostatecznego starcia, jednak dowództwo zdaje sobie sprawę, że żadna strategia nie pozwoli wygrać z wrogiem mającym dwudziestokrotną przewagę liczebną. Tylko czas pokaże, kto umrze, a kto przeżyje...
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-336-3 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lampa przygasła, później zajaśniała nagle jak spadająca gwiazda, wreszcie zagrała wszystkimi kolorami tęczy. Rudnicki westchnął, podkręcił knot, po czym pochylił się nad chorym. Oślepiony kolejnym rozbłyskiem, przetarł oczy i gniewnym gestem odsunął buteleczkę z lekarstwem. Pomogło. Sama obecność materia prima wpływała na rzeczywistość często w zaskakujący sposób.
– Jak pan się czuje? – spytał neutralnym tonem.
Jakub Ochls nie należał do ulubionych pacjentów Rudnickiego, być może ze względu na zawód: gospodin Ochls raczył być lichwiarzem.
– Lepiej, doktorze – wychrypiał otyły starszy mężczyzna. – Lżej mi oddychać.
Alchemik skinął głową, przyłożył dwa palce do tętnicy szyjnej leżącego. Zwiotczała, lepka od potu skóra przypominała w dotyku nieświeżą słoninę.
– Dziewięćdziesiąt na minutę – oznajmił po chwili. – Ostatnio było sto dwadzieścia.
– Toż mówię, że jest poprawa! Choć za takie pieniądze spodziewałem się szybszych rezultatów – dodał zgryźliwie lichwiarz.
– W każdej chwili może pan zrezygnować z moich usług i poprosić o poradę innego lekarza – odparował chłodno Rudnicki.
Alchemik już dawno pogodził się z faktem, że poprawa zdrowia pacjenta przeważnie idzie w parze z narastającą niechęcią do regulowania zobowiązań finansowych.
– Coś pan taki w gorącej wodzie kąpany? – wychrypiał Ochls. – Zostawiłby mnie pan w połowie kuracji?
– Dziesięć rubli – oznajmił Rudnicki, ignorując pytanie. – Mikstura wystarczy na tydzień.
Lichwiarz usiadł z bolesnym stęknięciem i sięgnął do szuflady.
– Proszę – powiedział, rzucając na stół garść srebra. – Drogo, ale niech tam! Zdrowie ważniejsze niż pieniądze.
Rudnicki wyciągnął lupę i obejrzał jedną z monet: te fałszywe przeważnie odlewano, a nie bito, dlatego zdradzały je nieprecyzyjne detale, zdarzały się też niewielkie zagłębienia w miejscach, gdzie metal nie przylegał do formy.
– Nie oszukałbym pana – odezwał się Ochls z urazą w głosie.
– W ciągu ostatniego tygodnia dwukrotnie płacono mi fałszywymi rublami – odparł sucho alchemik. – Stąd moja ostrożność.
– Prawda, że namnożyło się teraz cwaniaków – przyznał lichwiarz. – Ale to nie dla mnie, ja wolę uczciwy zarobek.
Alchemik z trudem powstrzymał się od komentarza na temat definicji uczciwości – Ochls działał mu na nerwy – i pożegnawszy się z gospodarzem, ruszył do korytarza. Olbrzymi lokaj otworzył przed nim drzwi, które zaryglował natychmiast po wyjściu Rudnickiego. Najwyraźniej lichwiarz niespecjalnie wierzył w bliźnich.
Szklane klosze gazowych latarni płonęły w nocnym mroku niby miniaturowe słońca, konkurując z księżycem w pełni. Na widok pryncypała kuczer zeskoczył z kozła i wytrenowanym ruchem rozłożył składane schody. Rudnicki podziękował skinieniem i zajął miejsce w powozie.
– Do hotelu! – polecił.
Ekwipaż potoczył się po bruku, aby zatrzymać się po przejechaniu zaledwie kilku metrów. Ciche przekleństwo i szczęk odwodzonego kurka sugerowały, że przyczyna niespodziewanego postoju wzbudziła podejrzliwość woźnicy.
– Co się dzieje?! – rzucił ostro alchemik.
– Wydaje się, że ma pan gościa – odparł tamten z wahaniem.
Rudnicki wysiadł z karety: kuczer trzymał na muszce ubraną na czarno kobietę. Twarz nieznajomej skrywała woalka.
– Czym mogę pani służyć? – odezwał się uprzejmie Rudnicki.
– Rozmową. Być może poradą.
– Teraz? O tej porze? Dochodzi jedenasta w nocy!
– Gdyby sprawa nie była pilna, nie zawracałabym panu głowy. Czekam tu od godziny.
– Sama?! To niebezpieczna okolica.
– Nie jestem bezbronna, a niedaleko czeka mój powóz. Zanim dojedziemy do hotelu, zdążę przedstawić swój problem, oczywiście zapłacę za pański czas.
– No dobrze, proszę wsiadać – zadecydował po namyśle Rudnicki, powstrzymując dyskretnym gestem kuczera.
Ten był jednym z ludzi Ankwicza i nie tylko powoził, ale też dbał o bezpieczeństwo alchemika. Teraz zapewne zamierzał sprawdzić, czy nieznajoma nie ma przy sobie broni, jednak śmiertelnie znudzony leczeniem Ochlsa Rudnicki nie chciał zrażać sobie tajemniczej damy.
– Słucham – ponaglił, usadowiwszy się w berlince.
Kobieta uniosła woalkę, ale panujący w powozie półmrok nie pozwalał ocenić jej wieku, choć wyraźnie zarysowany owal twarzy świadczył, że raczej nie przekroczyła jeszcze czterdziestki.
– Klara Rossi – przedstawiła się zdawkowo.
Rudnicki uścisnął smukłą dłoń w koronkowej rękawiczce.
– Wspominała pani o jakimś problemie – przypomniał.
– Owszem – potwierdziła, przygryzając wargi. – Jedną z moich dziewcząt znaleziono na wysypisku śmieci martwą, a dwie inne zaginęły.
– Nie bardzo rozumiem – zmarszczył brwi alchemik. – Myślałem, że chodzi o kwestie zdrowotne...
– Niezupełnie. Raczej związane z magią.
– Skąd to przekonanie? Powinna pani raczej powiadomić władze.
– Powiadomiłam. I niech mi pan wierzy: policja robi, co może. Obawiam się jednak, że ta sprawa ich przerasta.
– Jeśli policja...
– Alicję znaleziono bez głowy, z okultystycznymi znakami na ciele – przerwała szorstko. – Podobno coś takiego miało miejsce w czasie rosyjskiej okupacji i poinformowano mnie, że brał pan udział w śledztwie.
– Tylko jako konsultant – zastrzegł szybko Rudnicki.
– I jaki był finał tych konsultacji?
– O ile wiem, znaleziono mordercę.
– Co się z nim stało? Bo przecież nie było żadnego procesu. Czyżby uciekł z więzienia?
– Nie uciekł.
– A dokładniej?
– To skomplikowana sprawa, a ja nie znam wszystkich detali.
– Nie mógł wrócić?
– W żadnym wypadku!
– W takim razie ma naśladowców. Czy to też niemożliwe?
– Wręcz przeciwnie, bardzo prawdopodobne – odparł ponuro alchemik. – W jakim wieku były te dziewczęta? Kiedy zniknęły? Pozostawiono je bez opieki?
– Bez opieki? Przecież to nie dzieci.
– Myślałem, że prowadzi pani pensję dla panien albo sierociniec.
Usta kobiety drgnęły w nerwowym grymasie.
– Prowadzę, ale one wszystkie skończyły już szkołę. Nie czyta pan gazet, prawda? Tych z ploteczkami?
– Istotnie, ale co to ma do rzeczy?
– Słyszał pan nazwę „Złoty Pałac”? – spytała z niemal nieuchwytnym wyzwaniem w głosie.
Alchemik skrzywił się bezwiednie, „Złotym Pałacem” nazywano elitarny, dostępny tylko dla wybranych dom publiczny. Fama głosiła, że związane z nim kobiety bardziej przypominają greckie hetery niż prostytutki, nie tylko ze względu na urodę i wykształcenie, ale też z uwagi na fakt, że same decydują, komu i na jakich warunkach ofiarować swoje towarzystwo.
– Jest pani pewna, że policja naprawdę stara się złapać mordercę? Przeważnie takie sprawy nie budzą specjalnego zainteresowania władz. Ot, jedna prostytutka więcej, jedna mniej.
– Alicja miała tylko jednego mężczyznę, a to więcej, niż mogą o sobie powiedzieć te bogobojne na starość poczwary zajmujące pierwsze ławki w kościele! I niech pan nie waży się nazywać jej prostytutką!
– Nie chciałem pani urazić, niemniej...
Powóz się zatrzymał, Rudnicki przez okno dojrzał fasadę „Azylu”.
– Dojechaliśmy – oznajmił.
– Nie zmieściłam się w czasie – westchnęła Klara Rossi. – Jeśli nie jest pan zainteresowany sprawą, zapłacę sto rubli, zgodnie z obietnicą. Jeżeli pozwoli mi pan dokończyć, pięćset.
Alchemik bez słowa pomógł kobiecie wysiąść z powozu, poprowadził do hotelowej recepcji. Ostre elektryczne światło pozwoliło mu dokonać bardziej precyzyjnej oceny wieku: pani Rossi miała pod pięćdziesiątkę, choć na pierwszy rzut oka jej twarz mogłaby należeć do trzydziestolatki. Atrakcyjnej trzydziestolatki. Tylko siateczka cienkich jak pajęcza nić zmarszczek w kącikach oczu i zaczynający tracić jędrność podbródek świadczyły, że jest starsza, niż na to wygląda.
– Co pan zdecydował? Możemy kontynuować?
– Oczywiście. Zaciekawiła mnie pani. Herbaty, a może kawy?
– Poproszę kawę.
Usiedli w rogu sali, przy ulubionym stoliku alchemika. Zdopingowani obecnością pracodawcy kelnerzy błyskawicznie zrealizowali zamówienie: w powietrze wzleciał śnieżnobiały, wykrochmalony obrus, jak za skinieniem czarodziejskiej różdżki pojawiła się porcelanowa zastawa.
Klara Rossi wyraziła uznanie wdzięcznym gestem urękawiczonej dłoni.
– Znakomita obsługa!
– Staramy się – odparł Rudnicki. – Wracając do rzeczy...
– Musi pan zrozumieć jedno – powiedziała, mieszając kawę srebrną łyżeczką. – Mamy potężnych wrogów.
– A to z jakiego powodu?
– Co pan o nas wie?
– Nic konkretnego. – Wzruszył ramionami. – Obiły mi się o uszy jakieś plotki, to wszystko.
– Nie sprzedajemy się jak prostytutki – powiedziała z naciskiem. – Uciechy ciała to tylko dodatek, przede wszystkim oferujemy urodę, intelekt i jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało: wierność. Nasze dziewczęta znają po kilka języków, są oczytane i wykształcone, potrafią się znaleźć choćby i na książęcym dworze.
– Mimo wszystko...
– Nikogo nie zmuszamy – kontynuowała uparcie. – Dziewczęta same wybierają swój los, później także partnerów. Na chwilę, sezon, kilka lat lub całe życie. Tak! Wiele z nich wychodzi za mąż – dodała, zauważywszy niedowierzający wzrok alchemika. – Cieszą się szacunkiem i poważaniem, a dzięki kontraktowi stają się zamożne, bywa, że bogate.
– Kontraktowi?
– Klient musi zabezpieczyć je finansowo. To podstawowy, choć nie jedyny warunek. Dlatego wielu chętnych odchodzi z kwitkiem.
– A konkretnie?
– Nie wymieniłabym wszystkich do rana – zapewniła. – Wszelkiej maści bufoni, hazardziści, lowelasi, syfilitycy... Ci, bez względu na majątek, nie mogą mieć żadnej z nas. No i najważniejsze: klient musi spodobać się swojej wybrance. Omówienie detali zabrałoby zbyt wiele czasu, więc chwilowo wystarczy, jeśli uwierzy mi pan na słowo.
– Rozumiem, że te zaginione nie mogły odejść z własnej woli?
Przez twarz Klary Rossi przeleciała błyskawica gniewu, kobieta opanowała się wysiłkiem woli.
– Nie w taki sposób! Powtarzam, nikogo nie zmuszamy! Tak, nie jesteśmy instytucją charytatywną, ale procent, jaki pobieramy z każdego kontraktu, zapewnia nam dostateczny zysk.
– Nam? Wiec nie tylko pani kieruje tym... przedsięwzięciem?
– To nie ma nic do rzeczy – ucięła sucho. – Powiedzmy, że reprezentuję zarząd.
Rudnicki skosztował kawy, żeby zyskać na czasie. Problem był poważny: z jednej strony nie uśmiechało mu się prowadzenie śledztwa w sprawie najbardziej nawet wyemancypowanych prostytutek, z drugiej, jeśli w grę wchodziła magia albo co gorsza, działania theokatáratos, prędzej czy później władze poproszą go o pomoc. Stosunki Rudnickiego z rządem Rzeczpospolitej Warszawskiej były dość skomplikowane, nie pełnił żadnej oficjalnej funkcji, ale ze względu na wcześniejsze zasługi traktowano go w sposób szczególny, zapewniając uprzywilejowaną pozycję w handlu materia prima, a także, jak przypuszczał, dyskretną ochronę. A wrogów mu nie brakowało... Jeżeli władze zwrócą się do niego, nie będzie mógł odmówić.
– No dobrze – powiedział wreszcie. – Zajmę się tym.
– Dziękuję! Ja...
Alchemik powstrzymał panią Rossi stanowczym gestem.
– Nie skończyłem. Przyjmę to zlecenie pod warunkiem, że wszelkie moje polecenia będą wykonywane natychmiast i bez dyskusji. Dosłownie! Jeśli każę pani stanąć na jednej nodze i kreślić rękoma ósemki, zrobi to pani bez wahania!
– Zgoda! – odparła pospiesznie. – Zgadzam się na wszystko.
– W takim razie zobaczymy się jutro. Gdzie panią odwieźć?
– Do pałacyku Lubomirskich, na Puławską.
Rudnicki przywołał stojącego opodal Majewskiego.
– Wiesz, co masz robić – powiedział.
Szczupły mężczyzna obrzucił Klarę Rossi taksującym spojrzeniem, po czym przytaknął.
– Będę musiał wziąć dwa powozy – zauważył. – I paru chłopaków.
– Weź – przyzwolił alchemik. – Do roboty!
Majewski skwitował polecenie nieartykułowanym chrząknięciem i pospieszył do wyjścia.
– Mój ekwipaż powinien tu być lada moment, nie ma potrzeby angażowania pańskich ludzi. Także nasza siedziba jest dobrze chroniona – zapewniła kobieta. – Ach, prawda! Niemal zapomniałam... Pańskie pieniądze.
Sięgnęła do torebki i położyła na stole czek bankowy na sumę pięciuset rubli. Rudnicki schował czek do portfela i pokręcił z rezygnacją głową. Najwyraźniej pani Rossi nie była wyjątkiem i jak wielu innych uważała, że mimo całego zamieszania z enklawami niewiele się zmieniło. Oczywiście, mógł powołać się na złożoną przed chwilą obietnicę i wymusić na rozmówczyni posłuszeństwo, ale pewne rzeczy lepiej było wyjaśnić poglądowo. Dla uniknięcia nieporozumień w przyszłości.
– Nie ma pani pojęcia o zagrożeniach związanych z magią czy theokatáratos – powiedział znużonym tonem. – Zapewne zabrała pani ze sobą jakiegoś ochroniarza?
– Dwóch. Czekają w powozie.
– Proszę ich zawołać – polecił.
Klara Rossi wstała bez słowa, po chwili wróciła w towarzystwie potężnie zbudowanych mężczyzn. Uniosła brwi, widząc na stole dorodnego arbuza.
– To deser? – spytała.
– Nie, wyobraźmy sobie, że to pani głowa – zaproponował alchemik. – A ja jestem złoczyńcą, którego powinno się powstrzymać.
– Moi ludzie zastrzeliliby pana, zanim zdążyłby pan wydobyć broń – zapewniła kobieta.
– Doprawdy? Przekonajmy się.
Rudnicki wypowiedział kilka sylab z taką szybkością, że zlały się w syk, w jego dłoni znikąd pojawił się nóż. Krótki, oszczędny ruch i ostrze przecięło arbuza niemal na dwoje. Jeden z mężczyzn zdążył sięgnąć do kieszeni, drugi stał z wybałuszonymi oczyma, próbując zrozumieć, co się stało.
– Teraz pani pojmuje?
Klara Rossi przytaknęła gorliwie, w jej oczach pojawił się strach. Kiedy wrócił Majewski, posłusznie przyjęła podane jej ramię i pożegnawszy alchemika lekkim ukłonem, udała się do powozu.
Rudnicki dopił ledwo ciepłą już kawę, otarł serwetką zbryzgane sokiem z arbuza palce. Zegar w holu wybił północ, rozpoczął się nowy dzień. Alchemik przywołał gestem portiera.
– Budzenie na szóstą, śniadanie na wpół do siódmej – zadysponował.
– Wezwać maestra?
– Nie, na tym etapie nie będziemy jeszcze fatygować pana Ankwicza – zadecydował Rudnicki po chwili namysłu. – Ale poinformujcie go o sytuacji.
Idąc do swoich apartamentów, czuł lekką ekscytację podszytą – nie ma co ukrywać! – obawą. Od czasu zakończenia walk Warszawa przeżywała okres spokoju. Ba, można by nawet powiedzieć: rozkwitu. Żadnych walk, problemów z enklawą, poprawiła się też sytuacja gospodarcza niewielkiej republiki. Także interesy alchemika miały się znakomicie, zarówno hotel, jak i gildia działały niczym dobrze naoliwiony mechanizm. I przynosiły niebagatelny dochód, szczególnie zyskowne okazało się wytwarzanie materia prima metodą „ekstrakcji Rudnickiego”. Tyle że tym wszystkim sukcesom towarzyszyła wszechogarniająca nuda. Nowy dzień z pewnością nie będzie nudny, doszedł do wniosku alchemik. Oby tylko nie okazał się nadmiernie interesujący...
Pałac sprawiał wrażenie dobrze utrzymanego: świeżo położone tynki, połyskujące po niedawnym deszczu dachówki i zadbane gazony świadczyły, że jego właścicielom nie brak pieniędzy, choć całość nie sprawiała bynajmniej dekadenckiego wrażenia. Także wnętrze zaskoczyło Rudnickiego, zamiast tonących w luksusie buduarów ujrzał szkolne gabinety i spacerujące po korytarzach skromnie ubrane panienki.
– To wygląda jak pensja dla dziewcząt – wymamrotał zaskoczony.
– Trafił pan w sedno, szefie – odparł z uśmiechem Majewski. – To szkoła. Jedna z wielu połączonych z fundacją Znojemskich.
– Tych bankierów?
Majewski przytaknął.
– Uczą się tutaj przeważnie biedne dzieci, takie, których nie stać byłoby na czesne. Wiele z nich to sieroty.
– A gdzie są...
– Buduary? – dokończył Majewski. – Nie ma, wbrew doniesieniom prasy „Złoty Pałac” to bardziej instytucja niż burdel. Siedziałem pół nocy nad papierami, które udostępniła mi nasza klientka, stąd orientuję się mniej więcej w ich systemie.
– I jak on wygląda?
– W szkole uczą się dziewczęta od siedmiu do dziewiętnastu lat. Czasem robi się wyjątki i przyjmuje ciut młodsze, a szczególnie uzdolnione uczennice kończą naukę nieco później.
– Szczególnie uzdolnione?
– Bez podtekstów, mają po prostu dodatkowe zajęcia. Wyboru, o którym pan myśli, dokonują już dorosłe, dziewiętnastoletnie panienki. A i to nie wszystkie, dla większości to zwykła szkoła.
– Nie rozumiem.
– Kurtyzanami mogą zostać tylko dziewczęta obdarzone nieprzeciętną inteligencją i urodą. Innym fundacja stara się znaleźć pracę.
– Bardzo to szlachetne – zauważył Rudnicki z przekąsem. – Rozumiem, że nikt nie wywiera nacisku nawet na te najładniejsze?
Majewski spojrzał na niego spod oka, alchemik odniósł wrażenie, że podwładny ostatkiem sił powstrzymuje się przed niezbyt uprzejmą ripostą.
– No co tam? – burknął. – Proszę mówić śmiało. Zanim zabiorę się za śledztwo, muszę mieć pewność, że te dziewuchy nie uciekły z własnej woli.
– Nie uciekły! – zapewnił z naciskiem Majewski. – Zastanawiał się pan kiedyś, jaką swobodę mają panienki z dobrych domów? Czy ktoś pozwala im wybrać sobie męża? A kontrakt ślubny? Rodzice często sprzedają własne dziecko niczym klacz na targu, żeby spłacić długi albo polepszyć swój status. Tu przynajmniej wszystko jest jasne, a najwięcej korzyści odnosi sama dziewczyna. No i to ona decyduje, realizując swoje, a nie cudze ambicje. Tak! – dodał, widząc minę pryncypała. – Wszystkie czy niemal wszystkie wychowanki tej szkoły chcą dobrze wyjść za mąż, a jeśli tylko mają szansę, dostać się na salony.
– To chyba niemożliwe. Sieroty bez grosza przy duszy?
– Dlaczego nie? Przeglądałem księgi rachunkowe. Te prawdziwe, nieoficjalne. Spory procent kosztów to kupno tytułów arystokratycznych. Na świecie roi się od ubogich władców, bardziej niż chętnych do podreperowania budżetu w zamian za autentyczne, choć niewiele znaczące tytuły – dodał Majewski, wzruszając ramionami. – Oczywiście w takich wypadkach kontrakt dziewczyny musi zrekompensować te koszty, ale wielcy tego świata płacą bez mrugnięcia okiem, najwyraźniej idealne żony czy kochanki są w cenie.
Rudnicki skrzywił się, jakby rozgryzł cytrynę. Cała sprawa coraz mniej mu się podobała, z relacji Majewskiego wynikało, że istotnie doszło do porwania. Ostatnie, czego było trzeba alchemikowi, to konfrontacja z działającymi nielegalnie magami czy theokatáratos, jednak wydawało się, że los nie pozostawia mu wyboru. Jeśli teraz odpuści, za miesiąc czy dwa będzie musiał pertraktować nie z madame Rossi, ale dużo ważniejszymi personami, być może mając na sumieniu śmierć kolejnych dziewcząt.
– No dobrze – zadecydował. – Porozmawiajmy z panią Rossi o konkretach.
– Tędy, szefie – wskazał Majewski.
Wspinając się po schodach, alchemik zwrócił uwagę na pewność, z jaką jego towarzysz porusza się po budynku, który ujrzał kilka godzin wcześniej. Najwyraźniej Majewski doskonale zapamiętał, gdzie znajduje się gabinet dyrektorki szkoły.
Pomieszczenie umeblowano wykwintnie i ze smakiem: podłogę pokrywał ręcznie tkany dywan z Aubusson, jedwabne tapety na ścianach stanowiły tło dla zdjęć przedstawiających uśmiechnięte uczennice, a na stoliku pod oknem pysznił się bukiet róż w majolikowym wazonie. Jedyny dysonans stanowiła zasłana dokumentami sekretera. Podkrążone oczy i ubrudzone atramentem dłonie Klary Rossi sugerowały, że dyrektorka spędziła noc w gabinecie.
– Próbowałam coś znaleźć – powiedziała na widok Rudnickiego. – Jakąś prawidłowość w tym całym szaleństwie. Bezskutecznie...
– Potrzebujemy wszelkich informacji o pani podopiecznych – powiedział alchemik. – Łącznie z tymi, których wolałaby pani nie ujawniać.
Kobieta wskazała mu fotel, nieświadomym gestem szarpnęła rękaw sukni.
– Zdaję sobie z tego sprawę – odparła, wziąwszy głęboki oddech. – Nie mam zamiaru niczego ukrywać, życie dziewcząt jest najważniejsze, jednak liczę, że nie zdradzi pan naszych sekretów.
– Ma pani moje słowo – obiecał alchemik. – Zawsze gram uczciwie wobec ludzi, którzy odwzajemniają mi się tym samym.
Zrezygnowany wzrok dyrektorki dowodził, że zrozumiała aluzję.
– Nie mam nic do ukrycia – powtórzyła. – Proszę pytać.
– Jak nazywała się ta zamordowana dziewczyna?
– Alicja Zamoyska.
Rudnicki zmierzył ją ciężkim spojrzeniem, Klara Rossi przez chwilę wytrzymała jego wzrok, wreszcie spuściła głowę.
– No dobrze – wymamrotała. – Urodziła się jako Helena Tracz. Naprawdę nie sądzę, żeby to miało jakiekolwiek...
– Pozwoli pani, że ja to ocenię! – warknął alchemik, wchodząc jej w słowo. – A te dwie pozostałe?
– Maria Gronowska i Natalia Wodzińska. Dopiero ukończyły szkołę, więc nie zmieniliśmy im jeszcze nazwisk. Zresztą Natalia pochodzi z solidnej szlacheckiej rodziny, spokrewnionej z arystokracją. Tak, takie też czasem do nas trafiają! – dodała gniewnie. – Po śmierci rodziców krewni przejęli jej majątek, a ona sama wylądowała na bruku. Wyciągnęłam ją z sierocińca. Proszę, oto ich fotografie.
Dziewczyny były wyjątkowo ładne – nic dziwnego, biorąc pod uwagę ich plany życiowe – i absolutnie nie wyglądały na wystraszone czy zmuszane do czegokolwiek. Obie wytwornie ubrane, w sukniach uwydatniających kuszące krągłości, ciemnowłose, roześmiane, z figlarnymi ognikami w oczach, sprawiały wrażenie sióstr.
– No dobrze, a jak wyglądała sprawa ich... – Rudnicki zawahał się na moment, nie wiedząc, jak sformułować pytanie.
– Alicja podpisała swój pierwszy kontrakt – odparła pospiesznie dyrektorka. – Na kwartał. Została kochanką hrabiego Alfreda Kościelskiego.
– Jak im się układało?
– Nie wspominała o żadnych kłopotach. Była zadowolona, choć myślę, że traktowała tę znajomość wyłącznie profesjonalnie.
– To znaczy?
– Dziewczęta często zakochują się w swoim pierwszym kliencie – wyjaśniła Klara Rossi. – Wiele takich związków kończy się małżeństwem, ale wydaje mi się, że Kościelski nieco rozczarował Alicję.
– Czy to rozczarowanie mogło przeszkodzić w wypełnieniu kontraktu?
– Nie. Taki dokument daje gwarancję obu stronom i zerwać go można tylko z wyjątkowo ważnych i ściśle określonych przyczyn.
– Na przykład? – zainteresował się Majewski.
– Jak już mówiłam wcześniej, przeprowadzamy coś w rodzaju selekcji, ale czasem zdarza się, że przez sito przejdzie ktoś, kto nie powinien. Wtedy i tylko wtedy można zerwać kontrakt.
– I klienci nie protestują?
– Raczej nie – stwierdziła chłodno kobieta. – Zdają sobie sprawę z możliwych konsekwencji.
– Arystokraci? – powiedział z niedowierzaniem Rudnicki. – Mężczyźni z wyższych sfer?
– Owszem. Swego czasu jedna z moich dziewcząt zawarła umowę z osobnikiem, który okazał się sadystą. Rozumieją panowie, nie chodziło o parę klapsów na gołą pupę, tylko niczym niekontrolowaną agresję. W ataku szału wybił jej zęby, połamał żebra i ręce.
– Zawiadomiliście policję?
– Nie. Wolimy sami załatwiać takie sprawy. Zerwaliśmy kontrakt i zażądaliśmy odszkodowania. Klient odmówił.
– Co pani zrobiła? – zainteresował się alchemik.
Uśmiech Klary Rossi przypominał rozbłysk światła na stalowej klindze, równie zimny i budzący dreszcze.
– Ja? Nic. Za to nasz krnąbrny dłużnik zachorował nagle i zmarł po kilku dniach. Podejrzewano, że zjadł nieświeże ostrygi. Kto wie? Może to i prawda? Zupełnie bez związku dodam, że właściciel restauracji, w której stołował się pan radca, miał młodą, piękną i wykształconą żonę, podobnie jak jego lekarz, a nawet prowadzący śledztwo policjant...
– Dobra robota! – powiedział z uznaniem Majewski.
Kobieta podziękowała skinieniem głowy, do jej oczu powróciło ciepło.
– Ciało Alicji znaleziono trzy dni temu, Maria i Natalia zniknęły przedwczoraj – kontynuowała. – Początkowo nie łączyłam tych dwóch faktów, jednak po rozmowie z pracownikami nie miałam już wątpliwości, że stało się coś złego: dziewczęta mieszkały we wspólnym pokoju na drugim piętrze i żadna z nich nie opuściła budynku. Przy drzwiach dzień i noc czuwa portier – dodała tytułem wyjaśnienia.
– Ma pani na myśli główne wejście – wtrącił Rudnicki.
– Tak. Oczywiście są i inne, ale zamknięte, a klucze ma tylko moja pomocnica.
– A okno? Ile one miały... mają lat? Dziewiętnaście? Czy nie mogłyby wyśliznąć się przez okno? Były sprawne fizycznie? Mogły użyć liny?
Klara Rossi westchnęła ciężko i obrzuciła alchemika zniesmaczonym spojrzeniem.
– Przykładamy dużą wagę do sprawności fizycznej, ale nie było żadnego powodu, aby dziewczęta zjeżdżały po linie jak jakieś cyrkówki, zamiast zejść po schodach! Zresztą nie tego ich uczymy.
– A czego? – spytał alchemik.
Nieoczekiwanie dyrektorka spłonęła krwistym rumieńcem.
– To nie ma większego znaczenia. Wracając do sprawy: zarówno Maria, jak i Natalia w zasadzie skończyły już szkołę, obecnie pomagały nauczycielkom, a oprócz tego uczestniczyły w zajęciach... – Wykonała bezradny gest. – Jednym słowem, mogły wychodzić i wracać o dowolnej porze.
– Rozumiem, że należały do „Złotego Pałacu”?
– Przygotowywały się do tego – sprostowała Klara Rossi. – Nie podpisały jeszcze żadnego kontraktu.
– Wracając do ćwiczeń...
Rudnicki nie dokończył, trącony łokciem przez podwładnego. Odchrząknął zmieszany, Majewski wykonał gest znaczący tyle co „nie teraz”.
– No dobrze – mruknął alchemik. – Mniejsza z tym. Rozmawiała pani z Kościelskim? Wie coś o zaginięciu kochanki?
– Krótko. Byłam zajęta formalnościami: składałam zeznania, musiałam zidentyfikować zwłoki, a później zniknęły Natalia i Maria. Kościelski twierdzi, że ostatni raz widział Alicję tydzień przed tą tragedią.
– To możliwe? A co z kontraktem?
– Bywa, że klienci potrzebują towarzystwa pięknych kobiet tylko w określonych okolicznościach, na przykład z okazji jakiegoś balu czy spotkania towarzyskiego. Często wręcz nie życzą sobie, aby dziewczęta przebywały z nimi na co dzień.
– Nie rozumiem...
Klara Rossi zabębniła palcami o blat.
– Niektórzy z nich mają specyficzne upodobania, na przykład wolą mężczyzn niż kobiety – wymamrotała. – Wówczas rola dziewcząt polega jedynie na odwracaniu uwagi od ich prawdziwych skłonności. Inni z kolei wdają się w zakazane i niebezpieczne dla siebie romanse, niebezpieczne w dosłownym znaczeniu, na przykład z mężatkami. Im także potrzebna jest pomoc z naszej strony. Czasem to kwestia kondycji... Konkludując: my nie osądzamy, dostosowujemy się do życzeń klientów. I tak. Związek z Kościelskim nie wyglądał na namiętny romans, choć nie znam szczegółów, nie rozmawiamy bez potrzeby o tajemnicach alkowy.
– Podejrzewa go pani? – zapytał Majewski.
Kobieta nie odpowiedziała od razu, podparła dłonią głowę, zapatrzyła się w dal.
– Raczej nie – odparła z wahaniem. – Nie wyczułam w nim nie tylko gwałtowności, ale nawet pasji. To człowiek letnich uczuć. Oczywiście nie jestem nieomylna, ale rzadko kiedy zawodzi mnie intuicja.
– Mogłaby pani podać nam adres hrabiego?
– Oczywiście. Kościelski utrzymuje pied-à-terre na Krakowskim Przedmieściu. Będzie mnie pan informował o postępach śledztwa?
– W miarę możliwości – obiecał alchemik.
Dyrektorka towarzyszyła im do wyjścia, jakby czerpała pociechę z ich obecności. Rudnicki czuł na sobie jej wzrok, dopóki nie odjechali.
Lokaj hrabiego Kościelskiego, młody, niespełna trzydziestoletni mężczyzna o aroganckim wyrazie twarzy, z wyraźnym lekceważeniem umieścił na tacy wizytówkę Rudnickiego, po czym zniknął za drzwiami, zostawiając gościa w przedpokoju. Alchemik zacisnął usta, najwyraźniej ani jego tytuł, ani stanowisko mistrza gildii nie zrobiły na służącym wrażenia. Mijały minuty, wreszcie zniecierpliwiony Rudnicki ruszył do wyjścia. Zanim dotknął klamki, z głębi mieszkania dał się słyszeć gniewny okrzyk połączony z głośnym plaśnięciem i do przedpokoju wpadł lokaj. Tym razem zgięty wpół, z przerażeniem w oczach. Zaczerwieniony policzek świadczył, że udzielono mu reprymendy, nie bawiąc się w subtelności.
– Pan hrabia prosi – oznajmił przymilnie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Historyk, doktor nauk humanistycznych, pedagog, autor artykułów na temat historii, walki nożem i okinawskiego karate. Interesuje się działaniami służb specjalnych. Jako pisarz zadebiutował w 2006 roku, od tego czasu wydał osiem powieści oraz tom opowiadań.
Jest laureatem Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego, w 2014 roku otrzymał Srebrne Wyróżnienie za „Gambit Wielopolskiego”.
Zwolennik czytania przy jedzeniu. Czytuje wszystko, od podręczników pszczelarstwa poprzez literaturę głównonurtową i fantastyczną aż po romanse dla pań. Te ostatnie przeważnie w poczekalni u dentysty. Marzy o świętym spokoju.